XXI Bieszczdzki Rajd Starych Koni

Bieszczady  19 – 28.06.2022 r.

W minionych dwóch latach nękała świat pandemia koronawirusa, wymuszając na przeciętnym Kowalskim wiele ograniczeń i zmianę wielu reguł życia i  przyzwyczajeń. W roku bieżącym nastąpił kolejny, niewyobrażalny kataklizm – wojna w Ukrainie. Jednak żadne z tych zagrożeń nie wpłynęło na zaprzestanie  rajdowania przez Stare Konie. Wręcz przeciwnie, rajd stał się potrzebą i sposobem na reanimację nadwyrężonej psychiki. Więc gdy hasło zostało rzucone, od razu zgłosiło się 16 osób.
Niestety podróż do Bieszczad to coraz większe wyzwanie. Wykruszają się kierowcy, chętni poprowadzić samochód tak daleko. Najchętniej każdy byłby pasażerem.  Poukładanie ludzi do samochodów i jazda 9 – 10 godzin nie jest łatwą sprawą. Zdarzają się też przykre niespodzianki po drodze, czego doświadczyli wujowie w swojej liczącej 850 km trasie z Gdańska – stracili koło jadąc dłuższy czas na kapciu i konieczna była profesjonalna pomoc. Ale to wszystko jest niczym wobec faktu ile potem doświadczamy radości i piękna. Otrzymanych endorfin starcza na długo.

Łódź i Warszawa, licznie też Wrocław
A Gdańsk dojechał bez koła.
Lecz nie ma rady kiedy zew wzywa
I las bieszczadzki nas woła.

Bazą był jak od wielu lat Dwernik, gdzie zacumowaliśmy u Gosi i Jarka w hacjendzie „U Szeryfa”. Przewodził nam nasz charyzmatyczny Józek, a był to z nim już piętnasty rajd – nie do wiary.  Józek tradycyjnie doprowadził swoje konie, które znamy i lubimy, ale na przestrzeni lat stawka się bardzo zmieniła.  W tym roku z najstarszych jego koni pojawił się Gastończyk i Basior, z nieco młodszej generacji zobaczyliśmy Eldika, Fikusa i Emira, a z nowszych była Czantoria, Wiarus i Wezyr. Swoją zeszłoroczną Melisę w tym roku Józek użyczył rajdowiczom, przywożąc całkiem nowego Hermesa i Rodosa, z których tego ostatniego dosiadał sam. Przyjechała jeszcze Weda, ale nie uczestniczyła w rajdzie. 

1. Nasza baza w Dwerniku  2. Nasze stadko


Spotkanie się w Dwerniku było dla nas wielką radością, trudy podróży szybko poszły w zapomnienie. Na osiem dni odcięliśmy się od świata zewnętrznego, nie nadsłuchując co się dzieje na świecie i zachłystując się bujną przyrodą, dotykiem miękkiej, końskiej sierści, doświadczanymi przygodami  i własnym wesołym towarzystwem.
Na rajd przybyli: Reniowie, Rudzi, Wujowie, Dorota, Aldona, Marysia, Majka, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Maciek warszawski, Stefan i dwóch nowych kowboi Marek i Jurek Kupa.

Kupa i Zając nowe nabytki,
Szybko wpisali się w role.
I chyżo pędzą każdego ranka
Po konie na wielką górę.

Tego roku konie stacjonowały na pastwisku wysoko w górach, gdyż z powodu suszy na dole była kiepska trawa i nie miałyby tam co jeść. Idea była szczytna, jednak marsz rano po konie, a tym bardziej zaprowadzenie ich w góry po wielogodzinnej jeździe był bardzo męczący. W upalny dzień czy po bardziej wymagającym dniu „można było ducha wyzionąć”. Przez pierwsze 2-3 dni każdy dzielnie chodził ze swoim mustangiem w dół lub w górę, jednak ku uldze wielu osób koniki z czasem nauczyły  się pokonywać tę trasę luzem, więc wystarczyły 2-3 osoby dla asekuracji, w tym zawsze był Józek. Dla wielu była to dużą wyręka. Wśród tych którzy najczęściej chodzili z końmi były nasze świeżynki  Marek i Jurek. Nawiasem mówiąc wędrówka z końmi to bardzo fajna przygoda.

3. Konie miały pastwisko wysoko w górach 4. Prowadzenie koni na pastwisko było męczące po ciężkim dniu


W pierwszy dzień rajdu Józek zrobił tradycyjnie jedną wspólną jazdę i tradycyjnie jeździliśmy po okolicznym terenie. Do tego przedsięwzięcia dwa konie pożyczył od gospodarza Jarka i w teren wyjechało 14 kowboi. Ubraliśmy się w koszulki które w zeszłym roku dostaliśmy od Józka, więc była to jazda koszulkowa. Okolice Dwernika są bardzo piękne – trochę lasu, trochę widokowych łąk, Otryt na wyciągnięcie dłoni i inne filmowe panoramy. Cieszy oko świeża wiosenna zieleń, pachnie biały bez, mamią liczne dzwonki margerytki i jaskry.  Jeździ się raz w górę, raz w dół, ale nie ma wielkich trudności. Jazda jest dużą przyjemnością i dobrym początkiem rajdu (choć też bywa to jazda końcowa). Tym razem jednak było tak dużo zdarzeń, że gorzałka upadkowa okazała się potem nie do wypicia.

5. Piękne panoramy nad Chmielem 6. Pierwsza jazda koszulkowa


Najpierw przy siodłaniu Maruś założył na konia derkę tyłem do przodu, więc za taki obciach sam się opodatkował i obiecał flaszeczkę. Następnie nasze dwie świeżynki miały polecenie wypić strzemiennego, ale wypić z kieliszków ustawionych na końskich zadach, bez użycia rąk. Ponieważ w gromadzie były dwa konie Jarkowe robiące trochę zamieszania, a wszystkie konie generalnie nerwowo się kręciły w oczekiwaniu   na wyjazd, zadania nie dało się wykonać. Chłopcy wypili więc po gulu z ręki i ruszyliśmy. W czasie jazdy Mania i Jaga dość szybko zgubiły kapelusze, więc musiały się rozstać z koniem, aby każda swoją zgubę odzyskała. Odzyskiwanie zgub trwało dość długo, flaszeczki za to były nie wyjęte.  W dalszej drodze Andrzej zgubił koc spod siodła, co wiązało się z przesiodłaniem konia z ziemi, czyli kolejne rozstanie się z koniem i następna flaszeczka. Po krótkim postoju kontynuowaliśmy podróż, aż tu nagle znowu rozległ się krzyk: „stop, stójcie”. Jadąc wyboistą leśną drogą Hermes pod Ewcią Gdańszczanką potknął się i tak szpetnie zarył nosem w glebę,  że Ewcia nie czekając na rozwój wydarzeń zeskoczyła z konia, wiedząc że zaraz oboje będą leżeć. Spadła czy zeskoczyła, rozstała się z wierzchowcem, więc wiadomo czym to skutkuje. Nie było czasu rozpatrywać zdarzenie, gdyż wkrótce nastąpił kolejny, niemiły incydent. Forsowaliśmy górski potok ograniczony niewysokimi, ale bardzo stromymi skarpami. Wygramolenie się z wody na łąkę nie było łatwe, ale konie Józkowe jak wiadomo mają klej w kopytach i po pionowych skarpach śmigają jak akrobaci, co nie robi na nich wrażenia. Jednak koń Jarkowy pod Kupą tak się ucieszył ze swojego wyczynu, że po wyjściu na łąkę zaczął brykać i strzelać z zadu. Udzieliło się to drugiemu koniowi Jarkowemu, na którym jechał Stefana i Stefan po prostu walnął gruchę.

7. Wypadł koc spod siodła, trzeba konia przesiodłać 8. Wiele osób zapracowało na flaszeczkę pierwszego dnia


Tyle zdarzeń nigdy na jednej jeździe nie było, tym bardziej na pierwszej. Kto z upadkowiczów przywiózł ze sobą trunek wysokoprocentowy, ten przyniósł go na wieczorne ognisko. Kto nie miał, zrobił to w inny dzień. Ale wyprzedzając fakty można w tym miejscu powiedzieć, że w kolejnych dniach były kolejne zdarzenia i w końcu gorzałki upadkowej było tyle, że nie dało się jej przerobić Część pojechała do domu. Czegoś takiego jak świat światem nie było.               

Jeźdźcy i sprzęty spadają ciągle,
I koce i kapelutki.
I na wypicie wszystkich spadkowych
Czas nam się zrobił zbyt krótki.

Okrasą jazdy był wielki rogacz, który stał na jednej z łąk, w dużej bliskości od naszej kawalkady. Był tak blisko, że mogliśmy spokojnie się napatrzyć. Był dostojny i piękny, choć wg Wojtka czegoś mu tam w porożu brakowało.  Ale uciecha była wielka. Przejechaliśmy też po świeżym śladzie niedźwiedzia, także była to niemała atrakcja.
Wieczór spędziliśmy przy ognisku pod wiatą, wcinaliśmy kiełbaski z grilla, śpiewaliśmy do Wojkowej gitary i cieszyliśmy się początkiem pięknej przygody. Debiutanci dostali polecenie od szeryfy ułożenia wiersza na okoliczność swojego rajdowego debiutu, ale chłopcy myśleli że to żarty i zignorowali polecenie. Szeryfa nie dawała za wygraną i każdego dnia ponawiała polecenie, więc powoli oswajali się z tą myślą, czekając na wenę.

9. Kiełbaski skwierczą na ognisku 10. Wojtek stroi gitarę 11. Miłe chwile przy ogniu


We wtorek pojechaliśmy do Nasicznego. Byliśmy tam wiele razy, tak że trasę mniej więcej znamy, ale Józek prowadził mimo wszystko trochę innymi ścieżkami. Nie zmienia to faktu że jedzie się góra-dół, po zarośniętym terenie, wiatrołomów jest dużo, także trudnych zjazdów i podjazdów. Maczeta Józkowa pracuje niemal bez przerwy. W tym roku szlaki były jeszcze bardzie zarośnięte niż zwykle, zwalone wielkie drzewa wymuszały trudne objazdy, czasem w totalnie ekstremalnych warunkach. Pewien odcinek trasy bliżej Nasicznego był szczególnie ekstremalny, tak że w powrotnej drodze ten kawałek pokonaliśmy szosą. Prawdopodobnie z powodu jazdy chwilę szosą Józek zrekompensował drugiej grupie ten obciach i były trzy małe galopy – trasa wiodła trochę inaczej niż poprzednia i trafiły się obrzeża łąk.
Przeżyliśmy też krótkotrwałe zgubienie się lesie, ale to bynajmniej nic nowego, jako że mało kiedy jedziemy jakimś konkretnym szlakiem, o wyraźnych ścieżkach nie wspominając.

12. Gotowi do drogi 13. Biwak w Nasicznem


Wieczorem pognaliśmy na most na Sanie, gdyż tylko tam jest zasięg, a czas był najwyższy aby zadzwonić tu i tam. Do mostu jest ponad 1,5 km, więc był to dobry spacer po wyżerce jaką nam Małgosia każdego dnia serwowała.  Tego dnia był jednak ważniejszy pretekst – mianowicie tego wieczoru Stefan serwował swoją słynną nalewkę. Nalewka Stefana jest nie tylko doskonała – mniam mniam – ale jest  serwowana w eleganckiej zastawie i może być podana tylko w eleganckiej scenerii, jaką jest na przykład wieczorny San. Wesołość zrobiła się wielka.  Spontanicznie zatrzymaliśmy samochód który nadjechał i Jurek usiłował wytłumaczyć pani za kierownicą co jest grane: „ten pan spadł z konia, rozbił sobie głowę i szuka  kobiety do opieki”. Stefan zripostował: „ten pan uciekł właśnie z psychiatryka, proszę o wyrozumiałość”. Dziewczyny życząc nam miłego wieczoru odjechały rozbawione. Nas w końcu zegnało z mostu zimno. To niewiarygodne, ale po upalnym dniu nastał tak zimny wieczór, że wszystko co mieliśmy na sobie okazało się być za mało. Pognaliśmy ogrzać się przy ognisku.

14. Nalewka Stefana w galowej zastawie 15. Fundator z debiutantem


W środę po śniadaniu, jak każdego dnia, szeryfa usiłowała rozdzielić konie. Odliczała najpierw osoby jadące na dwie zmiany, następnie pozostałe osoby próbowała dopasować do koni i do odpowiedniej zmiany. Choćby nie wiadomo jaki system przyjęła, na koniec nijak się nie zgadzało.  Wyruszaliśmy policzeni, ale po biwaku nic nie pasowało, najczęściej jakiś koń zostawał wolny. Więc ktoś musiał jechać drugi raz, choć tego nie planował. Był to kolejny charakterystyczny rys tego rajdu, trudny do pojęcia, gdyż nigdy to się nie zdarzało.                 

Dzielenie koni to istny obłęd,
I tak się nigdy nie uda.
Ale jak trzeba na drugą jazdę
Chętnie pojedzie i Ruda.

Tego dnia pojechaliśmy przepastnymi lasami w kierunku Stuposian, do wiaty ponad tą mieściną. Trasa jak i poprzedniego roku była bardzo grząska, pełna kałuż, błota i mokrej trawy, w którą konie wpadały po nadgarstki. Wiele razy w poprzek leżały wielkie zwalone drzewa, których objazd był zazwyczaj trudny i stresujący. Czasem się wydawało, że nijak nie ominiemy przeszkody. Maczeta pracowała niemal bez przerwy. Aż dziw skąd Józek brał tyle siły by rąbać tak grube gałęzie i konary. Ale był też spokojny rewir starych ogromnych jodeł, robiących wielkie wrażenie, łatwy do przejechania.

16, Przedzieramy się przez podmokłe ścieżki 17. W głębi puszczy
18. Józek wyrąbuje tunel w lesie aby przejechać 19. Puszcza karpacka


W drodze powrotnej spadła z Czantorii Jaga – zsunęło się siodło pod brzuch, kowbojka nie miała szans i poleciała razem z siodłem. Można powtórzyć, że i takie rzeczy się nie zdarzały wcześniej. No cóż, rajd był absolutnie wyjątkowy, pod wieloma względami. Spadły też tego dnia dwa kolejne koce spod siodeł (Andrzej, Formisia) i to już była istna plaga. Na żadnym rajdzie nie gubiliśmy koców, skąd się to brało. Tak czy owak upadkowe się należało.

Stefan i Ruda i Ewa Gdańszczanka
Po glebie wnet zaliczyli,
A więc to oni głównie zadbali
Abyśmy się nie wysuszyli.

W drodze w tamtą stronę Józek znaczył pomarańczową farbą drogę którą jechaliśmy, przygotowując trasę dla kolegi, który tamtędy poprowadzi inny rajd. A jechaliśmy dziką, nieprzetartą puszczą, więc jeśli ktoś nie znał terenu, bez oznakowania nie dałby rady. Józek zazwyczaj prowadził „na niuch”, ale był objeżdżony i nawet jeśli czasem błądził, to „kierunek miał dobry”. Wydawało się że kompas miał w kościach i zawsze trafialiśmy do celu. Choć czasem było nerwowo. Ale nie każdy mógłby się zapuścić w głąb karpackiej puszczy bez oznakowania.

20.   Znakowanie trasy 21. Znakowanie cd

 

Józio wyrębał połowę lasu
I pomarańczem malował.
Omijał druty, traktor i błota
I do stajenki holował.

22. Kawalkada wynurza się z czeluści 23. Poimy konie gdzie tylko się da

 

Tego dnia w trakcie obiadu wyprawiliśmy urodziny Maćkowi. Wiedzieliśmy że je ma, wiedzieliśmy że przywiózł dobre wino. Ale Maciej nie wiedział co my dla niego mamy i wręcz niczego się nie spodziewał. Tymczasem dostał prezent w postaci pięknego końskiego bolo, oraz bukiet polnych kwiatów. Następnie „siedem dziewczyn z Albatrosa” zaśpiewało mu piosenkę, przerobioną pod sytuację. Maciej był mile zaskoczony i wręcz wzruszony. Ale to był dopiero skromny początek. Wystąpił bowiem Jurek i mając swój osobisty prezent, złożył dodatkowe życzenia.

Wśród nas krążą dziś słuchy, że jesteś jako ten pień głuchy.
Ale  przecież nie w uchu siła człeka leży,
Lecz jego moc w duchu i w sercu się mierzy,
I to są twe atrybuty, wiem jako obserwator uważny,
Zaszczycony mianem przyjaciela, ja, człek dobry choć niepoważny.
A więc w czasie słońca czy też innej pluchy
Króluj nam zawsze jako Król Maciuś Głuchy.

24. Urodziny Macieja – jubilat padł ze wzruszenia 25. Prezent – czadowa pelerynka

 

Prezentem okazała się czadowa peleryna, która tak zachwyciła jubilata, że natychmiast ją ubrał i zawyrokował, że będzie w niej paradował po ulicach Warszawy. Na stół wjechał wspaniały tort i objadaliśmy się w najlepsze, a Maciej pomiędzy jednym kęsem a drugim mamrotał pod nosem: „że też moja żona tego nie widzi”. Atrakcji urodzinowych nadal nie był koniec. Szeryfa zarządziła wyjście nad rzeczkę i tam uroczystość toczyła się dalej. Padło polecenie aby przedostać się na kamienną wysepkę na środku potoku Dwernik, celem dokonania ważnego rytuału. Nie było to łatwe zadanie mimo że chłopaki zrobili z kamieni pomost. Większość gości miała na nogach jakieś bardziej wyjściowe buty, a łatwo było ześlizgnąć się z kamienia i wylądować w wodzie. Więc jedni po tej stronie wody, inni po drugiej – dokonaliśmy chrztu jubilata w świętych wodach bieszczadzkich. Urodził się to i ochrzcić należało. Stefan swoim tubalnym głosem wygłosił wesołe kazanie i wylał na grzbiet Macieja sporą porcję wody z rzeki. Maciej miał na sobie swoją wspaniałą pelerynę, więc woda szkody mu nie zrobiła. A radochy było co niemiara. Słyszeliśmy tylko: „że też żony tu nie ma, to moje najlepsze urodziny w życiu”.

Chrzciny Macieja – po urodzinach
Wypadły nam znakomicie.
Jubilat wzruszon, laski śpiewały,
I nowy król jest na świecie.

26. Urodzin cd 27. Chrzciny Macieja
   
   

W czwartek Józek zapowiedział wyprawę na Przełęcz Nasiczniańską, jedno z najpiękniejszych miejsc w skali wszystkich rajdów. Jednak najpierw trzeba się przedrzeć przez dziką puszczę i mocno namordować żeby dotrzeć do raju. Przez godzinę Józek dzielnie rąbał las i nie mógł się nadziwić że tak zarósł. Podobno w czasach covidowych mało rajdów jeździło po tych terenach, więc takie były skutki. Jedną z następnych naszych  tras nie przejechał przez dwa lata nikt. My byliśmy ostatni jadąc nią w roku 2019. Trasy nie tylko pozarastały, ale przybyło wiatrołomów i rozmaitych innych przeszkód. Tego dnia na przykład ekstremalną zawalidrogą był zakopany w błocie transport drewna – ogromny ciągnik z załadowaną przyczepą – tarasujący w poprzek wąziutką ścieżkę w głębokim lesie. Po lewej stronie zarośnięty stok opadał stromo w dół, po prawej nie mniej zarośnięty stok wznosił się stromo w górę. Staliśmy bezradnie, Józek na swoim młodziutkim Rodosie kombinował jaki  wariant wybrać. Wbijał się Rodosem jak taranem w busz i testował różne rozwiązania, aż w końcu zawołał że mamy jechać. To i podobne zdarzenia trwały zawsze spory czas, ale jakoś pokonywaliśmy trudne miejsca.

28. Bieszczadzkie klimaty 29. Transport drewna utopiony w błocie zatarasował drogę


Nagrodą był wyjazd na Przełęcz Nasiczniańską, gdzie dech zapiera. Po prawej stronie widać z dość bliska Połoninę Wetlińską, Jawornik i Dwernik-Kamień. Po lewej pyszni się Magura Stuposiańska i dalej Halicz, Bukowe Berdo oraz Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów. Po Przełęczy poza sesją fotograficzną zazwyczaj galopujemy na dość długim odcinku, jednak w tym roku zastaliśmy tam drewniany stół z ławkami, oraz samotnego turystę. Józek nie zaryzykował galopu, może się obawiał że konie się spłoszą. Ale w miejscu tak pięknym szkoda galopować, lepiej patrzyć. Po chwili zaczął się zjazd na dół, cały czas mając na widoku wspaniałą panoramę. Dotarliśmy do nieistniejącej wsi Caryńskie, gdzie czekał już wóz, zimne piwo i zupa fasolowa.

30. Zjazd z Przełęczy Nasiczniańskiej 31. Biwak w nieistniejącej wsi Caryńskie

 

Niestety nie było gdzie usiąść, ale każdy jakoś sobie poradził. Pogoda była piękna, ciepło bez upału, w  pobliżu szemrał Potok Nasiczniański. Nie było żywego ducha, istna sielanka. Wóz tego dnia także jechał leśną drogą, więc wszyscy mieli fun. W powrotnej drodze druga grupa pogalopowała na Przełęczy, bo turystów nie było, a koniki trochę się zmęczyły drapaniem pod górę i było bezpieczniej. Potem, bliżej domu, na napotkanej łące, galopowaliśmy ponownie.

32. Wracamy na Przełęcz Nasiczniańska 33. Na Przełęczy Nasiczniańskiej jest cudnie
34. Na wozie też było pięknie i bardzo wesoło


Wieczorem tego dnia robiliśmy wianki. Jak zwykle było bardzo mało czasu na ich uplecenie, gdyż wróciliśmy do domu po 17.00, a odprowadzenie koni, wcześniej napojenie ich – trwało zawsze dość długo. O odpoczywaniu tradycyjnie nie było mowy. Ale co to dla nas, starych harcerzy. Na obiad wszyscy stawili się ukwieceni i mimo posuchy kwiatkowej każda głowa prezentowała się wspaniale. W kwiatkowej dekoracji obiad smakuje podwójnie, chociaż Gosine obiady nie wymagały żadnej dodatkowej zachęty.
Po obiedzie poszliśmy na most zwodować wianki i jak zwykle żal się było z nimi rozstać. Jakiś czas dobrze się bawiliśmy w ukwieconej scenerii, a Jaga spontanicznie zaśpiewała pasującą do klimatu piosenkę o urodzie, nakręcając dobry nastrój grupy.

Oj siano siano, za sianem woda, gdzie się podziała moja uroda,
Moja uroda po świecie chodzi i ładnech chłopców za sobą wodzi.
Niech sobie wodzi, niech jej Bóg płaci, moja uroda ziónka nie straci.
Jeden straciła, jeden łuziła, jesce jo będę w zionku chodziła.
Pójdę nad rzeczkę, zatrzymam wodę, może odnajdę moją urodę.

Aplauz był wielki, a dziewczyny ukradkiem rozglądały się za swoją urodą, choć prawdę mówiąc nie musiały tego robić, bo jak twierdzili panowie – w pięknych wiankach wszystkie były piękne (bez wianków ponoć też).

35. Wieczór wiankowy 36. Wianki popłyną do Bałtyku, o ile nie zawisną gdzieś po drodze


Wody w Sanie było bardzo mało, tak że zachodziła obawa, iż nie wszystkie odpłyną do morza, co było celem przedsięwzięcia. Jak wiadomo wianki w morzu gwarantują morze szczęścia. Większość przebiła się jednak przez meandry nieruchomej wody, a te które zawisły na konarze czy kamieniu z pewnością załapią kiedyś więcej wody i pognają za pozostałymi.

Lato za suche by wianków się pozbyć,
Za mało wody jest w Sanie.
Stefan nalewką chciał czynić cuda,
Lecz nie był zrobić nic w stanie.

W piątek zrobiło się bardzo gorąco, a celem wyprawy był biwak pod Sękowcem. W  planie było nagrywanie filmu dla Ety w ramach prezentu ślubnego (jesienią biorą prawdziwy ślub z Paulem), więc osoby które planują wyjazd do Australii na tą uroczystość i automatycznie miały zagrać w filmie kręconym na wozie, nie mogły być w tym samym czasie w leśnej głuszy.  Więc tym bardziej był problem z rozdziałem koni i organizacją zmian jazdy, ale jakoś w końcu ruszyliśmy. Józek na wszelki wypadek zostawił dwa konie w stajni, ale i tak potem nie pasowało.

Ety i Paula wesele wkrótce,
Fotografuje kto umie,
Żeby im zawieź klimat bieszczadzki
I życzyć szczęścia w bedroomie.

Konni przedzierali się przez zarośniętą puszczę, aczkolwiek udało się cztery razy zagalopować na mijanych łąkach. Nie były to oszałamiające dystanse, gdyż najczęściej łąka stanowiła równię pochyłą – pokonywaliśmy ją albo w dół, albo w górę. Ale zawsze coś. Po dwóch godzinach dojechaliśmy na biwak, forsując pod koniec wyjątkowo trudny wyjazd z Sanu. Tymczasem ekipa filmowa pracowała na wozie, kontynuując kręcenie  potem na biwaku. W międzyczasie zapłonęło ognisko i przystąpiliśmy do pieczenie kiełbasek. Do kiełbasek przyjechała musztarda, keczup i herbata, brakło tylko chleba. Ponieważ wozowi kupili po drodze w Chmielu słodkie bułki, wcinaliśmy kiełbasę z drożdżówkami.

37. Wóz dojeżdża do Sękowca 38. Ala z gracją zfruwa z wozu  39. Biwak w Sękowcu


Drogę na biwak wymyślił Józek inną niż poprzednimi laty, bardziej przez góry, ale mniej ją znał. Przedzieraliśmy się więc przez jeszcze dzikszą puszczę niż zwykle. W drodze powrotnej trzymał się mniej więcej swojej trasy, posiłkując się częściowo oznaczeniami szlaku konnego, które wcześniej zrobił Jarek, ale które raz były, raz ginęły. W końcu oznaczenia całkowicie zaginęły w gęstwinie i totalnie pobłądziliśmy. Przez długi czas las był mroczny i nie przejezdny, nie było najmniejszego śladu ścieżki czy choćby jakiegoś przerzedzenia, gdzie byłoby trochę łatwiej. Staraliśmy się chronić głowy i kolana, bo manewrowanie miedzy gęsto rosnącymi drzewami, nisko zwisającymi  gałęziami i gęstym podszytem nie było łatwe. Józek twierdził że wie gdzie jest, ale tak kluczył, że nasuwały się wątpliwości. Był to bez wątpienia najdzikszy kawałek puszczy na rajdzie. Wpadliśmy też w gniazdo os, gdzie Eldik oszalał i zrobiło się niebezpiecznie. Ale jakoś wydostaliśmy się z tej matni i po godzinie kluczenia osiągnęliśmy łąkę i nadwątlona orientacja została przywrócona.

40. Mega błądzenie 41. Nowe chłopaki prezentują swoją poezję


Po obiedzie Jurek z Markiem oznajmili, że są gotowi zaprezentować swoją poezję. Dojrzewali kilka dni aż dojrzeli. Przyjęliśmy z zadowoleniem ten komunikat i po sutym posiłku zasiedliśmy przed domem na ławkach i czekaliśmy na występ. Chłopcy bardzo się postarali, występ przyjęto z aplauzem.

W Dwerniku „U Szeryfa” raz, Stare Konie spędzały czas,
Nasz oddział geriatryczny  po stołku na konia wlazł,
Ruszyliśmy z kopyta do koryta na popas.
Gnaliśmy potem jak cholery jasne,
Bieszczady były nam za ciasne…..

W nagrodę poeci dostali gustowne poddupniki i packi na muchy. W minionych latach muchy bardzo nam na pokojach dokuczały i takie packi były bardzo pożądane. W tym roku na szczęście much nie było, ale dobra packa nie jest zła, zawsze się przyda. Nie mówiąc o poddupniku.
W sobotę wybraliśmy się do Białej Stajni z biwakiem pod Smolnikiem. Smolnik to łąki i galopy, ale najpierw trzeba przebić się przez bardzo nieprzyjazny szlak wzdłuż Sanu, gdzie zawsze jest bardzo trudno. W tym roku zarosło jeszcze bardziej, jest to właśnie ten szlak o którym była mowa wyżej, którym dwa lata nikt nie jechał. Umęczyliśmy się okrutnie, chwilami beznadziejnie błądząc. Maczeta nie ustawała w pracy. Okrasą był piękny biwak na brzegu Sanu. Zagubieni konni znaleźli jakoś drogę i dojechali na czas, tak że wszyscy razem przystąpili do konsumpcji wspaniałej grochówki. Wsuwaliśmy po dwa talerze, a może i po więcej. Nikt nie myślał o kaloriach i figurze.

42. Cudny biwak w Sanie 43. Nad Sanem spędziliśmy piękny czas


Po biwaku przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy na słynne łąki nad Smolnikiem, gdzie każdego roku wydarzał się jakiś przykry incydent. Są to łąki poprzegradzane szpalerami drzew i krzaków, gdzie w każdym szpalerze czai się groźny rów. Co roku ktoś tu spadał, często jako skutek skoku konia przez rów. Tutaj  przeżyliśmy też atak psów pasterskich, tutaj wuja został oskalpowany. Ale też tutaj od szpaleru do szpaleru galopowaliśmy, nadrabiając wcześniejszą posuchę w tym temacie.  Niestety tego roku trafiliśmy na trawę tak wysoką, że galopować się nie dało – w wysokiej trawie nie widać nierówności podłoża i tym bardziej ukrytych niespodzianek. A taką niespodzianką był np. drut, w który wpadła Czantoria pod Marysią.  Co długi, poskręcany kawał drutu robił na tej odludnej łące nie wiadomo, ale tradycji stało się zadość, coś się musiało nie fajnego zdarzyć. Józek ruszył do pomocy i na szczęście potulna Czantoria grzecznie stała w oczekiwaniu aż jej  kończyny zostaną oswobodzone z  drutu, ale było to nieprzyjemne. Potem pokłusowaliśmy trochę, jednak każdy kolejny rów wymagał oczyszczenia maczetą, więc co rusz staliśmy. Tego dnia było gorąco jak w piekle, gzy cięły niemiłosiernie. Przy jednym rowie było szczególnie dużo roboty i konie zaczęły tracić cierpliwość. Rodosa dał Józek do trzymania Formisi, ale oba konie nie mogły ustać spokojnie i „tańcowały” zlane potem, aż w końcu Melisa zaczęła stawać dęba. Kowbojka na ile mogła trzymała dodatkowego konia, lecz gdy zaczął się kłaść na Melisę, prawdopodobnie w potrzebie wycierania swędzącej, spoconej skóry, w końcu go puściła. Okazało się potem, że czwarty palec prawej ręki kowbojki został tak zmasakrowany, iż po rajdzie wymagał długotrwałej rehabilitacji. Nie ugalopowaliśmy się więc, a były szkody. Ale tak to jest na tych łąkach. Gdy wreszcie opuściliśmy pechowe łąki było jeszcze błądzenia bez liku, spory czas nie dało się wytchnąć.
W końcu nastała Biała Stajnia, zimne piwo i chwila relaksu. Konie puszczone na trawę tarzały się bez końca. Biała Stajnia na stokach Otrytu to magiczne miejsce, lubimy tam bywać, mimo ze dotarcie do niego wymaga wielu cierpień. Konie zostały tam na noc, nas samochodami odwieziono do Dwernika.

44. Pechowe łąki nad Smolnikiem 45. Magiczna Biała Stajnia


Tego dnia obiad był pod wiatą, przepyszny i nie do przejedzenia, bo poprawiony grillem. Był to obiad pożegnalny dla trzech osób, które rano musiały wyjechać. Z powodu żegnania tych trzech osób szeryfa odśpiewała swój tradycyjny hymn, nie czekając na koniec rajdu. Tworzyła go cały dzień. Hymn nas ubawił, choć generalnie wieczór był dość nostalgiczny. Poszczególne zwrotki hymnu są wplecione do niniejszej kroniki.
W niedzielę zawieziono nas do Białej Stajni i po zwyczajowych czynnościach ruszyliśmy w świat. Pomiędzy Białą Stajnią, Lutowiskami i Smolnikiem rozpościerają się bezkresne łąki i dopiero tego dnia ugalopowaliśmy się za wszystkie czasy. Dzień był cudny, może trochę za gorący, ale na łąkach było czym oddychać. Nie obeszło się bez trudnych ścieżek pełnych błota, małych bagienek, pionowych uskoków, gęstego lasu wymagającego rąbania. Przeważały jednak łąki i cudne  panoramy – horyzont wprost zasłany był górami, w tym ukraińskimi. Chwilami jechaliśmy tak blisko Ukrainy, że widać było słupki graniczne.

46.  Za tym najbliższym laskiem jest Ukraina 47.  Takie chwile są warte wszelkich cierpień

 

W trakcie jednego z galopów rozległ się z tyłu znany sygnał: „stop, stójcie”. Józek i ci bardziej z przodu nie wiedzą w takiej sytuacji co jest powodem zatrzymania kawalkady, zawsze jest obawa, czy to nie kolejny upadek. Tym razem spadła chusta z szyi Macieja, czego on sam nie zauważył. Twierdził, że gdyby zauważył, machnąłby ręką na chustkę, tym bardziej że odzyskiwanie jej trwało kupę czasu. Ale w czasie zatrzymanki zobaczyliśmy w niedalekiej odległości od czoła  gromadkę dzików, trzy mamusie plus kupa dzieci. Gdyby galop trwał w najlepsze, być może doszłoby do czołowego zderzenia z dzikami. Więc chwała ci chusto. Ten przerwany galop nie zmienił faktu, że generalnie galopu było dużo. Tą jazdę można by podsumować: galop – rąbanie lasu – stop na zachwyty – galop – rąbanie lasu – stop – galop – rabanie lasu – stop… itd. Niestety te wspaniałe przeżycia dotyczyły tylko pierwszej grupy. Druga grupa ponownie przedzierała się  uciążliwym szlakiem wzdłuż Sanu, gdzie Józek bez końca rąbał las i nawet w pewnej chwili totalnie pobłądziliśmy. Józek zawsze przestrzegał zasady aby obie grupy doświadczały mniej więcej tego samego, ale nie zawsze jest to możliwe. Jak również wiadomo, że sprawiedliwości nie ma na świecie.
Wieczorem odbyliśmy spacer na most, potem siedzieliśmy przy ognisku śpiewając. Poprzedniego dnia dojechała Kasia, więc był koncert na skrzypce oraz na dwie harmonijki. Generalnie  byliśmy dość zmęczeni i wieczór miał charakter nostalgiczny. Na drewnianym stoliku mamiły flaszeczki upadkowe, ale nie budziły zainteresowania, nijak nie dało się ich opróżnić. Część pojechała do domu.
A propos negatywnych zdarzeń na rajdzie można jeszcze odnotować, że jedna kowbojka została kopnięta przez konia, a jedna ugryziona. Raczej był to wynik nieuwagi niż złej woli końskiej, ale statystyka wypadkowa była wysoka na tej  inauguracji  trzeciej dekady.

48.  Nasz przedostatni biwak 49. Będziemy pamiętać te chwile


W poniedziałek od rana panował upał, mieliśmy jedynie pociechę że we Wrocławiu czy Łodzi jest gorzej. Pojechaliśmy do miejsca zwanego Gajówki w rejonie Chmiela. Droga wiodła starym, przewiewnym lasem bukowym, więc było przyjemnie i relaksująco. Co prawda zdarzały się czasem nieprzejezdne, gęste krzaczory, były też dość strome zjazdy i podjazdy, ale był to przysłowiowy pikuś w porównaniu z poprzednimi dniami. Tym niemniej dzień bez przygody to dzień stracony.
Gdzieś w gmatwaninie leśnych ścieżek zdarzyło się, że trzech ostatnich kowboi zgubiło ślad.  W leniwym stępie często niektóre konie robią zbyt duże odstępy między sobą, ale na prostej drodze niczym to nie skutkuje. Gdy jednak Józek skręca nagle ze ścieżki w las, albo z wyraźnej drogi na mało widoczną ścieżynę, przy dużych odstępach łatwo jest przegapić taki skręt. Tak się właśnie zdarzyło. Trzech ostatnich kowboi pojechało prosto, gdy poprzednicy dawno skręcili w bok. Podobno Czantoria miała zamiar skręcić we właściwą ścieżkę, ale  została pokierowana do przodu, więc grzecznie posłuchała. Po jakimś czasie jeźdźcy zorientowali się że coś nie gra i zaczęli głośno wołać.  Na szczęście czołówka nie odjechała zbyt daleko, usłyszeli wołanie i dali głos. Nie doszło do przykrych konsekwencji.

Konie jak zawsze dzielnie wędrują,
Hermes i Rodos jak stare.
Czantoria czasem gubiła drogę,
Potem łapała namiary.

Biwak można określić jako sielankę – był smaczny żurek, miłe lenistwo i koncert na podwójne organki. Były pogaduszki w podgrupach i czasem na pieńku lub na wozie drzemka się komuś udała. Ale dominowała smutna prawda, że rajd dobiegał końcaa.
Powrotna droga wyglądała podobnie, tyle że tradycyjnie przed samym Dwernikiem Józek poprowadził kawalkadę na tyły wsi, gdzie wydostawaliśmy się zazwyczaj na cudne łąki i na zakończenie były ostre galopy. Tym razem w szpalerze zarośli pogalopowaliśmy trochę, jednak w pewnej chwili przed końmi pojawiło się spore stadko dzików, więc czym prędzej przeszliśmy do stępa, usiłując nie dogonić miłych zwierzątek. Potem cudnymi łąkami zjechaliśmy do wsi, ale z powodu zbyt wysokiej trawy nie galopowaliśmy więcej. Tym samym zakończyliśmy tegoroczną przygodę rajdową. 

50. Biwak na Gajówkach 51. Ostatnie zachwyty


Jazdy trwały codziennie po ok. dwie godziny na grupę, jedynie ta ostatnia była nieco krótsza. Wyjeżdżaliśmy koło 11 – 11.30. Pobyt na biwaku to kolejne dwie godziny, a około godziny lub nawet dłużej trwało pojenie koni po powrocie do domu i odprowadzanie ich w góry. Tak że obiady jadaliśmy 18.30 – 19.00. Potem ognisko, spacery, rozmaite atrakcje. Wspomnieć też należy, że każdy dzień zaczynał się od gimnastyki prowadzonej przez Wojtusia, w której uczestniczyła większość rajdowiczów. Jak więc  widać czasu na odpoczynek ani na dłuższe pospanie nigdy nie było, ale do tego zdążyliśmy przywyknąć, odpoczywać trzeba w domu.
Po ostatnim obiedzie dziękowaliśmy Józkowi, Małgosi i Jarkowi. Mieliśmy oczywiście prezenty – nasz przewodnik dostał dekoracyjne ogłowie z wędzidłem, a Gosia dwie przytulne poduszki, przydatne na zimowe wieczory, gdy w obejściu zagości pustka.

52, Do widzenia Józiu… 53. Baj baj Małgosia


Ale przygód bynajmniej nie był koniec. Gdy późnym wieczorem Józek udał się w góry zwizytować swoje stadko na pastwisku, okazało się, że stadko znikło jak kamfora. Zrobił się popłoch i wszczęto alarm.  Jarek pojechał w góry jeepem, Józek i kilku chłopaków ganiało po lesie w zupełnych ciemnościach pieszo. Prawdopodobnie pretekstem do ucieczki był fakt nie podłączenia prądu w elektrycznym pastuchu. Konie być może nie zamierzały uciekać, bo gdzie im będzie lepiej, ale skoro nie było ogranicznika ich posesji, po prostu rozpierzchły się po lesie. Trudno dociec co siedzi w końskiej głowie, dość że po godzinie poszukiwań stadko zostało odnalezione i po złapaniu Gasa pozostałe grzecznie przydreptały za nim na pastwisko.
Ale co było emocji to było. Jednym słowem rajd był niezwykle emocjonujący i nie pozostaje nic innego jak zaraz po Bożym Narodzeniu szykować się do następnego.

 W trzydziestolecie weszliśmy dzielnie
Jak młode źrebaki sprzed laty.
Trzymajmy dalej formę i zdrowie,
Przed nami program bogaty.

54. Baj baj koniki 55. Za rok wrócimy
 
 
Kliknij na zdjęcie aby powięjszyć
 
 
Tekst: Ewa Formicka (Formisia)
Przerywniki poetyckie: Szeryfa, Jurek Kupa, Marek Zając, piosenka kaszubska
Zdjęcia: Formisia, Marek Zając i inni

Wstawiła na stronę:Formisia