XIII RAJD

15_rajd
     

Galop lepszy jest od kłusa Autorka (pierwsza z lewej)

to dopiero jest pokusa!

 

 

 

 

 

 

XIII  JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW  PO PRZEJśCIACH – Kronika
   BIESZCZADY 13-21.06.2014r.

 

napisała i zilustrowała Ewa Formicka

 

 

Rajd  Starych Koni w roku 2014 był  szczególnie jubileuszowy, bo 13-ty, a ponadto był  generalnie szczególny,  z paru powodów:

–  po trasach poruszaliśmy się głównie galopem, nagalopowaliśmy się tyle co w 6 poprzednich rajdach razem wziętych,

– koni mieliśmy w nadmiarze, więc kto chciał, mógł jeździć na dwie tury, co większość robiła,

– rozmaitych uroczystości obeszliśmy tyle, że bodaj tylko dwa wieczory były od nich wolne,

– pogoda była wymarzona, prawie zawsze słońce bez upału, a poziom ukwiecenia łąk był zbliżony do Traktu Węgierskiego z roku 2004, co zawsze było kwiatkowym punktem odniesienia,

– nikt nie spadł z konia, nikt nie doznał uszczerbku na ciele ani duszy, nie licząc faktu, że wszyscy mamy zdezelowane kręgosłupy i większość jeździła na różnych prochach,  

– mieliśmy do dyspozycji 3 wozy taborowe i 4 zestawy koni wozowych, w tym para prawdziwych grubasów sokólskich, którą to rasę niełatwo dziś zobaczyć.    

         Rajd w tym roku był gwiaździsto – prawdziwy, to jest na początku dwukrotnie zmienialiśmy miejsce pobytu, by w końcu dojechać do Osławicy i tam siedzieć już do końca. Na rajdzie zjawiło się 15 osób, z tego 13 jeździło konno, a 2 tylko wozem. Dojechali: Heniu i Mania, Renia i Andrzej, Staszka i Włodek, Jola i Gero, wuja Woyt, Aldona, Dorota, Monika z Macem, Sławek i pisząca te słowa Ewa. Konie to znane nam: Gastończyk, Figlarna, Basior, Indefix, Poligon, Wadera, Bojar, Emir i nowy Bursztyn, a pod koniec rajdu pojawiła się Berdanka, która wymieniła Poligona. Przewodnikiem i właścicielem koni był jak zwykle Józek, mieszkaliśmy w części gwiaździstej u Artura i Eweliny, a samochodem dostawczym powoził, jak co roku pan Tadziu.

Przygodę zaczęliśmy w Lipowcu, który znaliśmy z czasów huculskich. Lipowiec to stara wieś koło Jaślisk, przed wojną liczna i wielokulturowa, obecnie licząca zaledwie kilka chałup, wśród których trzon stanowi agroturystyka pana Kuśnierza. Przyjeżdżaliśmy tu za czasów huculskich każdego roku i po 6 letniej przerwie zjechaliśmy na „stare śmiecie” w  piątek  13-go. Data wróżyła pecha i być może należało się go spodziewać, ale sam początek był bardzo obiecujący.

Po jakim takim złapaniu oddechu i po wieczornym obiedzie Reniowie wnieśli do jadalni wielki tort, bo okazało się, że obchodzą właśnie Rubinowe Gody.  Stosownie do okoliczności tort miał postać czerwonego serca, a że przyjechał z Wrocławia, fetowanie tego święta nie mogło czekać. Ale zanim dobraliśmy się do tortu, jubilaci zostali obdarowani prezentami, gdyż mimo ich tajniactwa byliśmy przygotowani. Renia dostała rubinowe kolczyki, Andrzej prawdziwą, jankeską koszulkę, bo za oceanem nie mogli nie wiedzieć o takiej uroczystości. Ponadto dostali słodki obrazek nawiązujący do ich słodkiego życia (patrząc w tył jak i do przodu), namalowany przez Dorotkę, a uzupełnieniem całości była flaszeczka „jaśka wędrowniczka”, aby nadal dzielnie wędrowali przez życie, jak do tej pory. Zrobiło się przyjemnie i wesoło, nikt nie pamiętał o męczącej podróży. Jednak opychanie się tortem i zakrapianie dobrymi trunkami przerwała przykra wiadomość, co potwierdziło, że piątkowej trzynastki nie wolno lekceważyć.

Zadzwoniła Aldona z rowu, że właśnie w nim siedzi, a auto nie nadaje się do dalszego użytkowania. Początkowo nie wiedzieliśmy czy to żart, czy smutna prawda, jednak okazało się to drugie. Ponieważ każdy był trochę napity, do miejsca zdarzenia pojechał Józek z szefową obiektu, a było to ok. 15 km. Aldona wyszła z opresji cało i jako tako zdrowo, jednak auto poszło na złom i na szczęście zabrało ze sobą cały pechowy potencjał, tak że do końca rajdu nic więcej przykrego się nie zdarzyło. No, może poza zjedzeniem peleryny przez niezidentyfikowane zwierzę.

Lipowiec to dla nas kultowe miejsce, spędziliśmy tu wiele pięknych dni i wieczorów przy ognisku, zaznaliśmy różnych przygód, a przede wszystkim były to tak zwane „stare dobre czasy”, które jak wiadomo z klucza są fantastyczne. Pan Kuśnierz bardzo dobrze nas pamiętał, łącznie z różnymi drobnymi zdarzeniami jakie miały miejsce podczas naszych pobytów – więc było to przyjemne i wzruszające. Biznes obecnie prowadzi jego córka z mężem, a w ciągu minionych 6 lat powstał nowy, drewniany budynek, który jest obecnie obszerną karczmą.  

W sobotę po śniadaniu (niestety bez jajecznicy na rydzach, co kiedyś było nie do pomyślenia), ruszyliśmy do koni. Ponieważ wóz miał wolne, jeździliśmy w dwóch grupach – do południa pojechali w teren jedni, a po południu drudzy. Gdy jedni jeździli, inni spacerowali po okolicy lub w błogostanie odpoczywali.

Nasze konie miały w Lipowcu ogromne pastwisko i odławianie ich okazało się nie lada wyczynem. Pasły się spokojnie i leniwie aż do momentu, gdy zwąchały co się święci. Widząc skradających się kowboi zaczynały dzikie galopy i pozornie nie było szans je połapać. Kowboje uganiali się do utraty tchu, a perfidne czworonogi przelatywały z lewa do prawa, z góry na dół i odwrotnie – robiąc kino za darmo i próbując zajeździć naszych chłopaków zanim jeszcze ich dosiądą. W sobotę Józkowi udało się złapać Figlarną i jeszcze jednego, ale po przywiązaniu ich do płotu Figlarna oszalała, widząc galopy pozostałych. Tak figlowała, że w końcu porwała kantar i dzikim cwałem pognała do reszty stada. Galopy zaczęły się od nowa i trwało to bez końca. Pan Kuśnierz wszedł w stado dzwoniąc wiadrem z przynętą i w końcu jakoś je połapaliśmy.

Jazdy trwały po 2 godziny, a celem każdej była dawna granica ze Słowacją  w nieistniejącej wsi Czertyżne. Gdy byliśmy tutaj 6 lat wstecz, mówiło się, że łąki wzdłuż drogi do granicy – od Lipowca przez nieistniejącą wieś Czeremcha – są wyprzedane. Spodziewaliśmy się więc lasu domków kampingowych i innych wszelkiej maści agroturystyk. Ale ku naszej radości nic takiego się nie stało,  łąki   jak kiedyś zastaliśmy bezkresne i dziewicze, nie licząc oczywiście upiornego szkieletu starego PGR-u, który przed laty i obecnie straszył jednakowo. Po minięciu tego upiora zaczynał się świat bez cienia cywilizacji, pełen kwiatów i morza falującej trawy, z której czasem wystawał stary krzyż przypominający dawną historię tego miejsca. Słońce świeciło, niebo pomalowano w białe kumulusy, ptaki koncertowały jak oszalałe. Świat był piękny.

Józek obiecał jazdę light na dobry początek, więc każdy z tych drobnych  7 czy 8 galopów to pikuś, mogło być gorzej. Ale bez żartów – pogalopowaliśmy sobie do woli i początek był obiecujący.

Granicę ledwo poznaliśmy – przed laty jadąc tędy na Słowację mieliśmy przy szlabanie niezłą zabawę z celnikami i telewizją rzeszowską. Obecnie jedynie  skromny napis informuje że jesteśmy na skraju kraju, nie ma szlabanu ani żywej duszy. Pomijając lisy, sarny, czarne i białe bociany oraz wrzeszczące derkacze. Pokręciliśmy się przysłowiową jedną nogą po Słowacji i pogalopowaliśmy do domu.

A w domu wieczorem szykowała się kolejna uroczystość – tym razem Heniowie obchodzili drewnianą rocznicę ślubu, czyli aż 5-tą. Przed obiadem Marysia  wniosła do jadalni koszyk pełen drewnianych łyżek i obwieściła, że jubileusz obchodzą zacny, ale jednak nie tak szacowny jak  rubinowy, więc  i jego jakość będzie odpowiednia. Rozdała łyżki i zaprosiła towarzystwo do kartofli z kwaśnym mlekiem, nadmieniając, że stosownie do oprawy kartofelki będą spożywane z jednej michy. Wniesiono michę, polano kwaśnego mleka z emaliowanego dzbanka do emaliowanych kubków i ruszyliśmy do boju.  Kartofelki ze skwarkami i koperkiem, do tego prawdziwe, wsiowe kwaśne mleko – pycha.  Jak na proszoną kolację przystało niczego nie zabrakło. Najedliśmy się do syta, chwaląc jubilatów, że taką dobrą strawę uwarzyli. Wtedy ku rozpaczy kuchnia wniosła „prawdziwy” obiad, który tak smakowicie wyglądał, że nijak nie dało się nie zjeść. Na wcisk zmłóciliśmy wszystko i w błogostanie przeszliśmy do ogniska, by spalić kalorie śpiewając ulubione rajdowe piosenki, do wujowej gitary rzecz jasna.

   

My z panem Kuśnierzem

Łąki między Lipowcem a Słowacją

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Granica ze Słowacją  Dawna wieś Czeremcha

 

 

 

 

 

 

 

 

Drewniane Gody Heniów Jemy kartofle z jednej michy

 

 

 

 

 

 

 

 

Niedziela wstała pochmurna i chłodna, a czekał nas długi przemarsz do Czystogarbu. Prawdopodobnie z powodu długiej trasy kuchnia znowu poszalała, chcąc nas zaopatrzyć na drogę w mnogość kalorii. Wniesiono wędliny, sery, w tym wspaniały bundz, jajka na boczku, sałatki i na ciepło racuchy. Jeszcze nie strawiliśmy wczorajszej kolacji, a już trzeba było napychać się od nowa, Ale wyżerka to nieodłączny składnik naszych rajdów i trzeba to dzielnie (z przyjemnością zresztą) znosić. A odchudzać się będziemy przy domowym kieracie.

Poszliśmy do stajni, gdzie okazało się, że pożarta została peleryna pozostawiona w sakwie jednego z siodeł. Czyjeś kły rozpruły sakwę  i poszatkowały pelerynę jak sałatkę. Szczątki walały się po całej stajni, nie udało się ustalić sprawcy. Poszkodowanej nie pozostało nic innego jak tylko zaklinać pogodę.

Poszliśmy łowić konie, co znowu trwało bez końca. Widocznie zabawa w kotka i myszkę stała się ulubioną poranną rozrywką naszych mustangów.   

Żegnaliśmy naszego gospodarza serdecznie i z żalem, obiecując jeszcze kiedyś wrócić. Pan Kuśnierz użyczył nam swój wóz z parą grubych srokaczy, a wóz okazał się ekskluzywną salonką, jakiej jeszcze na rajdach nie mieliśmy. Była obszerna, okryta plandeką z „oknami”, miała gumowe „drzwi” i wykładzinę na podłodze. Strach było wchodzić w butach, często obłoconych. Niestety nie wszystkim kowbojom przyszło zakosztować tego luksusu, gdyż większość całe trasy spędzała w siodle.

Wyjechaliśmy przy względnej pogodzie, to jest nie lało, ale było chłodno i deszcz cały czas straszył. Tego dnia jechaliśmy znaną nam z rajdów huculskich trasą przez tak zwane pasmo graniczne Beskidu Niskiego, przez górę Kamień i ścieżką graniczną do Jasiela, potem druga grupa przez Pasikę i Kanasiowkę.  Pokonywaliśmy tą trasę wiele razy, zawsze była najdłuższa w skali rajdu i budząca respekt. Jest kompletnie dzika i nigdy nie spotyka się na niej turystów, mimo, że prowadzi nią regularny niebieski szlak z Przełęczy Dukielskij do Łupkowa. Uchodzi za najdziksze miejsce w Beskidzie Niskim, piechur potrzebuje ok. 10-12 godzin na przejście i bez namiotu nie powinien się tam zapuszczać. Końmi można ją przebyć w 7 godzin (plus 2 godzinny postój w Jasielu), gdy podróżuje się stępem i kłusem. Nam wyszło 6 godzin (plus postój), gdyż sporo galopowaliśmy. Na hucułach nie galopowaliśmy tędy lub galopowaliśmy mało, więc czas przemarszu był dłuższy. Ponadto najczęściej pokonywaliśmy tą trasę w upiornym upale, więc w sumie byliśmy zawsze mocno wykończeni. Tym razem galopowaliśmy dużo, tak że przemarsz skrócił się do 6 godzin (3 godziny na grupę), a panujący chłód orzeźwiał i regenerował. W wyższych partiach gór było wręcz piekielnie zimno i parę osób przemarzło na kość.

Pierwszym etapem I grupy był szczyt Kamień nad Jaśliskami 857 m, najwyższy szczyt wschodniego Beskidu Niskiego. Osiągnęliśmy go po godzinie jazdy, w tym pod koniec drapiąc się dość stromo pod górę. Na szczycie konie  parowały jak lokomotywy parowe. Postaliśmy trochę by odpocząć i ruszyliśmy dalej ścieżką graniczną wśród starych buków i jodeł, czasem przez mokradła. Po drodze mijaliśmy stare cmentarzyki z I wojny światowej, które często składały się z samego ogrodzenia i starego krzyża, gdyż nagrobki dawno się rozsypały. Ale pamięć pozostała. Jeden cmentarzyk był większy i bardziej wyrazisty, a na drzewie wisiał dzwon na podzwonne dla zmarłych. Uruchomiliśmy go budząc duchy. Jadąc dalej galopowaliśmy dużo i szybko, aby drogi ubywało. Na koniec wjechaliśmy w rozległe torfowiska (rezerwat przyrody), po których rzucono kładkę dla pieszych, trochę za wąską dla koni. Przejazd nią był niebezpieczny, trzeba było wielkiej koncentracji, żeby koń nie spadł poza deski. Jeden nawet spadł, ale na szczęście się nie utopił.

Mieliśmy na rajdzie konia Poligon, który taką miał przypadłość, że wlókł się niemiłosiernie i zawsze był 50 do 100 metrów za peletonem. Trudno dociec czy było to lenistwo, autyzm czy problem anatomiczno-fizjologiczny, ale faktem jest że żył w swoim świecie i wszystko miał w zadku. Józek stale oglądał się do tyłu i kontrolował czy jest Poligon, bo w lesie grasowały wilki i lepiej aby go nie pożarły. Tego dnia w komplecie, łącznie z Poligonem, dotarliśmy w końcu do Jasiela, gdzie planowany był biwak.

Jasiel to nieistniejąca wieś w rozległej dolinie, pełna pamiątek historycznych. To miejsce najtragiczniejszego epizodu walk z UPA, gdy w roku 1946 rozstrzelano tu ok. 40 polskich żołnierzy. Dziś Jasiel to pusty świat w promieniu wielu kilometrów,   teren rezerwatu  przyrody „Źródliska Jasiołki”, największego w polskich Karpatach. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś kwitło tu bujne życie. W Jasielu biwakowaliśmy  w czasach huculskich wiele razy i miejsce to ma dla nas, jak i dla wielu innych turystów kultowe znaczenie.

Tym razem zastaliśmy na miejscu biwakowym inną grupę turystów, więc usadowiliśmy się na skraju łąki. Było wilgotno i ogień nie chciał się palić, nie mieliśmy nic na rozpałkę. Ale gdzie diabeł nie może tam babę pośle  – Marysia poszła do sąsiadów i pożyczyła  tlącą się żagiew, tak że w końcu ogień zapłonął. Kuchnia rękami Reni wydała gorącą fasolkę i mimo zimna zrobiło się przytulnie i swojsko. Wkoło prychały konie, storczyków kwitły całe roje, nikt się nigdzie nie spieszył, nic nie było do zrobienia – istna sielanka.

Tradycyjnie na teren rezerwatu mógł wjechać nasz samochód dostawczy, wiozący plecaki i jedzenie, nie mógł jednak wjechać wóz konny, który został na szosie pod Moszczańcem. Zawsze nas zadziwiała ta logika, bo czym wóz konny bardziej szkodzi środowisku niż samochód? Ale jakiś sens w tym musi być, choć trudny do pojęcia. Tak czy owak po skończonym biwakowaniu grupa wozowa została podwieziona  do wozu samochodem, a było to ok. 7 km. Każda grupa ruszyła dalej, a chłód się wzmagał.

Celem rozgrzewki wozowi pilnie poszukiwali sklepu, bo nic tak dobrze nie robi na wozowe chłody jak wino  czereśniowe. Ale sklep był stale „za górką”, a mijane mieściny typu Moszczaniec, Wisłok czy Czystogarb składały się z samych górek i pagórków, rozsianych w pustce. W końcu za kolejną górką  znalazł się sklep,  nawet  mimo niedzieli otwarty. Pod sklepem z 10 chłopa – bo co robić w niedzielne popołudnie w takim miejscu? Średnia wieku 25 lat, chłopcy jak malowani, a na wozie 4 baby. „Bierzemy, która którego” – zaświergotała Mania. Ale pomarzyć dobra rzecz, nasza średnia wieku była nieco większa… no cóż, prawie dwukrotnie.  Tym niemniej w dobrych nastrojach  zakupiliśmy wiśniową  nalewkę babuni, bo ziąb zrobił się niesamowity i wino by nie sprostało. Wino poszło na zagrychę, czego skutkiem zaszumiało w głowach  i było bardzo wesoło.

Mniej wesoło było konnym,  gdyż  doświadczyli błądzenia po bezdrożach beskidzkich (nic nowego), jak również kontaktu z drutami pod prądem, które  popieściły Indefiksa. Był też trudny zjazd,, który wywołał bunt Staszki i spowodował zmianę trasy. Ostatecznie wszyscy dojechali do celu cali i zdrowi, choć zmarznięci, bo temperatura mocno spadla.

A celem był drewniany chutor w Czystogarbie  u brodatego Romana. Chutor znaliśmy z poprzedniego roku, zrobił wtedy duże wrażenie. Jednak wtedy byliśmy tu w pełnym słońcu i bez noclegu, teraz zimno i wilgoć przenikały, a pokoje nie wydawały się przytulne. Chutor to  zespół siermiężnych chatek o drewnianym wystroju i schroniskowym standardzie, aczkolwiek z lepszą niż w schroniskach dostępnością do sanitariatów. Obiad przygotowano na tarasie, co powodowało gęsią skórkę. Ale wkrótce rozgrzała nas gorąca zupa kalafiorowa, gościnność gospodarza, rozmaite trunki i wesołe deliberacje. Okazało się też że napalono w kaloryferach, więc dobry humor się pogłębił. Pośpiewaliśmy trochę przy ognisku, jednak  zmęczenie przeważyło i poszliśmy spać  przed północą. Ciepełko w pokojach było trochę zwodnicze, zagościło tylko na chwilę i nie wszędzie. Ale jakoś daliśmy radę, choć ten i ów z trudem.

 

  Daniel z Józkiem zaprzęgają salonkę                                                   Początek wspinaczki na szczyt Kamień nad Jaśliskami   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedziemy granicą polsko - słowacką, po drodze cmentarzyki z I wojny   Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle - Marysia pożycza ogień    

 

 

 

 

 

 

  

 

 

Biwak w Jasielu, kiedyś wieś, teraz rezerwat przyrody   Przyjazd do chutoru w Czystogarbie     

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Poniedziałkowy ranek wstał obiecujący, a poranne obowiązki pozwoliły się rozgrzać. Spakowaliśmy manele,  sprowadziliśmy konie z pastwiska  i ruszyliśmy w drogę. Pogoda ustaliła się na piękną, a po chwili ogarnęły nas połoniny cudnej urody, kolorowe od kwiatów. Galopowaliśmy bez końca, zastanawiając się, czy Józek szykuje nas do Wielkiej Pardubickiej, a rajd nazwaliśmy „galopnym”. Dalekie panoramy czarowały i chciało się żyć. Od czasu do czasu Józek przystawał  i zaglądając do tyłu pytał:  „czy jest czarny z gwiazdką”?  Bo Poligon podróżował w swoim rytmie i na totalnym luzie, wyłaniał się zza kolejnej górki gdy wszyscy dawno byli już w dolince. Jednak w galopie doganiał peleton, więc na „konia zgubionego” nie pretendował, jedynie miał własną końską filozofię i należało ją zaakceptować. 

 W końcu nastał las jodłowy, senny, prześwietlony słońcem, drgający od ptasich treli. Dojechaliśmy do Komańczy, a chwilę przed schroniskiem stromość była tak duża, że ostatnie metry pokonaliśmy pieszo sprowadzając konie w ręku.

Chutor brodatwgo Romana w CzystogarbieW schronisku czekały przysmażone pierogi  ruskie ze śmietaną, których był taki nadmiar, że na koniec licytowano, kto musi, a komu wolno już nie jeść. Napchani i nawodnieni piwem poszliśmy na spotkanie z historią. W leżącym nieopodal klasztorze Nazaretanek internowany był w latach 50-tych kardynał Wyszyński, który to fakt jest obecnie główną atrakcją turystyczną klasztoru. Zwiedzającym udostępniona jest izba pamięci z autentycznym wyposażeniem. Barwne opowieści zakonnicy-przewodniczki  pozwalają z jednej strony  poobcować z historią, z drugiej uszczknąć trochę świętości, a z trzeciej podrzemać nieco w rytm kołyszącego, świątobliwego oratorstwa. Z dobrym samopoczuciem wróciliśmy do koni i pojechaliśmy dalej.  

Śniadanie w chutorze

Konni nadal penetrowali cudo-łąki, świat był piękny, pogoda takoż. Na wozie królowało wino czereśniowe, na zagrychę wędzony ser i ryżowe chrupki. Nadal podróżowaliśmy kuśnierzową salonką, ale zmieniły się konie – teraz nastały srokacze Jacka, Józkowego kolegi. Salonką powoził Daniel,  bardzo sympatyczny  i ułożony. Okazało się że jest to brat Artura, zawodowy wojskowy, aktualnie na urlopie.  Poklepywanie sympatycznych srokaczy skwitował stwierdzeniem: „Jacek mi zaufał, pierwszy raz widzę te konie”. Czyli przejechał salonką kilkadziesiąt kilometrów, powożąc końmi, które dostał „do ręki” chwilę wcześniej. No ładnie….

Pierogi w Komańczy, nie dalo się zjeść

Wino dość szybko poprawiło stopień wesołości, więc podzwoniliśmy po ludziach, chichrając się i wygłupiając. Za Komańczą stała na szosie samotna autostopowiczka, laska że hej  – żółte  mini, zielone trampki, rozwiany włos. Stanęliśmy aby ją zabrać, bo gdzie to to się wybiera, wkoło pustka, późne  popołudniem. Po chwili ze zgrzytem hamulców  przystanął elegancki samochód, dziewczę wskoczyło chyżo i pomachało nam ręką. Wuja podniósł do góry flaszeczkę wina   czereśniowego, powdzięczył się  i pomachał flaszeczką,  mamiąc przekupnie „zobacz gdzie będzie  fajniej”. Ale dziewczęcia nie przekupił, odpłynęła w sinej dali. Uśmialiśmy się do łez.

Chłoniemy historię i święte klimaty

Pojechaliśmy do Artura i Eweliny (agroturystyka „Wojtasiówka” w Osławicy), gdzie przywitano nas serdecznie jak rodzinę. W weekend odbywało się tu huczne wesele, jeszcze do naszego przyjazdu ostatni weselnicy kręcili się po kątach, a na trawie stał rząd ogromnych namiotów. Pan młody widząc grupę kowboi podszedł ze świtą i powitał nas wódką weselną, a także swojską kiełbasą i swojskimi  kiszonymi ogórkami. Wszystko było pycha, życzyliśmy młodym szczęścia na nowej drodze życia, a oni nam życzyli szczęścia w dalszym rajdowaniu. Nie mniej pyszny był obiad Eweliny, jak również domowe ciasto na deser. Był to galowy wieczór i oficjalne rozpoczęcie rajdu, wystroiliśmy się jak należy, były toasty i drobne upominki dla organizatorów. Znowu niemożliwie się napchaliśmy i wieczorem nie było odwrotu – szeryf zarządził spacer  na most, z którego w zeszłym roku topiliśmy wianki. Jest to dobrze ponad kilometr, więc dystans na spalenie kalorie w sam raz. Stwierdziliśmy małą ilość wody w Osławicy, co nie wróżyło tegorocznym  wiankom dalekiej podróży.

 

Tam jedziemy   Wieczorny spacer w Osławicy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

We wtorek śniadanie było tak ekskluzywne,  że nakręciło dobre maniery i co rusz ten i ów „przepraszał, że przez porcję” …. rzucając się na kolejny półmisek.

Na wszystkich dotychczasowych rajdach po 3-4 dniach przychodził  kryzys, gdy dopadało zmęczenie i spadek energii. Z biegiem lat  doszły rozmaite strzykania w kościach i inne przypadłości zdrowotne, co nie zmienia faktu, że im więcej strzykało, tym kolejnego roku było więcej galopu i innych trudności. Józek najwyraźniej  lekceważył  nasze pesele i chwała mu za to. Tego roku  strzykało prawie każdemu. I tak jak zazwyczaj każdy chciał jechać na I jazdę i szeryf losowaniem wybierał szczęśliwców, tak we wtorek trudno było sklecić pierwszy skład.  A trzeba jeszcze raz dodać, że z powodu nadmiaru koni większość kowboi musiała jeździć na 2 tury. Tego dnia szeryf tupnął nogą i zagroził, że jak się ktoś dobrowolnie nie zgłosi na I jazdę to sam wybierze – i natychmiast ktoś się znalazł.   Ale do czego to doszło.

Na szczęście w następnych dniach kryzys minął i  jakoś każdy wrócił do formy, aczkolwiek zdezelowane kręgosłupy  nie doznały cudownych  uzdrowień.

Jedziemy....Tego dnia  w programie był Łupków. W Łupkowie byliśmy w ciągu lat kilka razy, ale za każdym razem można dojechać tam innymi ścieżkami i zawsze są one bajeczne. W większości są to pofalowane łąki,  a na horyzoncie widnieją łańcuchy górskie, w tym Bieszczady Wysokie. Niestety łąki nie są równoznaczne z łatwą, bezkolizyjną jazdą. Tym razem co rusz napatoczył się rów z wodą lub bez wody, często z jakąś kłodą w środku i urwistymi brzegami. Wydrapywanie się na pionową skarpę znad rowu wywoływało gęsią skórkę, nie rzadko oberwało się gałęzią po głowie. Tym niemniej trasa była fantastyczna i galopowaliśmy gdy tylko się dało, a wiatr gwizdał w uszach. Dotarliśmy do stromizny, na szczycie której siedział kruk i przyglądał się kawalkadzie. Wydawało się że liczy gości – gdy podjechaliśmy dość blisko i odliczył towarzystwo, odfrunął. Ze szczytu zobaczyliśmy w dali połoniny Wetlińską i Caryńską, także Rawki i inne.   Dech zaparło i jak każdego dnia ustalono, że ta trasa jest najpiękniejsza. Jechaliśmy wierzchowiną spory czas, mając 360 stopni panoram, a pod nogami kolorowe kobierce  dzwonków, jaskrów lub  ostrożenia.  Na koniec łąki zabieliły się marchwicą i w tym letnim śniegu dotarliśmy do rancza Kasi, co było celem podróży.

Morze traw i gór, to BieszczadyKasia z mężem parę lat temu sprzedali krakowskie mieszkanie w bloku i na gołej ziemi, na obrzeżach Starego Łupkowa wybudowali drewniany dom  z przyległościami. Kupili stadko hucułów,  wyposażyli pokoje dla gości i próbują żyć z agroturystyki. Miejsce jest absolutnie niezwykłe, a gospodarze przemili. Wkoło rancza nie widać innych domostw, a zimą na podwórko zagląda wszelka zwierzyna, wilków nie wyłączając. Można się domyślić że zima nie jest tam łatwa, tym bardziej że jak zasypie, to nawet do sklepu trudno się doturlać. Ale gospodarze są zadowoleni ze swojego życia i nie zamierzają niczego zmieniać. Z przyjemnością relaksowaliśmy się w tym uroczym miejscu i wcale nie chciało się wracać. Dostaliśmy herbatę z miętą, po chwili wystawiono gar z grochówką, którą przywieźliśmy. Kasia nie chciała słyszeć o plastikowych talerzach, wyjęła prawdziwe. W upale nikt nie był głodny, ale zapachy zrobiły swoje i ostatecznie prawie każdy zjadł po 2 porcje. Pieprz Sławka zrobił furorę, bez niego nic się juz nie dało przełknąć. Wsuwaliśmy grochówkę, obserwując orliki szybujące po niebie.

Dojeżdżamy do rancza  w Starym  ŁupkowieKonie zostały wpuszczone na pastwisko tak ogromne, że nie widać było  „drugiego brzegu”. Znając upodobania naszych koni do  szał-galopad  w momencie łowienia, stwierdziliśmy, że będziemy tu siedzieć do końca rajdu, gdyż koni nigdy nie połapiemy na tych hektarach. Jednak o dziwo nie było żadnego problemu, prawdopodobnie z powodu solnych lizawek licznie rozsianych na pastwisku, przy których konie zakotwiczyły. Tak ze po 2 godzinach wyruszyliśmy w drogę powrotną. Tego dnia dostaliśmy nowy wóz i kolejne konie wozowe. Salonka wróciła do Lipowca, była wypożyczona tylko na parę dni. Był więc nowy wóz i  nowy woźnica, a przy wozie prawdziwe grubasy sokólskie,  czyli rasa nazwijmy to pociągowa, którą trudno już dziś zobaczyć. Wóz z końmi tworzył fantastyczny obrazek, niestety  na wozie tak trzęsło, ze dość szybko uznaliśmy, ze dla naszych zdezelowanych kości siodło jest znacznie lepsze niż ta piekielna fura – aczkolwiek bardzo ładna. Kości bolały, biusty się urywały, a co najgorsze, nalać się nijak nie dało. Na dodatek woźnica stwierdził, ze będzie jechał polnymi drogami, bo dla koni to lepsze niż asfalt, więc nie tylko trzęsło, ale jeszcze niemiłosiernie się kurzyło. Widząc te tumany kurzu woźnica rzucił: „będę jechał wolno, bo się kurzy”. „Dobrze, dobrze, bo my tu mamy robotę” – odpowiedział wuja polewając nalewkę babuni i mając z tym spory problem, trudno było wcelować w kieliszek. Zagrychą tym razem były chrupki, którymi Renia poczęstowała też naszego końskiego kierowcę. „Oj, to nie dla mnie, nie mam zębów”. „Chrupki są miękkie, proszę spróbować” namawialiśmy. „Właściwie dwa jeszcze mam, spróbuję”. Jadąc dalej natrafiliśmy na bacówkę, gdzie nabyliśmy oscypki i bundz, kolejną zagrychę do kolejnej tury nalewki. Obżarstwu nie było końca, ale także wesołej atmosferze.  Tymczasem na asfalcie wyszło na jaw, że jeden z koni kuleje. Woźnica skwitował ten fakt słowami: „Jutro zostanie w domu, wezmę drugiego. To ogier, ma 2 lata i jeszcze nie był w wozie, ale jakoś to będzie”. Strach padł na całe towarzystwo, gdyż pamiętaliśmy aferę wozową sprzed 2 lat. Ale do odważnych świat należy….    

Sielanka  w Łupkowie u KasiW związku z notorycznym obżarstwem podczas obiadu dyskutowaliśmy na temat rozmaitych diet i jeden drugiemu zaglądał do talerza, podglądając ile kto je i  wzywając do dyscypliny. Na kredensie obok  stała salaterka z ciastem, przykryta serwetką. Obłudnie krzywiliśmy się na kolejne kalorie, ale  co tu dużo  mówić, na widok ciasta ślinka ciekła. Po kompocie ciasto wjechało na stół i okazało się….. że to tylko 2 kawałki, jakieś stare resztki. Wobec tego nie pozostało nic innego jak losować, komu przypadnie konsumpcja. Szeryf zarządził że podnosimy do góry palce, liczymy ile ich jest i odliczamy w lewo od szeryfa. W pierwszym głosowaniu „wygrał” Gerard. Gdy  z lubością rzucił się na ciasto, szeryf dokończył reguły gry: „…ten na kogo popadnie, wyznacza tego, kto zje pierwszy kawałek”. Gerard oblizał się smakiem i wspaniałomyślnie wyznaczył  szeryfa. Szeryf podziękował pięknie, skonsumował kawałek i zarządził drugie głosowanie. Wyszło na Staszkę, która  do konsumpcji wyznaczyła naturalnie Wołodię. Tym samym w burzy śmiechu większość uniknęła zbędnych kalorii, aczkolwiek  nie mielibyśmy nic przeciwko.

 

Pastwisko na biwaku w Łupkowie nie ma granic

         Nasz drugi wóz i konie sokólskie 

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W środę śniadanie było jak zwykle pięknie podane, jak zwykle duża różnorodność  dobrych rzeczy, w tym bułeczki pieczone co rano przez Ewelinę i podawane na stół jeszcze ciepłe. Dzień wstał cudny, słońce bez upału.

Szeryf co rano odmierzał czas, jaki potrzebujemy aby wyczyścić konie, osiodłać i ruszyć. Tego dnia padł kolejny rekord, było to 25 minut.  Ruszyliśmy na okoliczne łąki, kwiaty i galop to najkrótszy opis tego co zaznaliśmy. Ale aby nie było za łatwo opuściliśmy w końcu bajeczny krajobraz i  wjechaliśmy w las pełen kolein i konarów. Zjechaliśmy do koryta rzeki Osławicy, długi czas przedzierając się jej nurtem po kamieniach i głazach, szukając wyjazdu  na drugi brzeg. Wszędzie były strome skarpy i w  końcu Józek postanowił  sforsować taką skarpę, bo nie zapowiadało się na nic lepszego. Ze ściśniętym sercem każdy po kolei naprowadzał konia na taką pionową ścianę i koniska dzielnie, wbrew prawom fizyki, wynosiły nas na powierzchnię. „Chyba mają jakiś klej w kopytach” – zastanawiał się Wołodia. Osiągnęliśmy tory kolejowe, a za nimi widniała kolejna stroma skarpa, jeszcze trudniejsza. Jakiś czas jechaliśmy torami,  szukając możliwości ucieczki do góry, ale nic się nie nadarzało. Nie było to zbyt komfortowe, bo kto wie, czy jakiś pociąg nie wyskoczy z krzaków. Robiło się nerwowo, aż w końcu stroma skarpa trochę złagodniała i drapiąc się ponownie po stromiźnie opuściliśmy z ulgą tory.   Następne odcinki trasy to ponowny zjazd do rzeki Osławicy,  próba napojenia koni (ale odmówiły współpracy), galop po łące, gdzie skoszona trawa powodowała że było ślisko, jazda drogą szutrową w sporym upale i w końcu dojazd do miejsca biwakowego. Było to nie za piękne miejsce przy tejże drodze,  ale świat ma różne barwy. Rozpaliliśmy ognisko, bo na lunch zaplanowano kiełbasę  z patyka, i dzielnie dopiekaliśmy się w upale. Nie było gdzie  usiąść, toteż wóz miał wielkie powodzenie. Trzeba tu nadmienić, że prawy dyszlowy, 2 letni ogierek  zaprzęgnięty po raz pierwszy, spisał się na medal i nie było żadnych problemów. Grupa wozowa tego dnia pokonywała także  liczne bezdroża, pan woźnica lawirował po ”górach i dolinach”, więc ci co nie jeździli konno zaznali  również uroków dzikich Bieszczadow.

Czasem jedziemy nurtem rzeki...Wieczorem odbyła się kolejna uroczystość, a były to urodzinki Formisi i imieninki Joli, co jest pewną tradycją rajdową. Znowu wszyscy się wystroili,  solenizantki postawiły ciasta i dobre trunki, w tym szampany. Tort urodzinowy był wielki i wydawał się nie do pokonania,  także ciasto z truskawkami, ale nie trzeba pisać że daliśmy radę.  Dziewczyny dostały w prezencie  serki kozie pięknie opakowane, a jak wiadomo ser kozi to samo zdrowie, więc nie było wątpliwości, że wszyscy dobrze im życzą, a zdrowia przede wszystkim.  Późnym wieczorem przeniesiono się do ogniska i pracowicie przerobiliśmy śpiewniki.

...a czasem po torach kolejowychW czasie rajdu odbywały się w Brazylii Mistrzostwa  Świata w piłce nożnej i jak zwykle pojawiły się tarcia między zagorzałymi kibicami i anty-kibicami. Pierwsi, z szeryfem na czele, najchętniej siedzieliby przy telewizorze każdego wieczora. Ponieważ jednak wieczorami  co chwilę coś ważnego się działo, anty-kibice  wojowali z telewizorem zaciekle. Zresztą pomijając uroczystości, co to za rajd przy telewizorze. Ostatecznie jakieś porozumienie nastąpiło, kibice wykradali wolne chwile by zerknąć w ekran, a Marysia urządziła nawet prawdziwy totalizator.  A jubileusze obchodziliśmy jak należy, wyłączając TV na te miłe chwile.

 

Biwak nad Osławicą

 

 

 

 

 

 

 

Wóz też podróżował bezdrożami

 

 

 

 

 

 

 

 

Urodzinki, imieninki, sery kozie w prezencie

 

 

 

 

 

 

 

Wieczorne ognisko jest nieodłącznym składnikiem rajdu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W czwartek pojechaliśmy autokarem na Słowację, a przewodnikiem był słynny Kiju, znany nam z wcześniejszych rajdów. Kiju  szefował kiedyś „Latarni Wagabundy” w Woli Michowej, teraz szefuje pensjonatowi „Kira” w tej samej mieścinie. Jego logo to  tokaj, który sprowadza z Węgier i który piliśmy parę razy. Kiju jest dobrym przewodnikiem po okolicy, także po Słowacji – jednak wycieczka była dość średniej  jakości. Żeby się nie rozpisywać zobaczyliśmy:

– jeszcze w Polsce cudowne źródełko w Radoszycach, leczące wszystko i mające ciekawą historię, a może bardziej legendę.  Polaliśmy się cudowną wodą (na wszelki wypadek) i pojechaliśmy do

– Medżilaborce, zobaczyć muzeum Andy Warhola. Muzeum to zwiedzaliśmy przed laty, więc teraz tylko obejrzeliśmy krótki film o artyście. Potem podeszliśmy  pod piękną, okazałą cerkiew koło muzeum, która co prawda jest dość młoda (pocz. XX wieku), jednak posiada wspaniale ikony. Niestety była zamknięta i nie zobaczyliśmy ikon.

– Następnie Kiju pokazał nam ruiny monastyru bazylianów z XII w. w Krasnobrodzie, który to monastyr wsławił się tym, że dotarli tu Cyryl i Metody w swoim dziele chrystianizacji świata. Obok ruin znajduje się kolejne cudowne źródełko leczące wszystko, a Krasnobród zasłynął także jako miejsce słynnych na całą okolicę targów, na których można było kupić  wszystko, łącznie z żoną.

– Dalej pojechaliśmy do miasta powiatowego Humenne, gdzie w parku stoi okazały pałac, z zachowanym oryginalnym wyposażeniem i stanowiący muzeum historyczne. Niestety wstęp kosztuje parę euro, a wymieniliśmy tylko skromne „grosze” na obiad i piwo, więc nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie.  Udaliśmy się natomiast zwiedzić skansen etnograficzny, gdzie co prawda nie wpuszczali za damo, ale za dużo mniej euro. Zobaczyliśmy tam  drewniane chałupy z tego regionu, stary sprzęt rolniczy i na deser 300-letnią cerkiewkę z fantastycznym ikonostasem, niestety we wnętrzu cerkwi nie wolno było fotografować, a  folder kosztował kolejne euro – więc wypada ikony zapamiętać, co oczywiście jest niemożliwe. Ze skansenu Kiju zaprowadził nas na miejski deptak w śródmieściu, gdzie w ukwieconym ogródku mogliśmy napić się kawy czy piwa, a także coś przekąsić. Niestety obsługa była tak powolna, że praktycznie straciliśmy tam sporo cennego czasu, a miejsce nie było nadzwyczajne. W planie wycieczki było kilka zamków, lecz czas gdzieś uciekł i – „zaliczyliśmy” jeszcze tylko jedną ruinę – zamek Cicva z XII w. Ruiny wznoszą się na tak stromym wzniesieniu, że trzeba się nieźle upocić żeby tam wejść, więc niektórzy zrezygnowali.  Z ruin rozciąga się ładna panorama okolicy,  a sam zamek słynie z tego, że zamieszkiwała w nim krwawa Elżbieta Batorówka, mająca obyczaj kąpać się w krwi dziewic, celem zachowania młodości. Dziewice zatrudniane były jako służące, praczki, sprzątaczki itd., do czasu, aż ich krew była potrzebna do kąpieli księżnej pani. Jest udokumentowanych 50 zaginionych tam młodych dziewczyn – ale czy to prawda?  Czy tyle dziewic mogło być jednocześnie?

– Po tych okropieństwach pojechaliśmy brzegiem jeziora Wielka Domasza do popularnej miejscowości letniskowej Kelcza na obiad, gdzie zacumowaliśmy w przyjemnej knajpce na tarasie. Jadąc z powrotem drugą stroną jeziora mijaliśmy wioski  dość miernej urody, a nawet urody mocno komunistycznej, jednak budujące były rozlegle, zielona wzgórza  wokół, nie naruszone cywilizacją i dziesiątki bocianów. Ponieważ  było to Boże Ciało, we wszystkich kościołach odprawiano msze i ludziska tłumnie je oblegali,  modląc się i  śpiewając,  mimo iż nie jest to u nich dzień wolny od pracy. Więc było to  dość niezwykłe w  tym  do niedawna bardzo komunistycznym kraju.

Tym akcentem zakończyliśmy penetrację Słowacji i na obiad zjechaliśmy „do domu”. Obiad jak zwykle był smaczny, a po nim na stół wjechało ciasto  i do ciasta wódka żurawinowa i brzoskwiniowa. Dość szybko wyjaśniło  się o co chodzi – a chodziło o to, ze jubileusz 10-lecia ślubu  obchodziła Moniki i jej szwedzki mąż  Mac.  Monika nic wcześniej nie mówiła, więc było zaskoczenie, ale spędziliśmy bardzo miły wieczór przy kolejnej, wielkiej wyżerce. Więc ci co nie musieli koniecznie oglądać meczu, wybrali się potem na  daleki spacer, aby pogubić kalorie..

W nocy miał miejsce w Komańczy start do słynnego  „Biegu rzeźnika”, na który zjeżdżają z całej Polski chmary ludzi. Nazwa bierze się stąd, że  bieg jest iście morderczy – nie dość że częściowo w nocy (łatwo się zgubić), po górach, dolinach, gdyż regularnym czerwonym szlakiem turystycznym na trasie Komańcza – Ustrzyki Górne, to jeszcze na niemałym dystansie ok. 80 km. Zajmuje to – bagatela – ok. 15 godzin, a zabawa zaczyna się o godz. 3.30 w nocy po Bożym Ciele. Biegaczy żegna zespół bębniarzy  zagrzewający do boju, a wystartowało w tym roku grubo ponad 600 osób. O sprawie doniósł Kiju, a wybrały się oglądać start w Komańczy Renia i Dorota. Niestety nikt więcej nie przedłożył widowiska nad nocny odpoczynek, każdy był mniej lub bardziej połamany i kości wymagały relaksu.

 

Andy Warhol w całej krasie

Cudowne źródelko i klasztor Bazylianów na Slowacji

Ruiny zamku Cicva, chata krwawej  Elżbiety Batorówny

Cerkiewaka w skansenie na Słowacji

W piątek było trochę zamieszania przy rozdziale koni, gdyż pojawiła się Berdanka, a Poligon poszedł do wozu (razem z Celką, znaną z poprzednich rajdów). Na szczęście jesteśmy ludzie zgodni i wszystko się poukładało. Berdanka była wcześniej u kawalera w celu prokreacji i być może zobaczymy  kiedyś małe Berdaniątko, bo rajdować zamierzamy do końca świata. Może nawet zaproszą na chrzciny?  

Kręcąc się drugi rok po okolicach Osławicy i Komańczy Józek kombinował jak mógł, żeby stale coś ciekawego nam pokazać i aby jeździć co chwilę innymi ścieżkami. Dlatego choć celem piątkowej  wyprawy  był Smolnik, gdzie już byliśmy, częściowo trasa biegła inaczej. Pierwszą turę I jazdy poprowadził przez znane łąki nazwijmy to „łupkowskie”, to jest po przeciwnej stronie szosy niż cel podróży, ale powrót na właściwą stronę był całkowicie improwizowany. Tutejsze łąki są bezkresne i piękne, a galopy po takim terenie są zawsze łakomym kąskiem, więc nie ma obawy, że ktoś będzie miał zastrzeżenia, że tędy już jechaliśmy. Jednak Józek traktował rzecz ambitnie i wymyślał nowe ścieżki, a nie każdą piędź ziemi zdążył  wcześniej przetestować. Więc zdarzały się niespodzianki, czasem mrożące krew w żyłach. Tego dnia początek był upojny, galopowaliśmy co chwilę, nad głową szybowały orliki, a w trawie derkały derkacze. Dojechaliśmy nagle do bagna, kompletna niespodzianka. Okrążając bagno przy wytyczonym azymucie dojechaliśmy do stromego nasypu, gdy z jednej strony  był pion tego nasypu, a z drugiej upiorne bagno. Droga zwęziła się tak, że w końcu odwrót był niemożliwy. Dojechaliśmy do przepaści z frontu, będącej nasypem nad rzeką płynącą w dole – i zjazd na dół także wydawał się niemożliwy. Staliśmy nad przepaścią, tu ściana w dół, tam bagno, obok ściana w górę. Blady strach padł i jedynie wiara w Józka pozwoliła nie wpaść w panikę. Ale Józek stał bezradny i przez chwilę nie miał pomysłów. W końcu w desperacji zsiadł z konia i zaczął trawersować pionową ścianę w dół, prowadząc konia w ręce, a nam każąc podążać za nim w siodłach. Było to bardzo niebezpiecznym przedsięwzięciem, źle postawiona noga końska mogła zakończyć się upadkiem w przepaść. Ale wszyscy wiedzieli, że  żadnej możliwości wycofania się z tego zaułka nie było. Był to bez wątpienia najbardziej niebezpieczny i karkołomny epizod  w całej historii naszych rajdów. Konie znowu pokazały że mają klej w kopytach i ich dzielność nie miała granic. Żaden nie odpadł od ściany, ale strachu się najedliśmy co niemiara. Szczęśliwie znaleźliśmy się na dole w rzece, gdzie z kolei głazy na dnie były tak wielkie, ze konie „robiły wielkie oczy,’ że mają po nich kroczyć.  Ale kroczyły. Józek mruczał pod nosem, że powrotna droga musi być inna, tedy nigdy więcej nie pojedzie. Było jeszcze parę innych, trudnych momentów, ale wszystko dobrze się skończyło. Znalazła się możliwość przekroczenia szosy (pod mostem) i  w końcu znaleźliśmy się  po właściwej jej stronie, na bezpiecznym terenie. Dostaliśmy nagrodę w postaci  kwiatów bez liku  i galopu bez umiaru.  Ciesząc się na nowo widokami i szumem wiatru w uszach podczas pędu  przez prerię, dojechaliśmy do kolejnych  trudności. Były to gęste krzaki, gdzie zgubiliśmy drogę,  a Dorota zgubiła swoje bezcenne okulary. W końcu zmordowani dojechaliśmy do celu, a celem była „Zagroda Chryszczata”, znana z ubiegłego roku. Odpoczynek był tym, czego pragnęliśmy, a kwaśnica i piwo dopełniły szczęścia. Siedząc przy drewnianych stolach w miłej knajpce cieszyliśmy oko pornosami na ścianach, gdyż wystrojem knajpki była galeria płaskorzeźb o rozmaitej tematyce, w tym  także erotycznej. Trzeba przyznać,  że  niektóre obrazki to prawdziwy  majstersztyk, szkoda że nie do kupienia. Zapatrzeni w różne seksualne akrobacje zapomnieliśmy o własnych akrobacjach,  jakie  chwilę wcześniej wyczynialiśmy na karkołomnych ścieżkach. Piwo przyspieszyło wyciek adrenaliny, nastał błogi spokój i rozluźnienie.   

W drodze powrotnej  były także upojne galopy, ale pomykaliśmy z nadzieją, że podobne „przygody” jak na I jeździe zostaną nam oszczędzone.  Jednak dla przedłużenia jazdy Józek znowu kombinował jak przedrzeć się na drugą stronę szosy, bo sprawiedliwości musi się stać zadość – druga grupa musi dostać to co pierwsza. Tylko jak jechać, żeby  newralgiczny odcinek pominąć. Znowu trafiały się różne wertepy i trudności, nawet w końcu wjechaliśmy na tory kolejowe i chwilę nimi podróżowaliśmy. Przekroczyliśmy szosę,  należało jeszcze jakoś uciec z torów. Ale nie udało się znaleźć zjazdu ze stromego nasypu, znowu było nerwowo w związku z ewentualnym pociągiem. Józek znowu zsiadł z konia i pokazując drogę chciał nas zmotywować do zjechania po stromym nasypie w dół. Jednak mieliśmy dość – powstał bunt, powiedzieliśmy że mowy nie ma. Zawróciliśmy więc na torach, bo to się akurat dało wykonać i chcąc nie chcą wróciliśmy na pierwotną stronę szosy. Józek jeszcze próbował coś wymyślić, jednak zapewniliśmy, że nikt się nie obrazi, ze II jazda będzie krótsza i ostatecznie Józek  się poddał.  W czasie obu jazd widzieliśmy trzykrotnie wspaniałego rogacza, było sporo uciechy.

Nasze konidła jeszcze śpą

Bezkresne Bieszczady

Bezdroża bieszczadzkie

Biwak w Smolniku

 

Był to wieczór wiankowy, więc należało ruszyć na łąkę i nazbierać kwiatów. O odpoczynku mogliśmy zapomnieć, ledwie zdążyliśmy wziąć kąpiel i przyszykować stroje.

Na obiad wszyscy stawili się odświętni i ukwieceni, aż trudno było poznać, jakie hard-cory odstawialiśmy przez większość dnia. Specjalnie na wieczór wiankowy dojechał Jurek medialny, który nie rajdował w tym roku, pojawiła się też Concita Wurst jak żywa, powitana salwą śmiechu.  Jeszcze przed posiłkiem zaległe prezenty dostały te pary, które zakamuflowały swoje jubileusze i nie zdołaliśmy w porę nic przygotować. Heniowie dostali słoik miodu, a Monikowie nalewkę i cynową chochlę, gdyż ich jubileusz był cynowy. Po tym miłym akcencie przystąpiliśmy do konsumpcji strawy, a potem do raczenia się trunkami. A trunków było w bród, bo ten i ów miał jakiś powód aby flaszeczkę postawić, a był to ostatni wieczór kiedy można się było napić. Więc dobrym powodem było nawet zgubienie kapelusza podczas galopu, jako że innych upadków z konia nie było. Nasączyliśmy się alkoholem jak gąbki i nie pozostało nic innego, jak spróbować zwodować wianki. Wiedzieliśmy że wody pod  mostem jest mało, ale tak naprawdę, to nikomu nie chciało się gnać na most. W końcu Sławek nieśmiało  jęknął: „Może by tak te wianki do zlewu….”. Jednak byłaby to profanacja, nie ma co mówić. Ktoś więc podsunął:  „A może do końskiego poidła, na pastwisku stoi wanienka z wodą, to parę kroków”. Ten pomysł  zyskał akceptację, ale czy koniom nie zaszkodzi tyle zwiędłych kwiatów?  Nagle dostaliśmy olśnienia. że przecież niewielki stawik bez odpływu znajduje się na arturowej posesji. Byliśmy uratowani, ruszyliśmy w kierunku stawu. Heniu przemówił „Niech głupie próbują spłynąć do morza, a jak nie, niech sczezną tutaj. My i tak mamy dużo szczęścia (co miniony dzień potwierdził)”. Pozdejmowaliśmy wianki z głów i rzuciliśmy na wodę. Zadowoleni z siebie wykonaliśmy rundę honorową dookoła stawu, śpiewając „Marsz Radeckiego”.

Wróciliśmy na salony, gdzie Heniu natychmiast uruchomił telewizor, a dziewczyny na szybko  wymyśliły choreografię i czirliderki wykonały dziki taniec w połowie II połowy.

 

 

Kolejna bryka  Wiankowy wieczór

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Concita Wurst, media i kalinowa dziewczyna   Jubilaci dostają zaległe prezenty

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W sobotę jedziemy do Nowego Łupkowa. Józek scala dwie trasy w jedną, to jest łupkowską i smolnikową, myśląc o nowych ścieżkach. Chwilę jedziemy „po nowemu”, jednak nagle Józek wraca na „starą” trasę, gdyż nie dawały mu spokoju okulary Doroty – raz że takie cenne, dwa, że jak mógł ich wczoraj nie znaleźć. Tym samym powtórzyliśmy niesympatyczne rewiry w rejonie Smolnika, które miały być ominięte, ale – niesamowite – Józek okulary znalazł. Odłamało się tylko jedno uszko. Schował nic nie mówiąc i  pojechaliśmy dalej. A dalej były nowe tereny, a na nich galop, dzwonki, galop, jaskry, galop, wyka, galop, kozibród. Do tego słońce, w tle Bieszczady Wysokie, żyć nie umierać. Zaczęło trochę kropić, więc galopem uciekliśmy. Przekroczyliśmy szosę w bezpiecznym miejscu, a na drodze bitej do Łupkowa zaczęło padać mocniej. Deszcz nas najwyraźniej gonił, więc Józek dał hasło do dalszej ucieczki i pędząc po kamienistej drodze wpadliśmy do Łupkowa jak burza. Tam deszcz nas w końcu dopadł, zlało nas jak diabli. Przynajmniej przewietrzyliśmy peleryny. Zrzuciliśmy siodła pod okap starej stodoły, konie niestety zostały na zewnątrz, doznając  niezaplanowanej kąpieli. Przykleiliśmy się do ściany stodoły, przeczekując ulewę i ratując się  Włodkową piersiówką.   

Stale w drodzePo krótkiej ulewie przeszliśmy na salony, czyli do „Kimadla Wampira” –  ośrodka o iście szatańskim wystroju. Na ścianach wisiały różne diabły i inne straszydła, dużo było rzeźb  w drzewie,  dziwnych i jednocześnie bardzo fajnych. Miejsce jest niezwykłe, a właścicielem jest osobnik równie niezwykły, niejaki Beton. W Bieszczadach żyje wiele rozmaitych oryginałów, także artystów, niejednego poznaliśmy w ciągu minionych lat. Beton to jeden z takich oryginałów, właściciel znanego nam sprzed 2 lat „Czardworku”,  w którym  zaznaliśmy rozmaitych atrakcji, np. lotów na miotle. W Łupkowie Beton zaskoczył nas kolejnym pomysłem – podjechał mianowicie pod swoje „Kimadło” pojazdem o nazwie porszelino, a było to najprawdziwsze porsze, poruszające się po szynach kolejowych na odpowiednich kołach. Bo obok budynku biegły tory kolejowe. Jak to się mówi „szczeny nam opadły” i poprosiliśmy pomysłodawcę o zaprezentowanie swojego wynalazku. Pytań było bez liku, lecz Beton nie za wiele chciał zdradzać, gdyż „być może w grupie jest jakiś Japończyk i tylko czeka, żeby podpatrzyć tajemnice konstrukcyjne”. Więc szczegółów działania silnika i innych podzespołów  nie poznaliśmy, ale trochę zdradził. „Jak się tym wehikułem hamuje?”. „Nogą”. „A jak się zawraca?”. „Na zakręcie”. „Czy można tym cudem pojechać do Gdańska czy Wrocławia?”. „Pewnie, trzeba się tylko zgrać z pociągami?” Z Betonem przyjechał filmowiec i fotograf, gdyż kręcili film na temat porszelina. Docelowo jechali do Komańczy, jednak najpierw zaprosiliśmy niezwykłe towarzystwo do stołu, gdyż mieliśmy swój bigos, a było go pod dostatkiem.

Poimy konie gdzie tylko się daKimadło Wampira

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ale mieliśmy też ważniejszą okoliczność, mianowicie wykupienie okularów przez Dorotę. Dorota nic nie wiedziała o znalezieniu  zguby, zresztą wiedziało o tym tylko parę osób. Gdy podano bigos, Heniu zaczął przemówienie: „Szkoda tych okularów, szkoda, ale kwaśny bigos czasem sił doda, a czasem poprawi widzenie. Jednak na bezludnej wyspie okulary byłyby bezcenne, wroga widać z daleka. Więc warto dać każdą cenę. Ile by to było, ta każda cena?” Dorota wymienia jakąś kwotę, coś około tysiąca lub półtora. Heniu się licytuje i każe  jeszcze coś zaśpiewać. Dorotka posłusznie wykonuje solówkę,  do akompaniamentu wojtkowego murmuranda.  Heniu wyciąga uszko od okularów i podaje poszkodowanej. „W każdym optyku dorobią ci resztę, pokaż tylko to uszko”. Józek dodaje; „A może  Beton dorobi, on wszystko potrafi, sądząc po jego pomysłach”. Bierze uszko i idzie do Betona, po chwili wraca z okularami i mruczy pod nosem: „…dorobił skubany”. Dorota jest w szoku, oczom nie wierzy.  Śmiechu było co niemiara, a Józek został wyściskany i wycałowany do bólu. Okulary nie uległy zniszczeniu, poza urwanym uszkiem. Nie były nawet porysowane, a przecież przeszedł po nich tabun koni. To pewnie zasługa Świętego Ekspedyta, który już kiedyś wybawił nas z opresji, a teraz został zawezwany przez Wołodię  tuż przed znalezieniem zguby. Nic nie umniejszając oczywiście sokolemu oku Józka.

Beton i jego wynalazek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pora wracać

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Był to niestety ostatni dzień rajdu i ostatnie jazdy. Jeszcze w powrotnej drodze nagalopowaliśmy się do woli, zapamiętując łąki i piękne widoki. Wieczorem zjedliśmy pycha obiad, jednak trunków żadnych nikt nie serwował, gdyż rano czekała daleka droga. Rajd dobiegł końca, lecz nikt nie ma wątpliwości ze za rok przyjedziemy znowu, a rok jak życie pokazuje mija nie wiadomo kiedy. Na koniec Heniu odśpiewał ułożony chwilę wcześniej i zapisany na kolanie hymn, do wujowego akompaniamentu. Heniowe hymny są świetnym lekiem na przedwyjazdowe smutki, więc i tym razem podziałały kojąco, to jest uśmialiśmy się do łez.

A więc see you…..

 

See you....

Zdjęcia: Formisia, Henio, Andrzej L. i in. Przygotowanie: Olo 2014

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

   

Dodaj komentarz