X RAJDOBÓZ

My artyści !

 

W roku 2013 Rakowo ponownie odbyło się w Komorzu, gdyż  atrybuty „Kaliny” zasmakowały i nic lepszego nikt nie wymyślił. Rajdobóz był totalnie jubileuszowy, bo 10-ty. Zjechało  wyjątkowo dużo ludzi, a byli to: Krzysiu z Grażynką, Olowie, Heniowie, Rudzi, Reniowie, Słowiki,  Formisia, Zgaga, Iwona ze Zbyszkiem, Aldona z mężem (I raz), Staszki, Tomek z Alicją, Andrzej Żeglarz z bratankiem, Anka i Ruda Warszawska.

Hasło przewodnie tegorocznego obozu było bardzo ambitne, a mianowicie „Ja artysta”. Nie ma w nim nic odkrywczego, gdyż rok wcześniej pod hasłem „Kim z zawodu chciałeś być za młodu” prawie każdy okazał się niezłym artystą. Ale  co innego  popisać się takim czy innym wybrykiem podczas „szeregowego” rajdobozu, a co innego wystąpić z prawdziwym, ambitnym programem na imprezie jubileuszowej.  Więc przez długi czas wydawało się że tego wyzwania nie sforsujemy. Jeszcze na progu lata prawie nikt nie miał żadnego pomysłu i słyszało się, że ten i ów zamierza się poddać.

Ale jak tu się poddać, na złożenie broni jest chyba jeszcze za wcześnie.  Co innego pomarudzić i pozłościć się, a co innego polec naprawdę. Nikt nie chciał polec.  Z biegiem lata wszyscy nabierali wody w usta i wyczuwało się w powietrzu, że rodzą się pomysły.

My artyści

Zjechaliśmy się w sobotę 31 sierpnia. Po długiej i męczącej podróży, wchodząc z bagażami do pensjonatu, każdego zaskakiwał pierwszy artyzm –  wystawa fotograficzna Zbyszka pod hasłem „Stary Koń w fotografii”. Portret każdego Starego Konia bywającego w Rakowie, powiększony i oprawiony, wisiał na drewnianym stelażu, ozdobionym suszonym bukietem późnego lata.  Wydrukowanie i oprawienie zdjęć, jak również wykonanie drewnianego stelażu wymagało nie lada zachodu, więc na dzień dobry jasnym się stało, że z artyzmem nie ma żartów – byle czego zademonstrować się nie da. Zbyszek specjalnie przyjechał dzień wcześniej, aby wystawę przygotować.

Przed wieczornym obiadem Krzyś dokonał oficjalnego otwarcia  rajdobozu, po czym Heniu poczęstował geringerówką, wznosząc toast za wszystkich licznie zgromadzonych  artystów, zwracając uwagę, że poprzeczka zawisła wysoko.

Zaczynamy rajdobóz, przecięcie wstęgi

W niedzielę nastało ochłodzenie,  a nawet popadało. Mimo wszystko odbyły się jazdy konne, tyle że w licznych podgrupach. Bo jeździć trzeba, ale każdy chce czegoś innego. Jedni chcą jeździć dłużej, inni krócej, jedni chcą tylko galopować, inni nie tylko, jedni chcą w lewo, inni w prawo. Ania  znając już te nasze nie jednolite   apetyty żongluje  jak może między życzeniami a możliwościami stajni, próbując wszystkim dogodzić. Na ogół wychodzi jej to dobrze i ostatecznie każdy jest zadowolony.

Po jeździe, nadal w licznych podgrupach, zapuściliśmy się w leśne ostępy  doładować akumulatory, a mówiąc prozaicznie – pooddychać.  Las pachniał mokrym, późnym latem, spacer leczył duszę i upiększał cerę. Nikt się nie zgubił.

Po południu parę osób pojechało do kościoła w Łubowie, który to kościółek wart jest uwagi ze względu na przepiękny tryptyk flamandzki z roku 1500-któregoś,  pochodzący ze szkoły Wita Stwosza. Wieść gminna niesie, że sam mistrz jest twórcą co niektórych figur, ale dokładnych informacji nie zdołaliśmy uzyskać.

Wieczorem rozwinęła się dyskusja, jak chcemy zaprezentować swoje artyzmy. Banalny z pozoru problem wywołał wiele emocji, także negatywnych. Okazało się, że każdy zrozumiał  zadanie inaczej. Jedni przygotowali artyzm w postaci wytworzonego dzieła, ale nie przygotowali żadnej przebieranki. Inni wzorem lat ubiegłych przygotowali przebierankę, nie mieli jednak dzieła. Więc jak logicznie to połączyć i zademonstrować. Wystąpił jeszcze dodatkowy problem, mianowicie kilka osób przygotowało prezentacje komputerowe, czemu zdecydowanie sprzeciwił się Heniu – „nie będziemy wieczorów spędzać przy komputerze”, grzmiał. Ania Zgaga wytypowana przez Krzysia do roli konferansjerki (co miało nawiasem mówiąc być jej artyzmem), nijak nie mogła zebrać do kupy informacji co kto ma i jak chce to coś pokazać. Także kiedy występy mają się odbyć, skoro prezentacje komputerowe i filmy zabiorą wszystkie wieczory. Zrobiło się spore zamieszanie i nie doszliśmy do żadnego kompromisu. Aby się rozluźnić przed spaniem. Staszka zaprosiła na komedię filmową przywiezioną na DVD  i ostatecznie zakończyliśmy dzień pogodzeni i w dobrych nastrojach.

Zaczynamy konną przygodę      Lenistwo

W poniedziałek siąpiło od rana, więc nie odbyła się jazda konna o 7.00 rano. Bo trzeba tu nadmienić, że tego roku stworzyła się grupa jeździecka wczesno-poranna, ze względu na dużą ilość chętnych do jazdy i nie wystarczającą ilość koni. Nie odbyła się też jazda o godz. 15.00, natomiast na godz. 10.00 poszło jeździć 10 osób, więc stajnia nie straciła. Była też dodatkowa jazda popołudniowa dla dwóch osób, w czasie której, w dzikim galopie na śliskim podłożu, jeden z koni padł na zakręcie, gubiąc jeźdźca i część sprzętu. Ania potem ganiała po lesie i zbierała z gałęzi części ogłowia, ale spuśćmy zasłonę na to zdarzenie, tym bardziej, że nikomu nic się nie stało.

Deszcz mocno pokrzyżował nasze plany i większość dnia spędziliśmy w Czaplinku, buszując po sklepach, głównie po lumpeksach. Ten i ów próbował na ostatnią chwilę dokupić jakieś akcesoria do własnego artyzmu, bo do końca doskonaliliśmy swoje pomysły.Mniejsze podgrupy wypuściły się do Bornego Sulinowa i Koszalina.

W ciągu dnia wykrystalizował się ostatecznie całościowy program artystyczny rajdobozu, łącząc w logiczną całość to wszystko, z czym przyjechaliśmy. Okazuje się,   że gdy emocje opadną, można się jakoś dogadać. Można połączyć rękodzieło, poezję, wokal i komputer, okraszając całość wysmakowaną przebieranką. Zgaga dostała ostateczne błogosławieństwo na poprowadzenie występów, więc na osobności przepytała co kto ma do pokazania i ułożyła program.

Okazało się również, że przywiezione prezentacje komputerowe były dziełami ponadprogramowymi i zostaną zademonstrowane w inne wieczory niż artyzmy,  bez kolizji z nimi. Te dodatkowe pokazy mógł oglądać kto chciał, nie było żadnej dyscypliny. Ale zapowiadały się ciekawie, więc frekwencja na widowni zawsze była 100-procentowa.

Program całotygodniowy ustalił się następująco:

– we wtorek bal, zainaugurowany prezentacją Formisi pt: „Rakowo w pigułce”, pokazującą w skrócie 10 lat naszej rakowskiej przygody,

– w piątek zasadniczy wieczór artystyczny,  poprowadzony przez Zgagę,

– w pozostałe wieczory  prezentacje ponadnormatywne.

I tak poniedziałkowy wieczór był wieczorem Joli, która pokazała bardzo profesjonalnie przygotowaną prezentację komputerową na temat koni  marwari w Indiach, w kontekście miejscowej kultury i rodzimego, indyjskiego kolorytu. Nie trzeba wspominać, że wszystko co zostało pokazane Jola poznała z autopsji, zdjęcia wykonała osobiście będąc przed kilkoma miesiącami w Rażastanie (Rajasthan). Na prezentację składały się  slajdy i krótkie filmy pokazane w programie power-point,  rzucone na duży ekran i ciekawie przez Jolę komentowane. Wieczór był okraszony oryginalną herbatą podawaną po indyjsku, także drinkami i przywiezionymi z Indii słodkościami. Jola odpowiadała na liczne pytania, a wielu osobom zamarzyło się dosiąść takiego konia, na indyjskim gruncie oczywiście, co nie jest całkiem niemożliwe. Był to bardzo miły i ciekawy wieczór.

Wystawa fotograficzna i wystawka koralików     Dzień bez jazdy - dzień stracony

We wtorek wstało słońce i pogoda zrobiła się piękna.  Na konie pognało sporo osób i znowu jeździliśmy w kilku grupach, w tym paru nawiedzonych o 7.00 rano. Po koniach była plaża, biblioteka, spacery. Chłonęliśmy las, wodę i długo wyczekiwany urlop.

Na godzinę 19.00 Krzysiu zapowiedział  bal, na który zaproszona została także stajnia, jak również  pan Śniegóra ze Śniegórki. Krzyś uroczyście otwarł imprezę  i na wstępie przypomniał,  że spotykamy się na rajdobozie po raz 10-ty, więc jest to bardzo jubileuszowa okoliczność. Powitał wszystkich zgromadzonych i poprosił prelegentkę o przypomnienie, jak to przez dziesięciolecie w Rakowie bywało. Formisia zabrała Stare Konie w podróż sentymentalną, prezentując na dużym ekranie  „Rakowo w pigułce”. W skomasowanych blokach tematycznych pokazane zostały wszystkie aspekty rakowskiego życia, poprzez konie, przyrodę, atrakcje wodne i turystyczne, rowery, grzyby, ryby i o mało co lwy by.  Było sporo śmiechu i wesołych komentarzy, wszyscy się dobrze nastroili. Ale było też sporo nostalgii, bo te wspaniałości są już za nami – lepiej już było.

Po prezentacji Olo podziękował Krzysiowi za minione 10 lat, przypominając, że początkowo miały  być tylko 2-3 rajdobozy na Pojezierzu Drawskim,  a nie wiadomo kiedy zrobiło się ich 10. Jest to najlepsza wizytówka imprezy i nic dodać, nic ująć. Można jedynie życzyć Krzysiowi i sobie samym dalszego ciągu, bo wcale nie chcemy niczego kończyć – raczej oczekujemy kolejnej dziesiątki.

Następnie głos zabrał  szef „Śniegórki”, w której to „Śniegórce” spędziliśmy pierwszych 8 rajdobozów. Reklamował ziemię drawską jako przepiękną krainę i przekonywał, aby nie szukać lepszych miejsc na świecie i przyjeżdżać na relaks tylko tutaj, po zawsze. Przywiózł garniec smalcu i kiszone ogórki, wszystko własnego wyrobu. Rzuciliśmy się na te rarytasy, bo nie ma to jak smalec i kiszone ogórki.

Niestety potem wjechały na stół rozmaite inne wiktuały i zaczęła się regularna wyżerka. Jedliśmy, piliśmy, tańczyliśmy, spalając na szybko przyjęte kalorie. Tańcowaliśmy zawzięcie, w parach, kółeczkach i wężykach. Było miło i wesoło, nikt się nie obijał. O 24.00 zdrowie konia zakończyło imprezę, aczkolwiek spać poszli ci co musieli, niektórzy siedzieli znacznie dłużej.

Krzysiu, chcemy więcej        Napychamy się

 

Tańce i swawole        Tańcujemy

      W środę czwórka nawiedzonych stała pod stajnią przed 7.00 rano, jako że ten obyczaj na dobre się utrwalił. Być może nie po to jest urlop, żeby zrywać się z łóżka w środku nocy, ale jednak blady świt w lesie, gdy słońce nieśmiało przedziera się przez gałęzie i powoli rozświetla jego ciemne zakamarki, jest fantastycznym przeżyciem. Co wcale nie znaczy, że ci, co jeździli po śniadaniu, mieli gorzej. Okoliczne lasy są zdrowe, piękne, pachnące i nieskończone, więc o każdej porze dnia jazda konna jest niezapomnianym przeżyciem. 

Gdy wszyscy się do woli najeździli, pojechaliśmy do Szczecinka, jako że zwiedzanie to stały element  obozowego życia.  Szczecinek jest sympatyczną, wypielęgnowaną mieściną na pograniczu Pojezierza Drawskiegi i Szczecineckiego, mającą co najmniej 700-letnią historię. Ale celem wycieczki było nie tylko miasteczko soute, lecz także, lub głównie, rejs stateczkiem po jeziorze Trzesiecko. Rejsy są nieodzownym składnikiem obozów, a jezioro Drawskie opłynęliśmy już we wszystkich możliwych kierunkach, więc przyszła pora na inne akweny. Naszym przewodnikiem był bardzo miły pan dyrektor miejscowego muzeum, historyk i pasjonat, wiedzący o Szczecinku wszystko. W czasie rejsu barwnie opowiadał o mieście i jego historii. Dopłynęliśmy do Wyspy Mysiej,  będącej atrakcją turystyczną okolicy.  Przed wojną była tu znana restauracja, a stateczki spacerowe przywoziły gości w regularnych rejsach. Odbywały się tu koncerty i zabawy taneczne, wyspa była ulubionym miejscem wypoczynku. Obecnie odzyskuje dawny charakter dzięki sporym nakładom finansowym. Nasza grupa pojadła lodów, popiła kawy w letniskowym barku i popłynęliśmy z powrotem.  W Szczecinku zawadziliśmy jeszcze o muzeum regionalne, jedno z najstarszych na Pomorzu. Oprócz ekspozycji stałej zobaczyliśmy chlubę tego miejsca, to jest salę sreber. Jest tam ok. 100 eksponatów, pochodzących z okolicznych dworów arystokratycznych i szlacheckich, a także przedmioty sakralne – wszystko wykonane w znakomitych, europejskich warsztatach złotniczych.

Wycieczka była miłym akcentem, ale głodni gnaliśmy do Komorza jak rakiety odrzutowe.

Wieczór środowy był wieczorem Aldony. Aldona  jest belferką zajmującą się profesjonalnie filozofią, więc zrobiła nam autentyczne warsztaty filozoficzne, zapoczątkowane drinkiem rozluźniającym. Na dobry początek pobawiliśmy się rebusami dotyczącymi pojęcia „czas”. Gdy grupa się rozkręciła, przyszły zadania ambitniejsze.  Na początek części ambitnej mieliśmy przedstawić graficznie słowo „teraz”. Każdy podchodził do tablicy i rysował znaczki przedstawiające to słowo, tak jak je widział. W kolejnej odsłonie należało do rysunków  dorobić pasujące pytania, co wcale nie było proste, gdyż rysunki miały często znamiona hieroglifów. Urodziło się więc wiele pytań i wątpliwości, jednak pani profesor nie zamierzała na nie odpowiadać,  prowokując do  dalszych poszukiwań. W końcu tak się zamotaliśmy, że nikt nie pamiętał jak się nazywa. Zostaliśmy jednak zostawieni sami sobie, ćwicząc szare komórki, aż się z głów dymiło.

Po tej wytężonej pracy umysłowej Andrzej zademonstrował nostalgiczny i bardzo piękny film z rajdu z poprzedniego roku, okraszony świetnie dobraną muzyką. Obejrzeliśmy z przyjemnością, a Renia serwowała pop-corn, bo jak kino, to kino. Przypomnieliśmy sobie cudowne miejsca i chwile, a ci co nie byli, niech się śpieszą. Na koniec Zgaga pokazała króciutki, 3-minutowy film z topienia wianków na rajdzie tegorocznym,  własnej produkcji. Zrobiła go ćwicząc nowy aparat fotograficzny, a przy okazji wyszedł ciekawy i śmieszny obraz, który wywołał ogólną wesołość. Filmy wróżyły kolorowe sny i znowu zakończyliśmy wieczór w  dobrych nastrojach.

Nawiedzeni o świcie       Mysia Wyspa

W czwartek odbył się tradycyjnie piknik, jako że jubileuszowy rajdobóz nie mógł nie być tradycyjny. Pogoda była wymarzona. Słońce na przemian z niewielkimi chmurami, ciepło. Tym razem zaskoczyli nas Ania i Konrad, szefowie stajni,  którzy zasponsorowali wspaniały tort urodzinowy udekorowany dużą dziesiątką i sylwetką konia. Ponadto ułożyli jubileuszowy wiersz:

Wiersz na dziesięciolecie Rajdobozów – od Stajni

 

W Komorzu, w stajni Romana

Bardzo gwarno jest od rana.

Jak co roku, po wakacjach

Szykuje się u nas niezła akcji.

 

Już dziesiąty rok z kolei

Cała stajnia się weseli

I jaskółki wnet śpiewają:

„Stare Konie” przybywają!!!

 

Więc wierzchowce się szykują

I kopyta swoje kują.

I niejeden w swoim boksie

Popierduje se radośnie.

 

Wspominając stare lata

Wtedy gdy był z nami tata.

Mawiał do nas z błyskiem w oku:

„Nie żałujcie im galopu,

Galop lepszy jest od kłusa,

To dopiero jest pokusa”.

 

Lasy, łąki przemierzają.

Z konia rzadko dość spadają.

Nawet derby wygrywali,

Do wyścigu zachęcali.

 

I nie straszna im pogoda

Ani kajak, ani woda.

Nie przeraża nawet rower

Z rozpędzonym Heniem w rowie.

 

A ognisko gdzieś w plenerze

W rozmarzony świat zabierze.

Żurek, piwo, czy kiełbasa,

Każdy chciałby rarytasa!

A na deser żołądkowa

Miesza co rok wszystkim w głowach.

 

I tak do dziś pozostało

Bo im ciągle mało, mało.

Ciągle mało im tych wrażeń

Z komorzńskim krajobrazem.

 

My pytamy:

– Czy wrócicie?

– Czy za rok nas odwiedzicie?

My czekamy cały czas.

Z sercem przywitamy was!

  który pięknie chórem zadeklamowali, co nas bardzo wzruszyło.

Piknik odbył się w całkiem nowym miejscu za Śniegórką, gdzie wszyscy zażyli relaksu, kąpieli i przyjemnego obcowania z naturą i sobą nawzajem. Nasze kąpiele co prawda trochę przeszkadzały wędkarzom którzy łowili ryby z pobliskiego pomostu, wyjaśniliśmy im jednak że w ten sposób napędzamy im ryby.

Jedziemy na piknik >>Stajnia<< recytuje jubileuszowy wiersz

 

Jubileuszowy tort Tradycyjny piknik nad jeziorem

Wieczorem mimo pikniku spotkaliśmy się ponownie przy ognisku koło stajni,  piekąc bardzo dobre kiełbaski i popijając piwem. Dymu ogniskowego nigdy za dużo. O zachodzie słońca podziwialiśmy piękny widok koni powracających z pastwiska, na tle purpurowej poświaty wieczornej. Wszyscy mieli aparaty i wszyscy zauroczeni zjawiskiem zapomnieli by je wyjąć i utrwalić to, co podziwiają. W ostatniej chwili gdy zza drzew pojawił się jeszcze jeden koń skubiący trawę, udało się go sfotografować.    

   Ognisko przy stajni      Koń w tle

W piątek, przy ładnej, letniej pogodzie, odbyliśmy jazdę konną w licznym składzie, jako że z biegiem czasu chętnych do jazdy przybywało. Jest to fenomen w skali wieloletniej, jak i w skali tego konkretnego turnusu. Trudno go wyjaśnić, ale im więcej lat przybywa – nam i naszej imprezie – tym jeździć konno chce coraz więcej osób. Tego roku konia dosiadał dosłownie kto żył –  ci co nie jeździli od 30-40 lat i ci co nie jeździli nigdy. Jedni i drudzy powsiadali dzielnie na rumaki i „pożużlowali” trochę po ujeżdżalni, przypominając sobie zasady anglezowania. Któregoś dnia Ania zabrała tą grupę na spacer stepem do lasu, co było dla nich nie lada uciechą.

W południe odbył się spływ kajakowy, gdyż pogoda sprzyjała, a wcześniej nie było okazji.

Jednak gwoździem dnia był wieczór artystyczny, kiedy to wreszcie mogliśmy dać upust  swoim  talentom. Gdy zeszliśmy się w jadalni, czekała tam dodatkowa, miła niespodzianka. Wyszło na jaw, że Iwonka i Marycha  obchodzą okrągłe urodziny, co zaowocowało wspaniałymi tortami z odpowiednia ilością świeczek, a także szampanem i innymi dobrociami. Solenizantki w gustownych stroikach, jak na 6-latki przystało, wyłoniły się z czeluści kuchennej i dzierżąc w rękach po torcie, odtańczyły i odśpiewały znany szlagier „ja mam 20 lat, ty masz 20 lat, przed nami 7-me niebo”. Był to przedsmak do dalszych występów, a także okazja, aby się rozluźnić i wzmocnić. Odbito szampany, uraczyliśmy się wspaniałym wypiekiem produkcji szefowej naszego pensjonatu. W tym miejscu z kronikarskiego obowiązku należy nadmienić, że mimo wielkiej konspiracji ORMO zawsze czuwa i prezenty dla solenizantek były przygotowane.

Posileni przystąpiliśmy do zademonstrowania swoich talentów, a rewia talentów była niesamowita.

Całkiem na początku, jeszcze przed tortami,  Renia przepięknie udekorowała stół akcentami jesiennymi,   sama  przywdziewając kreację inkrustowaną warkoczami cebuli, papryki, liści i kwiatów. Andrzej „rzucił” na duży ekran  jesienne, kolorowe pejzaże, dodając podkład muzyczny w postaci nostalgicznej piosenki do tekstu Andrzeja Waligórskiego „Jesień idzie”. Była to piosenka o jesieni w przyrodzie i jesieni w życiu, co razem było i piękne i dające do myślenia.  

A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.

To prawda, jesień przyjdzie…. ale za długo smęcić się nie dało, gdyż następni artyści już przebierali nogami.  

Jesienna Renia i Andrzej filmowiec         Urodzinki

Zgaga zapowiedziała pierwszy występ, a był to popis starych aktorów z XVIII-wiecznej Anglii, ze sztuki Hathwooda pt. „Kwadrat”. Aktorzy w autentycznych kostiumach,  zasłonięci kurtyną, zeszli ze schodów dywagując, czy ktoś ich ucharakteryzuje przed spektaklem, bo jakoś nikt się nie kwapił. Sami tego nigdy nie robili, bo gdy byli młodzi i na topie, nie musieli. Gdy się postarzeli, zostawiono ich  samym sobie, co groziło katastrofą – wyjściem na scenę bez makijażu. Mimo braku upiększenia odsłonili jednak kurtynę i kogóż zobaczyliśmy? Hanię i Ola. Wyglądali fantastycznie, a kostiumy pochodziły z teatru w Zielonej Górze, czyli żadnej lipy nie było. I bynajmniej brak makijażu zupełnie im nie zaszkodził.

Poprzeczka znowu została podniesiona, ale nikt nie zamierzał odpuścić. Zgaga zapowiedziała kolejnych artystów i na scenę dostojnie wkroczył Wergiliusz  wraz ze swoją muzą/sekretarką Alicją. Alicja co prawda była tylko muzą/sekretarką, jednak wspaniałe antyczne stroje własnoręcznie wymyśliła i wykonała. Wergiliusz (czytaj: Tomek) podyktował swojej kobiecie dopiero co spłodzony wstęp do „Eneidy”, dzieło jak wiadomo ponadczasowe, w czym mieliśmy szczęście uczestniczyć. Na koniec podsumował filozoficznie,  że ponadczasowe są też pewne aspekty życia, jak np to, iż  przez wieki sekretarki pełniły przy swoich szefach role  podobne, czyli podwójne. Ale inne aspekty życia zmieniły się diametralnie, np. liść laurowy z roli atrybutu wieńczącego skroń zwycięzcy, wylądował w zupie.

 Oto moja muza i sekretarka, ma powiernica i me  natchnienie z którą dzielę łoże na Komorze. Jak widać jest to wielce szacowna i starożytna tradycja która przetrwała do dziś. O tempora o mores! skroń mą wieńczy wieniec laurowy, cóż za upadek obyczaju, bo dziś trafia miast na skroń zwycięzcy, do zupy…

 Występ wywołał śmiech i burzę oklasków, ale następni artyści już się rozgrzewali, więc bisów nie było.

Na scenę wpadła para Afrykanów, z głośników popłynęła muzyka typu umba-bumba.  Afrykanka wystąpiła w błękitach, a był to autentyczny strój prosto z Kenii,  Afrykanin  o czarnej twarzy i bujnej kręconej czuprynie miał strój także z okolic równika. Na bębenku zaczął wybijać rytm,  do którego kobieta ruszyła w tany. A tany były niezwykle zmysłowe i ogniste, Kenijka wiła się na scenie jak wąż.  Mimo czarnych twarzy rozpoznaliśmy Jolę i Gerarda, natomiast afrykańska muzyka okazała się śląską parafrazą  rytmów południowo-afrykańskich o wdzięcznym tytule „o kule kule”. Tancerze byli fantastyczni i publice dech zaparło. Jak tu przebić  taki program? 

   Angielscy aktorzy                Wergiliusz i jego muza

       Umba - bumba             Limeryki i konferansjerka

Ale koło się nakręcało. Zapowiedziano kolejny numer i na scenę wkroczył  Walter. Walter nie miał kolorowych fatałaszków na sobie, nic nie odtańczył ani nic nie odegrał, natomiast  zaskoczył towarzystwo nie mniej niż inni, albo nawet bardziej. W żółtej muszce i gustownym kapelusiku zaproponował  zabawę intelektualną.  Zabawa miała polegać na tym, że odczytanych zostanie kilka limeryków, z których część jest autorstwa naszej noblistki  Wisławy Szymborskiej, a część innego autora.  Należało rozpoznać co jest czyje. Zabawa była przednia,  bo ustalanie autorstwa  p. Wisławy wcale nie było proste, a nawet całkiem przypadkowe. Zgadywaliśmy chórem, raz się, udawało, raz nie. Ale autorstwo pozostałych wierszyków było jeszcze trudniejsze do rozpoznania – wymieniano różnych pismaków, lecz nikt nie pomyślał, że wiersze urodziły się w głowie Waltera. Nawet własna żona. No bo czy jest jakaś różnica?  Główkujcie czytelnicy, główkujcie.

 

Nadleśniczy w Puszczy Piskiej

zwierzył się osobie bliskiej:

„ chociaż brniesz w podmokłych lasach,

puść się ze mną na obcasach,

nie gustuję w stopie niskiej”.

           —-

Pewien polityk z Gdańsk,

skłonności miał do różańca.

Ale zamiast pozostać w tym,

w polityce chciał mieć prym,

rym cym cym.

            —-

Eremita w Nowośielsku

żył zaiste po diabelsku.

Gdyż nie było grzechem dlań,

podglądanie płochych pań,

kiedy siusiały w zielsku.

            —-

Pewna pani o brzasku,

mówiła doń mój kutasku.

Jednak cały problem w tym,

że nie wiadomo kto jest kim,

w tym ambarsku.

Radochy było co niemiara, a nowo wylansowany poeta dostał burzę oklasków.

Rozgrzani do białości oczekiwaliśmy kolejnych niespodzianek i nie doznaliśmy zawodu. Na scenę weszła kolorowa para, Don  Basylio i  Pepita.  Odegrali żywiołową scenkę, której autorem i reżyserem był Henio, a  o kostiumy i aranżację zadbała Marysia. Basylio z Pepitą doznawali miłosnych uniesień wiosną, latem i jesienią, stale nienasyceni. Kochanka niezmordowana w pieszczotach prowokowała   westchnienia:

 „och Pepita, Pepita, Pepita, tyś jest super namiętna kobita., och Pepita, Pepita, Pepita, niech tak będzie do końca mych dni”.

Jednak koło zimy Bazylemu rura nieco zmiękła:

Przeszła jesień nastała już zima, Don Basilio już ledwo się trzyma

Don Basilio już więcej nie może, a Pepita wciąż gorze i gorze.

Ona pieści go pełna miłości, pośród wzruszeń i  namiętności

A on leży cichutko jak dziecię i tak nuci nie myśląc o świecie

Ach Pepita, Pepita, Pepita, tobie słoń nie da rady i kwita.

 Kończy swoją pieśń stwierdzeniem, że najlepiej będzie wysłać Pepitę na obóz jeździecki, bo tam jej niespożyta energia nareszcie znajdzie ujście. Basylio odzyska formę i życie potoczy się dalej. Aktorzy wykazali się wielkim talentem dramatycznym, a piękne stroje dopełniły całości. Były więc wielkie owacje i wielka uciecha, a poprzeczka sięgała zenitu.

Zgaga uwijała się jak w ukropie i dyscyplinując rozbawione towarzystwo zapowiedziała  ni mnie, ni więcej, tylko samego Charlie Chaplina. Pan Chaplin wszedł na scenę jak żywy, zakręcił laseczką, zakręcił wąsikami i przechadzając się po sali w za dużych butach, bacznie  pilnował utrzymania równowagi. Bo okazało się, że chód Chaplina to nie lada wyzwanie, trzeba go dobrze wyćwiczyć, żeby zaszpanować. Dokonał tego Andrzej – żeglarz, poszerzając swój wyczyn o własnoręczne uszycie stroju, który to strój wyglądał jak wyjęty z chaplinowskiej szafy. Uciechy było dużo i nie mogliśmy się nadziwić, że mamy takich mistrzów.

Bo  za chwilę wkroczył na scenę kolejny mistrz, mianowicie mistrz pędzla – Wołodia . Wołodia zawsze słynął z niepohamowanych apetytów na końskie doznania, ale nigdy nikt nie przypuszczał, że równie dobrze jak z trudnym koniem, poczyna sobie z pędzlem. I to nie pędzlem ściennym, lecz pędzlem artystycznym. Wołodia zaprezentował dzieło w postaci pięknie oprawionego obrazka, przedstawiającego własnoręcznie namalowaną głowę konia. Na koszulce, w którą był odziany, widniały fotosy innych jego dzieł, które przez skromność zostawił w domu.  Zaskoczeni pogratulowaliśmy talentu, życząc dalszych sukcesów w temacie pędzla.

Przy swoim mężu wystąpiła Staszka, demonstrując na T-shirtowym fotosie swoją podobiznę z lat dziecinnych, gdy była baletnicą. Co prawda  w przedszkolu, ale zawsze…. Okazuje się, że Starych Kon bez talentu po prostu nie ma. 

Trudno było sobie wyobrazić, że poprzeczka ma jeszcze jakiekolwiek możliwości  żeby podskoczyć, ale  podskoczyła.

Po mistrzach kroju i pędzla na scenę weszła para mimów, być może praktykująca wcześniej u samego Tomaszewskiego. Pokazali bardzo wdzięczną i pouczającą scenkę, miejmy nadzieję, że nie z własnego życia wziętą. Pan zakochany w pani zabiegał o względy, mamiąc wybrankę czułymi gestami i obsypując kwiatami. Pani strzelała fochy, wydziwiając jak to baba.  W końcu pan stracił cierpliwość i znalazł inny obiekt adoracji. Wtedy pani spojrzała nań łaskawie….. ale było za późno. Mimowie wykazali się wielkim kunsztem, a byli to Krzyś i Grażynka we własnych, zakamuflowanych osobach. Dostali gromkie brawa, a poprzeczka naprawdę nie miała już gdzie się podziać.

 Don Basylio i Pepita     Para mimów w towarzystwie Chaplina

Wołodia pacykarz i Staszka baletnica       Gorące Żydóweczki 

Ale zabawa szła na cały gwizdek. Zgaga  oznajmiła tajemniczym głosem, że właśnie prosto z Festiwalu kultury żydowskiej wracają laureatki konkursu finałowego, 3 gwiazdy, którym droga wypadła przez Komorze. Zgodziły się dać krótki recital, bo publiczność na sali siedzi tak doborowa, że aż się prosi, aby jej zaśpiewać. Na scenę weszły 3 gwiazdy (Ruda, Aldona, Formisia) i sugestywnie przedstawiły burzę hormonalną u młodych, żydowskich dziewczyn, które marzą o zamążpójściu, jako jedynej możliwości do ugaszenia palącego je ognia. Na wstępie Ruda w pięknej sukni ślubnej zaintonowała rzewnie, skąd się wzięły te rozbudzone chucie:

Od kiedy przyszła paczka cioci Leili

 już sama nie wiem co się ze mną dzieje,

ja paczkę otworzyłam, te cuda zobaczyłam, 

te halki, majteczki, falbanki, koroneczki,

to przecież istny raj…..

Druhny w welonach na głowach przyłączyły się do marzeń i wszystkie trzy wylamentowały:

oj mame, mame, mame, za mąż wydaj mnie, oj mame, mame, mame, tak mi się za mąż chce”.

Gwiazdy wykazały się wielkim profesjonalizmem, owacje były wielkie, sala zawtórowała ostatni refren.

Poprzeczka odmówiła dalszej współpracy i na tym występy artystyczne Starych Koni, zdawałoby się, zakończono.

Wszakże pojawiły się jeszcze dwie spóźnione artystki – Cyganka (Ruda Warszawska), która wróżyła wszystkim po drodze i nie mogła zdążyć oraz Torreadorka (Anka Michalska), której uciekł po drodze byk i bezskutecznie usiłowała go dopaść.

Ceganka i Ttorreadorka

Okazało się, że jesteśmy po prostu urodzeni artyści i szkoda tylko, że wszyscy minęliśmy się ze swoim powołaniem i talentami. Ale co tam, zawsze mamy szanse na tak zwanym drugim świecie. Póki co róbmy swoje i bawmy się dopóki jest to możliwe.

Więc bawiliśmy się świetnie i doczekaliśmy późnej godziny nocnej. Było już dobrze po pierwszej w nocy, gdy artystki pomyły naczynia, poskładały na stołach, artyści dopomogli w czym mogli.  Poszliśmy spać mocno podekscytowani, analizując, czy spisaliśmy się na medal i czy wszystko poszło zgodnie z planem.

Aby podsumować artyzmy należy jeszcze wspomnieć, że Zgaga oprócz konferansjerki zrobiła wystawkę ze swojej biżuterii, gdyż w wolnych chwilach tym się zajmuje. Przywiozła do Komorza torbę naszyjników i wisiorków, jako swój wkład w artystyczny dorobek Starych Koni. Biżuteria była wystawiona kilka dni w jadalni, a ostatniego dnia wszystko  się sprzedało jak ciepłe bułeczki.

W sobotę  wyeksploatowani wyczynami dnia poprzedniego nie mieliśmy żadnych ambitnych planów. Zrobiła się piękna pogoda, więc aż się prosiło lenistwo. Po jazdach konnych zażywano więc plaży i wody, a był to niestety ostatni dzień w Komorzu. Wieczorem zebraliśmy się w ogrodzie za domem, rozpalono ognisko. Siedzieliśmy sobie w błogim spokoju, Krzysiu pobrzdąkał na gitarze. Sączyliśmy piwo i inne trunki, przez ciszę wieczorną sączyły się leniwe pogaduszki. W pewnym momencie Krzyś zaintonował bluesa, po czym wydał rozporządzenie, aby każdy po kolei zablusował pod gitarę dowolny tekst, najlepiej pasujący do rakowskich klimatów. Powstały teksty niewiarygodne, co jeden to lepszy. Blusowaliśmy jak szaleni, szkoda, że nikt tego nie spisał, bo daliśmy czadu niesamowicie. Wesołość rosła z chwili na chwilę, inwencja nie miała granic. Blues żywy i autentyczny brzmiał .jak dzwon, śmiech niósł się po ogrodzie. Potwierdziło się to co już było ogólnie wiadome, że Stare Konie talenty mają nieograniczone. 

Rozbawieni przystąpiliśmy do ostatniego punktu programu, a mianowicie do ustalenia hasła na rok następny. Ogłoszono plebiscyt i z kilku haseł  w drodze głosowania wybrano: „z czterech świata stron”. Hasło daje mnóstwo możliwości i gwarantuje kolejną, wspaniałą zabawę. 

Niech jesień sobie idzie, to piękna, kolorowa pora, przyjazna i nie straszna. A po niej już tylko żabi skok do następnego lata i następnej, świetnej zabawy.

   Relaks w siodle         Relaks na wodzie

W  niedzielę naładowani rozjechaliśmy się do domów.  

 

 

Tekst: Formisia & Olo

Zdjęcia: Zbyszek, Henio, Pani Zgaga, Formisia i inni

 

Dodaj komentarz