IX RAJD

      „POGÓRZE” TO ZNACZY WCIĄŻ Z GÓRY NA DÓŁ I Z DOŁU DO GÓRY !

 

Autorka (pierwsza z lewej)
      


K R O N I K A

 

IX  JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJŚCIACH
   POGÓRZE  DYNOWSKIE 19-27.06.2010r.

 

Ewa Formicka

 

Rajd Starych Koni  w roku 2010 był  nie tylko Jubileuszowy, bo IX, ale także całkiem wyjątkowy,  z wielu  powodów:

primo –  po raz pierwszy wyściubiliśmy nosa poza góry poważne,   

Auradrugie primo – frekwencja na rajdzie była najmniejsza z dotychczasowych,

trzecie primo – pogoda nie dopisała,

czwarte primo – koni mieliśmy w nadmiarze, więc  najeździliśmy się do syta,

piąte primo – trasy były trudne, a pokonywaliśmy je głównie galopem,

szóste primo – nie było gitary i mało  siedzieliśmy przy ogniskach, ale mimo to  atrakcji mieliśmy  dostatek i ubawiliśmy się setnie.

BasiorKrótki komentarz do powyższych   primów:

Ad. I – na poprzednich rajdach penetrowaliśmy Beskid Niski i Bieszczady, więc perspektywa Pogórza Dynowskiego była początkowo mało nęcąca, a nawet budząca  wątpliwości (mimo zapewnień Józka, że będziemy zadowoleni).  Rzeczywistość  przeszła wszelkie oczekiwania –  nowe tereny nie tylko zachwyciły, ale nawet chwilami okazały się trudniejsze  i  ambitniejsze niż te w górach   poważnych.  

FiglarnaAd. II –  w połowie kwietnia część Starych Koni wróciła z eskapady do Australii,  więc  rajdowa mobilizacja  miała poślizg i szła początkowo opornie. Przez krótki moment  rajd stał nawet pod znakiem zapytania. Ale ostatecznie szeryf zdyscyplinował towarzystwo i  11-grupa  stawiła się na zbiórce w Sanoku.  

Ad. III –  pogoda nas nie rozpieszczała, a nawet chwilami była całkiem do kitu.  Ale  deszcz nigdy nas nie dopadł i błogosławiliśmy niebiosa, że nie dały upałów.   Bojar

Ad. IV – w związku z małą frekwencją ludzką mieliśmy do dyspozycji dużą frekwencję  końską.  Z tego powodu był komfort puszczania luzem koni lekko niedysponowanych, a każdy kto chciał mógł jeździć dwie tury dziennie.

Ad. V – być może z powodu mniejszej frekwencji i tym samym większej łatwości sterowania grupą  trasy pokonywaliśmy głównie galopem. Nigdy dotąd tak się nie nagalopowaliśmy. Oczywiście poza odcinkami trudnymi, a tych nam opatrzność nie poskąpiła. Można nawet powiedzieć, że dała w nadmiarze.


EgibarAd. VI – program był stale bardzo napięty, więc prawdę powiedziawszy wieczorami byliśmy lekko podcięci. Chłodne wieczory dodatkowo nie zachęcały do wysiadywania przy ognisku, więc nie mieliśmy ich w nadmiarze, może nawet w niedomiarze. Ale innych atrakcji było bez liku i zabawa była świetna.

Rajd zaczął się w sobotę 19 czerwca w ośrodku kampingowym „Sosenki” w Sanoku.  Zjechali kowboje w osobach:  9-ty raz  Renia, Formisia, Henio, Andrzej, 8-y raz  Zgaga, Staszka, Wołodia, 7-y raz Marycha, 6-ty  raz Jola, 5-ty raz Dorota, 3-ci raz Gerard. Konie to znane nam: Bojar, Egibar, Indefiks, Basior, Gloria, Gastończyk, Figlarna, GastończykWeda, oraz taborowe Baśka i Szuler. W drodze doszły Walkria, Łobez i Aura. Naszym przewodnikiem był oczywiście Józek, wozem taborowym powoził Artur, a samochodem bagażowym pan Tadziu. Wóz taborowy  Artur wyszykował  wspaniale –  założył nową plandekę z  „oknami”, a  pod siedzeniami dorobił  paki na bagaże, tak, aby bagaż podręczny nie walał się w czasie jazdy pod nogami.

            Podkarpacie przywitało nas mokrą trawą i komarami. „Sosenki” to sympatyczny  kamping o turystycznym  standardzie,  w  mokrościach  zionący   stęchlizną. Ale to bynajmniej nikomu nie przeszkadzało, każdy Stary Koń z niejednego jadł  pieca. Cieszyliśmy się ze spotkania i czekającej przygody.

 

     

 

 

IndefiksGloria   Szuler i Baśka

 

Łobez   Walkiria   Weda

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W niedzielę po śniadaniu   odbyła się jazda  rekonesansowa,  zwyczajowy „przedskoczek”   przed ruszeniem w świat daleki. Konie znaliśmy, więc każdy dostał mniej więcej  rumaka jakiego  chciał.  Celem  przedskoku była XIX-Wyruszamy wieczna cerkiew  murowana w Międzybrodziu, a trasa wiodła przez uroczy las w Paśmie Olchowskim Gór Sanocko-Turczańskich. Już w tym pierwszym dniu rajdu mogliśmy się przekonać.,  że poza górami  poważnymi jest mnóstwo innych miejsc na tym świecie, tuż „za płotem”  cywilizacji,  bardzo pięknych, pustych i nie znanych.  Przez taki świat jechaliśmy –  zagubione  Za płotem cywilizacjiścieżki leśne, błotniste, mocno pofalowane i dzikie.  W nocy lało jak z cebra, co  zwielokrotniło śliskie podłoże  licznych  zjazdów i podjazdów, ale w czasie jazdy prześwitało słońce i okrasiło mokrą, zieloną dżunglę.  Nie obeszło się bez spotkania z zamkniętym na głucho szlabanem, którego obejście podniosło nieco adrenalinę. . Szlabany to już nasza Ikonostas w cerkwiispecjalność. Trzeba też nadmienić,  że zarówno wyjazd w teren jak i powrót  odbyły się przez teren skansenu etnograficznego, gdyż „Sosenki” obok niego leżą.  Skansen  składa się ze 120 obiektów budownictwa ludowego z terenu Bieszczadów, Beskidu Niskiego i Pogórzy i jest największą placówką tego typu w Polsce.  Z końskiego grzbietu mogliśmy  zobaczyć choć część tych Cerkiew w Międzybrodziuobiektów.

          Murowana cerkiew pod wezwaniem Trójcy Świętej do której dotarliśmy nie jest oszałamiająco stara  –  XIX wiek –  jednak posiada dobrze zachowany i bardzo oryginalny ikonostas. Jest to obecnie kościół katolicki. Ciekawostką jest, że należy do wsi Międzybródź, która w całości leży po drugiej stronie Sanu, a na rzece nie ma mostu. Niedzielny wyjazd  do kościoła jest więc poważną wyprawą naokoło, a miejscowi od lat zabiegają o skromną kładkę bodajże, co kiedyś może się stanie (są obietnice).

Powrót z przedskoczka             Po powrocie z jazdy i po obiedzie ruszyliśmy do Sanok-city,  a konkretnie do miejscowego muzeum na zamku, gdzie chcieliśmy obejrzeć galerię malarstwa Beksińskiego.  Niestety okazało się że mamy na to tylko 40 minut, a oprócz Beksińskiego jest tam także największa w Polsce kolekcja ikon. Więc trochę biegiem obejrzeliśmy to co trzeba. Beksiński robi niesamowite wrażenie, jego dzieła to  fantastyka, wizjonerstwo, mistycyzm, symbole, groza. Można powiedzieć Szeryf i Szwejkinnymi słowami: wytwór chorej głowy.  Ale bez względu na stosunek do tego rodzaju twórczości, należy to zobaczyć, gdyż wrażenie jest kolosalne.

            Jako że był to dzień wyborów, ci co chcieli poszli głosować (frekwencja była dość mizerna). Zwiedziliśmy też kościół  i klasztor Franciszkanów przy uroczym ryneczku, a na bocznej uliczce zadaliśmy się ze Szwejkiem, odpoczywającym w cieniu na ławeczce. Czekamy na kolację w Sosenkach Kto by nie chciał mieć zdjęcia ze Szwejkiem. Po zrealizowaniu planów i powinności zasiedliśmy w przytulnej knajpce, racząc się  lodami i  piwem.   

Natomiast wieczorem wygalantowani odbyliśmy uroczystą kolację z oficjalnym otwarciem rajdu, zaczynając oczywiście od kielonka geringerówki. Z powodu niezmiennej wilgoci, chłodu i komarów  kontynuowaliśmy celebrację w jednym z domków kampingowych, siedząc na łóżkach,  ciągnąc piwo i inne trunki i  wiodąc   dysputy na tematy różne. Może z powodu nie przerwanej jeszcze więzi ze sprawami dnia Uroczyste otwarcie rajducodziennego, które właśnie zostawiliśmy w tyle, ale jeszcze je czuliśmy – dyskusja zeszła na dzieci, a konkretnie na problem pępowiny z nimi. Okazało się, że każdy ma jakiś tam problem z niemożnością przecięcia tej pępowiny i w końcu zrobiło się dość nostalgicznie. Zakończyliśmy więc obrady w nastrojach adekwatnych do pogody i poszliśmy spać.

      W nocy znowu lało, ranek był dżdżysty.  W poniedziałek wymarsz w trasę zapoczątkowało tradycyjnie okucie jednego z koni,  który na sobotniej jeździe był się rozkuł.  Poszło sprawnie i ruszyliśmy w trasę. Deszcz ustał, ale świat spowiły mgły i rześkość. Celem był Mrzygłód, a miejscem biwaku w śEkstrema na trsie rodku  dnia Międzybródź – po drugiej stronie Sanu niż cerkiew. San tego roku był wezbrany, szybki i mulisty. Z tego powody trasy tak pomyślano,  że nie przekraczaliśmy go ani razu, w przeciwieństwie do  roku zeszłego.  

I grupa konna udała się w trasę niewielkimi górkami między Sanokiem a Międzybrodziem, po lewej stronie rzeki. Teren ten okazał się zupełnie dziewiczy i chyba nie tykany ludzką ....stale eksrtemastopą. Zjazdy i podjazdy okazały się strome i niezmiernie śliskie, niezliczona ilość powalonych drzew robiła trasę bez końca nieprzejezdną.   Józek dzielnie wyrąbywał wiatrołomy swoją nieodłączna maczetą, rąbał też tunele w plątaninie gałęzi, które całkiem zakorkowały ścieżki. Mimo pracy maczety wszyscy dość szybko totalnie przemokli od mokrych liści.  Koleiny  i niespodziewane rowy wypełniała błotnista  maź, sięgając często  pod same końskie brzuchy,   Indefiks wywalił się nawet ze swoim jeźdźcem na kolejnej zasadzce, inne konie radziły sobie jak mogły. Banalny z założenia przemarsz okazał się niezłym hard-corem, a trasa w planach 2-godzinna trwała  3.    

Józek wyrąbuje tunel

    W tym czasie wozowi posuwali się senną drogą wzdłuż Sanu do Międzibrodzia.  W zaplanowanym miejscu na biwak czekała  fertyczna pani sołtysina, która wskazała miejsce, gdzie możemy zaparkować. Chwilę opowiadała o życiu wsi i życiu w ogóle,  które to wywody leciały z jej ust jak z karabinu maszynowego. Po  zagajeniu stwierdziła   że nie będziemy jeść na mokrej trawie, musi być stół. W remontowanym obok domu ludowym znalazł Było trudno, ale nie beznadziejnie się prowizoryczny mebel jadalny, ale to jeszcze było stale mało; pani społtysina  wynalazła purpurę na przykrycie – „bo jak będziecie jeść na takich deskach”. Gdy  już nas urządziła na „nowych śmieciach”,  odpaliła rakietę w postaci rzężącego malucha i odjechała w siną dal, bo obowiązki wzywały. Stół z purpurowym nakryciem  dodał kolorytu pierwszemu biwakowi i szarości dnia, a Renia  natychmiast zadbała o kwiatki. Po chwili zaskwierczał nad ogniskiem kociołek i zrobiło się swojsko. Wkoło śpiewały wilgi i inne stworzenia latające, nad Sanem szybowały czaple.  Pierwszy lunch zapowiadał się  iście po królewsku  i dobrze nastrajał.

Stale było trudno!Posiedzieliśmy tam z godzinę, konie zaparkowane w krzakach nad samym Sanem  pojadły i odpoczęły.  Wkrótce ruszyliśmy dalej.

II grupa konna  miała niewiele lepiej. Na początku pojawił się problem ze znalezieniem dojścia do strumienia, w którym chcieliśmy  napoić konie. Brzegi były strome i zakrzaczone, gałęzie zwisały nisko. Józek zeskoczył  ze swojego rumaka i wciągnął go do wody w ręce, następne jakoś  powpychaliśmy do czeluści, chociaż  na raty, bo wśród gęstej roślinności było mało miejsca. Jak już  w tumulcie zakończyliśmy trudny proces pojenia,  ruszyliśmy w drogę przez nie kończące się głębokie  koleiny pełne błota i   dżunglę niskich gałęzi. Naszym celem była Purpurowy biwak w Międzybrodziuprzeprawa przez górę bez nazwy w paśmie Grabówki nad wsią Dębna, przedostanie się na drugą stronę tego pasma i dalej  Mrzygłód. Najpierw drapaliśmy się na  stromy szczyt, często stając dla złapania oddechu  (przez konie), potem  szukaliśmy ścieżek by zjechać po drugiej stronie  góry w dół, lądując we właściwym miejscu. Góra miała nieco ponad 500 m, ale dobrze dała w kość. W końcu osiągnęliśmy „dół”, czyli łąki na Sanem i Wyjazd z Miedzybrodzia!galopowaliśmy w mokrej trawie aż do samego  Mrzygłodu. Trasa trwała trochę ponad 2 godziny. Przyjechaliśmy do celu dość zmęczeni, a tam czekały zimne i wilgotne domki kampingowe i na okrasę smaczny, rozgrzewający obiad. Na ognisko nie było szans, ale w jadłodajni zapłonął ogień na kominku  i siedzieliśmy  tam do nocy popijając piwo i inne trunki. Przed wyjazdem na rajd Renia i Andrzej urodzili wnuczkę Magdalenę, więc korzystając  z  odpowiedniej oprawy postawili pępkówkę i  wszyscy życzyli małej  źrebiczce zdrowia i wszelkiej pomyślności.

Na campingu w MrzygłodzieOgień z kominka przyjemnie rozgrzewał,  zasiedliśmy wkoło, hitem tego dnia jak i innych było  piwo znanej marki z plastikowej, litrowej  butelki. Rozmowa zeszła na problemy zarostu we wszystkim możliwych miejscach,  bo jest to problem życiowo ważny. Rozpatrywaliśmy czy golenie jest powszechne, czy mniej i  jak to statystycznie ma się u różnych płci. Wnioski okazały się interesujące. Mieliśmy dwóch lekarzy i mogli cos powiedzieć na ten temat.  Wywody podsumowała Staszka stwierdzeniem, że jak zwał tak zwał, a fajnie jest  przylgnąć do futerka na męskiej klacie – i nie tylko. Poszliśmy więc przylegać, każdy do czego miał (głównie do poduszek).

Tego dnia wyszło na jaw że Gloria  się grzeje, więc pod wieczór Józek wywiózł ją do  kawalera.  Miała już nie powrócić na rajd,  na jej miejsce przyjechała Walkiria. Gloria to jeden z najlepszych koni rajdowych, świetnie „trzymająca się” gleby, co wynika z wieku i doświadczenia. Szkoda że musiała nas pożegnać, ale  Walkiria  niewiele jej ustępuje, Więc ostateczny bilans  był pozytywny. Walkiria była z nami 2 lata wstecz, w ubiegłym roku odchowywała źrebaka. Jest to również doświadczona kobyła, posiadająca pożądaną równowagę, niezbędną do hard-corów których doświadczaliśmy.

W tym miejscu  można wspomnieć, że do grona najlepszych  „trzymaczy gleby” należy też Gastońćzyk, syn Glorii. Jest doskonałym koniem rajdowym, równowagę ma niespotykaną. Ma tylko jeden przykry defekt  urody – bez końca by jadł. Nie ma takiej okoliczności, żeby nie szukał  dziobem źdźbeł  trawy czy   zielonych gałązek, opanował sztukę chwytania wszystkiego co da się strawić nawet w galopie.

Poranek wtorkowy przywitał nas tradycyjnie deszczem, który tradycyjnie skończył się przed siodłaniem koni.  W poniedziałkowych ekstremach lekko naciągnął ścięgno Indefiks i tego dnia  poszedł w trasę luzem.

Przygotowanie do wyjazduDzień był dość pochmurny i rześki. Na wozie panował przeciąg, więc  w końcu pozamykaliśmy  z jednej strony okna. Jechaliśmy  szosą zapomnianą przez Boga i ludzi, n-tej kategorii, z Mrzygłodu przez Końskie, Krzywe do Dydni. Szosy tej w początkowym jej  odcinku nie ma nawet na mapie i nie przejechał nią żaden inny pojazd, a widoki po obu stronach  były  niezwykle malownicze. Szpalery maków   wzdłuż szosy Wyjazd z Mrzygłodu przez most na Saniedodawały urody całości., a  za sobą zostawialiśmy zapierającą dech panoramę Gór Sanocko-Turczańskich,  w tym Słonnych. Na początku szosa wznosiła się do góry, więc Artur zgonił towarzystwo z wozu i poszliśmy pieszo.  Była to świetna rozgrzewka, bo rześkość panowała uporczywa. Potem jadąc wozem cieszyliśmy oczy drewnianą zabudową mijanych wiosek, w zupełnie odludnym świecie. Konni jechali mniej więcej równolegle, przez spokojny, przyjemny teren, bez ekstremów i błądzenia,  ok. 2,5 godziny..

Szosa zapomniana przez Boga i ludziCelem biwaku była Dydnia,  a spotkaliśmy się wszyscy pod miejscowym kościołem. Pognaliśmy go w podgrupach zwiedzać – „zdrowaśki” nie zaszkodzą, banalne Pogórze Dynowskie okazało się dość hard-corowe.

Na  ognisku dymił kociołek,  w nim doskonały gulasz. Zjedliśmy po dwie michy, bo na powietrzu apetyt  jest podwójny. Celem dnia była Przysietnica, a trasa należała do najdłuższych na rajdzie, praktycznie podróżowaliśmy od rana do wieczora.

Piknik w DydniPo relaksie następna grupa dosiadła koni i ruszyła na podbój  niezwykle malowniczego Pogórza. Jechaliśmy łąkami naszpikowanymi kopkami siana, potem nostalgicznym, młodym lasem bukowym, dalej ścieżkami w  gęstwinie gałęzi, szukając stale tej właściwej. Wyjechaliśmy ponownie na otwarte łąki, wkoło bezludne panoramy  pofalowanego Pogórza zapierały dech. Chroniony i Jemy gulaszpachnący podkolan rósł jak chwast  bieląc trawę,  potem dotarliśmy do bezkresu margaretek, tworzących dywany bez początku i końca. Spokojną jazdę po łąkach i zachwyty przerwał dość brutalny i znowu ekstremalny zjazd z pionowej skarpy – nie mogło być przecież za łatwo. Józek ćwiczył naszą czujność,  w końcu to rajd dla dzielnych westmanów, a nie spacer  dla staruchów. Gdy poradziliśmy sobie z pionem skarpy, zjechaliśmy do wsi Galopem bez końcaJabłonka. Wieś pokonaliśmy kłusem, gdyż szosa była tam dość ruchliwa i należało zwiewać.  Przedtem galopowaliśmy  na każdym równiejszym  terenie,  także potem było  to podstawowe  tempo naszej marszruty. Szosą szutrową wyjechaliśmy ze wsi, wjechaliśmy w las, stary, bukowy, galopowaliśmy ile się dało.  W lesie  panował półmrok z powodu gęstości lasu i szarości aury.  W tej nostalgicznej scenerii dojechaliśmy w końcu do celu, a celem był „Czardworek” w Przysietnicy.

Sielsko anielsko na trasie„Czardworek” to były pałacyk letni biskupa przemyskiego, potem sanatorium, obecnie pensjonat letniskowy. Jest położony całkowicie poza wsią, na wzgórzu pod  lasem i ma dużo atrakcji do zaoferowania swoim gościom:  posiada własny ośrodek jeździecki, obserwatorium astronomiczne na szczycie jednej z baszt, z nowoczesnym teleskopem sterowanym komputerowo,  dworzec westernowy z regularnie kursującą ciuchcią  „Strzałą Południa”,  bieszczadzką NASA, bardzo zabytkową (z racji usytuowania w zabytkowym budynku), basen bez wody i wiele innych.  Standard pokoi jest dość turystyczny,  większość jest wieloosobowych z piętrowymi łóżkami, ale  posiadają  łazienki i…. szczególny klimat i urok.  Kuchnia serwuje posiłki bardzo smaczne i obfite, z  charakterystycznym  akcentem w postaci  kolonijnej herbaty – cienkiej, słodkiej i zawsze letniej. Spędziliśmy tu prawie 3  dni i nigdy nie udało się dostać herbaty mocnej, gorzkiej i gorącej, mimo wielu  apeli i wręcz petycji. Ale ten element tylko wzmocnił oryginalność miejsca.

Jak już jestem przy temacie  kulinarnym  toNie może być nudno trzeba w tym miejscu wspomnieć, że na rajdzie prawie każdy się odchudzał. Minęły czasy, gdy zmiataliśmy z talerzy wszystko jak leci, w ilościach dowolnych. Lat przybyło, także  tłuszczyków i fałdków.  Jeśli mamy rajdować jeszcze 100 lat i o jeden dzień dłużej, to lepiej nie ważyć 100 kilo. Na wozie, przy posiłkach i w wielu innych okolicznościach dało się słyszeć kto jaką dietę preferuje i na czym ona polega. Tego wieczora po obiadokolacji Gerard  postawił na stole karton kruchych paluszków w czekoladzie oraz  parę plastikowych  butelek piwnego hitu i zaproponował  dietę dr Gerarda. A jak dieta to dieta, rzuciliśmy się na  odchudzanie  i szło nam bardzo dobrze.

Na wszelki wypadek późnym wieczorem pognaliśmy na długi spacer. W dali mienił się dziesiątkami świateł Brzozów, wkoło pola pachniały i wabiły rojami robaczków świętojańskich,   nad czarnym lasem jaśniała różowo-niebieska poświata.

Życie jest po prostu piękne.

 

Pogórze Dynowskie w całej krasie W środę dostaliśmy na śniadanie sery kozie, twarożek,   jajecznicę i kolonijną herbatę. Bez pospiechu pobiesiadowaliśmy, po czym osiodłaliśmy konie i pojechaliśmy na piknik.  Celem pikniku był zbiornik retencyjny koło wsi Blizne.  Ranek wstał słoneczny,  pogoda zrobiła się  filmowa. Jechaliśmy chwilę szosą asfaltową, potem wjechaliśmy w pola i łąki, konie i wóz razem. Przydrożna kapliczka Wkoło po horyzont widniało pagórkowate Pogórze Dynowskie,  w dali ostrzyły się wieże kościoła i klasztoru w Starej Wsi koło  Brzozowa. Jechaliśmy polnymi  drogami przez dywany  zbóż, chabrów,  wyki i różowego groszku, a wszystko  falowało na wietrze i pachniało,  mieniąc się w intensywnym słońcu. Galopowaliśmy niemal bez przerwy,  czasem tylko wyhamowując przed przydrożną kapliczką celem zadumy, albo dla sesji zdjęciowej.   Wóz podążający za końmi kolebał się na wybojach, bagażami Piknik nad potokiem rzucało z lewa na prawo, także pasażerów miotało na wszystkie strony.. Ale cel rekompensował wszystko, bo po trwającej ok. 1,5 godziny podróży, dojechaliśmy nad urocze jeziorko na sjestę. Nad pobliskim potokiem chłopcy rozpalili ognisko,  upiekliśmy w ogniu kiełbaski i kromki chleba.  Poleżeliśmy w trawie, niektórzy chrapali, inni liczyli chmury na niebie, jeszcze inni szwendali się po kątach, szukając ciekawostek przyrodniczych. Po tłustej kiełbasie marzyła się  gorąca, mocna, gorzka herbata,  niestety ta przywieziona w  termosach  była cienka, chłodna i słodka jak lukier.

Sjesta na trawie No cóż, słodkie jest życie emeryta..   Piknik był fantastyczny.

Tego dnia pauzował Egibar, gdyż wcześniejsze niewielkie obtarcie pod siodłem nie chciało się zagoić. Poszedł w trasę luzem, natomiast Indefiks wrócił pod siodło. Po powrocie z wyprawy okazało się jednak, że Indefiks znowu „lekko znaczy”, zwiększyło się również niewielkie obtarcie u Walkirii. Koniec końców Józek wywiózł Indefiksa i Walkirię do domu,  a przywiózł wieczorem całkiem nowe i nieznane konie: Aurę i Łobeza. 

Egibar pauzuje Kolacją tego dnia był bigos serwowany na ognisku, więc w końcu  posiedzieliśmy  przy ognisku.  Najedliśmy się do syta albo i lepiej, dyskusję o dietach chwilowo zawieszono na kołku. Wyciągnęliśmy śpiewniki i pośpiewaliśmy trochę. Niestety o zmroku przyjechał dostawca sprzętu jeździeckiego i część ludzi poszła na zakupy, dekompletując zespół śpiewacki. Powrót z pikniku, w tle bazylika w Starej Wsi Pozostali ruszyli więc na spacer w pola   liczyć świetliki, a  były ich ilości całkiem niepoliczalne. Z zakupów Andrzej wrócił z  oryginalną, żółciutką kulbaką, przedmiot ogólnego zachwytu i westchnień. Oczywiście kulbaka została następnego dnia zarzucona na konia i ochrzczona, a spisała się rewelacyjnie (wierzymy na słowo).

Wieczorne ognisko Późnym wieczorem mieliśmy w programie wizytę w obserwatorium astronomicznym, celem  oglądania nieba przez słynny i bardzo nowoczesny teleskop.  Przewodnikiem po niebie miał być prawdziwy pan astronom, a seans zapowiedziano na godzinę  22.00, gdyż  dla właściwego efektu potrzebne były ciemności.  Pan astronom zarządził, że przed seansem musi wygłosić mały wykład wprowadzający do tematu, gdyż bez podstawowych wiadomości  o niebie i gwiazdozbiorach nie wpuszcza na Uroda nocy - w dali światła Brzozowa wieżę. Chcąc nie chcąc zasiedliśmy w ławkach jak uczniaki… i po chwili wszyscy spali. Wywody były bardzo ciekawe, ale nadmiar świeżego powietrza,  bigosu i duchoty pomieszczenia  zrobił swoje. Kobitki jakoś tam  podpierały powieki zapałkami, chłopakom pozory nie pomogły, głowy same pospadały. Wykład trwał bez końca, dobrą godzinę. W końcu wolno było wejść na wieżę.  Wdrapaliśmy się po krętych schodkach,  przewodnik kazał nam kucnąć i chwycić się za ręce. Nacisnął jakiś guzik i metalowy szpic wieży otworzył się na pół i nieboskłon pojawił się tuż nad  głowami. Całość stanowiłaby wspaniałe widowisko, niestety niebo okazało się całkiem  zachmurzone  i nic nie  zobaczyliśmy.  Żeby  przedsięwzięcie nie poszło na marne,  a przede wszystkim  żeby zademonstrować  działanie teleskopu,  pan astronom wycelował jego lufę w starowiejski klasztor, ledwie majaczący na horyzoncie i zaproponował podglądanie  mnichów. Niektórzy ponoć widzieli mnicha, inni tylko okienko w klasztorze, tak czy siak nagle chmury się   rozstąpiły i zobaczyliśmy  rozgwieżdżone niebo. Księżyc mieliśmy na wyciągnięcie dłoni, także całą drogę mleczną w pełnej krasie. Wrażenie było niesamowite, staliśmy bądź co bądź  tuż pod  nimi. Astronom wycelował teraz lufę teleskopu w kratery na księżycu i widzieliśmy je  tuż, tuż. Potem przycelował  w upatrzoną gwiazdę… i też ją widzieliśmy, a jakże. Co prawda z teleskopem czy bez  była taką samą małą   kropeczką, ale co tam, nie jesteśmy astronomami, tylko kowbojami. Natomiast stanie w środku nocy tuż pod gwiazdami, wysoko nad ziemią, było niezapomnianym przeżyciem.  

 

Czwartek był dniem zwiedzania i tyle mieliśmy atrakcji, że  nie zdążyliśmy pojeździć konno. Po śniadaniu pojechaliśmy wozem do klasztoru w Starej Wsi, gdyż widząc go tyle razy z daleka, należało zobaczyć też z bliska. Kościół starowiejski powstał w 1698 roku na miejscu starszego o 200 lat kościoła drewnianego. W okresie międzywojennym został podniesiony do rangi bazyliki mniejszej. Początkowo zarządzali nim paulini, obecnie jezuici, którzy mają w przyległym klasztorze swój nowicjat. W ołtarzu głównym wisiał 500  lat cudowny obraz  przedstawiający scenę Zaśnięcia i Wniebowzięcia NMP, który był celem  pielgrzymek przez całe wieki.  Niestety okazało się, że to na co patrzymy jest tylko  kopią, gdyż oryginał spłonął w „tajemniczych okolicznościach” w  roku 1968. W ostatnim czasie zostało to oficjalnie  zakwalifikowane przez IPN jako zbrodnia komunistyczna.

Jadąc do bazyliki śpiewaliśmy na wozie pieśni maryjne. Po pięknym, słonecznym dniu poprzednim ten wstał znowu  chłodny i na wozie wiało jak licho. Na miejscu zastaliśmy zamknięte na głucho kraty, przez które ledwo co było widać. Delegacja udała się na poszukiwanie klucza, bo jak być w takim miejscu i nie zobaczyć Matki Boskiej Starowiejskiej. Znalazł się grzeczny ojciec Hieronim i wpuścił nas  do środka, a także przez naciśnięcie  odpowiedniego guzika sprawił odsłonięcie obrazu w ołtarzu.  Usłyszeliśmy historię tego miejsca jak i historię obrazu. Każdy pokontemplował, niejeden poprosił o to co na sercu leżało.

Okazało się, że tylko 5 km dzieli Starą Wieś od kolejnego kościółka, którego nie  wolno ominąć.  We wsi Blizne znajduje się jedna z Kościółek UNESCO Blizne  najcenniejszych,  średniowiecznych świątyń drewnianych w Polsce,  wpisana w roku 2003 na listę światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Nadmienić trzeba, że  w Polsce tylko 6 tego rodzaju obiektów widnieje na tej liście, więc okazja była wyjątkowa. Przez chwilę zdania były podzielone czy jechać oglądać tą perełkę czy nie, gdyż 5 km wozem to ok. 45 minut jazdy  ruchliwą szosą, a zrobiło się zimno. Łącznie byłoby 1,5 godziny podróżowania w jedną stronę i tyleż powrót. Jednak przeważyła chęć zobaczenia kościółka i ruszyliśmy w trasę.  Jadąc rozgrzewaliśmy się dyskusją na temat zoometrii położniczej, chwilami dość sprośną, a wykładowcą był profesor Andrzej, ekspert w temacie (w temacie poważnym – sprośni byli dyskutanci). Zrobiło się wesolutko, zimno  zeszło na plan dalszy.

W międzyczasie mijaliśmy drewnianą zabudowę  Starej Wsi i Bliznego,  przepiękne chałupki w ukwieconych ogródkach, a wszędzie, na całym Podkarpaciu, dominował pachnący jaśmin.

Stara plebania, Blizne Na miejscu się okazało, że aby dostąpić szczęścia  wejścia do środka, trzeba być wcześniej umówionym, gdyż świątynię oblegają  liczne wycieczki, a ksiądz jest tylko jeden (może dwóch) i ma liczne obowiązki. Ale szczęście mieliśmy, gdyż przypadkiem trafiliśmy na przerwę proboszcza w codziennych zajęciach i po  dość  cierpkim  pierwszym kontakcie zechciał nas oprowadzić. Potem okazał się – jak Heniu mówi  – „w dechę koleś”, pokazał wszystko co się dało i ciekawie opowiadał. Kościółek powstał  około 1470 roku,  200 lat później dobudowano wieżę.  Wewnątrz posiada bezcenne polichromie, najstarsze z około 1550 roku. Słynne jest malowidło przedstawiające sąd ostateczny na ścianie północnej, jest to największe malowidło na ten temat w Polsce. Cennym zabytkiem jest także lipowa figurka Matki Boskiej z roku około 1515, mająca swoją odrębną, ciekawą historię, umieszczona w bocznym ołtarzu. Natomiast obraz w ołtarzu głównym – adoracja MP – namalował  malarz z kręgu Tomasza Dolabelli, ma on ponad  400 lat. W kościółku jest mnóstwo innych cenności, gdzie nie spojrzeć, to coś cennego. Kłódka do zakrystii ma lat 600 i jest całkowicie sprawna i spełnia swoje zadanie.

W skład  zabytkowej zabudowy sakralnej wchodzi oprócz kościółka jeszcze stara plebania, szkółka parafialna,  lamus, stodoła i lazaret.  Całość zrobiła na nas wielkie wrażenie, opłacało się wymarznąć  na wozie żeby to wszystko zobaczyć. Na koniec zostawiliśmy w puszce sporo kasy.

Wyjazd w świat Strzałą Południa Nieprzewidziany punkt programu sprawił, że spóźniliśmy się na obiad i pochłanialiśmy go w biegu.  Bo za chwilę czekała kolejna atrakcja, podróż ciuchcią „Strzała Południa”.


Wiedząc jak „przewiewnie” jest tego dnia podczas podróżowania 
Napad na pociąg pojazdami  odkrytymi, naubieraliśmy się we wszystko co się dało. Ponieważ stroje organizacyjne obowiązywały, więc panie pod spódnice nawkładały spodnie jeździeckie i co tylko  miały,  także na górę nawciągaliśmy różności. Tak uzbrojeni wsiedliśmy do „Strzały” i ruszyliśmy… na południe.  

„Strzała”  swoim tempem „pognała” najpierw do Brzozowa, a potem okrążając mieścinę wjechała w łąki i wąwozy. Jazda była ekscytująca, widoki przednie. Coś ci bandyci nie tacy straszni Ale delektowanie się widokami nie trwało długo, gdyż po chwili dało się słyszeć  strzały z pukawek i z krzaków wyskoczyło dwóch zamaskowanych rabusiów na koniach, ze spluwami w garści. Zażądali zatrzymania ciuchci i okupu. Padła też groźba gwałtów na niewiastach, ale westmani jakoś tej groźbie dali odpór. A że rabusie wyglądali na nie lada przystojniaków, to nie jedna dama westchnęła: obiecanki, cacanki, a głupiemu  radość. Odwrót Rabusie postraszyli  jeszcze trochę i  w końcu pognali galopem  w las, mając widocznie na oku następny pociąg, może z bogatszą załogą.  Ale co się strachu najedliśmy to najedliśmy.

Dalej już bez przeszkód wróciliśmy do „Czardworku”, pełni wrażeń.   Było trochę czasu do kolacji, więc zeszliśmy się w pokoju Formisi, bo największy, by pobyć ze sobą .
  Obchodzimy Dziadostwo Po chwili się okazało, że  obchodzimy Dziadostwo – skoro już Reniowie urodzili tą wnuczkę i stali się dziadkami (
podwójnymi zresztą),  to jedna pępkówka nie wystarczy, aby Dziadostwo godnie obejść.  Od szeryfostwa  dostali gustowne, atłasowe  śliniaczki  z dekoracjami i przystąpiliśmy do kolejnej fety. Polało się co było i fetowaliśmy do kolacji.Dziadkowie-Jubilaci

Na kolację był przewidziany kociołek na ognisku, ale poprosiliśmy  aby dostać jeść  w jadalni, gdyż było dość rześko, a my trochę wymarzliśmy w licznych podróżach. Był to w planach kolejny  wieczór wiankowy, jednak przesunęliśmy  uroczystość  na dzień następny, gdyż atrakcji  tego dnia było  wystarczająco.

Sabat czarownic A poza tym  wcale się nie skończyły.

Jedną ze specjalności „Czardworka” są loty na miotle  i po kolacji zostaliśmy zaproszeni w kolejną podróż. Miotły czekały, odlot odbywał się z pokładu obserwatorium astronomicznego, a lecieć mógł każdy kto chciał. Chcąc nie chcąc udaliśmy się na wieżę, poza grupą  papparazich, która zeszli Baba Jaga w przestworzach na dół.  Dziewczyny miały na sobie jeszcze spódnice z  ciuchciowej eskapady, co wywołało pewną konsternację  dyspozytorów mioteł.  Ich zadaniem było pozapinać rozmaite paski na delikwencie czy też delikwentce, a jak się do tego zabrać pod damską spódnicą.  Chłopcy miotlarze myśleli, ze nie wiemy, iż lata się w spodniach, bo te tysiąc pasków i w ogóle wszystko fruwa na wietrze.  Jeszcze jedna..... Ale  rzeczywistość bywa zaskakująca, Stare Konice latają na miotłach w spódnicach. Pierwsza zgłosiła się Dorota i chłopcy z zażenowaniem  zagłębili się z jej halki i majtki z falbankami, żeby miotłę dobrze do Dorotki zamocować.  Po chwili Dorotka frunęła jak rasowa Baba Jaga. Lot odbywał się z wieży na dół w krzaki i potem ponownie do góry. Po Dorotce poleciała Marycha z okrzykiem na ustach, w butach na obcasach,  z rozwianymi na Miotłodrom, czyli Czardworek w całej krasie wietrze falbankami bielizny. Dalej kolejne czarownice, po nich westmani, bo byłoby wstyd, gdyby zostali w tyle.  

Nalataliśmy się do woli i po dniu tak pełnym wrażeń poszliśmy grzecznie spać, bo kiedyś trzeba było odpocząć.

Tym bardziej, ze piątek był znowu dniem długiej jazdy, z Przysietnicy z powrotem  do Mrzygłodu.

Uraoda Pogórz Dynowskiego Rano było chłodno, ale bez deszczu. Przy siodłaniu okazało się, że nowy wierzchowiec Łobez  to niezłe ziółko i narobił  na dzień dobry ambarasu. Józek sygnalizował kłopoty przy siodłaniu, a konkretnie przy podciąganiu popręgu, ale rzeczywistość przeszła wszystko – Łobez po prostu padał na ziemię przy tych czynnościach jak długi i nijak nie Na szlaku chciał się pozbierać.. 
Przeznaczony był Wołodii, więc Wołodia minę miał nietęgą.  Próby poskromienia aferzysty  przedłużały się, jakiś czas był oprowadzany w ręku. W końcu Wołodia znalazł się na grzbiecie,  ale przy kolejnej próbie podciągnięcia popręgu  koń padł na ziemię ponownie i Wołodia musiał się ewakuować. Ponieważ czas
Znowu niespodzianka gonił, więc Józek  poszedł w trasę pieszo z harpaganem z ręku, a Wołodii użyczył Figlarną.  . Dopiero po jakimś czasie marszu sytuacja została opanowana.  W sumie okazało się, że poza paniką związaną z siodłaniem Łobez był przyjemnym, dzielnym i na trasie zdyscyplinowanym stworzeniem.

Drugi z nowo przywiezionych koni, klacz Aura, wielka i wypasiona, także sprawdziła się w trudnych warunkach rajdowych. Niestety nie miała jeszcze dobrej równowagi,  na  wybojach plątały jej się kończyny i ze względu na rozmiary i długą foule z trudem mieściła się za końmi w galopie. Jednocześnie delikatny pysk wymagał  delikatnej ręki.  Ale to świetna kobyła i rokuje dobrze. 

Gdy konni odjechali, wozowi ruszyli w trasę pieszo, gdyż na początku droga wiodła lasem mocno pod górę. Brodząc przez niemałe błoto rozgrzaliśmy się  dość szybko. Potem jechaliśmy wozem przez okropne wyboje, tak że wóz    miał spore przechyły na obie strony, chwilami trzeba było  balansować i przesiadać  z jednej strony na drugą, trzymając czego się dało. Pamiętaliśmy wywrotkę wozu na Polanach Surowicznych, więc nie było nam do śmiechu.

Ostatecznie wszyscy szczęśliwie dojechali do wsi Grabówka na biwak. A miejscem biwaku była stara, rozwalająca się  cerkiew, w  dżungli chaszczy i zarośli.  Miejsce było mało komfortowe i średnio urokliwe, gęste chwasty  sięgały pasa, a  szkielet cerkwi straszył. Ale po chwili żurek zadymił, a w chaszczach wydeptaliśmy mały placyk i zrobiło się kameralnie i swojsko. Po posiłku dziewczyny pognały  w pola na zbiór kwiatów, gdyż więcej wianków nie dało się przekładać, mieliśmy na to ostatni wieczór. Margaretek, dzwonków, maków i chabrów było w bród, więc wianki jak zwykle powstały cudnej urody, bez wielkiego wysiłku. Teraz spokojnie mogliśmy kontynuować naszą podróż..

Piknik w Grabówce Po biwaku konni wjechali w las i  w plątaninie wyboistych i śliskich od błota  ścieżek   dotarli na wierzchowinę Pasma Grabówki. Było trochę błądzenia, Józek stale zaglądał do swojej zaczarowanej mapy i rozszyfrowywał kolejne labirynty. Nie obeszło się bez zaciągnięcia języka u napotkanego drwala, który nie polecał jazdy  wierzchowiną, bo wskazana przez niego droga była łatwiejsza. Ale nie o to chodziło. Osiągnęliśmy  wierzchowinę  wbrew radom i zaczął się dziki galop, przerywany na siusiu (piwo na biwaku Znow hard-core zrobiło swoje) i potem znowu  galop. Koniom rozjeżdżały się nogi na nierównościach, ale nikt się nie wywalił.  Przelecieliśmy  dziką wierzchowinę jak burza  i  wkrótce teren zaczął się obniżać, co zwiastowało bliskość cywilizacji.  Zjazd w dół był stromy, ale droga którą na dole osiągnęliśmy wyglądała  na pozbawioną pułapek. Odetchnęliśmy, złapaliśmy oddech.   Józek skontaktował się z wozem, okazało się, że są tuż tuż.

Niestety nic bardziej mylnego a propos końca pułapek, kłopoty dopiero się zaczęły. Po chwili dojechaliśmy do wielkiej dziury  pełnej  błota,  w której utopiło się zwalone drzewo. Po raz setny Józek uruchomił maczetę i usunął przeszkodę,  tak że mogliśmy przejechać. Po chwili w to miejsce dojechał wóz i Józek wyraził zadowolenie, że przetarł drogę także dla wozu.

Wóz połamany Wóz tego dnia miał trasę bardzo wyboistą i przechyły na obie strony  wzbudzały poważne obawy załogi – delikatnie to ujmując. Artur chcąc pocieszyć towarzystwo zażartował, że dopóki nie widzi kół przed wozem, nie ma strachu, wszystko jest pod kontrolą. Gdy to powiedział….zobaczył koła przed wozem. Rydwan złożony z koni i przedniego zawieszenia pognał w las, a reszta wozu zaryła w dziurę, którą przed chwilą Józek oczyścił ze zwalonego drzewa. Wóz zarył tam z wielką siłą, tak że załogę rzuciło do przodu i ktoś nawet nabił sobie guza.  Powyskakiwali w panice z wozu, zabierając ze sobą co się dało, plecaki swoje i innych.

RydwanSzczęście w nieszczęściu, że konni byli w pobliżu, dzięki temu byliśmy wszyscy razem i mogliśmy coś przedsięwziąć. Sytuacja była beznadziejna,  wóz przepołowiony i utopiony,  las w koło, daleko do najbliższej wsi. Było późne popołudnie,  każdy po cichu myślał, ze przyjdzie nam tu nocować, bo  przez  chwilę nie było widoków na nic dobrego.

Próba wydobycia wozu z błota Józek z Arturem dumali co tu zrobić. Wóz poskładać do kupy i jakoś powiązać może by się i dało, ale jak go wyciągnąć z błota bez dźwigu. Gdy chłopcy w końcu pozbierali myśli, zadecydowali, że trzeba naciąć cienkich drzew i rzucając przed wozem stworzyć jakby pomost, po którym może go konie wyciągną. Tyle, że  nie było już dyszla i orczyków, poleciały razem z rydwanem. Więc trzeba był najpierw  skonstruować jakiś zaczep do tego wyciągu. Artur miał ze sobą piłę spalinową, więc  póki co zaczęła się wycinka drzew w lesie.  Wszystko trwało całą wieczność. W tym czasie No może jakoś da się wyciągnąć konni stali „za rogiem” –  chłopaki pozchodzili z koni i poszli do pomocy,  dziewczyny  zostały w siodłach trzymając  wolne konie za wodze. Stały tak prawie 2 godziny,  zmagając się ze zniecierpliwieniem koni i potwornym atakiem meszek i komarów, które  wściekle gryzły  ludzi i zwierzęta. Ale trzeba było to dzielnie znosić, bo alternatywy nie mieliśmy.

Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, Wołodia  jęknął mimochodem, że jest taki święty, co ma w pieczy sprawy beznadziejne – święty Ekspedyt.  Od tej pory  weszliśmy w kontakt duchowy ze świętym i sytuacja beznadziejna zaczęła się klarować.

Kurierem między dwoma grupami była Staszka, która donosiła co się dzieje i czy są widoki na cokolwiek.  A widoki się zrobiły –  pomost z paru drągów powstał. Nie za gęsty, bo piła wkrótce się spaliła,  ale gruba Baśka dopięta do kadłuba wozu pociągnęła  go jakoś i po pomoście wyszarpnęła z mazi.  

Wiązanie przodka z wozem Wszyscy odetchnęli z ulgą, była to połowa sukcesu, a połowa to zawsze więcej niż nic.   Teraz należało  zmontować w jedną całość kadłub z rydwanem. Chłopaki postanowiły  powiązać te dwie części przy pomocy końskich  uwiązów,  więc kurier przyleciał  po nie do grupy konnej, stojącej cierpliwie za zakrętem. Uwiązy jeździły z nami na końskich szyjach. Wywiązała się krótka dysputa, dlaczego mają być tylko uwiązy różowe, a niebieski już nie, ale wg rozkazu zaniesiono różowe. Związywanie wozu do kupy różowymi uwiązami  trwało kolejny bezkres czasu,  ,ale w końcu cel został osiągnięty. Choć było to trudne do uwierzenia, po 2 godzinach zmagań ruszyliśmy dalej. Tyle że wozowi pieszo, bo nie było pewności jak się powiązana konstrukcja zachowa, a dziur mieliśmy jeszcze bez liku.

Dalej niestety pieszo Kawalkada powoli poruszała się do przodu, pokonywaliśmy gęsty las wszyscy razem, topiąc się w błocie i rozpaczliwie rozgarniając rękami plątaninę gałęzi.  Raz nawet gałąź zczesałaby  Andrzeja z siodła, ale rzucony horyzontalnie na zad koński nie dał się zciągnąć na ziemię. Wóz jeszcze raz ugrzązł  głęboko w błocie, tak że bagaże będące ponownie w pakach pod siedzeniem całkiem się utopiły. Ponieważ mieliśmy tam różne drogocenne skarby, jak dokumenty, aparaty fotograficzne, koce itd, więc znowu padł strach  na wszystkich. Ale jakimś cudem nie odnieśliśmy większych strat, poza przemoczeniem kocy i powierzchownie  plecaków,  a powiązany wehikuł jakoś sobie poradził. Więc ostatecznie przygoda dobrze się skończyła.

Nadal nie było łatwo W czasie zmagań z wozem Józek wykonał telefon do kuchni w Mrzygłodzie: „nie smażcie jeszcze kotletów”. Teraz  gdy dojeżdżaliśmy do celu zadzwonił ponownie: „już smażcie” – i zabrzmiało to jak słodka melodia. Byliśmy spóźnieni 2 godziny i głodni jak wilki.

O 21.00 zebraliśmy się w jadalni,   wygalantowani i kto miał – w wianku na głowie. Niestety niektóre wianki nie przeżyły utopionego parę razu wozu, więc kto je stracił, ten miał jakąś inną formę kwiatków: bukiecik zorganizowany na prędce na kapeluszu lub w ręce. W znanej jadłodajni, przy znanym kominku, obiado-kolację połknęliśmy w oka mgnieniu

Wianki musiały być Po przełknięciu ostatniego kęsa wreszcie poczuliśmy błogostan. Szeryf zarządził, aby iść topić wianki zaraz po spożyciu, gdyż potem wyjdzie zmęczenie i nie wiadomo kto ile posiedzi. Ruszyliśmy w egipskich ciemnościach na znany most na Sanie i na hasło rzuciliśmy  kwiaty w rwący nurt rzeki. Niestety nie widząc nic w ciemnicy nie zorientowaliśmy się po której stronie mostu należy stanąć i stanęliśmy po niewłaściwej. Wianki wpadły pod most i zginęły nam z oczu, płynąc  w stronę przeciwną niż ich wypatrywaliśmy. Ale co tam, nurt był wartki, więc bez wątpliwości  poszły do Bałtyku jak „konie po betonie”. A jak wiadomo daje to szczęścia bez liku i W nocy śpiewamy koniom wesołe piosneczki bez końca. Kontenci wróciliśmy  do ośrodka, po drodze odwiedzając konie na pastwisku. A że szczęście nas przepełniało, zaśpiewaliśmy koniom spontanicznie skoczną piosneczkę.

Potem wróciliśmy do jadalni i śpiewaliśmy dalej, grzejąc się przy kominku i sącząc rozmaite procenty.

 

Wracamy W sobotę po śniadaniu ruszyliśmy w ostatni przemarsz. Na początku jak zwykle były problemy z Łobezem: który próby dopięcia popręgu kwitował wywracaniem się na ziemię. Wołodia jednak nie rezygnował i stosując rozmaite sztuczki wylądował w końcu w siodle (tak jak i poprzedniego dnia po biwaku).

Ostatni piknik w Międzybrodziu Józek bił się w piersi, ze trasa będzie light, pamiętając ekstremy  jakie nas spotkały na tej trasie gdy jechaliśmy parę dni temu w  przeciwną  stronę. Ale oczywiście  to się  nie sprawdziło. Znowu błądziliśmy w błotnistych koleinach, raz drapiąc się pod górę, raz zjeżdżając stromo w dół. Druga grupa napotkała takie stromizny, że raz musieli zsiąść z wierzchowców i prowadzić je w ręce. Na sam koniec jeszcze ekstermy Potem przedzierając się przez nieprzebyty busz parę osób zwątpiło, czy posuwają się do przodu, czy  też kręcą się w kółko. Józek studiował zaczarowaną mapę i uspakajał, że wszystko jest pod kontrolą. Tym niemniej po wielu trudach i cierpieniach dojechali   do znanego miejsca i w tym samym zatoczono koło. Ponad godzina zmagań z dżunglą poszła na darmo. Trzeba było zejść i prowadzić konie w ręku Na osłodę grupa dojechała całkiem  przypadkiem do zagubionej  w głuszy kapliczki św. Huberta i krótka, osobista konferencja ze świętym spowodowała, że w końcu dojechali szczęśliwie do celu. Po zjeździe z piekielnej góry, na łąkach nad Sanem Józek chciał uprzyjemnić końcówkę rwącym galopem, ale wystąpiły trudności obiektywne i już w spokojnym tempie dojechali do kampingu „Sosenki”.

Zataczamy koło, wracamy do znanych czołgów  IX Jubileuszowy rajd przeszedł do historii.

Kolację i nocleg mieliśmy w pensjonacie „Dom Julii” w centrum Sanoka, gdyż „Sosenki” były zajęte.  Przemieściliśmy się więc do „Julii” i tam w ekskluzywnych pokojach regenerowaliśmy siły i urodę. Wieczorem zeszliśmy się na ostatniej kolacji, której punktem zasadniczym było ogłoszenie terminu rajdu w roku przyszłym. Ponieważ będzie to rajd jubileuszowy-jubileuszowy, bo X, więc zapowiedzieliśmy Józkowi że oczekujemy atrakcji i miejsc szczególnych. Potem dyskutowaliśmy co to  takiego będzie, gdyż prawdę powiedziawszy, to wszystko już przeżyliśmy  przez te 9 lat, a trudniejszej trasy niż tegoroczna i ta z roku poprzedniego nie można sobie wyobrazić. 

Pożegnalna kolacja Ale może Józek nas zaskoczy trasami po równym, przewidywalnym i suchym terenie, bez  błądzenia, stromizn i niskich gałęzi,  na wozie, który się nie przepołowi, a hamulce wytrzymają?  Kto wie?

Tyle że może  na  XX rajdzie, póki co  nie zamierzamy się poddać.  

W miłej ale nostalgicznej atmosferze spożyliśmy ostatnią kolację, pośpiewaliśmy  trochę, pogadaliśmy.  Podziękowaliśmy dzielnym chłopakom, a chłopcy nam  za hart ducha i wytrwałość. Od jutra zaczynamy przygotowania do rajdu następnego.

Czytających te słowa informuję, że na przyszły rok miejsca są tylko na liście rezerwowej.  

 

 

Ostatnie spojrzenie na Góry Turczyńsko-Sanockie - do zobaczenia za rok

 


Zdjęcia: Andrzej LISOWSKI, Pani ZGAGA, Ewa FORMICKA, Henio i inni.
Przygotowanie: Olo 2010

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

   

Dodaj komentarz