|
|
|
„POGÓRZE” TO ZNACZY WCIĄŻ Z GÓRY NA DÓŁ I Z DOŁU DO GÓRY !
K R O N I K A
IX JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJŚCIACH POGÓRZE DYNOWSKIE 19-27.06.2010r.
Ewa Formicka
Rajd Starych Koni w roku 2010 był nie tylko Jubileuszowy, bo IX, ale także całkiem wyjątkowy, z wielu powodów:
primo – po raz pierwszy wyściubiliśmy nosa poza góry poważne,
drugie primo – frekwencja na rajdzie była najmniejsza z dotychczasowych,
trzecie primo – pogoda nie dopisała,
czwarte primo – koni mieliśmy w nadmiarze, więc najeździliśmy się do syta,
piąte primo – trasy były trudne, a pokonywaliśmy je głównie galopem,
szóste primo – nie było gitary i mało siedzieliśmy przy ogniskach, ale mimo to atrakcji mieliśmy dostatek i ubawiliśmy się setnie.
Krótki komentarz do powyższych primów:
Ad. I – na poprzednich rajdach penetrowaliśmy Beskid Niski i Bieszczady, więc perspektywa Pogórza Dynowskiego była początkowo mało nęcąca, a nawet budząca wątpliwości (mimo zapewnień Józka, że będziemy zadowoleni). Rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania – nowe tereny nie tylko zachwyciły, ale nawet chwilami okazały się trudniejsze i ambitniejsze niż te w górach poważnych.
Ad. II – w połowie kwietnia część Starych Koni wróciła z eskapady do Australii, więc rajdowa mobilizacja miała poślizg i szła początkowo opornie. Przez krótki moment rajd stał nawet pod znakiem zapytania. Ale ostatecznie szeryf zdyscyplinował towarzystwo i 11-grupa stawiła się na zbiórce w Sanoku.
Ad. III – pogoda nas nie rozpieszczała, a nawet chwilami była całkiem do kitu. Ale deszcz nigdy nas nie dopadł i błogosławiliśmy niebiosa, że nie dały upałów.
Ad. IV – w związku z małą frekwencją ludzką mieliśmy do dyspozycji dużą frekwencję końską. Z tego powodu był komfort puszczania luzem koni lekko niedysponowanych, a każdy kto chciał mógł jeździć dwie tury dziennie.
Ad. V – być może z powodu mniejszej frekwencji i tym samym większej łatwości sterowania grupą trasy pokonywaliśmy głównie galopem. Nigdy dotąd tak się nie nagalopowaliśmy. Oczywiście poza odcinkami trudnymi, a tych nam opatrzność nie poskąpiła. Można nawet powiedzieć, że dała w nadmiarze.
Ad. VI – program był stale bardzo napięty, więc prawdę powiedziawszy wieczorami byliśmy lekko podcięci. Chłodne wieczory dodatkowo nie zachęcały do wysiadywania przy ognisku, więc nie mieliśmy ich w nadmiarze, może nawet w niedomiarze. Ale innych atrakcji było bez liku i zabawa była świetna.
Rajd zaczął się w sobotę 19 czerwca w ośrodku kampingowym „Sosenki” w Sanoku. Zjechali kowboje w osobach: 9-ty raz Renia, Formisia, Henio, Andrzej, 8-y raz Zgaga, Staszka, Wołodia, 7-y raz Marycha, 6-ty raz Jola, 5-ty raz Dorota, 3-ci raz Gerard. Konie to znane nam: Bojar, Egibar, Indefiks, Basior, Gloria, Gastończyk, Figlarna, Weda, oraz taborowe Baśka i Szuler. W drodze doszły Walkria, Łobez i Aura. Naszym przewodnikiem był oczywiście Józek, wozem taborowym powoził Artur, a samochodem bagażowym pan Tadziu. Wóz taborowy Artur wyszykował wspaniale – założył nową plandekę z „oknami”, a pod siedzeniami dorobił paki na bagaże, tak, aby bagaż podręczny nie walał się w czasie jazdy pod nogami.
Podkarpacie przywitało nas mokrą trawą i komarami. „Sosenki” to sympatyczny kamping o turystycznym standardzie, w mokrościach zionący stęchlizną. Ale to bynajmniej nikomu nie przeszkadzało, każdy Stary Koń z niejednego jadł pieca. Cieszyliśmy się ze spotkania i czekającej przygody.
W niedzielę po śniadaniu odbyła się jazda rekonesansowa, zwyczajowy „przedskoczek” przed ruszeniem w świat daleki. Konie znaliśmy, więc każdy dostał mniej więcej rumaka jakiego chciał. Celem przedskoku była XIX-wieczna cerkiew murowana w Międzybrodziu, a trasa wiodła przez uroczy las w Paśmie Olchowskim Gór Sanocko-Turczańskich. Już w tym pierwszym dniu rajdu mogliśmy się przekonać., że poza górami poważnymi jest mnóstwo innych miejsc na tym świecie, tuż „za płotem” cywilizacji, bardzo pięknych, pustych i nie znanych. Przez taki świat jechaliśmy – zagubione ścieżki leśne, błotniste, mocno pofalowane i dzikie. W nocy lało jak z cebra, co zwielokrotniło śliskie podłoże licznych zjazdów i podjazdów, ale w czasie jazdy prześwitało słońce i okrasiło mokrą, zieloną dżunglę. Nie obeszło się bez spotkania z zamkniętym na głucho szlabanem, którego obejście podniosło nieco adrenalinę. . Szlabany to już nasza specjalność. Trzeba też nadmienić, że zarówno wyjazd w teren jak i powrót odbyły się przez teren skansenu etnograficznego, gdyż „Sosenki” obok niego leżą. Skansen składa się ze 120 obiektów budownictwa ludowego z terenu Bieszczadów, Beskidu Niskiego i Pogórzy i jest największą placówką tego typu w Polsce. Z końskiego grzbietu mogliśmy zobaczyć choć część tych obiektów.
Murowana cerkiew pod wezwaniem Trójcy Świętej do której dotarliśmy nie jest oszałamiająco stara – XIX wiek – jednak posiada dobrze zachowany i bardzo oryginalny ikonostas. Jest to obecnie kościół katolicki. Ciekawostką jest, że należy do wsi Międzybródź, która w całości leży po drugiej stronie Sanu, a na rzece nie ma mostu. Niedzielny wyjazd do kościoła jest więc poważną wyprawą naokoło, a miejscowi od lat zabiegają o skromną kładkę bodajże, co kiedyś może się stanie (są obietnice).
Po powrocie z jazdy i po obiedzie ruszyliśmy do Sanok-city, a konkretnie do miejscowego muzeum na zamku, gdzie chcieliśmy obejrzeć galerię malarstwa Beksińskiego. Niestety okazało się że mamy na to tylko 40 minut, a oprócz Beksińskiego jest tam także największa w Polsce kolekcja ikon. Więc trochę biegiem obejrzeliśmy to co trzeba. Beksiński robi niesamowite wrażenie, jego dzieła to fantastyka, wizjonerstwo, mistycyzm, symbole, groza. Można powiedzieć innymi słowami: wytwór chorej głowy. Ale bez względu na stosunek do tego rodzaju twórczości, należy to zobaczyć, gdyż wrażenie jest kolosalne.
Jako że był to dzień wyborów, ci co chcieli poszli głosować (frekwencja była dość mizerna). Zwiedziliśmy też kościół i klasztor Franciszkanów przy uroczym ryneczku, a na bocznej uliczce zadaliśmy się ze Szwejkiem, odpoczywającym w cieniu na ławeczce. Kto by nie chciał mieć zdjęcia ze Szwejkiem. Po zrealizowaniu planów i powinności zasiedliśmy w przytulnej knajpce, racząc się lodami i piwem.
Natomiast wieczorem wygalantowani odbyliśmy uroczystą kolację z oficjalnym otwarciem rajdu, zaczynając oczywiście od kielonka geringerówki. Z powodu niezmiennej wilgoci, chłodu i komarów kontynuowaliśmy celebrację w jednym z domków kampingowych, siedząc na łóżkach, ciągnąc piwo i inne trunki i wiodąc dysputy na tematy różne. Może z powodu nie przerwanej jeszcze więzi ze sprawami dnia codziennego, które właśnie zostawiliśmy w tyle, ale jeszcze je czuliśmy – dyskusja zeszła na dzieci, a konkretnie na problem pępowiny z nimi. Okazało się, że każdy ma jakiś tam problem z niemożnością przecięcia tej pępowiny i w końcu zrobiło się dość nostalgicznie. Zakończyliśmy więc obrady w nastrojach adekwatnych do pogody i poszliśmy spać.
W nocy znowu lało, ranek był dżdżysty. W poniedziałek wymarsz w trasę zapoczątkowało tradycyjnie okucie jednego z koni, który na sobotniej jeździe był się rozkuł. Poszło sprawnie i ruszyliśmy w trasę. Deszcz ustał, ale świat spowiły mgły i rześkość. Celem był Mrzygłód, a miejscem biwaku w środku dnia Międzybródź – po drugiej stronie Sanu niż cerkiew. San tego roku był wezbrany, szybki i mulisty. Z tego powody trasy tak pomyślano, że nie przekraczaliśmy go ani razu, w przeciwieństwie do roku zeszłego.
I grupa konna udała się w trasę niewielkimi górkami między Sanokiem a Międzybrodziem, po lewej stronie rzeki. Teren ten okazał się zupełnie dziewiczy i chyba nie tykany ludzką stopą. Zjazdy i podjazdy okazały się strome i niezmiernie śliskie, niezliczona ilość powalonych drzew robiła trasę bez końca nieprzejezdną. Józek dzielnie wyrąbywał wiatrołomy swoją nieodłączna maczetą, rąbał też tunele w plątaninie gałęzi, które całkiem zakorkowały ścieżki. Mimo pracy maczety wszyscy dość szybko totalnie przemokli od mokrych liści. Koleiny i niespodziewane rowy wypełniała błotnista maź, sięgając często pod same końskie brzuchy, Indefiks wywalił się nawet ze swoim jeźdźcem na kolejnej zasadzce, inne konie radziły sobie jak mogły. Banalny z założenia przemarsz okazał się niezłym hard-corem, a trasa w planach 2-godzinna trwała 3.
W tym czasie wozowi posuwali się senną drogą wzdłuż Sanu do Międzibrodzia. W zaplanowanym miejscu na biwak czekała fertyczna pani sołtysina, która wskazała miejsce, gdzie możemy zaparkować. Chwilę opowiadała o życiu wsi i życiu w ogóle, które to wywody leciały z jej ust jak z karabinu maszynowego. Po zagajeniu stwierdziła że nie będziemy jeść na mokrej trawie, musi być stół. W remontowanym obok domu ludowym znalazł się prowizoryczny mebel jadalny, ale to jeszcze było stale mało; pani społtysina wynalazła purpurę na przykrycie – „bo jak będziecie jeść na takich deskach”. Gdy już nas urządziła na „nowych śmieciach”, odpaliła rakietę w postaci rzężącego malucha i odjechała w siną dal, bo obowiązki wzywały. Stół z purpurowym nakryciem dodał kolorytu pierwszemu biwakowi i szarości dnia, a Renia natychmiast zadbała o kwiatki. Po chwili zaskwierczał nad ogniskiem kociołek i zrobiło się swojsko. Wkoło śpiewały wilgi i inne stworzenia latające, nad Sanem szybowały czaple. Pierwszy lunch zapowiadał się iście po królewsku i dobrze nastrajał.
Posiedzieliśmy tam z godzinę, konie zaparkowane w krzakach nad samym Sanem pojadły i odpoczęły. Wkrótce ruszyliśmy dalej.
II grupa konna miała niewiele lepiej. Na początku pojawił się problem ze znalezieniem dojścia do strumienia, w którym chcieliśmy napoić konie. Brzegi były strome i zakrzaczone, gałęzie zwisały nisko. Józek zeskoczył ze swojego rumaka i wciągnął go do wody w ręce, następne jakoś powpychaliśmy do czeluści, chociaż na raty, bo wśród gęstej roślinności było mało miejsca. Jak już w tumulcie zakończyliśmy trudny proces pojenia, ruszyliśmy w drogę przez nie kończące się głębokie koleiny pełne błota i dżunglę niskich gałęzi. Naszym celem była przeprawa przez górę bez nazwy w paśmie Grabówki nad wsią Dębna, przedostanie się na drugą stronę tego pasma i dalej Mrzygłód. Najpierw drapaliśmy się na stromy szczyt, często stając dla złapania oddechu (przez konie), potem szukaliśmy ścieżek by zjechać po drugiej stronie góry w dół, lądując we właściwym miejscu. Góra miała nieco ponad 500 m, ale dobrze dała w kość. W końcu osiągnęliśmy „dół”, czyli łąki na Sanem i galopowaliśmy w mokrej trawie aż do samego Mrzygłodu. Trasa trwała trochę ponad 2 godziny. Przyjechaliśmy do celu dość zmęczeni, a tam czekały zimne i wilgotne domki kampingowe i na okrasę smaczny, rozgrzewający obiad. Na ognisko nie było szans, ale w jadłodajni zapłonął ogień na kominku i siedzieliśmy tam do nocy popijając piwo i inne trunki. Przed wyjazdem na rajd Renia i Andrzej urodzili wnuczkę Magdalenę, więc korzystając z odpowiedniej oprawy postawili pępkówkę i wszyscy życzyli małej źrebiczce zdrowia i wszelkiej pomyślności.
Ogień z kominka przyjemnie rozgrzewał, zasiedliśmy wkoło, hitem tego dnia jak i innych było piwo znanej marki z plastikowej, litrowej butelki. Rozmowa zeszła na problemy zarostu we wszystkim możliwych miejscach, bo jest to problem życiowo ważny. Rozpatrywaliśmy czy golenie jest powszechne, czy mniej i jak to statystycznie ma się u różnych płci. Wnioski okazały się interesujące. Mieliśmy dwóch lekarzy i mogli cos powiedzieć na ten temat. Wywody podsumowała Staszka stwierdzeniem, że jak zwał tak zwał, a fajnie jest przylgnąć do futerka na męskiej klacie – i nie tylko. Poszliśmy więc przylegać, każdy do czego miał (głównie do poduszek).
Tego dnia wyszło na jaw że Gloria się grzeje, więc pod wieczór Józek wywiózł ją do kawalera. Miała już nie powrócić na rajd, na jej miejsce przyjechała Walkiria. Gloria to jeden z najlepszych koni rajdowych, świetnie „trzymająca się” gleby, co wynika z wieku i doświadczenia. Szkoda że musiała nas pożegnać, ale Walkiria niewiele jej ustępuje, Więc ostateczny bilans był pozytywny. Walkiria była z nami 2 lata wstecz, w ubiegłym roku odchowywała źrebaka. Jest to również doświadczona kobyła, posiadająca pożądaną równowagę, niezbędną do hard-corów których doświadczaliśmy.
W tym miejscu można wspomnieć, że do grona najlepszych „trzymaczy gleby” należy też Gastońćzyk, syn Glorii. Jest doskonałym koniem rajdowym, równowagę ma niespotykaną. Ma tylko jeden przykry defekt urody – bez końca by jadł. Nie ma takiej okoliczności, żeby nie szukał dziobem źdźbeł trawy czy zielonych gałązek, opanował sztukę chwytania wszystkiego co da się strawić nawet w galopie.
Poranek wtorkowy przywitał nas tradycyjnie deszczem, który tradycyjnie skończył się przed siodłaniem koni. W poniedziałkowych ekstremach lekko naciągnął ścięgno Indefiks i tego dnia poszedł w trasę luzem.
Dzień był dość pochmurny i rześki. Na wozie panował przeciąg, więc w końcu pozamykaliśmy z jednej strony okna. Jechaliśmy szosą zapomnianą przez Boga i ludzi, n-tej kategorii, z Mrzygłodu przez Końskie, Krzywe do Dydni. Szosy tej w początkowym jej odcinku nie ma nawet na mapie i nie przejechał nią żaden inny pojazd, a widoki po obu stronach były niezwykle malownicze. Szpalery maków wzdłuż szosy dodawały urody całości., a za sobą zostawialiśmy zapierającą dech panoramę Gór Sanocko-Turczańskich, w tym Słonnych. Na początku szosa wznosiła się do góry, więc Artur zgonił towarzystwo z wozu i poszliśmy pieszo. Była to świetna rozgrzewka, bo rześkość panowała uporczywa. Potem jadąc wozem cieszyliśmy oczy drewnianą zabudową mijanych wiosek, w zupełnie odludnym świecie. Konni jechali mniej więcej równolegle, przez spokojny, przyjemny teren, bez ekstremów i błądzenia, ok. 2,5 godziny..
Celem biwaku była Dydnia, a spotkaliśmy się wszyscy pod miejscowym kościołem. Pognaliśmy go w podgrupach zwiedzać – „zdrowaśki” nie zaszkodzą, banalne Pogórze Dynowskie okazało się dość hard-corowe.
Na ognisku dymił kociołek, w nim doskonały gulasz. Zjedliśmy po dwie michy, bo na powietrzu apetyt jest podwójny. Celem dnia była Przysietnica, a trasa należała do najdłuższych na rajdzie, praktycznie podróżowaliśmy od rana do wieczora.
Po relaksie następna grupa dosiadła koni i ruszyła na podbój niezwykle malowniczego Pogórza. Jechaliśmy łąkami naszpikowanymi kopkami siana, potem nostalgicznym, młodym lasem bukowym, dalej ścieżkami w gęstwinie gałęzi, szukając stale tej właściwej. Wyjechaliśmy ponownie na otwarte łąki, wkoło bezludne panoramy pofalowanego Pogórza zapierały dech. Chroniony i pachnący podkolan rósł jak chwast bieląc trawę, potem dotarliśmy do bezkresu margaretek, tworzących dywany bez początku i końca. Spokojną jazdę po łąkach i zachwyty przerwał dość brutalny i znowu ekstremalny zjazd z pionowej skarpy – nie mogło być przecież za łatwo. Józek ćwiczył naszą czujność, w końcu to rajd dla dzielnych westmanów, a nie spacer dla staruchów. Gdy poradziliśmy sobie z pionem skarpy, zjechaliśmy do wsi Jabłonka. Wieś pokonaliśmy kłusem, gdyż szosa była tam dość ruchliwa i należało zwiewać. Przedtem galopowaliśmy na każdym równiejszym terenie, także potem było to podstawowe tempo naszej marszruty. Szosą szutrową wyjechaliśmy ze wsi, wjechaliśmy w las, stary, bukowy, galopowaliśmy ile się dało. W lesie panował półmrok z powodu gęstości lasu i szarości aury. W tej nostalgicznej scenerii dojechaliśmy w końcu do celu, a celem był „Czardworek” w Przysietnicy.
„Czardworek” to były pałacyk letni biskupa przemyskiego, potem sanatorium, obecnie pensjonat letniskowy. Jest położony całkowicie poza wsią, na wzgórzu pod lasem i ma dużo atrakcji do zaoferowania swoim gościom: posiada własny ośrodek jeździecki, obserwatorium astronomiczne na szczycie jednej z baszt, z nowoczesnym teleskopem sterowanym komputerowo, dworzec westernowy z regularnie kursującą ciuchcią „Strzałą Południa”, bieszczadzką NASA, bardzo zabytkową (z racji usytuowania w zabytkowym budynku), basen bez wody i wiele innych. Standard pokoi jest dość turystyczny, większość jest wieloosobowych z piętrowymi łóżkami, ale posiadają łazienki i…. szczególny klimat i urok. Kuchnia serwuje posiłki bardzo smaczne i obfite, z charakterystycznym akcentem w postaci kolonijnej herbaty – cienkiej, słodkiej i zawsze letniej. Spędziliśmy tu prawie 3 dni i nigdy nie udało się dostać herbaty mocnej, gorzkiej i gorącej, mimo wielu apeli i wręcz petycji. Ale ten element tylko wzmocnił oryginalność miejsca.
Jak już jestem przy temacie kulinarnym to trzeba w tym miejscu wspomnieć, że na rajdzie prawie każdy się odchudzał. Minęły czasy, gdy zmiataliśmy z talerzy wszystko jak leci, w ilościach dowolnych. Lat przybyło, także tłuszczyków i fałdków. Jeśli mamy rajdować jeszcze 100 lat i o jeden dzień dłużej, to lepiej nie ważyć 100 kilo. Na wozie, przy posiłkach i w wielu innych okolicznościach dało się słyszeć kto jaką dietę preferuje i na czym ona polega. Tego wieczora po obiadokolacji Gerard postawił na stole karton kruchych paluszków w czekoladzie oraz parę plastikowych butelek piwnego hitu i zaproponował dietę dr Gerarda. A jak dieta to dieta, rzuciliśmy się na odchudzanie i szło nam bardzo dobrze.
Na wszelki wypadek późnym wieczorem pognaliśmy na długi spacer. W dali mienił się dziesiątkami świateł Brzozów, wkoło pola pachniały i wabiły rojami robaczków świętojańskich, nad czarnym lasem jaśniała różowo-niebieska poświata.
Życie jest po prostu piękne.
W środę dostaliśmy na śniadanie sery kozie, twarożek, jajecznicę i kolonijną herbatę. Bez pospiechu pobiesiadowaliśmy, po czym osiodłaliśmy konie i pojechaliśmy na piknik. Celem pikniku był zbiornik retencyjny koło wsi Blizne. Ranek wstał słoneczny, pogoda zrobiła się filmowa. Jechaliśmy chwilę szosą asfaltową, potem wjechaliśmy w pola i łąki, konie i wóz razem. Wkoło po horyzont widniało pagórkowate Pogórze Dynowskie, w dali ostrzyły się wieże kościoła i klasztoru w Starej Wsi koło Brzozowa. Jechaliśmy polnymi drogami przez dywany zbóż, chabrów, wyki i różowego groszku, a wszystko falowało na wietrze i pachniało, mieniąc się w intensywnym słońcu. Galopowaliśmy niemal bez przerwy, czasem tylko wyhamowując przed przydrożną kapliczką celem zadumy, albo dla sesji zdjęciowej. Wóz podążający za końmi kolebał się na wybojach, bagażami rzucało z lewa na prawo, także pasażerów miotało na wszystkie strony.. Ale cel rekompensował wszystko, bo po trwającej ok. 1,5 godziny podróży, dojechaliśmy nad urocze jeziorko na sjestę. Nad pobliskim potokiem chłopcy rozpalili ognisko, upiekliśmy w ogniu kiełbaski i kromki chleba. Poleżeliśmy w trawie, niektórzy chrapali, inni liczyli chmury na niebie, jeszcze inni szwendali się po kątach, szukając ciekawostek przyrodniczych. Po tłustej kiełbasie marzyła się gorąca, mocna, gorzka herbata, niestety ta przywieziona w termosach była cienka, chłodna i słodka jak lukier.
No cóż, słodkie jest życie emeryta.. Piknik był fantastyczny.
Tego dnia pauzował Egibar, gdyż wcześniejsze niewielkie obtarcie pod siodłem nie chciało się zagoić. Poszedł w trasę luzem, natomiast Indefiks wrócił pod siodło. Po powrocie z wyprawy okazało się jednak, że Indefiks znowu „lekko znaczy”, zwiększyło się również niewielkie obtarcie u Walkirii. Koniec końców Józek wywiózł Indefiksa i Walkirię do domu, a przywiózł wieczorem całkiem nowe i nieznane konie: Aurę i Łobeza.
Kolacją tego dnia był bigos serwowany na ognisku, więc w końcu posiedzieliśmy przy ognisku. Najedliśmy się do syta albo i lepiej, dyskusję o dietach chwilowo zawieszono na kołku. Wyciągnęliśmy śpiewniki i pośpiewaliśmy trochę. Niestety o zmroku przyjechał dostawca sprzętu jeździeckiego i część ludzi poszła na zakupy, dekompletując zespół śpiewacki. Pozostali ruszyli więc na spacer w pola liczyć świetliki, a były ich ilości całkiem niepoliczalne. Z zakupów Andrzej wrócił z oryginalną, żółciutką kulbaką, przedmiot ogólnego zachwytu i westchnień. Oczywiście kulbaka została następnego dnia zarzucona na konia i ochrzczona, a spisała się rewelacyjnie (wierzymy na słowo).
Późnym wieczorem mieliśmy w programie wizytę w obserwatorium astronomicznym, celem oglądania nieba przez słynny i bardzo nowoczesny teleskop. Przewodnikiem po niebie miał być prawdziwy pan astronom, a seans zapowiedziano na godzinę 22.00, gdyż dla właściwego efektu potrzebne były ciemności. Pan astronom zarządził, że przed seansem musi wygłosić mały wykład wprowadzający do tematu, gdyż bez podstawowych wiadomości o niebie i gwiazdozbiorach nie wpuszcza na wieżę. Chcąc nie chcąc zasiedliśmy w ławkach jak uczniaki… i po chwili wszyscy spali. Wywody były bardzo ciekawe, ale nadmiar świeżego powietrza, bigosu i duchoty pomieszczenia zrobił swoje. Kobitki jakoś tam podpierały powieki zapałkami, chłopakom pozory nie pomogły, głowy same pospadały. Wykład trwał bez końca, dobrą godzinę. W końcu wolno było wejść na wieżę. Wdrapaliśmy się po krętych schodkach, przewodnik kazał nam kucnąć i chwycić się za ręce. Nacisnął jakiś guzik i metalowy szpic wieży otworzył się na pół i nieboskłon pojawił się tuż nad głowami. Całość stanowiłaby wspaniałe widowisko, niestety niebo okazało się całkiem zachmurzone i nic nie zobaczyliśmy. Żeby przedsięwzięcie nie poszło na marne, a przede wszystkim żeby zademonstrować działanie teleskopu, pan astronom wycelował jego lufę w starowiejski klasztor, ledwie majaczący na horyzoncie i zaproponował podglądanie mnichów. Niektórzy ponoć widzieli mnicha, inni tylko okienko w klasztorze, tak czy siak nagle chmury się rozstąpiły i zobaczyliśmy rozgwieżdżone niebo. Księżyc mieliśmy na wyciągnięcie dłoni, także całą drogę mleczną w pełnej krasie. Wrażenie było niesamowite, staliśmy bądź co bądź tuż pod nimi. Astronom wycelował teraz lufę teleskopu w kratery na księżycu i widzieliśmy je tuż, tuż. Potem przycelował w upatrzoną gwiazdę… i też ją widzieliśmy, a jakże. Co prawda z teleskopem czy bez była taką samą małą kropeczką, ale co tam, nie jesteśmy astronomami, tylko kowbojami. Natomiast stanie w środku nocy tuż pod gwiazdami, wysoko nad ziemią, było niezapomnianym przeżyciem.
Czwartek był dniem zwiedzania i tyle mieliśmy atrakcji, że nie zdążyliśmy pojeździć konno. Po śniadaniu pojechaliśmy wozem do klasztoru w Starej Wsi, gdyż widząc go tyle razy z daleka, należało zobaczyć też z bliska. Kościół starowiejski powstał w 1698 roku na miejscu starszego o 200 lat kościoła drewnianego. W okresie międzywojennym został podniesiony do rangi bazyliki mniejszej. Początkowo zarządzali nim paulini, obecnie jezuici, którzy mają w przyległym klasztorze swój nowicjat. W ołtarzu głównym wisiał 500 lat cudowny obraz przedstawiający scenę Zaśnięcia i Wniebowzięcia NMP, który był celem pielgrzymek przez całe wieki. Niestety okazało się, że to na co patrzymy jest tylko kopią, gdyż oryginał spłonął w „tajemniczych okolicznościach” w roku 1968. W ostatnim czasie zostało to oficjalnie zakwalifikowane przez IPN jako zbrodnia komunistyczna.
Jadąc do bazyliki śpiewaliśmy na wozie pieśni maryjne. Po pięknym, słonecznym dniu poprzednim ten wstał znowu chłodny i na wozie wiało jak licho. Na miejscu zastaliśmy zamknięte na głucho kraty, przez które ledwo co było widać. Delegacja udała się na poszukiwanie klucza, bo jak być w takim miejscu i nie zobaczyć Matki Boskiej Starowiejskiej. Znalazł się grzeczny ojciec Hieronim i wpuścił nas do środka, a także przez naciśnięcie odpowiedniego guzika sprawił odsłonięcie obrazu w ołtarzu. Usłyszeliśmy historię tego miejsca jak i historię obrazu. Każdy pokontemplował, niejeden poprosił o to co na sercu leżało.
Okazało się, że tylko 5 km dzieli Starą Wieś od kolejnego kościółka, którego nie wolno ominąć. We wsi Blizne znajduje się jedna z najcenniejszych, średniowiecznych świątyń drewnianych w Polsce, wpisana w roku 2003 na listę światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Nadmienić trzeba, że w Polsce tylko 6 tego rodzaju obiektów widnieje na tej liście, więc okazja była wyjątkowa. Przez chwilę zdania były podzielone czy jechać oglądać tą perełkę czy nie, gdyż 5 km wozem to ok. 45 minut jazdy ruchliwą szosą, a zrobiło się zimno. Łącznie byłoby 1,5 godziny podróżowania w jedną stronę i tyleż powrót. Jednak przeważyła chęć zobaczenia kościółka i ruszyliśmy w trasę. Jadąc rozgrzewaliśmy się dyskusją na temat zoometrii położniczej, chwilami dość sprośną, a wykładowcą był profesor Andrzej, ekspert w temacie (w temacie poważnym – sprośni byli dyskutanci). Zrobiło się wesolutko, zimno zeszło na plan dalszy.
W międzyczasie mijaliśmy drewnianą zabudowę Starej Wsi i Bliznego, przepiękne chałupki w ukwieconych ogródkach, a wszędzie, na całym Podkarpaciu, dominował pachnący jaśmin.
Na miejscu się okazało, że aby dostąpić szczęścia wejścia do środka, trzeba być wcześniej umówionym, gdyż świątynię oblegają liczne wycieczki, a ksiądz jest tylko jeden (może dwóch) i ma liczne obowiązki. Ale szczęście mieliśmy, gdyż przypadkiem trafiliśmy na przerwę proboszcza w codziennych zajęciach i po dość cierpkim pierwszym kontakcie zechciał nas oprowadzić. Potem okazał się – jak Heniu mówi – „w dechę koleś”, pokazał wszystko co się dało i ciekawie opowiadał. Kościółek powstał około 1470 roku, 200 lat później dobudowano wieżę. Wewnątrz posiada bezcenne polichromie, najstarsze z około 1550 roku. Słynne jest malowidło przedstawiające sąd ostateczny na ścianie północnej, jest to największe malowidło na ten temat w Polsce. Cennym zabytkiem jest także lipowa figurka Matki Boskiej z roku około 1515, mająca swoją odrębną, ciekawą historię, umieszczona w bocznym ołtarzu. Natomiast obraz w ołtarzu głównym – adoracja MP – namalował malarz z kręgu Tomasza Dolabelli, ma on ponad 400 lat. W kościółku jest mnóstwo innych cenności, gdzie nie spojrzeć, to coś cennego. Kłódka do zakrystii ma lat 600 i jest całkowicie sprawna i spełnia swoje zadanie.
W skład zabytkowej zabudowy sakralnej wchodzi oprócz kościółka jeszcze stara plebania, szkółka parafialna, lamus, stodoła i lazaret. Całość zrobiła na nas wielkie wrażenie, opłacało się wymarznąć na wozie żeby to wszystko zobaczyć. Na koniec zostawiliśmy w puszce sporo kasy.
Nieprzewidziany punkt programu sprawił, że spóźniliśmy się na obiad i pochłanialiśmy go w biegu. Bo za chwilę czekała kolejna atrakcja, podróż ciuchcią „Strzała Południa”.
Wiedząc jak „przewiewnie” jest tego dnia podczas podróżowania pojazdami odkrytymi, naubieraliśmy się we wszystko co się dało. Ponieważ stroje organizacyjne obowiązywały, więc panie pod spódnice nawkładały spodnie jeździeckie i co tylko miały, także na górę nawciągaliśmy różności. Tak uzbrojeni wsiedliśmy do „Strzały” i ruszyliśmy… na południe.
„Strzała” swoim tempem „pognała” najpierw do Brzozowa, a potem okrążając mieścinę wjechała w łąki i wąwozy. Jazda była ekscytująca, widoki przednie. Ale delektowanie się widokami nie trwało długo, gdyż po chwili dało się słyszeć strzały z pukawek i z krzaków wyskoczyło dwóch zamaskowanych rabusiów na koniach, ze spluwami w garści. Zażądali zatrzymania ciuchci i okupu. Padła też groźba gwałtów na niewiastach, ale westmani jakoś tej groźbie dali odpór. A że rabusie wyglądali na nie lada przystojniaków, to nie jedna dama westchnęła: obiecanki, cacanki, a głupiemu radość. Rabusie postraszyli jeszcze trochę i w końcu pognali galopem w las, mając widocznie na oku następny pociąg, może z bogatszą załogą. Ale co się strachu najedliśmy to najedliśmy.
Dalej już bez przeszkód wróciliśmy do „Czardworku”, pełni wrażeń. Było trochę czasu do kolacji, więc zeszliśmy się w pokoju Formisi, bo największy, by pobyć ze sobą . Po chwili się okazało, że obchodzimy Dziadostwo – skoro już Reniowie urodzili tą wnuczkę i stali się dziadkami (podwójnymi zresztą), to jedna pępkówka nie wystarczy, aby Dziadostwo godnie obejść. Od szeryfostwa dostali gustowne, atłasowe śliniaczki z dekoracjami i przystąpiliśmy do kolejnej fety. Polało się co było i fetowaliśmy do kolacji.
Na kolację był przewidziany kociołek na ognisku, ale poprosiliśmy aby dostać jeść w jadalni, gdyż było dość rześko, a my trochę wymarzliśmy w licznych podróżach. Był to w planach kolejny wieczór wiankowy, jednak przesunęliśmy uroczystość na dzień następny, gdyż atrakcji tego dnia było wystarczająco.
A poza tym wcale się nie skończyły.
Jedną ze specjalności „Czardworka” są loty na miotle i po kolacji zostaliśmy zaproszeni w kolejną podróż. Miotły czekały, odlot odbywał się z pokładu obserwatorium astronomicznego, a lecieć mógł każdy kto chciał. Chcąc nie chcąc udaliśmy się na wieżę, poza grupą papparazich, która zeszli na dół. Dziewczyny miały na sobie jeszcze spódnice z ciuchciowej eskapady, co wywołało pewną konsternację dyspozytorów mioteł. Ich zadaniem było pozapinać rozmaite paski na delikwencie czy też delikwentce, a jak się do tego zabrać pod damską spódnicą. Chłopcy miotlarze myśleli, ze nie wiemy, iż lata się w spodniach, bo te tysiąc pasków i w ogóle wszystko fruwa na wietrze. Ale rzeczywistość bywa zaskakująca, Stare Konice latają na miotłach w spódnicach. Pierwsza zgłosiła się Dorota i chłopcy z zażenowaniem zagłębili się z jej halki i majtki z falbankami, żeby miotłę dobrze do Dorotki zamocować. Po chwili Dorotka frunęła jak rasowa Baba Jaga. Lot odbywał się z wieży na dół w krzaki i potem ponownie do góry. Po Dorotce poleciała Marycha z okrzykiem na ustach, w butach na obcasach, z rozwianymi na wietrze falbankami bielizny. Dalej kolejne czarownice, po nich westmani, bo byłoby wstyd, gdyby zostali w tyle.
Nalataliśmy się do woli i po dniu tak pełnym wrażeń poszliśmy grzecznie spać, bo kiedyś trzeba było odpocząć.
Tym bardziej, ze piątek był znowu dniem długiej jazdy, z Przysietnicy z powrotem do Mrzygłodu.
Rano było chłodno, ale bez deszczu. Przy siodłaniu okazało się, że nowy wierzchowiec Łobez to niezłe ziółko i narobił na dzień dobry ambarasu. Józek sygnalizował kłopoty przy siodłaniu, a konkretnie przy podciąganiu popręgu, ale rzeczywistość przeszła wszystko – Łobez po prostu padał na ziemię przy tych czynnościach jak długi i nijak nie chciał się pozbierać.. Przeznaczony był Wołodii, więc Wołodia minę miał nietęgą. Próby poskromienia aferzysty przedłużały się, jakiś czas był oprowadzany w ręku. W końcu Wołodia znalazł się na grzbiecie, ale przy kolejnej próbie podciągnięcia popręgu koń padł na ziemię ponownie i Wołodia musiał się ewakuować. Ponieważ czas gonił, więc Józek poszedł w trasę pieszo z harpaganem z ręku, a Wołodii użyczył Figlarną. . Dopiero po jakimś czasie marszu sytuacja została opanowana. W sumie okazało się, że poza paniką związaną z siodłaniem Łobez był przyjemnym, dzielnym i na trasie zdyscyplinowanym stworzeniem.
Drugi z nowo przywiezionych koni, klacz Aura, wielka i wypasiona, także sprawdziła się w trudnych warunkach rajdowych. Niestety nie miała jeszcze dobrej równowagi, na wybojach plątały jej się kończyny i ze względu na rozmiary i długą foule z trudem mieściła się za końmi w galopie. Jednocześnie delikatny pysk wymagał delikatnej ręki. Ale to świetna kobyła i rokuje dobrze.
Gdy konni odjechali, wozowi ruszyli w trasę pieszo, gdyż na początku droga wiodła lasem mocno pod górę. Brodząc przez niemałe błoto rozgrzaliśmy się dość szybko. Potem jechaliśmy wozem przez okropne wyboje, tak że wóz miał spore przechyły na obie strony, chwilami trzeba było balansować i przesiadać z jednej strony na drugą, trzymając czego się dało. Pamiętaliśmy wywrotkę wozu na Polanach Surowicznych, więc nie było nam do śmiechu.
Ostatecznie wszyscy szczęśliwie dojechali do wsi Grabówka na biwak. A miejscem biwaku była stara, rozwalająca się cerkiew, w dżungli chaszczy i zarośli. Miejsce było mało komfortowe i średnio urokliwe, gęste chwasty sięgały pasa, a szkielet cerkwi straszył. Ale po chwili żurek zadymił, a w chaszczach wydeptaliśmy mały placyk i zrobiło się kameralnie i swojsko. Po posiłku dziewczyny pognały w pola na zbiór kwiatów, gdyż więcej wianków nie dało się przekładać, mieliśmy na to ostatni wieczór. Margaretek, dzwonków, maków i chabrów było w bród, więc wianki jak zwykle powstały cudnej urody, bez wielkiego wysiłku. Teraz spokojnie mogliśmy kontynuować naszą podróż..
Po biwaku konni wjechali w las i w plątaninie wyboistych i śliskich od błota ścieżek dotarli na wierzchowinę Pasma Grabówki. Było trochę błądzenia, Józek stale zaglądał do swojej zaczarowanej mapy i rozszyfrowywał kolejne labirynty. Nie obeszło się bez zaciągnięcia języka u napotkanego drwala, który nie polecał jazdy wierzchowiną, bo wskazana przez niego droga była łatwiejsza. Ale nie o to chodziło. Osiągnęliśmy wierzchowinę wbrew radom i zaczął się dziki galop, przerywany na siusiu (piwo na biwaku zrobiło swoje) i potem znowu galop. Koniom rozjeżdżały się nogi na nierównościach, ale nikt się nie wywalił. Przelecieliśmy dziką wierzchowinę jak burza i wkrótce teren zaczął się obniżać, co zwiastowało bliskość cywilizacji. Zjazd w dół był stromy, ale droga którą na dole osiągnęliśmy wyglądała na pozbawioną pułapek. Odetchnęliśmy, złapaliśmy oddech. Józek skontaktował się z wozem, okazało się, że są tuż tuż.
Niestety nic bardziej mylnego a propos końca pułapek, kłopoty dopiero się zaczęły. Po chwili dojechaliśmy do wielkiej dziury pełnej błota, w której utopiło się zwalone drzewo. Po raz setny Józek uruchomił maczetę i usunął przeszkodę, tak że mogliśmy przejechać. Po chwili w to miejsce dojechał wóz i Józek wyraził zadowolenie, że przetarł drogę także dla wozu.
Wóz tego dnia miał trasę bardzo wyboistą i przechyły na obie strony wzbudzały poważne obawy załogi – delikatnie to ujmując. Artur chcąc pocieszyć towarzystwo zażartował, że dopóki nie widzi kół przed wozem, nie ma strachu, wszystko jest pod kontrolą. Gdy to powiedział….zobaczył koła przed wozem. Rydwan złożony z koni i przedniego zawieszenia pognał w las, a reszta wozu zaryła w dziurę, którą przed chwilą Józek oczyścił ze zwalonego drzewa. Wóz zarył tam z wielką siłą, tak że załogę rzuciło do przodu i ktoś nawet nabił sobie guza. Powyskakiwali w panice z wozu, zabierając ze sobą co się dało, plecaki swoje i innych.
Szczęście w nieszczęściu, że konni byli w pobliżu, dzięki temu byliśmy wszyscy razem i mogliśmy coś przedsięwziąć. Sytuacja była beznadziejna, wóz przepołowiony i utopiony, las w koło, daleko do najbliższej wsi. Było późne popołudnie, każdy po cichu myślał, ze przyjdzie nam tu nocować, bo przez chwilę nie było widoków na nic dobrego.
Józek z Arturem dumali co tu zrobić. Wóz poskładać do kupy i jakoś powiązać może by się i dało, ale jak go wyciągnąć z błota bez dźwigu. Gdy chłopcy w końcu pozbierali myśli, zadecydowali, że trzeba naciąć cienkich drzew i rzucając przed wozem stworzyć jakby pomost, po którym może go konie wyciągną. Tyle, że nie było już dyszla i orczyków, poleciały razem z rydwanem. Więc trzeba był najpierw skonstruować jakiś zaczep do tego wyciągu. Artur miał ze sobą piłę spalinową, więc póki co zaczęła się wycinka drzew w lesie. Wszystko trwało całą wieczność. W tym czasie konni stali „za rogiem” – chłopaki pozchodzili z koni i poszli do pomocy, dziewczyny zostały w siodłach trzymając wolne konie za wodze. Stały tak prawie 2 godziny, zmagając się ze zniecierpliwieniem koni i potwornym atakiem meszek i komarów, które wściekle gryzły ludzi i zwierzęta. Ale trzeba było to dzielnie znosić, bo alternatywy nie mieliśmy.
Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, Wołodia jęknął mimochodem, że jest taki święty, co ma w pieczy sprawy beznadziejne – święty Ekspedyt. Od tej pory weszliśmy w kontakt duchowy ze świętym i sytuacja beznadziejna zaczęła się klarować.
Kurierem między dwoma grupami była Staszka, która donosiła co się dzieje i czy są widoki na cokolwiek. A widoki się zrobiły – pomost z paru drągów powstał. Nie za gęsty, bo piła wkrótce się spaliła, ale gruba Baśka dopięta do kadłuba wozu pociągnęła go jakoś i po pomoście wyszarpnęła z mazi.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, była to połowa sukcesu, a połowa to zawsze więcej niż nic. Teraz należało zmontować w jedną całość kadłub z rydwanem. Chłopaki postanowiły powiązać te dwie części przy pomocy końskich uwiązów, więc kurier przyleciał po nie do grupy konnej, stojącej cierpliwie za zakrętem. Uwiązy jeździły z nami na końskich szyjach. Wywiązała się krótka dysputa, dlaczego mają być tylko uwiązy różowe, a niebieski już nie, ale wg rozkazu zaniesiono różowe. Związywanie wozu do kupy różowymi uwiązami trwało kolejny bezkres czasu, ,ale w końcu cel został osiągnięty. Choć było to trudne do uwierzenia, po 2 godzinach zmagań ruszyliśmy dalej. Tyle że wozowi pieszo, bo nie było pewności jak się powiązana konstrukcja zachowa, a dziur mieliśmy jeszcze bez liku.
Kawalkada powoli poruszała się do przodu, pokonywaliśmy gęsty las wszyscy razem, topiąc się w błocie i rozpaczliwie rozgarniając rękami plątaninę gałęzi. Raz nawet gałąź zczesałaby Andrzeja z siodła, ale rzucony horyzontalnie na zad koński nie dał się zciągnąć na ziemię. Wóz jeszcze raz ugrzązł głęboko w błocie, tak że bagaże będące ponownie w pakach pod siedzeniem całkiem się utopiły. Ponieważ mieliśmy tam różne drogocenne skarby, jak dokumenty, aparaty fotograficzne, koce itd, więc znowu padł strach na wszystkich. Ale jakimś cudem nie odnieśliśmy większych strat, poza przemoczeniem kocy i powierzchownie plecaków, a powiązany wehikuł jakoś sobie poradził. Więc ostatecznie przygoda dobrze się skończyła.
W czasie zmagań z wozem Józek wykonał telefon do kuchni w Mrzygłodzie: „nie smażcie jeszcze kotletów”. Teraz gdy dojeżdżaliśmy do celu zadzwonił ponownie: „już smażcie” – i zabrzmiało to jak słodka melodia. Byliśmy spóźnieni 2 godziny i głodni jak wilki.
O 21.00 zebraliśmy się w jadalni, wygalantowani i kto miał – w wianku na głowie. Niestety niektóre wianki nie przeżyły utopionego parę razu wozu, więc kto je stracił, ten miał jakąś inną formę kwiatków: bukiecik zorganizowany na prędce na kapeluszu lub w ręce. W znanej jadłodajni, przy znanym kominku, obiado-kolację połknęliśmy w oka mgnieniu
Po przełknięciu ostatniego kęsa wreszcie poczuliśmy błogostan. Szeryf zarządził, aby iść topić wianki zaraz po spożyciu, gdyż potem wyjdzie zmęczenie i nie wiadomo kto ile posiedzi. Ruszyliśmy w egipskich ciemnościach na znany most na Sanie i na hasło rzuciliśmy kwiaty w rwący nurt rzeki. Niestety nie widząc nic w ciemnicy nie zorientowaliśmy się po której stronie mostu należy stanąć i stanęliśmy po niewłaściwej. Wianki wpadły pod most i zginęły nam z oczu, płynąc w stronę przeciwną niż ich wypatrywaliśmy. Ale co tam, nurt był wartki, więc bez wątpliwości poszły do Bałtyku jak „konie po betonie”. A jak wiadomo daje to szczęścia bez liku i bez końca. Kontenci wróciliśmy do ośrodka, po drodze odwiedzając konie na pastwisku. A że szczęście nas przepełniało, zaśpiewaliśmy koniom spontanicznie skoczną piosneczkę.
Potem wróciliśmy do jadalni i śpiewaliśmy dalej, grzejąc się przy kominku i sącząc rozmaite procenty.
W sobotę po śniadaniu ruszyliśmy w ostatni przemarsz. Na początku jak zwykle były problemy z Łobezem: który próby dopięcia popręgu kwitował wywracaniem się na ziemię. Wołodia jednak nie rezygnował i stosując rozmaite sztuczki wylądował w końcu w siodle (tak jak i poprzedniego dnia po biwaku).
Józek bił się w piersi, ze trasa będzie light, pamiętając ekstremy jakie nas spotkały na tej trasie gdy jechaliśmy parę dni temu w przeciwną stronę. Ale oczywiście to się nie sprawdziło. Znowu błądziliśmy w błotnistych koleinach, raz drapiąc się pod górę, raz zjeżdżając stromo w dół. Druga grupa napotkała takie stromizny, że raz musieli zsiąść z wierzchowców i prowadzić je w ręce. Potem przedzierając się przez nieprzebyty busz parę osób zwątpiło, czy posuwają się do przodu, czy też kręcą się w kółko. Józek studiował zaczarowaną mapę i uspakajał, że wszystko jest pod kontrolą. Tym niemniej po wielu trudach i cierpieniach dojechali do znanego miejsca i w tym samym zatoczono koło. Ponad godzina zmagań z dżunglą poszła na darmo. Na osłodę grupa dojechała całkiem przypadkiem do zagubionej w głuszy kapliczki św. Huberta i krótka, osobista konferencja ze świętym spowodowała, że w końcu dojechali szczęśliwie do celu. Po zjeździe z piekielnej góry, na łąkach nad Sanem Józek chciał uprzyjemnić końcówkę rwącym galopem, ale wystąpiły trudności obiektywne i już w spokojnym tempie dojechali do kampingu „Sosenki”.
IX Jubileuszowy rajd przeszedł do historii.
Kolację i nocleg mieliśmy w pensjonacie „Dom Julii” w centrum Sanoka, gdyż „Sosenki” były zajęte. Przemieściliśmy się więc do „Julii” i tam w ekskluzywnych pokojach regenerowaliśmy siły i urodę. Wieczorem zeszliśmy się na ostatniej kolacji, której punktem zasadniczym było ogłoszenie terminu rajdu w roku przyszłym. Ponieważ będzie to rajd jubileuszowy-jubileuszowy, bo X, więc zapowiedzieliśmy Józkowi że oczekujemy atrakcji i miejsc szczególnych. Potem dyskutowaliśmy co to takiego będzie, gdyż prawdę powiedziawszy, to wszystko już przeżyliśmy przez te 9 lat, a trudniejszej trasy niż tegoroczna i ta z roku poprzedniego nie można sobie wyobrazić.
Ale może Józek nas zaskoczy trasami po równym, przewidywalnym i suchym terenie, bez błądzenia, stromizn i niskich gałęzi, na wozie, który się nie przepołowi, a hamulce wytrzymają? Kto wie?
Tyle że może na XX rajdzie, póki co nie zamierzamy się poddać.
W miłej ale nostalgicznej atmosferze spożyliśmy ostatnią kolację, pośpiewaliśmy trochę, pogadaliśmy. Podziękowaliśmy dzielnym chłopakom, a chłopcy nam za hart ducha i wytrwałość. Od jutra zaczynamy przygotowania do rajdu następnego.
Czytających te słowa informuję, że na przyszły rok miejsca są tylko na liście rezerwowej.
Zdjęcia: Andrzej LISOWSKI, Pani ZGAGA, Ewa FORMICKA, Henio i inni. Przygotowanie: Olo 2010
Napisz do autorki artykułu |