XVII Rajd Bieszczadzki, 2018

 

Na rajd Starych Koni w roku 2018 przyjechało 16 osób. Bazą była Zatwarnica w Bieszczadach, wieś leżąca w Parku Krajobrazowym Doliny Sanu, w dolinie między pasmem Otrytu i pasmem Połoniny Wetlińskiej. Organizatorem i właścicielem koni był jak od wielu lat Józek, natomiast wozem powozili nowi woźnice, Paweł i Rysiek. Przyjechał Heniu z Marysią, Renia i Andrzej, Eta, Dorota, Aldona, Majka, Jaga i Walter, Wojtek i Lalucha, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Kach i Maciek warszawski. Koni przywiózł Józek więcej niż było trzeba i ostatecznie wzięliśmy Berdankę, Basiora, Bojara, Eldika, Fikusa i Emira, a Józek poprowadził rajd na Gastończyku. Zakwaterowani zostaliśmy w bardzo dobrej jakości Ośrodku Wypoczynkowo – Szkoleniowym, który miał tę zaletę, że wszystkie pokoje były dwuosobowe z łazienkami, ale tę wadę że … co tu dużo mówić, był mało kameralny i nieco za ekskluzywny. Pomysł na ten właśnie ośrodek wzbudził początkowo popłoch, ale ostatecznie, tak jak zawsze, stworzyliśmy sobie „swój intymny, mały świat” i bawiliśmy się świetnie.
Tego roku mniej niż zwykle galopowaliśmy, ale okolice Zatwarnicy są mocno górzyste i rozpędzać się nie da. Jednocześnie wkoło jest tak pięknie, że wrażenia wizualne rekompensowały wszystko. Są to głębokie Bieszczady i gdzie by się nie ruszyć, widoki zapierają dech w piersiach. Więc doznań podnoszących poziom endorfin mieliśmy co niemiara, choć nie zawsze był to galop.

 

 

1. Rajd to piękna przygoda

2. Zatwarnica

 

Niestety Zatwarnica leży „na końcu świata”, z Wrocławia jedzie się 10 – 14 godzin (w zależności kto ile błądził). Przez pół nocy z piątku na sobotę zjeżdżaliśmy się i rano każdy był lekko nieświeży. Ale nie zmieniło to faktu, że konie rżały niecierpliwie i na żadne ulgi nie było co liczyć. Przy śniadaniu Józek zakomunikował że konie stoją w znanym z poprzedniego roku Dwerniku i pierwszy dzień rajdowy (sobota) będzie polegał na przeprowadzeniu ich z Dwernika do Zatwarnicy. Do Dwernika pierwsza grupa pojechała samochodem organizatora, a konkretnie „dziadkiem” (czyli busem taty dwernickiej szefowej, który woził nas w ubiegłym roku). Konie w Dwerniku stały na pastwisku wysoko ponad wsią, więc samo dojście do nich, stromo w głębokim błocie, dało dobrze w kość zmęczonym kowbojom. Ale każdy wie że rajd nie jest urlopem wypoczynkowym, że wręcz za własne, ciężko zarobione pieniądze trzeba się tam mocno umordować. Więc przywlekliśmy jakoś stadko na dół, oskrobaliśmy z błota i ruszyliśmy w drogę. Las był gęsty, błoto po pęciny, było dość stromo pod górę, więc jechaliśmy głównie stępem. Pierwsza grupa jechała regularnym żółtym szlakiem turystycznym. W rejonie wsi Chmiel odbyliśmy wesoły piknik. Miejsce nie było zbyt komfortowe, nie było gdzie usiąść poza ściętym drzewem. „Cóż, będziemy siedzieć na palach” – jęknęła Eta (której czasem uciekają polskie słowa). „A co, nie siedziałaś nigdy na palu” – skwitował niewinnie Heniu. Więc obsiedliśmy pale, zapłonęło ognisko, upiekliśmy kiełbasę i od razu zrobiło się swojsko. Była nawet herbata z prawdziwego czajnika, gotowana na butli gazowej (nowość). Heniu z Manią obwieścili swoje gliniane gody i w ramach przypieczętowania tego jubileuszu rozbili na szczęście wielki, gliniany dzban. Następnie zaserwowali babkę wielkanocną, którą Marysia wygrzebała gdzieś w zamrażarce tuż przed wyjazdem na rajd. Heniu pokroił ją siekierą i smakowała wybornie. Renia dostała w prezencie nowy fartuszek z motywami piłkarskimi (bo właśnie zaczynał się Mundial), więc kręciła się koło garów odpowiednio wystrojona.

 

 

3. Piknik koło wsi  Chmiel

4. Inauguracyjny wieczór

 

W końcu druga grupa dosiadła koni i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy jakiś czas szosą przez Chmiel, potem podjechaliśmy łąkami do góry do miejsca gdzie kiedyś była wieś Ruskie. Zachwycały kwiaty i piękne widoki, było nawet trochę galopu. Wjechaliśmy w gąszcz wszelakiego zielska, drzew i krzewów, znowu nękało błoto i stromy zjazd w dół do Zatwarnicy. Pierwsza grupa podróżowała ok. 1,5 godziny, druga jechała 2 godziny.
Na kolację wystroiliśmy się galowo, a Rudzi postawili wino weselne, które sączyliśmy z przyjemnością. Wojtek uruchomił gitarę i pośpiewaliśmy trochę, aczkolwiek zmęczenie wygoniło towarzystwo do łóżek dość wcześnie.
W niedzielę znowu trasa była stroma, więc głównie pokonywaliśmy ją stępem. Najpierw dojechaliśmy drogą bitą do wodospadu Hylaty (największy w Bieszczadach), skąd zielonym szlakiem dydaktycznym, gęstym lasem pięliśmy się stromo do góry, stając od czasu do czasu by konie złapały oddech. Był to znany z poprzedniego roku szlak do Dwernika (realizowany teraz tylko w połowie, bo Dwernik już „zaliczyliśmy”), który w ubiegłym roku pokonywaliśmy w odwrotną stronę. Las obfitował w głębokie, błotniste koleiny, ale także w łany paproci i parzydła leśnego. Od najwyższego punktu zjechaliśmy stromo czerwonym szlakiem dydaktycznym do wiaty na zboczach góry Dwernik – Kamień, w której biwakowaliśmy w ubiegłym roku, gdy dowieziono na piknik ciepłe drożdżowe ciasto. Tym razem ciasta nikt nie przywiózł, ale grochówka z kotła smakowała wybornie.
Wiata była celem dnia, po pikniku druga grupa ruszyła tą samą drogą z powrotem do Zatwarnicy. Po drodze komuś spadł z głowy kapelusz, a zejść z konia w tych warunkach nie było łatwo (bo jak potem wejść). Właśnie nawinął się samotny turysta, więc podniósł kapelusz, niestety… bał się podejść do konia, żeby go podać. Bardzo się staraliśmy nie pękać ze śmiechu, żeby turysty nie spłoszyć, jakoś musiał ten kapelusz podać. Była to niesamowita operacja, ale się udało.

 

 

5. Ruszamy w dziki świat

6. Wieczór pół-literacki

 

Wieczorem Kach zaprosił na wieczór pół-literacki do salki kominkowej, gdzie zaserwował pół literka wódeczki żołądkowej i pół literka jakiejś innej, tytułem wkupieniem się (był na rajdzie pierwszy raz). Przy wódeczce i ogniu kominkowym śpiewaliśmy sobie przy gitarze i było bardzo przyjemnie. Józek postawił nalewkę z czarnej porzeczki. Na nasz rajd przyjechała Kasia z Krakowa, znana z ubiegłego roku. Już rok temu przygrywała do naszych wyczynów wokalnych na skrzypcach, ale do bieżącego roku poczyniła duże postępy. Bardzo dobrze zgrała się Wojtkiem i wspólny koncert plus nasz wokal dały świetny rezultat. Spędziliśmy piękny wieczór. Czasem ktoś wychodził na świeże powietrze i relacjonował, ile widział wielkich jak smoki świetlików. Robaczki świętojańskie były tego roku ogromne.
W poniedziałek od rana lało. W planie była popołudniowa wizyta u młodych leśników, którzy w sobotę wzięli ślub i zaprosili nas na poprawiny. Ponieważ Józkowi zależało abyśmy się szczególnie wystroili, więc w połączeniu z kiepską pogodą braliśmy pod uwagę rezygnację z jazdy i wyjazd na wesele wozem, dziewczyny w spódnicach. Józek jednak nie chciał rezygnować z jazdy, a nasze stroje konne też uważał za barwne. Więc decyzja o wyjeździe w trasę zapadła, czekaliśmy tylko aż przestanie lać. W między czasie baby spotkały się w kuchni na pierwszym piętrze celem ustalenia jak się wystroimy i co zawieziemy nowożeńcom. Eta wysypała na stół woreczek ślicznych, srebrnych, końskich gadżetów które przywiozła z Australii i w pierwszej kolejności wybraliśmy coś dla młodych. Resztę Eta rozdała koleżankom ku wielkiej uciesze obdarowanych. W dobrym nastroju pierwsza grupa ruszyła do koni, a deszcz przeszedł w mżawkę. Ze względu na wesele jazdy były krótkie, po ok. 1,5 godziny. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy do Sękowca i za wsią, po błocie jeszcze większym niż zwykle, wydrapaliśmy się pod górę. Był to błędny kierunek, więc zsunęliśmy się na koniach jak na saniach w dół i znaleźliśmy kolejny wyjazd w górę. Szukanie drogi w błocie i na dużych stromiznach nie było dobrym początkiem, lecz po chwili wydostaliśmy się na łąki ponad Sękowcem w paśmie Otrytu i naszym oczom ukazały się niezwykle urokliwe panoramy. Mimo mżawki i mgły rozkoszowaliśmy się spektaklem, robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy się tu i tam.

 

 

7. W paśmie Otrytu w mżawce

8. Biwak nad Sękowcem

 

Dziewczyny nadrabiały stwierdzeniem, że mgła i mżawka dobrze robią na cerę. Przez wysoką trawę ruszyliśmy dalej, zmierzając do wiaty, która była celem podróży. Powiązaliśmy konie w krzakach, a dojście od koni do wiaty z siodłami w rękach odbywało się w mokrej trawie powyżej pasa. Peleryny były bardzo przydatne. Przyjechał nasz bus z jedzeniem i pochowaliśmy do środka siodła, bo znowu lunęło. Pod wiatą było ciasno, ale wobec pogody działała zasada „im ciaśniej, tym cieplej”. Zjedliśmy wspaniały, rozgrzewający bigos, popiliśmy herbaty z czajnika i sącząc piwo, dowcipkując i śmiejąc się z byle czego przeczekaliśmy rzęsisty deszcz. Potem wróciliśmy tą samą drogą do Zatwarnicy i pojechaliśmy na wesele. Na szosie deszcz znowu lunął, więc niektórzy poubierali peleryny. Ale inni uznali że na podwórze trzeba wjechać z fasonem, więc dzielnie mokli. Grupa wozowa ułożyła piosenkę okolicznościową, którą odśpiewaliśmy państwu młodym, Malwinie i Pawłowi.

 

9. Przybyliśmy na poprawiny wesela

10. Weselne poprawiny

 

Poproszono na salony i młodzi częstowali rozmaitymi nalewkami własnej roboty. Na ząb były pierogi, własny smalec i własne ogórki, sery od Małgosi z Dwernika, owoce i ciasta. Paweł jest strażnikiem przyrody, Malwina dyplomowanym leśnikiem. Opowiadali ciekawie o swojej pracy, o lesie, drzewach i zwierzętach, o różnych ciekawych zdarzeniach, jakich doświadczyli. Można by tak siedzieć bez końca, ale realizowaliśmy własny program, więc w końcu, gdy mokre ciuchy na grzbietach wyschły, ruszyliśmy do domu. Józek bardzo przestrzega zasady aby nie siadać na konia po wypiciu, więc zarządził marsz pieszo z koniem w ręku. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, do domu było blisko. Ale zrobiło się gorąco, wręcz duszno, buty jeździeckie marszom nie sprzyjają, a każdy był na rauszu. Tym niemniej daliśmy radę i jakoś się doczłapaliśmy. Poprawa pogody była dobrym prognostykiem, niestety po dotarciu do mety znowu lunęło jak z cebra i znowu nie dało się wieczorem posiedzieć przy ognisku. Wymyśliliśmy więc „gry i zabawy ludu polskiego” i spędziliśmy nadzwyczaj wesoły wieczór w recepcji Ośrodka. 
Wyprawa wtorkowa była niesamowita. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy drogą szutrową wzdłuż Sanu, który wił się i szumiał, odsłaniając chwilami tak zwane „szumy” na wodzie, czyli niewielkie kaskady. Dalej odbiliśmy w lewo wzdłuż potoku Hulski i pięliśmy się wzdłuż jego nurtu w górę. Im wyżej, tym ścieżka robiła się coraz bardziej wąska, a błota bynajmniej nie ubywało. Osiągnęliśmy etap, gdy z prawej strony zrobiła się przepaść, z lewej pionowa ściana, a na ścieżynce od czasu do czasu leżało zwalone drzewo, które trzeba było objechać. Bywało, że czasem któreś kopyto końskie zawisło w powietrzu. Balansowaliśmy nad przepaścią tak, że każdy miał pietra, do czego potem na biwaku wszyscy się przyznali. Z wielką ulgą przebrnęliśmy ten odcinek, zjechaliśmy w dół do potoku i napoiliśmy konie. Dalej czekała kolejna niespodzianka – droga zaczęła ponownie piąć się w górę, ale wjechaliśmy w dżunglę dziwnych roślin, które sięgały końskich uszu. W naszym gronie jest wielu przyrodników, ale nikt nie miał pojęcia co to za roślina, a najbardziej wyglądała na „marychę”. Do końca rajdu usiłowaliśmy rozszyfrować tą zagadkę i nie rozszyfrowaliśmy jej. Póki co przecieraliśmy dziewiczy szlak i drapaliśmy się na cudnej urody szczyt Ryli. Gdy skończyła się „marycha”, zaczęły się widokowe łąki.

 

 

11. Uff, tu było niebezpiecznie

12. Jedziemy przez „marychę”

 

 

13. Stale było z górki lub pod górkę

14. Słynący z urody szczyt Ryli

 

Na Ryli byliśmy w roku 2009, jest to jedno z najładniejszych miejsc rajdowych, rejon nieistniejącej wsi Krywe. Na Ryli i do wsi Krywe bardzo trudno jest dotrzeć pieszo (z uwagi na odległości), więc dostaliśmy kolejną szansę być w tym cudnym zakątku Bieszczad. Dotarliśmy na szczyt nieco inną trasą niż w roku 2009, ale każda jest niesamowita. Ze szczytu widać Dwernik-Kamień, Wetlińską, wał Otrytu. Kręciliśmy się tam jakiś czas, gdyż szkoda było odjeżdżać. Ale dalsza droga stale była piękna, aparaty fotograficzne trzaskały jak szalone. Zaczął się zjazd w dół, by po drodze przystanąć pod dziką czereśnią i najeść się słodkich jak miód, drobnych, bordowych owoców. Potem były szalone galopy, nadrabialiśmy zaległości poprzednich dni, a zapachy wprost odurzały. Galopem przemknęliśmy przez nieistniejącą wieś Krywe i wspięliśmy się do ruin cerkwi, jedynej pozostałości po niegdysiejszej wsi. Z cerkwi jechaliśmy znaną sprzed 9-ciu lat trasą w stronę Sanu, ale droga totalnie zarosła tarniną i Józek musiał swoją zaczarowaną maczetą wyrąbać tunel. Około 40 minut trwała walka w tarninowym buszem, aż w końcu dało się przejechać. Zjechaliśmy do Sanu, przekroczyliśmy go wpław przy bardzo wartkim nurcie i wreszcie dotarliśmy do miejsca biwaku. Jazda trwała 2,5 godziny.

 

 

15. Zjazd do nieistniejącej wsi Krywe

16. Forsujemy San

 

 

17. Biwak nad Sanem

18. Zjazd do nieistniejącej wsi Hulskie

 

Wozowi już przyjechali, przyjechała też fasolka po bretońsku. Zasiedliśmy na balach pociętego drzewa i cieszyliśmy oczy nachalnymi motylami marki mieniak tęczowy, które się przyczepiły. Mieniak delektuje się końskim potem, a tego na naszych ubraniach i na naszym sprzęcie nie brakowało. Tak że zwierzątka się najadły, my mieliśmy dodatkowy spektakl i po stosownym czasie ruszyliśmy w drogę powrotną. Konna droga powrotna była nieco zmodyfikowana, gdyż Józek postanowił ominąć tarninowy busz. Obie trasy obfitowały w bujną, wilgotną roślinność, w odgłosy dzikiej przyrody i niesamowite zapachy. Był to niezwykły dzień. Miejsce jest tak urokliwe, że po powrocie do domu Józek zapakował na wóz osoby nie jeżdżące konno i zawiózł ich do wsi Krywe, aby zobaczyli chociażby część tego co konni.
Wieczorem wreszcie siedzieliśmy przy ognisku, a księżyc i roje gwiazd ubarwiły posiedzenie. Krążyły różne nalewki, głównie z pigwy (Majki i Kazika, kolegi Józka), piekliśmy też kiełbasę i śpiewaliśmy pełną parą. Towarzysząca nam do tego dnia Kasia żegnała się z nami i na ręce szeryfa ofiarowała prezent w postaci wyrzeźbionego konia w korze drzewa. Wieczór był klimatyczny i bardzo przyjemny, nie chciało się spać i siedzieliśmy długo.

 

 

19. Będzie koncert

20. Płonie ognisko i szumią knieje

 

W środę niestety zrobił się upał. Do tej pory pogoda była optymalna, było ciepło bez gorąca, czasem z deszczem. Wszyscy się cieszyli że uciekliśmy od upałów panujących w całym kraju. Ale tego dnia przygrzało i zrobiło się duszno. Pojechaliśmy jak w poniedziałek do wiaty nad wsią Sękowiec, a po łąkach puściliśmy konie w długi, szybki galop, ciesząc się niepomiernie. Od wiaty pojechaliśmy dalej „stykówką”, czyli drogą leśną na zboczach Otrytu, równoległą do szosy Sękowiec – Chmiel. Celem był tak zwany „drugi wypał”, a konkretnie łąka w pobliżu retort. Było to na wysokości Chmiela, z cudnymi widokami na Park Krajobrazowy Doliny Sanu. Część koni uwiązaliśmy, część puściliśmy luzem, siodła i derki porozkładaliśmy na trawie do wyschnięcia. Wozowi też mieli przyjemną podróż, sporo wozem galopowali, dużo śpiewali do wujowej harmonijki, wuja grał walce wiedeńskie i melodie operetkowe. Tutaj w górach upał nie dokuczał, było w sam raz i bardzo pięknie. Na biwaku rozłożyliśmy stolik turystyczny jako bar kuchenny. Zainstalowano czajnik na butli gazowej, więc znowu była gorąca herbatka i kawa. Paweł dał nura w las i przyniósł ogromną gałąź dzikiej czereśni, więc na deser mieliśmy leśne owoce. Trzeba przyznać że były bardziej cierpkie i nieco gorzkie w porównaniu z tymi z Krywego, ale oskubaliśmy gałąź z przyjemnością. Biwak był tak urokliwy, że znowu nie chciało się nigdzie jechać. Widzieliśmy połoniny jak na dłoni, kontemplowaliśmy widoki popijając kawę lub piwo, niezliczone ilości motyli krążyły koło obozowiska i cieszyły oko. Konie wcinały trawę lub tarzały się w niej i wszyscy mieli fun. W drodze powrotnej druga grupa miała znikomą ilość galopów, gdyż trasa tym razem wiodła nieznacznie w dół. Jeździliśmy po ok. 2 godziny.

 

 

21. Biwakowy bałaganik

22. Na deser dzikie czereśnie, a dla koni bieszczadzka trawa

 

Wieczorem spora grupa wybrała się pieszo do wodospadu Hylaty i siedzieliśmy nad huczącą kaskadą spory czas. Zaczęło zmierzchać i o szarówce ruszyliśmy w drogę powrotną, ze strachem rozglądając się wkoło, czy z krzaków nie wytoczy się misiu. Bo jest to rejon, gdzie one grasują. Na wszelki wypadek robiliśmy dużo hałasu i udało się misia nie sprowokować, ale z drugiej strony… fajnie, gdyby się pokazał. Zamiast misia pokazał się jelonek lub łania, trudno było zidentyfikować w wieczornej mgle. Był to przyjemny wieczór. 
W czwartek znowu było gorąco, ale powiewał wiaterek i chmurki przelatywały po niebie, więc dało się wytrzymać. Pojechaliśmy ponownie do wsi Krywe (lub raczej w okolice, gdzie ta wieś kiedyś była), gdyż jest tam cudnie, a za każdym razem Józek wybierał inne ścieżki. Tym razem najpierw minęliśmy miejsce po nieistniejącej wsi Hulskie, dalej łąkami pod górę i łąkami pod ruinami cerkwi dotarliśmy do biwaku nad Sanem, gdzie staliśmy ostatnio. Oprócz wspaniałego żurku przyjechały dwie blachy ciasta z Dwernika od zaprzyjaźnionej Małgosi, więc znowu wyżerka szła na cały gwizdek. Siedemnasty rajd i za każdym razem to samo – jemy tak bogato, że nie da się nie przytyć. Droga powrotna wiodła tak samo jak pierwszej grupy, tyle że bardziej skorzystała grupa druga. Bo w tym roku nie było sprawiedliwości w galopach, galopowała ta grupa, która miała łąki nieznacznie pod górę (płasko było rzadko). Ci którym wypadło z góry, galopów nie mieli. Ale okolice Krywego są przygodą niezależnie od tego, jakim końskim chodem się je pokonuje. Więc wszyscy mieli dużo przyjemności.

 

 

23. Chwilami było trudno…

24. …a chwilami nadzwyczaj pięknie

 

Tego dnia na każdej jeździe były niemiłe zdarzenia. Na pierwszej jeździe gruchnął z konia Heniu, gdyż jego Emir przestraszył się dużego kretowiska, lub być może czegoś, co na tym kretowisku harcowało. Uskok Emira spowodował rozsypkę pozostałych, ale wszystko dobrze się skończyło. Na drugiej jeździe dojechaliśmy do zagrodzonej łąki i Józek zastosował nowy patent, który wymyślił na okoliczność takich sytuacji (bo nie było to pierwsze ogrodzenie, które spotkaliśmy na swej drodze). Wyciągnął mianowicie z ziemi palik z drutem i podniósłszy go maksymalnie do góry, zrobił wiadukt, pod którym po kolei przejeżdżaliśmy. Swojego konia puścił luzem żeby nie przeszkadzał. Gastończyk nie raz w podobnych sytuacjach stał grzecznie w miejscu i czekał. Tym razem jednak odmaszerował, a wkrótce „poszedł w długą”. Jadący za nim Fikus zrobił to samo, zgodnie ze sztuką, a siedząca na Fikusie Ewa nie była w stanie go przytrzymać. Zatrzymanie Fikusa miało spowodować samoistne zatrzymanie się Gasa, ale nie wyszło. Przytrzymane pozostałe konie zaczęły się denerwować i tańczyć w miejscu, a wszystko działo się w gęstwinie zarośli, gdzie trudno było ocenić sytuację i manewrować. Józek krzyczał za Ewą aby zatrzymała Fikusa, biegnąc za nią ile sił w nogach, ale wszelkie próby Ewy kończyły się przegraną. Więc pomknęliśmy podenerwowanymi końmi za Ewą i Fikusem, aby nie pogłębiać zamieszania. Ostatecznie Gastończyk dobiegł do potoku i zaczął pić i wtedy dopadliśmy zbiega, a konie znowu stworzyły stadko i uspokoiły się.

 

 

25. Czasem gruchnie się z konia

26. Przejeżdżamy zagrodzoną łąkę

 

Po kolacji, mając jeszcze dwernickie ciasto, zasiedliśmy na dworze pod parasolami i spędziliśmy klimatyczny wieczór. Na wzgórzu za domem widzieliśmy nasze konie na tle gasnącego dnia i był to piękny obrazek. Manifestowaliśmy cierpienie, że zostały jeszcze tylko dwa dni rajdu. W euforii wyznaczyliśmy termin rajdu przyszłorocznego – zacznie się on 21 czerwca. Po powrocie do domu zaraz zaczniemy się przygotowywać.
W nocy z czwartku na piątek lało i przyszło solidne ochłodzenie. Dzień wstał ponury, ale trasa miała być lekka i krótka. Po śniadaniu trzeba było okuć Berdankę, bo po raz nie wiadomi który zgubiła podkowę. W końcu okutani bardziej niż zwykle ruszyliśmy w trasę. Za Zatwarnicą wjechaliśmy na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i posuwaliśmy się stępem w kierunku Stacji Ekologicznej w miejscu zwanym Suche Rzeki (być może kiedyś była tu wieś o tej nazwie). Gęsty las zdobiła wierzbówka i bez koralowy, było mglisto i bardzo mokro. Cała trasa w obie strony odbyła się stępem, bo droga była kamienista i nie dawała szans aby poszaleć. Jednak wędrowanie konno po obszarze Parku Narodowego samo w sobie było przyjemnością. Niestety w tym niewinnym terenie miało miejsce kolejne, przykre zdarzenie, trudne do wytłumaczenia. Otóż wóz jadący za końmi w pewnym miejscu chciał się wysforować do przodu, więc zjechaliśmy maksymalnie na pobocze, ustępując drogi. Gdy wóz mijał Bojara, ten z zupełnie niezrozumiałych powodów wpadł w panikę i odskoczył w bok. Bojar znany był ze swoich lęków, ale do tej pory dotyczyły one dużych samochodów na szosach i fruwającej nad grzbietem peleryny, mało delikatnie ubieranej przez jeźdźca. Tym razem spanikował nie wiadomo dlaczego, a gdy uskoczył, znalazł się w rowie pełnym łopianu, co pogłębiło jego strachy. Kotłował się tam z Dorotą na grzbiecie w desperackiej próbie łapania równowagi, aż w końcu doszło do rozłączenia się konia z jeźdźcem i każde pojedynczo wykaraskało się z rowu. Żadne nie odniosło obrażeń, ale wyglądało paskudnie.
Dojechaliśmy do łączki, gdzie Józek zaprogramował biwak i gdzie zaraz po oporządzeniu koni przyjechała dżipem straż leśna by zobaczyć cośmy za jedni. Józek pomachał zezwoleniem, które w odpowiednim czasie załatwił, więc dali nam spokój i mogliśmy przystąpić do biesiady. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Biwak wypadł w miejscu, skąd dalej szlak turystyczny zaczął się gwałtownie wznosić i wyprowadzał na Przełęcz Orłowicza, bardzo ważny punkt w topografii bieszczadzkiej.

 

 

27. Biwak w Parku Narodowym

28. W Bieszczadzkim Parku Narodowym

 

Jazdy były tylko godzinne i liche wyczynowo, ale miejsce zaliczyliśmy bardzo szacowne. A że był to dzień wiankowy, więc przydał się zyskany czas na szukanie kwiatów. Bo kwiatów w samej Zatwranicy nie było, trzeba ich było szukać gdzieś za wsią. Niemniej wianki powstały cudne, jak zwykle i obiad pałaszowaliśmy pięknie udekorowani. Po obiedzie poszliśmy zwiedzać Chatę Bojkowską, obecnie małe muzeum, gdzie oprócz eksponatów można kupić różne drobne pamiątki. A z chaty udaliśmy się na pobliski most na potoku Hylaty, by tradycyjnie rzucić wianki do wody. Woda był mętna i bystra po deszczu, jedne wianki popłynęły, inne zawisły na kamieniach. Znalazła się flaszeczka wysokoprocentowego trunku, więc przyjęliśmy po gulu (niejednym), po czym wystąpili upadkowicze i tłumaczyli się z upadków. Tłumaczenie o niemożności uniknięcia rozstania się z koniem i braku własnej winy uznaliśmy za przekonujące, toteż zostali całkowicie rozgrzeszeni. W wesołych pląsach po szosie wróciliśmy do Ośrodka i kontynuowaliśmy wieczór przy kominku.

 

 

29. Będzie wieczór wiankowy

30. Pod Bojkowską Chatą

 

W sobotę rano lało, ale gdy sprowadziliśmy konie z pastwiska, przestało. Był to ostatni dzień rajdu i mieliśmy odprowadzić konie do Dwernika, więc jechaliśmy tak jak pierwszego dnia, tylko w drugą stronę. Najpierw każdy się naubierał, ale w ostatniej chwili zdejmowaliśmy co się dało, gdyż zrobiła się piękna pogoda. Różnica w stosunku do jazdy pierwszego dnia była taka, że nie robiliśmy biwaku w Chmielu, tylko pod sklepem była szybka zmiana jeźdźców i jechaliśmy po krótkiej przerwie dalej. Osoby jeżdżące na dwie tury miały więc 5 godzin jazdy ciurkiem. Powodem braku biwaku w Chmielu był zaplanowany dłuższy postój w Dwerniku, gdzie „U Szeryfa” czekał poczęstunek. Dwernik zapisał się w naszych wspomnieniach bardzo dobrze, więc lunch na starych śmieciach był miłą perspektywą. Obiekt był w tym roku w remoncie, więc tylko z tego powodu nie mogliśmy w nim zamieszkać. Ale posiedzieć godzinkę czy dwie i pojeść wspaniałych serów własnej produkcji – dobre i to. Natomiast trasa na odcinku Chmiel – Dwernik okazała się dość upiorna, gdyż przyszła ulewa i peleryny nie pomogły przed zmoknięciem. Zrobiło się też bardzo ślisko na błocie, a w ostatniej części trasy mieliśmy na tej ślizgawicy stromy zjazd w dół. Błoto swojsko chlupało, koniom rozjeżdżały się nogi. Zjazd był bardzo trudny. Ale w samym Dwerniku znowu wyszło słońce, więc Józek zarządził szalone galopy wkoło wsi, bo na zakończenie rajdu zawsze musi być jakiś szalony akcent. Błoto spod kopyt oblepiało nasze twarze, peleryny fruwały i furczały jak flagi na wietrze. Na koniec był zjazd łąką tak stromy, że koniska ponownie robiły nam za sanie, na których zsuwaliśmy się na dół do wsi. Więc akcencik był dość hard-corowy. Dobrze że nikt się nie wywalił. Po zejściu z koni z przyjemnością pozbyliśmy się peleryn, gdyż każdy nieźle się upocił. Ale gdy prowadziliśmy wierzchowce na wysokie pastwisko, przyszła kolejna ulewa, a peleryn już nie było. W ulewie bez żadnej osłony dowlekliśmy się na górę i z przyjemnością pozbyliśmy się koni, próbując zejść na dół nie łamiąc sobie nóg. Byliśmy mokrzy i utytłani w błocie, końcówka jazdy wycisnęła z nas ostatnie soki – szczególnie z osób po pięciu godzinach jazdy. Ale potem były już same przyjemności, serki, pieczona kiełbasa z sosem cebulowym, napitki i wesołe pogaduszki. Spędziliśmy w Dwerniku miły czas. Nie każdy zdążył wyschnąć, ale co tam, wkrótce jedziemy do domu.

 

 

31. Błotko i górka

32. Leje

 

 

33. Najedliśmy się serów i pieczonej kiełbasy

34. Kończymy rajd Heniowym hymnem

 

Póki co pojechaliśmy „dziadkiem” do Zatwarnicy i tam zregenerowaliśmy nadwątlone organizmy. Po kąpieli, zmianie odzieży i krótkim odpoczynku zeszliśmy do salki kominkowej na pożegnalną kolację, gdzie jak zwykle wszyscy wszystkim za wszystko dziękowali.
Rajd był piękny i zakończył się bez ofiar, a wspomnień starczy na długą zimę. Plany na kolejne spotkanie za rok będą inspiracją i siłą, dzięki której trudom życia po prostu się nie damy.
Ostatnim akordem tegorocznego rajdu była wycieczka do Lwowa. Z czternastu osób uczestniczących w rajdzie bieszczadzkim, aż dziesięć pojechało z Bieszczad prosto do Lwowa. Wycieczkę zorganizowało nam biuro podróży z Ustrzyk Dolnych „Karpaty”, zapewniając autokar, hotel, wyżywienie, pilota i przewodnika, oraz ciekawy program.

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy rajdu
Wstawił na stronę: Olo i Ewa