Archiwa tagu: 2018

Wigilia 2018

 

 

W piątek 14 grudnia Stare Konie spotkały się na tradycyjnej wigilijnej kolacji, a miejscem spotkania była sympatyczna „Gospoda Ołtaszyńska” we Wrocławiu w dzielnicy Ołtaszyn. Miejsce wynalazła Jaga i ona ustaliła z szefową obiektu menu oraz szczegóły spotkania. Gospoda jest małym, rodzinnym biznesem, nastawionym na imprezy okolicznościowe dla niewielkich grup, góra 30 osób. W naszym przypadku w wyznaczonym terminie zgłosiło się ok. 25 osób, więc wszystko pasowało. Niestety im bliżej było spotkania, tym telefon Jagi częściej dzwonił i kolejne zgłoszenia napływały lawinowo. Wydawało się, że do ostatniej chwili nie opanujemy sytuacji, lista obejmowała w końcu 37 osób. Ale wszystko się poukładało, gospodyni „ponaciągała” jakoś stół i lodówkę, jedzenie było wyśmienite i w wielkiej obfitości, a każdy znalazł krzesło i talerz.

   
1.  W „Ołtaszyńskiej Gospodzie” 2.  Schodzą się goście

 

Przy okazji stwierdziliśmy, że duże, ekskluzywne pałace i restauracje nie dają tego klimatycznego ciepła co ciasnota, więc poza stresem organizatora efekt ostateczny  imprez w małych knajpkach jest zadziwiająco korzystny. Nasza gospoda przypadła wszystkim do gustu. Wielka choinka migała światełkami, płonął kominek, stół był pięknie nakryty. Czuliśmy się jak w domu.

   
3. Jaga wita gości 4. Jak miło się spotkać
   
5. Niektórzy przyjechali z daleka 6. Niektórych dawno nie było

 

Poza Wrocławiakami przyjechali goście z Poznania, Warszawy, Jeleniej Góry, Jaworzna i Monachium. Absolutne „wejście smoka” miał Heniu, który w kowbojskim rynsztunku wjechał do salonu na koniu z tektury, trzymając w rękach wodze i jeździecki bacik. Skoro w wigilijny wieczór zwierzęta mówią ludzkim głosem, to dlaczego tekturowy konik nie miałby się nadać do jeździeckich harców. Marysia zachęciła towarzystwo do odpalenia aparatów fotograficznych i kamer, zezwalając tym samym na robienie zdjęć, a wspólnie z Heniem zaintonowali kolędę „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”. Zrobił się od razu domowy nastrój, więc wszyscy przyłączyli się do kolędowania. Heniu przedstawił swojego konia o imieniu Akajoton, zachwalając jego przymioty. Zrobiło się wesoło i rześko odśpiewaliśmy kolejną kolędę. Jaga wniosła na udekorowanej sianem tacy opłatki i popłynęły ogólne życzenia, jako że na indywidualne nie było miejsca i kontekstu.

 

   
7.  Heniu wjeżdża na Akajotonie 8. Tekturowy konik w wigilię jak żywy…
   
9.  Jaga rozdaje opłatki 10.  Na dobry początek kolędujemy

 

Zasiedliśmy do stołu i z przyjemnością skonsumowaliśmy na przystawkę  łososia pięknie podanego, po czym zaczęły z kuchni napływać dania tradycyjne. Był więc barszcz z uszkami, cztery potrawy z ryb, w tym wspaniały smażony karp, była kapusta z grochem i pieczone ziemniaczki, były pierogi z kapustą i ruskie, sałatka jarzynowa, kluski z makiem i kompot z suszonych owoców. Na deser kuchnia zaproponowała bardzo dobry piernik i makowiec, kawę, herbatę i soki. Wszystko smakowało wybornie, niestety nie dało się zjeść na zapas. Z głośników sączyły się kolędy i było bardzo odświętnie i przyjemnie.

 

   
11.  Na przystawkę łosoś 12.  Ach, jaki smaczny był ten łosoś
   
13.  Wszystko było bardzo smaczne 14. Wieczór wigilijny był bardzo przyjemny

 

Stworzyły się liczne podgrupy konwersacyjne, ale poprzez  zmianę rozmówców każdy mógł się każdym nacieszyć. Jedni widują się często, inni mniej często, lecz każda okazja by pobyć razem jest niezwykle cenna, tym bardziej w tak klimatycznych okolicznościach przyrody.

 

   
15. Wigilia trwa 16. Słuchamy Ola

 

Nie wiadomo kiedy minęła dwudziesta druga. Gdy pierwsi goście zaczęli się zbierać do odlotu, Heniu zarządził „zdrowie konia”. Choć nie jest to naszą tradycją wigilijną, jednak posłusznie lewe nogi wylądowały na białym obrusie i mocny śpiew popłynął od czoła. Po hymnie Heniu objechał na swoim rumaku towarzystwo aby się ze wszystkimi pożegnać i z racji niedyspozycji jako pierwsi pogalopowali z Marysią do domu. A za nimi zebrali się pozostali uczestnicy wigilijnej biesiady, gdyż nagle zrobiła się dwudziesta trzecia.

 

   
17. Zdrowie konia… 18. Nowy wigilijny obyczaj

 

Minęła kolejna wigilia Starych Koni, za chwilę nadejdą i miną kolejne święta, potem minie kolejny rok… i tak to życie będzie się toczyć. W smutku i radości, ale zawsze do przodu.

Póki co – przyjemnych Świąt i lepszego Nowego Roku!

 

   
19. Spokojnych Świąt 20. Może tu kiedyś wrócimy
 
 
Tekst: Ewa Formicka
Zdjecia: Ewa Formicka i Zbyszek Bogenryter
Na stronę wstawiła: Ewa Formicka

Lwów 2018

 

Przedłużeniem rajdu w roku 2018 była wyprawa do Lwowa, gdzie organizator zapewnił nam ciekawy program. Zakwaterowano nas w bardzo dobrym hotelu „Lwów”, leżącym w samym centrum miasta, tak że znaczną część programu realizowaliśmy „z buta”.  
W niedzielę po wczesnym śniadaniu w Zatwarnicy  zapakowaliśmy się do podstawionego autokaru i ruszyliśmy na Ukrainę. Podróż z Zatwarnicy na granicę w Krościenku trwa godzinę, a od granicy do Lwowa ok. dwie godziny. Całkowita długość podróżowania zależy jednak od czasu spędzonego na granicy, który może wynosić nawet 2 – 3 godziny. Ale mieliśmy szczęście i przekroczenie granicy trwało zaledwie ok. 15 minut, nie do wiary… Tym sposobem zyskaliśmy dodatkowy czas, o który mogliśmy potem przedłużyć  pobyt na lwowskim rynku. Bo trzeba na wstępie powiedzieć, że Lwów jest miastem niezwykle pięknym i klimatycznym (dla osób przyjeżdżającym po raz pierwszy to miłe odkrycie) i włóczenie się po rynku i nastrojowych, sąsiednich uliczkach jest wielką przyjemnością.

 

 

1. Rynek we Lwowie 
                
2. Na rynku jest pięknie 2a. Uliczne dekoracje

 

Lwów bardzo mało ucierpiał w czasie wojny, wspaniałe kamienice i zabytki przetrwały niemal nienaruszone, wystarczyło je tylko odnowić i odrestaurować – co też się w ostatnich latach stało. Jest to miasto mocno nastawione na turystykę i bardzo dużo Polaków chodzi po rynku. Język polski jest powszechnie znany i używany, a Lwowianie, mimo trudnej, wspólnej historii są otwarci i przyjaźnie nastawieni do polskich turystów. Praktycznie dość szybko można się tam poczuć jak u siebie.  
Miasto na ruinach wcześniejszej osady założył w roku 1250 książę Daniel, nazywając je Lwowem na cześć swojego syna Lwa. Jednak po stu latach dynastia Rurykowiczów wygasła i po długim okresie wojen Lwów wraz z okolicznymi terenami przypadł Polsce. Kazimierz Wielki nie żałował pieniędzy na rozwój Lwowa, chcąc z niego uczynić jedno z najważniejszych miast Królestwa Polskiego. I tak poprzez wieki miasto rosło w siłę i dostatek, zapracowując na miano najbardziej polskiego z miast Rzeczypospolitej. Po II wojnie światowej miejscowi komuniści skrzętnie likwidowali wszelkie polskie ślady, jednak z przyjemnością można stwierdzić, ze jest ich jeszcze  dużo, a aktualny stan zabytków mile i pozytywnie zaskakuje. 
Ale zanim przyszło nam oglądać zabytki, po zameldowaniu się w hotelu poszliśmy pieszo do opery, gdzie na godzinę 15.00 mieliśmy bilety na koncert.  W  czasie naszego pobytu we Lwowie nie było w programie żadnego spektaklu operowego, natomiast dla licznych grup polskich organizowane są koncerty muzyki klasycznej. Nam się trafiły dwa koncerty Haydna w sali lustrzanej, co było pięknym zamiennikiem. Przed koncertem zwiedziliśmy operę, a przede wszystkim główną salę widowiskową ze słynnym ogromnym żyrandolem, do którego po opuszczeniu może wejść kilka osób. Niestety nie udało się zobaczyć kurtyny Henryka Siemiradzkiego z namalowanym „Parnasem”, gdyż kurtyna jest na ogół zwinięta i opuszczana tylko na wybrane spektakle. Może kiedyś ją zobaczymy.

 
3. Teatr Opery i Baletu

 

Pełna nazwa opery brzmi obecnie Państwowy Akademicki Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej, wielkiej divy operowej o światowej sławie. Przed pierwszą wojną światową był to po prostu Teatr Miejski. Inauguracja teatru miała miejsce 4.10.1900 r, a wśród gości honorowych był Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki i inni. Teatr stanowił całe lata centrum życia kulturalnego Lwowa, debiutowała tu m.in. Gabriela Zapolska jako aktorka i autorka sztuk scenicznych. Tutaj po raz pierwszy pokazano „Moralność pani Dulskiej”, której akcja w oryginale toczy się we Lwowie, a nie w Krakowie, jak po II wojnie światowej zmieniono.  
W związku z wyjściem do opery zarysował się jeszcze przed rajdem problem, w co należy się wystroić. Wiadomym było że pojedziemy do Lwowa prosto z rajdu, a do torby z ciuchami rajdowymi nie za bardzo uda się wcisnąć garnitury i brokaty. Ponadto poszła w eter plotka, że Heniu poza porządnymi spodniami nie zamierza zrezygnować z kamizelki i kapelusza. Większość dziewczyn uznała jednak,  że gdzie jak gdzie, ale do lwowskiej opery kowbojada nie wypada. Nie chcąc jednak odbiegać za bardzo stylem od Henia i ewentualnie od innych osób, które poza dżinsami nie będą nic miały,  część osób wybrała wersje pośrednie. Ostatecznie nikt do nikogo nie pasował i wyglądaliśmy jak kupa przebierańców. A Heniu wszystkich przechytrzył i wystroił się koncertowo. Ale cała zabawa kostiumowa wprawiła nas w świetne humory, a na zdjęciach nie wygląda to najgorzej. 

 

4. Stare Konie w operze lwowskiej

 

Po koncercie pilot zaprowadził nas do przyjemnej knajpki w rejonie rynku na obiad, a po obiedzie mieliśmy czas wolny i włóczyliśmy się po rynku i okolicznych uliczkach do wieczora. Rynek lwowski okala czterdzieści kilka kamienic, a wszystkie cudnej urody. W czasach ich budowania istniało zarządzenie rajców miejskich, że każda kamienica musi być inna, nie wolno zbudować dwóch jednakowych. Stąd ogromna różnorodność i wręcz prześciganie się w tworzeniu pięknych elewacji, balkonów, gzymsów i portali. Ale najbardziej spektakularna jest wschodnia ściana rynku, na której stoją dawne pałace magnatów i królów, obecnie w większości przekształcone w muzea. Wśród nich prym wiedzie kamienica Królewska, od roku 1623 w posiadaniu rodziny Sobieskich. Fasada kamienicy nie pozwala się domyślić, że z tyłu jest przepiękny, renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. Niestety bez kupienia biletu pani na bramce nie pozwoliła wejść na podwórze, a było zbyt późno, aby się opłacało kupić bilety i nie móc zwiedzić muzeum. Kamienicę zbudował bogaty handlarz winem, bawełną i futrami Konstanty Korniakt, którego rodzina doszła do wielkiego majątku. Potem odkupili ją Sobiescy i mieszkał tu król Jan III gdy przebywał we Lwowie. Później pomieszkiwał tu  też król Władysław IV. Królowie mieszkali też w Pałacu Arcybiskupim obok, byli to Zygmunt III, Władysław IV i Korybut Wiśniowiecki. Jednak najbardziej znanym lwowskim budynkiem na rynku jest Czarna Kamienica, należąca w XVII w. do znanego lekarza, a obecnie to Muzeum Historyczne.

 

5. Pałace na wschodniej ścianie rynku

 

Obchodząc rynek wiele razy wkoło zawadzaliśmy o różne ciekawe sklepiki i kawiarenki. Natknęliśmy się też na pub „Teatr Piwny”, w którym codziennie wieczorem gra żywy zespół, często jazzowy. Wystrój pubu jest bardzo moderny, co stwierdziliśmy po wejściu do środka celem posłuchania jazzu, który wydobywał się na zewnątrz. Trzy kondygnacje mają od wewnątrz ażurowe balkony, tak że z dołu widzi się cale towarzystwo aż po sufit, w tym także grajków, usadowionych gdzieś na środkowym balkonie. Na jednym z pięter małolaty tańczyły pomiędzy stolikami, było głośno i wesoło. W innej części pubu stały regały z niezliczoną ilością różnych gatunków lokalnego piwa i można było je kupować. Oczywiście nakupowaliśmy różności dla swoich bliskich. W innej części rynku weszliśmy do  Fabryki Czekolady, gdzie na oczach turystów robi się czekoladę, a w sklepiku można kupić wyroby własne lub posiedzieć w małej kawiarence. Dalej byliśmy w Kopalni Kawy, która jest największą kawiarnią lwowską, a zasoby kawy są tak duże, że przechowuje się je pod ziemią. „Górnicy” wydobywają kawę na powierzchnię, osmażają i mielą. Po ubraniu kasku na głowę można zejść do kopalni i przejść się ciemnymi chodnikami. W sklepiku można kupić poza kawą rozmaite pamiątki z nią związane. W innej części rynku weszliśmy do sklepu z piernikami, który wewnątrz wygląda jak domek z bajki i pachnie, że aż w nosie kręci. Jeszcze gdzie indziej widzieliśmy wystawę sklepu z wyrobami z karmelu, istne cuda. Na okolicznych uliczkach jest wiele małych, klimatycznych kawiarenek, każda o innym charakterze. Trochę to przypomina krakowski Kazimierz. W tym miejscu warto zaznaczyć, że wyroby cukiernicze są we Lwowie przepyszne, jak również bardzo dobre jest jedzenie w różnych jadłodajniach, mało wymyślne, ale swojskie i smaczne. Snując się tu i tam zobaczyliśmy bardzo ciekawy sklep z wiśniówką pod nazwą „Pijana Wiśnia”, w którym na licznych regałach waży się wiśniówka i w którym można ją popijać z kryształowych kieliszków, stojąc na chodniku na zewnątrz przy wysokich stołach. Nikt nie kontroluje czy kieliszki wracają do sklepu, a przewijają się tam tłumy ludzi, głównie miejscowej młodzieży. Ale widocznie kieliszków nie ubywa i nie ma powodu, żeby ich pilnować. Młode, rozbawione dziewczyny to niesamowite „laski”, są dobrze ubrane i nie różnią się niczym od dziewczyn w Polsce czy gdziekolwiek. Generalnie trzeba stwierdzić, że gdyby nie ukraińskie napisy w mieście, nie byłoby żadnej różnicy czy jesteśmy we Lwowie, czy w innym zakątku Europy.  Niestety wesoły, młodzieżowy gwar w „Pijanej Wiśni” czy w „Teatrze Piwa” stanowił dla nas wielki dysonans w zderzeniu z faktem trwania wojny na wschodniej Ukrainie. Ale to odrębny temat, wykraczający poza ramy niniejszej kroniki.

 

 

6. Wiśniówka na rynku w kryształowych kieliszkach

7. Sklep piernikowy

 

Kolejny dzień zaczęliśmy od śniadania w hotelowej restauracji, na które przybyły inne grupy polskie i zrobił się okropny tłok. Z trudem znajdywaliśmy wolne miejsca. Działał „szwedzki bufet” o dużej różnorodności, a młodzi kelnerzy natychmiast uzupełniali wszelkie braki, jak również szybko i sprawnie uprzątali ze stołów. Mimo dużej ilości gości każdy dość szybko miał miejsce i śniadanie szło sprawnie. Tego ranka pojawiła się Oksana, nasza główna przewodniczka, mieszkanka Lwowa o polskich korzeniach, dobrze mówiąca po polsku. Oksana stale współpracuje z biurem podróży „Karpaty”, ma ogromną wiedzę historyczną, jest wesoła i energiczna i szybko nawiązuje z polskimi turystami dobre relacje. Do tego była odstawiona że ho ho… codziennie inne, nietuzinkowe ciuchy. Pierwszym punktem programu który nam zaproponowała był Wysoki Zamek, dokąd pojechaliśmy naszym autokarem. Wysoki Zamek to wzgórze nad miastem, gdzie obecnie zlokalizowany jest punkt widokowy, z którego rozciąga się wspaniały widok na miasto. Ale w pradziejach to tutaj książę Daniel zbudował swój pierwszy, drewniany  zamek, po którym nie ma śladu. Kolejny, murowany powstał w XIV wieku za Kazimierza Wielkiego, ale i on się nie uchował, poza fragmentem jednej ściany. W XIX usypano tutaj Kopiec Unii Lubelskiej dla uczczenia 300-letniej rocznicy Unii i na  kopiec zużyto sporą część pozostałości z zamku, dewastując kultową ruinę bezpowrotnie. Ale i tak miejsce jest dla Lwowian sercem miasta i jego symbolem, gdyż tutaj zaczęła się jego historia. 

 

8. Punkt widokowy na Wysokim Zamku

 

Z kopca pojechaliśmy do katedry grecko-katolickiej Św. Jura, czyli Św. Jerzego. Katedra wraz z Wysokim Zamkiem i Starym Miastem wpisana jest na listę UNESCO. Katedra w obecnym kształcie powstała w XVIII w. (na ruinach wcześniejszej) i w opinii znawców stanowi najdoskonalsze dzieło europejskiego późnego baroku. Jest przy tym oryginalnym połączeniem sztuki rokokowej z założeniami kościoła wschodniego. Najcenniejszym zabytkiem katedry jest cudowna ikona Matki Boskiej Trembowelskiej z XVII w., ale cenne są też licznie nagromadzone relikwie różnych świętych, w tym szczególnie czczonego w prawosławiu Św. Mikołaja. Ze „Świętym Jurą” nierozerwalnie związana jest osoba metropolity Andrzeja Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry, który dla historyków jest postacią kontrowersyjną i niejednoznaczną, ale uchodził we Lwowie za tak zwanego „porządnego” człowieka.   

 

 

9. Nasza grupa
pod Świętym Jurkiem
9a. Cerkiew grecko-katolicka Przemienienia Pańskiego

 

Z katedry blisko jest na cmentarz Łyczakowski, będący obowiązkowym punktem programu wszystkich polskich wycieczek. Cmentarz Łyczakowski należy do czterech najważniejszych polskich nekropolii (powstał w XVIII w.) i jest obecnie obiektem muzealnym pełnym arcydzieł sztuki kamieniarskiej. Jest też jedną z najpiękniejszych europejskich nekropolii – o ile tak się można wyrazić o cmentarzu. Na bramie kupuje się bilety, po czym rusza w bezkres ścieżek parkowych by popatrzyć na wspaniałe rzeźby (na niektórych czas zatarł napis i nie wiadomo nawet kogo dotyczą) i zadumać się o przemijaniu. Cmentarz jest swoistym mauzoleum wielkich Polaków,  których lista jest bardzo długa. My zwiedziliśmy zaledwie drobną część, ale byliśmy przy grobie Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy (poeta romantyczny, autor wiersza „Kto ty jesteś, Polak mały…”), Artura Grottgera, Seweryna Goszczyńskiego (poeta romantyczny, działacz społeczny, rewolucjonista), Karola Szajnochy (historyk, pisarz, działacz niepodległościowy), Konstantego Juliana Ordona (oficer Wojska Polskiego, powstaniec listopadowy), Stefana Banacha (światowej sławy matematyk) i paru innych. 

 

10. Cmentarz Łyczakowski, grób M.Konopnickiej

 

Wędrując parkowymi alejkami dotarliśmy do obrosłej legendą odrębnej kwatery, zwanej Cmentarzem Orląt Lwowskich. Leżą tam obrońcy Lwowa z lat 1918 – 1920, a są wśród nich harcerze, gimnazjaliści i studenci, w tym kilkunastoletnie dzieci (najmłodszy „obrońca” miał 14 lat). Do walk ulicznych o Lwów doszło między Polakami i Ukraińcami pod koniec pierwszej wojny światowej, gdy zarysowała się wizja odzyskania wolności po latach niewoli i konflikt polsko-ukraiński wisiał na włosku. W mieście ponad połowę ludności stanowili Polacy, jednak tereny podmiejskie i okoliczne wsie w większości zamieszkiwali Ukraińcy. Oni też postanowili utworzyć we Lwowie stolicę Zachodniej Ukrainy i 1 listopada 1918 przejęli kontrolę nad miastem i wywiesili swoją flagę. To wywołało natychmiastową reakcję ludności polskiej, która ruszyła do boju, dzieci nie wyłączając. W ciągu 3 tygodni walk ulicznych zginęło ok. 200 uczniów i studentów (niemal połowa wszystkich poległych). 20 listopada przybyło z odsieczą wojsko polskie i Polacy wygrali tą batalię, a Lwów stał się znowu miastem polskim – niestety tylko na 20 lat. Idea uczczenia obrońców Lwowa pojawiła się zaraz po ustaniu walk i rozpisano konkurs na budowę cmentarza-pomnika. Wygrał ją student politechniki lwowskiej, uczestnik walk Rudolf Indruch, który nie wziął honorarium. Cmentarz powstał w 1925 roku i do kolejnej wojny chowano na nim również inne zasłużone osoby, które w taki czy inny sposób przysłużyły się miastu, a zmarły później. Niestety po wojnie zaczęła się  sowiecka dewastacja nekropolii, przybierająca niespotykane rozmiary – było tu wysypisko śmieci, pastwisko dla krów, rozjeżdżanie terenu czołgami, rozkradanie rzeźb i mogił. Historia negocjacji o odtworzenie cmentarza i realizacji tego zamierzenia wykracza poza ramy niniejszej kroniki, należy jedynie podsumować że dziś cmentarz znowu istnieje (choć lwy przy bramie nie wróciły jeszcze na swoje miejsce) i zaledwie od kilku ostatnich lat mogą tu przyjeżdżać regularne wycieczki i swobodnie spacerować między mogiłami (wcześniej można to było robić ukradkiem i nie grupowo). Trzeba przyznać, że cmentarz robi ogromne wrażenie. Emocji było tyle, że na poniedziałek wystarczyło. Odwieziono nas do hotelu i była chwila na złapanie oddechu i nastrojenie się na inne nuty. 

 

11. Cmentarz Orląt Lwowskich

 

Bo tego wieczoru mieliśmy zamówioną kolację w hotelu „George”, dokąd poszliśmy o ustalonej godzinie pieszo. Hotel jest obiegowo zwany „głównym meblem w salonie miasta”, w 1901 roku przebudowanym w stylu wiedeńskiej secesji. Nocowali tutaj: Balzak, Liszt, Paganini, Piłsudski, Franciszek Józef, Ravel, Kiepura, a ten ostatni śpiewał swoim fanom z balkonu. Sala główna jest nadzwyczaj skromna, właściwie główną dekorację stanowią archiwalne zdjęcia na ścianach. Za komuny było tutaj biuro turystyczne. Ale historia obiektu jest bogata, powiększona o fakt, że tutaj zaręczyli się Henia rodzice. Nie mógł więc tu nie zawitać, a my wszyscy także. Kolacja była przygotowana, wszystko smakowało wybornie, niestety kelnerzy tak się uwijali, że biesiada nie trwała zbyt długo. Ale co użyliśmy, to użyliśmy.

 

 
12. Hotel „George”

 

Wcześniej jeszcze, wędrując do Żorża, minęliśmy pomnik Adasia Mickiewicza, przy którym uwieczniliśmy się na wspólnej fotografii. Monument był zawsze centralnym punktem orientacyjnym miasta. Szczęśliwie przetrwał zawirowania historii XX wieku, nigdy nie został zniszczony ani usunięty i tak  sobie stoi spokojnie ponad 100 lat.

 

 
13. Nasza grupa z Adaśkiem Mickiewiczem

 

Wieczorem snuliśmy się po uliczkach, sklepikach i knajpkach. Parę osób w swoich wędrówkach zawędrowało do kościoła garnizonowego (Jezuitów), gdzie cała ściana lewej nawy wyłożona jest „pamiątkami” z Majdanu w postaci łusek od pocisków i dziesiątkami zdjęć osób poległych w tej wojnie. Robi to wstrząsające wrażenie. 
Kolejnego dnia program znów był napięty i rozpoczęliśmy go od Kasyna Szlacheckiego. W minionych wiekach było to centrum hazardu dla arystokracji, gdzie panowie oddawali się temu nałogowi, a panie w innych salonach plotkowały. Szczególnie w pamięć zapadła sala czerwona, gdzie z kranu nad zlewem zawsze lał się szampan. Na zapleczu budynku były stajnie dla koni powozowych, gdyż bawiono się tu z pewnością do rana. Niestety dziś szampan się nie leje, ale wystrój kasyna pozostał niezmieniony, zachowały się piękne drewniane boazerie i schody, mozaikowe podłogi i stare kominki. Dziś obiekt pełni funkcje reprezentacyjne i niezmiennie zachwyca (podobno chciała go kupić prezydentowa Clintonowa). Z kasyna energicznym krokiem powędrowaliśmy dalej i wkrótce naszym oczom ukazał się dostojny gmach uniwersytetu lwowskiego. Wszyscy wiedzą, że przed wojną był to renomowany uniwersytet im. Jana Kazimierza, założony przez tegoż króla w roku 1661 i należący do najstarszych uniwersytetów Europy wschodniej. Wykładali tu wybitni uczeni, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska: Benedykt Dybowski (przyrodnik, zoolog, podróżnik, badacz Bajkału i Kamczatki, ojciec polskiej limnologii, powstaniec styczniowy), Henryk Arctowski (geograf, podróżnik, badacz krajów polarnych), Jan Kasprowicz (poeta, dramaturg, krytyk literacki), Oswald Balzer (jeden z rektorów, historyk prawa, członek wielu towarzystw naukowych), Fryderyk Papee (historyk, bibliotekoznawca, dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej), Eugeniusz Romer (geograf, twórca nowoczesnej polskiej kartografii, członek wielu towarzystw naukowych w kraju i na świecie), Szymon Askenazy (historyk, twórca lwowskiej historycznej „szkoły Askenazego”), Włodzimierz Trzebiatowski (fizykochemik) i przede wszystkim matematycy o światowej sławie ze Stefanem Banachem na czele (Banach w niektórych źródłach stawiany jest na równi z Kopernikiem i Skłodowską – Curie). Obecnie jest to ukraiński uniwersytet im. Iwana Franki, którego imieniem nazwano także park miejski obok, gdzie też przez chwilę byliśmy. Idąc dalej przystanęliśmy przed monumentalnym pałacem Potockich, gdzie obecnie mieści się galeria sztuki i ponoć wiszą w niej cenne obrazy. Nie było czasu aby wejść do środka, więc jest jeszcze jeden pretekst by wrócić do Lwowa w przyszłości.

 

   
14. Kasyno Szlacheckie 15. Uniwersytet we Lwowie, kiedyś im. Jana Kazimierza

 

Wędrowanie nadwyrężało nieco siły, także panujące gorąco odbierało energię. W pewnej chwili przystanęliśmy aby pozbierać rozproszoną gromadkę i zobaczyliśmy za plecami zachęcający szyld kawiarni. Oksana zgodziła się na małą przerwę i zupełnie niechcący  znaleźliśmy się w jednej z najlepszych aktualnie kawiarni lwowskich, w tak zwanej Aptece Mikolascha. Mieszcząca się tu kiedyś apteka była przez wiele lat najbardziej znaną i najlepszą apteką we Lwowie. Pracował tutaj twórca lampy naftowej Ignacy Łukasiewicz i jego kolega Jan Zeh. Wnętrze kawiarni utrzymane jest w ciemnych kolorach ze złotymi ornamentami, ozdobą są stare plakaty, zdjęcia archiwalne i drewniane meble. Na ścianach wiszą portrety Łukasiewicza i Zeha, a także Franciszka Józefa. Ciastka są przepyszne, nie wiadomo co zamawiać. Także kawa smakowała wybornie, tym bardziej że regenerowała siły. Doprawdy nie chciało się wychodzić. 

 

16. Kawiarnia „Apteka Mikolascha”

 

Ale pobiegliśmy dalej, bo Oksana poganiała. Dotarliśmy do katedry katolickiej, kolejnego zabytku robiącego ogromne wrażenie. Katedrę zaczął budować Kazimierz Wielki, ale budowa trwała prawie 100 lat. Potem wielokrotnie ją przebudowywano, przy okazji dewastując starsze ołtarze i kaplice. Ale to co widzi się dziś stale zachwyca. Są tu witraże Jana Matejki, Józefa Mehoffera i Tadeusza Popiela, polichromie  Stanisława Stroińskiego, rzeźby wielu znanych artystów, w tym ołtarz główny Macieja Polejowskiego. Są tu wspaniałe kaplice i epitafia wielu postaci historycznych: Wojciecha Dzieduszyckiego (polityk, członek rady Państwa i minister dla spraw Galicji w Wiedniu), Klementyny Hofmanowej (pisarka i feministka), Jana z Dukli, Zygmunta Felińskiego (metropolita warszawski, wielki patriota, obecnie święty), innych kapłanów uznanych z czasem za świętych (w tym także Jana Pawła II). Jest tablica ufundowana w 50-lecie zbrodni katyńskiej i tablica upamiętniająca śluby króla Jana Kazimierza w XVII. Przewijają się nazwiska Jabłonowskich, Ossolińskich, Tarnowskich, Żółkiewskich, Wiśniowieckich i innych. Język polski jest wszechobecny, pomieszany czasami z łaciną, ale cyrlicy się nie widzi. Obraz z ołtarza głównego zabrali Polacy  opuszczając rodzinne strony i znajduje się obecnie w Krakowie. Podobny los spotkał wiele innych przedmiotów kultu dawnej Ukrainy, Polacy wyjeżdżając zabierali je chcąc uniknąć zniszczenia lub profanacji. W miejscach pierwotnych znajdują się kopie, dotyczy to także katedry lwowskiej.

 

   
17. Ołtarz główny Katedry Katolickiej 17a. Wnętrze Katedry Ormiańskiej

 

Obok katedry stoi niezwykła kaplica Boimów z lat 1909 – 1915, jeden z najcenniejszych zabytków Lwowa. Niestety była zamknięta i nie weszliśmy do środka, ale zewnątrz też robi ogromne wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi katedra ormiańska z XVII w., mimo że  100 lat temu dokonano gruntownej rekonstrukcji. W tym wypadku rekonstrukcja i modernizacja  spowodowała zyskanie na wartości artystycznej, gdyż obiekt wzbogacił się o wspaniale malowidła ścienne Jana Henryka Rosena, polskiego artysty, który zrobił potem karierę w Stanach Zjednoczonych. W czasie wojny budynek był magazynem zrabowanych dzieł sztuki i dzięki temu  uchronił się przed dewastacją.  W katedrze panuje półmrok i klimat jak sprzed wieków. Jest to niewątpliwie perełka wśród zabytków Lwowa i przewijają się przez nią tłumy turystów. Historia Ormian polskich jest bardzo ciekawa, ale znów – nie miejsce tutaj na jej rozwinięcie. Wspomnieć tylko warto iż Ormianie wyznawali własną odmianę chrześcijaństwa i pierwsi wprowadzili ją jako religię państwową. Liturgia ormiańska należy do najstarszych na świecie, jej obecna wersja pochodzi z VI wieku, z elementami z IV wieku. W XVII w. zawarli unię kościelną z Rzymem. 
Powędrowaliśmy dalej i weszliśmy na chwilę do kościoła Dominikanów – obecnie cerkiew greckokatolicka. Początki kościoła sięgają XIII w., gdyż od tamtej pory datuje się działalność misyjna dominikanów na Rusi. Ale obecny kształt kościoła  to XVII wiek i wg niektórych znawców jest to najdoskonalszy barok lwowski (konkuruje więc ze Św. Jurą). Oryginalny cudowny obraz Matki Boskiej  Zwycięskiej z XV w. znajduje się dzisiaj w Gdańsku, a nie mniej słynna Matka Boska Jackowa w Krakowie – we Lwowie są kopie. Ale pod kopułą pozostały sylwetki dominikańskich świętych  wyrzeźbione w drzewie lipowym i pozłacane, a w różnych zakątkach kościoła zobaczyć można białe, marmurowe pomniki, w tym wspaniały Artura Grottgera. Obok  kościoła stoi sobie ogromna postać Nikifora, który jak wiadomo całe życie spędził w Krynicy, ale matkę miał Ukrainkę, więc Ukraińcy mają go za swojego.

 

 

18. Do widzenia Lwów

 

Tego dnia zwiedziliśmy też dwie najważniejsze cerkwie Lwowa: ogromną, piękną cerkiew greckokatolicką Przemienienia Pańskiego (1906) i prawosławną  Uspienską  (Zaśnięcia MB) z przełomu XVI/XVII w. Na zachodniej Ukrainie dominuje grekokatolicyzm, więc cerkiew prawosławna jest tym bardziej łakomym kąskiem dla dociekliwego turysty – niestety nawa główna cerkwi była zamknięta kratą, więc tylko poprzez metalowe szczebelki mogliśmy zobaczyć wnętrze. Jest to bardzo ciekawy zabytek, ołtarz główny stanowi połączenie wpływów łacińskich i wschodnich, ikonostas jest niski (w przeciwieństwie do standardu), wnętrze zawiera wiele cennych ikon i obrazów. Ale nawet gdyby udało się wejść do środka, to i tak głowa odmawiała już posłuszeństwa i natłok informacji nie dawał szans na przyjęcie większej ich ilości. 
Wszystko co zobaczyliśmy było interesujące i poruszało. Jeden z naszych kolegów westchnął na koniec: dobrze że nie mam żadnych lwowskich korzeni, w przeciwnym wypadku ciężko zniósłbym tą wycieczkę. 
No cóż, ludzie ludziom zgotowali los taki a nie inny. Wypada się cieszyć, gdy dobra kultury trwają i gdy są dostępne dla tych, którzy chcą ich smakować i dotykać. We Lwowie zniszczono wiele zabytków, ale to co zostało mile zaskakuje i zachęca do powrotu.

 

Tekst: Ewa Formicka 
Zdjęcia: Ewa Formicka, Heniu Geringer
Wstawił na stronę: Ewa i Olo

XVII Rajd Bieszczadzki, 2018

 

Na rajd Starych Koni w roku 2018 przyjechało 16 osób. Bazą była Zatwarnica w Bieszczadach, wieś leżąca w Parku Krajobrazowym Doliny Sanu, w dolinie między pasmem Otrytu i pasmem Połoniny Wetlińskiej. Organizatorem i właścicielem koni był jak od wielu lat Józek, natomiast wozem powozili nowi woźnice, Paweł i Rysiek. Przyjechał Heniu z Marysią, Renia i Andrzej, Eta, Dorota, Aldona, Majka, Jaga i Walter, Wojtek i Lalucha, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Kach i Maciek warszawski. Koni przywiózł Józek więcej niż było trzeba i ostatecznie wzięliśmy Berdankę, Basiora, Bojara, Eldika, Fikusa i Emira, a Józek poprowadził rajd na Gastończyku. Zakwaterowani zostaliśmy w bardzo dobrej jakości Ośrodku Wypoczynkowo – Szkoleniowym, który miał tę zaletę, że wszystkie pokoje były dwuosobowe z łazienkami, ale tę wadę że … co tu dużo mówić, był mało kameralny i nieco za ekskluzywny. Pomysł na ten właśnie ośrodek wzbudził początkowo popłoch, ale ostatecznie, tak jak zawsze, stworzyliśmy sobie „swój intymny, mały świat” i bawiliśmy się świetnie.
Tego roku mniej niż zwykle galopowaliśmy, ale okolice Zatwarnicy są mocno górzyste i rozpędzać się nie da. Jednocześnie wkoło jest tak pięknie, że wrażenia wizualne rekompensowały wszystko. Są to głębokie Bieszczady i gdzie by się nie ruszyć, widoki zapierają dech w piersiach. Więc doznań podnoszących poziom endorfin mieliśmy co niemiara, choć nie zawsze był to galop.

 

 

1. Rajd to piękna przygoda

2. Zatwarnica

 

Niestety Zatwarnica leży „na końcu świata”, z Wrocławia jedzie się 10 – 14 godzin (w zależności kto ile błądził). Przez pół nocy z piątku na sobotę zjeżdżaliśmy się i rano każdy był lekko nieświeży. Ale nie zmieniło to faktu, że konie rżały niecierpliwie i na żadne ulgi nie było co liczyć. Przy śniadaniu Józek zakomunikował że konie stoją w znanym z poprzedniego roku Dwerniku i pierwszy dzień rajdowy (sobota) będzie polegał na przeprowadzeniu ich z Dwernika do Zatwarnicy. Do Dwernika pierwsza grupa pojechała samochodem organizatora, a konkretnie „dziadkiem” (czyli busem taty dwernickiej szefowej, który woził nas w ubiegłym roku). Konie w Dwerniku stały na pastwisku wysoko ponad wsią, więc samo dojście do nich, stromo w głębokim błocie, dało dobrze w kość zmęczonym kowbojom. Ale każdy wie że rajd nie jest urlopem wypoczynkowym, że wręcz za własne, ciężko zarobione pieniądze trzeba się tam mocno umordować. Więc przywlekliśmy jakoś stadko na dół, oskrobaliśmy z błota i ruszyliśmy w drogę. Las był gęsty, błoto po pęciny, było dość stromo pod górę, więc jechaliśmy głównie stępem. Pierwsza grupa jechała regularnym żółtym szlakiem turystycznym. W rejonie wsi Chmiel odbyliśmy wesoły piknik. Miejsce nie było zbyt komfortowe, nie było gdzie usiąść poza ściętym drzewem. „Cóż, będziemy siedzieć na palach” – jęknęła Eta (której czasem uciekają polskie słowa). „A co, nie siedziałaś nigdy na palu” – skwitował niewinnie Heniu. Więc obsiedliśmy pale, zapłonęło ognisko, upiekliśmy kiełbasę i od razu zrobiło się swojsko. Była nawet herbata z prawdziwego czajnika, gotowana na butli gazowej (nowość). Heniu z Manią obwieścili swoje gliniane gody i w ramach przypieczętowania tego jubileuszu rozbili na szczęście wielki, gliniany dzban. Następnie zaserwowali babkę wielkanocną, którą Marysia wygrzebała gdzieś w zamrażarce tuż przed wyjazdem na rajd. Heniu pokroił ją siekierą i smakowała wybornie. Renia dostała w prezencie nowy fartuszek z motywami piłkarskimi (bo właśnie zaczynał się Mundial), więc kręciła się koło garów odpowiednio wystrojona.

 

 

3. Piknik koło wsi  Chmiel

4. Inauguracyjny wieczór

 

W końcu druga grupa dosiadła koni i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy jakiś czas szosą przez Chmiel, potem podjechaliśmy łąkami do góry do miejsca gdzie kiedyś była wieś Ruskie. Zachwycały kwiaty i piękne widoki, było nawet trochę galopu. Wjechaliśmy w gąszcz wszelakiego zielska, drzew i krzewów, znowu nękało błoto i stromy zjazd w dół do Zatwarnicy. Pierwsza grupa podróżowała ok. 1,5 godziny, druga jechała 2 godziny.
Na kolację wystroiliśmy się galowo, a Rudzi postawili wino weselne, które sączyliśmy z przyjemnością. Wojtek uruchomił gitarę i pośpiewaliśmy trochę, aczkolwiek zmęczenie wygoniło towarzystwo do łóżek dość wcześnie.
W niedzielę znowu trasa była stroma, więc głównie pokonywaliśmy ją stępem. Najpierw dojechaliśmy drogą bitą do wodospadu Hylaty (największy w Bieszczadach), skąd zielonym szlakiem dydaktycznym, gęstym lasem pięliśmy się stromo do góry, stając od czasu do czasu by konie złapały oddech. Był to znany z poprzedniego roku szlak do Dwernika (realizowany teraz tylko w połowie, bo Dwernik już „zaliczyliśmy”), który w ubiegłym roku pokonywaliśmy w odwrotną stronę. Las obfitował w głębokie, błotniste koleiny, ale także w łany paproci i parzydła leśnego. Od najwyższego punktu zjechaliśmy stromo czerwonym szlakiem dydaktycznym do wiaty na zboczach góry Dwernik – Kamień, w której biwakowaliśmy w ubiegłym roku, gdy dowieziono na piknik ciepłe drożdżowe ciasto. Tym razem ciasta nikt nie przywiózł, ale grochówka z kotła smakowała wybornie.
Wiata była celem dnia, po pikniku druga grupa ruszyła tą samą drogą z powrotem do Zatwarnicy. Po drodze komuś spadł z głowy kapelusz, a zejść z konia w tych warunkach nie było łatwo (bo jak potem wejść). Właśnie nawinął się samotny turysta, więc podniósł kapelusz, niestety… bał się podejść do konia, żeby go podać. Bardzo się staraliśmy nie pękać ze śmiechu, żeby turysty nie spłoszyć, jakoś musiał ten kapelusz podać. Była to niesamowita operacja, ale się udało.

 

 

5. Ruszamy w dziki świat

6. Wieczór pół-literacki

 

Wieczorem Kach zaprosił na wieczór pół-literacki do salki kominkowej, gdzie zaserwował pół literka wódeczki żołądkowej i pół literka jakiejś innej, tytułem wkupieniem się (był na rajdzie pierwszy raz). Przy wódeczce i ogniu kominkowym śpiewaliśmy sobie przy gitarze i było bardzo przyjemnie. Józek postawił nalewkę z czarnej porzeczki. Na nasz rajd przyjechała Kasia z Krakowa, znana z ubiegłego roku. Już rok temu przygrywała do naszych wyczynów wokalnych na skrzypcach, ale do bieżącego roku poczyniła duże postępy. Bardzo dobrze zgrała się Wojtkiem i wspólny koncert plus nasz wokal dały świetny rezultat. Spędziliśmy piękny wieczór. Czasem ktoś wychodził na świeże powietrze i relacjonował, ile widział wielkich jak smoki świetlików. Robaczki świętojańskie były tego roku ogromne.
W poniedziałek od rana lało. W planie była popołudniowa wizyta u młodych leśników, którzy w sobotę wzięli ślub i zaprosili nas na poprawiny. Ponieważ Józkowi zależało abyśmy się szczególnie wystroili, więc w połączeniu z kiepską pogodą braliśmy pod uwagę rezygnację z jazdy i wyjazd na wesele wozem, dziewczyny w spódnicach. Józek jednak nie chciał rezygnować z jazdy, a nasze stroje konne też uważał za barwne. Więc decyzja o wyjeździe w trasę zapadła, czekaliśmy tylko aż przestanie lać. W między czasie baby spotkały się w kuchni na pierwszym piętrze celem ustalenia jak się wystroimy i co zawieziemy nowożeńcom. Eta wysypała na stół woreczek ślicznych, srebrnych, końskich gadżetów które przywiozła z Australii i w pierwszej kolejności wybraliśmy coś dla młodych. Resztę Eta rozdała koleżankom ku wielkiej uciesze obdarowanych. W dobrym nastroju pierwsza grupa ruszyła do koni, a deszcz przeszedł w mżawkę. Ze względu na wesele jazdy były krótkie, po ok. 1,5 godziny. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy do Sękowca i za wsią, po błocie jeszcze większym niż zwykle, wydrapaliśmy się pod górę. Był to błędny kierunek, więc zsunęliśmy się na koniach jak na saniach w dół i znaleźliśmy kolejny wyjazd w górę. Szukanie drogi w błocie i na dużych stromiznach nie było dobrym początkiem, lecz po chwili wydostaliśmy się na łąki ponad Sękowcem w paśmie Otrytu i naszym oczom ukazały się niezwykle urokliwe panoramy. Mimo mżawki i mgły rozkoszowaliśmy się spektaklem, robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy się tu i tam.

 

 

7. W paśmie Otrytu w mżawce

8. Biwak nad Sękowcem

 

Dziewczyny nadrabiały stwierdzeniem, że mgła i mżawka dobrze robią na cerę. Przez wysoką trawę ruszyliśmy dalej, zmierzając do wiaty, która była celem podróży. Powiązaliśmy konie w krzakach, a dojście od koni do wiaty z siodłami w rękach odbywało się w mokrej trawie powyżej pasa. Peleryny były bardzo przydatne. Przyjechał nasz bus z jedzeniem i pochowaliśmy do środka siodła, bo znowu lunęło. Pod wiatą było ciasno, ale wobec pogody działała zasada „im ciaśniej, tym cieplej”. Zjedliśmy wspaniały, rozgrzewający bigos, popiliśmy herbaty z czajnika i sącząc piwo, dowcipkując i śmiejąc się z byle czego przeczekaliśmy rzęsisty deszcz. Potem wróciliśmy tą samą drogą do Zatwarnicy i pojechaliśmy na wesele. Na szosie deszcz znowu lunął, więc niektórzy poubierali peleryny. Ale inni uznali że na podwórze trzeba wjechać z fasonem, więc dzielnie mokli. Grupa wozowa ułożyła piosenkę okolicznościową, którą odśpiewaliśmy państwu młodym, Malwinie i Pawłowi.

 

9. Przybyliśmy na poprawiny wesela

10. Weselne poprawiny

 

Poproszono na salony i młodzi częstowali rozmaitymi nalewkami własnej roboty. Na ząb były pierogi, własny smalec i własne ogórki, sery od Małgosi z Dwernika, owoce i ciasta. Paweł jest strażnikiem przyrody, Malwina dyplomowanym leśnikiem. Opowiadali ciekawie o swojej pracy, o lesie, drzewach i zwierzętach, o różnych ciekawych zdarzeniach, jakich doświadczyli. Można by tak siedzieć bez końca, ale realizowaliśmy własny program, więc w końcu, gdy mokre ciuchy na grzbietach wyschły, ruszyliśmy do domu. Józek bardzo przestrzega zasady aby nie siadać na konia po wypiciu, więc zarządził marsz pieszo z koniem w ręku. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, do domu było blisko. Ale zrobiło się gorąco, wręcz duszno, buty jeździeckie marszom nie sprzyjają, a każdy był na rauszu. Tym niemniej daliśmy radę i jakoś się doczłapaliśmy. Poprawa pogody była dobrym prognostykiem, niestety po dotarciu do mety znowu lunęło jak z cebra i znowu nie dało się wieczorem posiedzieć przy ognisku. Wymyśliliśmy więc „gry i zabawy ludu polskiego” i spędziliśmy nadzwyczaj wesoły wieczór w recepcji Ośrodka. 
Wyprawa wtorkowa była niesamowita. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy drogą szutrową wzdłuż Sanu, który wił się i szumiał, odsłaniając chwilami tak zwane „szumy” na wodzie, czyli niewielkie kaskady. Dalej odbiliśmy w lewo wzdłuż potoku Hulski i pięliśmy się wzdłuż jego nurtu w górę. Im wyżej, tym ścieżka robiła się coraz bardziej wąska, a błota bynajmniej nie ubywało. Osiągnęliśmy etap, gdy z prawej strony zrobiła się przepaść, z lewej pionowa ściana, a na ścieżynce od czasu do czasu leżało zwalone drzewo, które trzeba było objechać. Bywało, że czasem któreś kopyto końskie zawisło w powietrzu. Balansowaliśmy nad przepaścią tak, że każdy miał pietra, do czego potem na biwaku wszyscy się przyznali. Z wielką ulgą przebrnęliśmy ten odcinek, zjechaliśmy w dół do potoku i napoiliśmy konie. Dalej czekała kolejna niespodzianka – droga zaczęła ponownie piąć się w górę, ale wjechaliśmy w dżunglę dziwnych roślin, które sięgały końskich uszu. W naszym gronie jest wielu przyrodników, ale nikt nie miał pojęcia co to za roślina, a najbardziej wyglądała na „marychę”. Do końca rajdu usiłowaliśmy rozszyfrować tą zagadkę i nie rozszyfrowaliśmy jej. Póki co przecieraliśmy dziewiczy szlak i drapaliśmy się na cudnej urody szczyt Ryli. Gdy skończyła się „marycha”, zaczęły się widokowe łąki.

 

 

11. Uff, tu było niebezpiecznie

12. Jedziemy przez „marychę”

 

 

13. Stale było z górki lub pod górkę

14. Słynący z urody szczyt Ryli

 

Na Ryli byliśmy w roku 2009, jest to jedno z najładniejszych miejsc rajdowych, rejon nieistniejącej wsi Krywe. Na Ryli i do wsi Krywe bardzo trudno jest dotrzeć pieszo (z uwagi na odległości), więc dostaliśmy kolejną szansę być w tym cudnym zakątku Bieszczad. Dotarliśmy na szczyt nieco inną trasą niż w roku 2009, ale każda jest niesamowita. Ze szczytu widać Dwernik-Kamień, Wetlińską, wał Otrytu. Kręciliśmy się tam jakiś czas, gdyż szkoda było odjeżdżać. Ale dalsza droga stale była piękna, aparaty fotograficzne trzaskały jak szalone. Zaczął się zjazd w dół, by po drodze przystanąć pod dziką czereśnią i najeść się słodkich jak miód, drobnych, bordowych owoców. Potem były szalone galopy, nadrabialiśmy zaległości poprzednich dni, a zapachy wprost odurzały. Galopem przemknęliśmy przez nieistniejącą wieś Krywe i wspięliśmy się do ruin cerkwi, jedynej pozostałości po niegdysiejszej wsi. Z cerkwi jechaliśmy znaną sprzed 9-ciu lat trasą w stronę Sanu, ale droga totalnie zarosła tarniną i Józek musiał swoją zaczarowaną maczetą wyrąbać tunel. Około 40 minut trwała walka w tarninowym buszem, aż w końcu dało się przejechać. Zjechaliśmy do Sanu, przekroczyliśmy go wpław przy bardzo wartkim nurcie i wreszcie dotarliśmy do miejsca biwaku. Jazda trwała 2,5 godziny.

 

 

15. Zjazd do nieistniejącej wsi Krywe

16. Forsujemy San

 

 

17. Biwak nad Sanem

18. Zjazd do nieistniejącej wsi Hulskie

 

Wozowi już przyjechali, przyjechała też fasolka po bretońsku. Zasiedliśmy na balach pociętego drzewa i cieszyliśmy oczy nachalnymi motylami marki mieniak tęczowy, które się przyczepiły. Mieniak delektuje się końskim potem, a tego na naszych ubraniach i na naszym sprzęcie nie brakowało. Tak że zwierzątka się najadły, my mieliśmy dodatkowy spektakl i po stosownym czasie ruszyliśmy w drogę powrotną. Konna droga powrotna była nieco zmodyfikowana, gdyż Józek postanowił ominąć tarninowy busz. Obie trasy obfitowały w bujną, wilgotną roślinność, w odgłosy dzikiej przyrody i niesamowite zapachy. Był to niezwykły dzień. Miejsce jest tak urokliwe, że po powrocie do domu Józek zapakował na wóz osoby nie jeżdżące konno i zawiózł ich do wsi Krywe, aby zobaczyli chociażby część tego co konni.
Wieczorem wreszcie siedzieliśmy przy ognisku, a księżyc i roje gwiazd ubarwiły posiedzenie. Krążyły różne nalewki, głównie z pigwy (Majki i Kazika, kolegi Józka), piekliśmy też kiełbasę i śpiewaliśmy pełną parą. Towarzysząca nam do tego dnia Kasia żegnała się z nami i na ręce szeryfa ofiarowała prezent w postaci wyrzeźbionego konia w korze drzewa. Wieczór był klimatyczny i bardzo przyjemny, nie chciało się spać i siedzieliśmy długo.

 

 

19. Będzie koncert

20. Płonie ognisko i szumią knieje

 

W środę niestety zrobił się upał. Do tej pory pogoda była optymalna, było ciepło bez gorąca, czasem z deszczem. Wszyscy się cieszyli że uciekliśmy od upałów panujących w całym kraju. Ale tego dnia przygrzało i zrobiło się duszno. Pojechaliśmy jak w poniedziałek do wiaty nad wsią Sękowiec, a po łąkach puściliśmy konie w długi, szybki galop, ciesząc się niepomiernie. Od wiaty pojechaliśmy dalej „stykówką”, czyli drogą leśną na zboczach Otrytu, równoległą do szosy Sękowiec – Chmiel. Celem był tak zwany „drugi wypał”, a konkretnie łąka w pobliżu retort. Było to na wysokości Chmiela, z cudnymi widokami na Park Krajobrazowy Doliny Sanu. Część koni uwiązaliśmy, część puściliśmy luzem, siodła i derki porozkładaliśmy na trawie do wyschnięcia. Wozowi też mieli przyjemną podróż, sporo wozem galopowali, dużo śpiewali do wujowej harmonijki, wuja grał walce wiedeńskie i melodie operetkowe. Tutaj w górach upał nie dokuczał, było w sam raz i bardzo pięknie. Na biwaku rozłożyliśmy stolik turystyczny jako bar kuchenny. Zainstalowano czajnik na butli gazowej, więc znowu była gorąca herbatka i kawa. Paweł dał nura w las i przyniósł ogromną gałąź dzikiej czereśni, więc na deser mieliśmy leśne owoce. Trzeba przyznać że były bardziej cierpkie i nieco gorzkie w porównaniu z tymi z Krywego, ale oskubaliśmy gałąź z przyjemnością. Biwak był tak urokliwy, że znowu nie chciało się nigdzie jechać. Widzieliśmy połoniny jak na dłoni, kontemplowaliśmy widoki popijając kawę lub piwo, niezliczone ilości motyli krążyły koło obozowiska i cieszyły oko. Konie wcinały trawę lub tarzały się w niej i wszyscy mieli fun. W drodze powrotnej druga grupa miała znikomą ilość galopów, gdyż trasa tym razem wiodła nieznacznie w dół. Jeździliśmy po ok. 2 godziny.

 

 

21. Biwakowy bałaganik

22. Na deser dzikie czereśnie, a dla koni bieszczadzka trawa

 

Wieczorem spora grupa wybrała się pieszo do wodospadu Hylaty i siedzieliśmy nad huczącą kaskadą spory czas. Zaczęło zmierzchać i o szarówce ruszyliśmy w drogę powrotną, ze strachem rozglądając się wkoło, czy z krzaków nie wytoczy się misiu. Bo jest to rejon, gdzie one grasują. Na wszelki wypadek robiliśmy dużo hałasu i udało się misia nie sprowokować, ale z drugiej strony… fajnie, gdyby się pokazał. Zamiast misia pokazał się jelonek lub łania, trudno było zidentyfikować w wieczornej mgle. Był to przyjemny wieczór. 
W czwartek znowu było gorąco, ale powiewał wiaterek i chmurki przelatywały po niebie, więc dało się wytrzymać. Pojechaliśmy ponownie do wsi Krywe (lub raczej w okolice, gdzie ta wieś kiedyś była), gdyż jest tam cudnie, a za każdym razem Józek wybierał inne ścieżki. Tym razem najpierw minęliśmy miejsce po nieistniejącej wsi Hulskie, dalej łąkami pod górę i łąkami pod ruinami cerkwi dotarliśmy do biwaku nad Sanem, gdzie staliśmy ostatnio. Oprócz wspaniałego żurku przyjechały dwie blachy ciasta z Dwernika od zaprzyjaźnionej Małgosi, więc znowu wyżerka szła na cały gwizdek. Siedemnasty rajd i za każdym razem to samo – jemy tak bogato, że nie da się nie przytyć. Droga powrotna wiodła tak samo jak pierwszej grupy, tyle że bardziej skorzystała grupa druga. Bo w tym roku nie było sprawiedliwości w galopach, galopowała ta grupa, która miała łąki nieznacznie pod górę (płasko było rzadko). Ci którym wypadło z góry, galopów nie mieli. Ale okolice Krywego są przygodą niezależnie od tego, jakim końskim chodem się je pokonuje. Więc wszyscy mieli dużo przyjemności.

 

 

23. Chwilami było trudno…

24. …a chwilami nadzwyczaj pięknie

 

Tego dnia na każdej jeździe były niemiłe zdarzenia. Na pierwszej jeździe gruchnął z konia Heniu, gdyż jego Emir przestraszył się dużego kretowiska, lub być może czegoś, co na tym kretowisku harcowało. Uskok Emira spowodował rozsypkę pozostałych, ale wszystko dobrze się skończyło. Na drugiej jeździe dojechaliśmy do zagrodzonej łąki i Józek zastosował nowy patent, który wymyślił na okoliczność takich sytuacji (bo nie było to pierwsze ogrodzenie, które spotkaliśmy na swej drodze). Wyciągnął mianowicie z ziemi palik z drutem i podniósłszy go maksymalnie do góry, zrobił wiadukt, pod którym po kolei przejeżdżaliśmy. Swojego konia puścił luzem żeby nie przeszkadzał. Gastończyk nie raz w podobnych sytuacjach stał grzecznie w miejscu i czekał. Tym razem jednak odmaszerował, a wkrótce „poszedł w długą”. Jadący za nim Fikus zrobił to samo, zgodnie ze sztuką, a siedząca na Fikusie Ewa nie była w stanie go przytrzymać. Zatrzymanie Fikusa miało spowodować samoistne zatrzymanie się Gasa, ale nie wyszło. Przytrzymane pozostałe konie zaczęły się denerwować i tańczyć w miejscu, a wszystko działo się w gęstwinie zarośli, gdzie trudno było ocenić sytuację i manewrować. Józek krzyczał za Ewą aby zatrzymała Fikusa, biegnąc za nią ile sił w nogach, ale wszelkie próby Ewy kończyły się przegraną. Więc pomknęliśmy podenerwowanymi końmi za Ewą i Fikusem, aby nie pogłębiać zamieszania. Ostatecznie Gastończyk dobiegł do potoku i zaczął pić i wtedy dopadliśmy zbiega, a konie znowu stworzyły stadko i uspokoiły się.

 

 

25. Czasem gruchnie się z konia

26. Przejeżdżamy zagrodzoną łąkę

 

Po kolacji, mając jeszcze dwernickie ciasto, zasiedliśmy na dworze pod parasolami i spędziliśmy klimatyczny wieczór. Na wzgórzu za domem widzieliśmy nasze konie na tle gasnącego dnia i był to piękny obrazek. Manifestowaliśmy cierpienie, że zostały jeszcze tylko dwa dni rajdu. W euforii wyznaczyliśmy termin rajdu przyszłorocznego – zacznie się on 21 czerwca. Po powrocie do domu zaraz zaczniemy się przygotowywać.
W nocy z czwartku na piątek lało i przyszło solidne ochłodzenie. Dzień wstał ponury, ale trasa miała być lekka i krótka. Po śniadaniu trzeba było okuć Berdankę, bo po raz nie wiadomi który zgubiła podkowę. W końcu okutani bardziej niż zwykle ruszyliśmy w trasę. Za Zatwarnicą wjechaliśmy na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i posuwaliśmy się stępem w kierunku Stacji Ekologicznej w miejscu zwanym Suche Rzeki (być może kiedyś była tu wieś o tej nazwie). Gęsty las zdobiła wierzbówka i bez koralowy, było mglisto i bardzo mokro. Cała trasa w obie strony odbyła się stępem, bo droga była kamienista i nie dawała szans aby poszaleć. Jednak wędrowanie konno po obszarze Parku Narodowego samo w sobie było przyjemnością. Niestety w tym niewinnym terenie miało miejsce kolejne, przykre zdarzenie, trudne do wytłumaczenia. Otóż wóz jadący za końmi w pewnym miejscu chciał się wysforować do przodu, więc zjechaliśmy maksymalnie na pobocze, ustępując drogi. Gdy wóz mijał Bojara, ten z zupełnie niezrozumiałych powodów wpadł w panikę i odskoczył w bok. Bojar znany był ze swoich lęków, ale do tej pory dotyczyły one dużych samochodów na szosach i fruwającej nad grzbietem peleryny, mało delikatnie ubieranej przez jeźdźca. Tym razem spanikował nie wiadomo dlaczego, a gdy uskoczył, znalazł się w rowie pełnym łopianu, co pogłębiło jego strachy. Kotłował się tam z Dorotą na grzbiecie w desperackiej próbie łapania równowagi, aż w końcu doszło do rozłączenia się konia z jeźdźcem i każde pojedynczo wykaraskało się z rowu. Żadne nie odniosło obrażeń, ale wyglądało paskudnie.
Dojechaliśmy do łączki, gdzie Józek zaprogramował biwak i gdzie zaraz po oporządzeniu koni przyjechała dżipem straż leśna by zobaczyć cośmy za jedni. Józek pomachał zezwoleniem, które w odpowiednim czasie załatwił, więc dali nam spokój i mogliśmy przystąpić do biesiady. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Biwak wypadł w miejscu, skąd dalej szlak turystyczny zaczął się gwałtownie wznosić i wyprowadzał na Przełęcz Orłowicza, bardzo ważny punkt w topografii bieszczadzkiej.

 

 

27. Biwak w Parku Narodowym

28. W Bieszczadzkim Parku Narodowym

 

Jazdy były tylko godzinne i liche wyczynowo, ale miejsce zaliczyliśmy bardzo szacowne. A że był to dzień wiankowy, więc przydał się zyskany czas na szukanie kwiatów. Bo kwiatów w samej Zatwranicy nie było, trzeba ich było szukać gdzieś za wsią. Niemniej wianki powstały cudne, jak zwykle i obiad pałaszowaliśmy pięknie udekorowani. Po obiedzie poszliśmy zwiedzać Chatę Bojkowską, obecnie małe muzeum, gdzie oprócz eksponatów można kupić różne drobne pamiątki. A z chaty udaliśmy się na pobliski most na potoku Hylaty, by tradycyjnie rzucić wianki do wody. Woda był mętna i bystra po deszczu, jedne wianki popłynęły, inne zawisły na kamieniach. Znalazła się flaszeczka wysokoprocentowego trunku, więc przyjęliśmy po gulu (niejednym), po czym wystąpili upadkowicze i tłumaczyli się z upadków. Tłumaczenie o niemożności uniknięcia rozstania się z koniem i braku własnej winy uznaliśmy za przekonujące, toteż zostali całkowicie rozgrzeszeni. W wesołych pląsach po szosie wróciliśmy do Ośrodka i kontynuowaliśmy wieczór przy kominku.

 

 

29. Będzie wieczór wiankowy

30. Pod Bojkowską Chatą

 

W sobotę rano lało, ale gdy sprowadziliśmy konie z pastwiska, przestało. Był to ostatni dzień rajdu i mieliśmy odprowadzić konie do Dwernika, więc jechaliśmy tak jak pierwszego dnia, tylko w drugą stronę. Najpierw każdy się naubierał, ale w ostatniej chwili zdejmowaliśmy co się dało, gdyż zrobiła się piękna pogoda. Różnica w stosunku do jazdy pierwszego dnia była taka, że nie robiliśmy biwaku w Chmielu, tylko pod sklepem była szybka zmiana jeźdźców i jechaliśmy po krótkiej przerwie dalej. Osoby jeżdżące na dwie tury miały więc 5 godzin jazdy ciurkiem. Powodem braku biwaku w Chmielu był zaplanowany dłuższy postój w Dwerniku, gdzie „U Szeryfa” czekał poczęstunek. Dwernik zapisał się w naszych wspomnieniach bardzo dobrze, więc lunch na starych śmieciach był miłą perspektywą. Obiekt był w tym roku w remoncie, więc tylko z tego powodu nie mogliśmy w nim zamieszkać. Ale posiedzieć godzinkę czy dwie i pojeść wspaniałych serów własnej produkcji – dobre i to. Natomiast trasa na odcinku Chmiel – Dwernik okazała się dość upiorna, gdyż przyszła ulewa i peleryny nie pomogły przed zmoknięciem. Zrobiło się też bardzo ślisko na błocie, a w ostatniej części trasy mieliśmy na tej ślizgawicy stromy zjazd w dół. Błoto swojsko chlupało, koniom rozjeżdżały się nogi. Zjazd był bardzo trudny. Ale w samym Dwerniku znowu wyszło słońce, więc Józek zarządził szalone galopy wkoło wsi, bo na zakończenie rajdu zawsze musi być jakiś szalony akcent. Błoto spod kopyt oblepiało nasze twarze, peleryny fruwały i furczały jak flagi na wietrze. Na koniec był zjazd łąką tak stromy, że koniska ponownie robiły nam za sanie, na których zsuwaliśmy się na dół do wsi. Więc akcencik był dość hard-corowy. Dobrze że nikt się nie wywalił. Po zejściu z koni z przyjemnością pozbyliśmy się peleryn, gdyż każdy nieźle się upocił. Ale gdy prowadziliśmy wierzchowce na wysokie pastwisko, przyszła kolejna ulewa, a peleryn już nie było. W ulewie bez żadnej osłony dowlekliśmy się na górę i z przyjemnością pozbyliśmy się koni, próbując zejść na dół nie łamiąc sobie nóg. Byliśmy mokrzy i utytłani w błocie, końcówka jazdy wycisnęła z nas ostatnie soki – szczególnie z osób po pięciu godzinach jazdy. Ale potem były już same przyjemności, serki, pieczona kiełbasa z sosem cebulowym, napitki i wesołe pogaduszki. Spędziliśmy w Dwerniku miły czas. Nie każdy zdążył wyschnąć, ale co tam, wkrótce jedziemy do domu.

 

 

31. Błotko i górka

32. Leje

 

 

33. Najedliśmy się serów i pieczonej kiełbasy

34. Kończymy rajd Heniowym hymnem

 

Póki co pojechaliśmy „dziadkiem” do Zatwarnicy i tam zregenerowaliśmy nadwątlone organizmy. Po kąpieli, zmianie odzieży i krótkim odpoczynku zeszliśmy do salki kominkowej na pożegnalną kolację, gdzie jak zwykle wszyscy wszystkim za wszystko dziękowali.
Rajd był piękny i zakończył się bez ofiar, a wspomnień starczy na długą zimę. Plany na kolejne spotkanie za rok będą inspiracją i siłą, dzięki której trudom życia po prostu się nie damy.
Ostatnim akordem tegorocznego rajdu była wycieczka do Lwowa. Z czternastu osób uczestniczących w rajdzie bieszczadzkim, aż dziesięć pojechało z Bieszczad prosto do Lwowa. Wycieczkę zorganizowało nam biuro podróży z Ustrzyk Dolnych „Karpaty”, zapewniając autokar, hotel, wyżywienie, pilota i przewodnika, oraz ciekawy program.

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy rajdu
Wstawił na stronę: Olo i Ewa

XXVIII Spęd Starych Koni

Może warto napisać parę słów o genezie tego spotkania. Jeszcze w Salinie doszliśmy do wniosku, że na modłę dawnych spotkań porajdowych warto zorganizować spotkanie posalińskie. Ustaliliśmy z grubsza termin, a Majka Ogielska oznajmiła, że zna miejsce świetnie nadające się do tego celu i gotowa jest sprawę popilotować. Cóż z tego skoro okazało się, że miejsce choć istotnie  atrakcyjne jest obłożone rezerwacjami do końca roku. W dodatku Majka z powodów rodzinnych nie będzie mogła w ogóle wziąć udziału w spotkaniu. Zaczęliśmy więc usilnie poszukiwać jakiegoś innego miejsca. Wreszcie Iwona zaproponowała, że może zająć się organizacją spotkanie w „Trzcinowy  Zakątku”  – miejscu, które odkryła w ubiegłym roku. W międzyczasie spora grupka „Starych Konie” Stwierdziła, że jak spotkanie, to dlaczego tylko salinian.  Postanowiłem więc, że zorganizujemy regularny Spęd  Starych Koni i nadamy mu kolejny numer XXVIII. Tak też się stało. Początkowo liczba chętnych przekroczyła trzydziestkę i wciąż rosła. Wszakże różne sprawy rodzinne, zdrowotnie i losowe nie pozwoliły wielu z nich przybyć. Ostatecznie w spędzie wzięło udział 20 osób, z czego „salinianie” stanowili mniejszość. 

A teraz kilka słów o „Trzcinowym Zakątku”. Jest to agroturystyka w Miastku, na pojezierzu Lubuski, w terenie często odwiedzanym przez dawne rajdy AKJ-towskie. Iwona odkryła to miejsce w ubiegłym roku i zachwyciła się nim, co wcale nie okazało się przesadą. Miejsce „kultowe” w  pięknym otoczeniu. Pokoje wygodne,  schludne, choć nie luksusowe. Konie świetnie ułożone, kajaki, smakowita kuchnia, szalenie mili gospodarze. Wokół urozmaicone tereny  do jazd i niezliczone szlaki rowerowe, piesze i wodne do kajakowania (tego ostatniego nie mogliśmy niestety doświadczyć). 

1. Trzcinowy Zakątek – czyli wszystko co nam potrzeba do szczęścia 2. Agroturystyka „Trzcinowy Zakątek” w penej krasue

 

Do Trzcinowego Zakątka zaczęliśmy zjeżdżać się w piątek. Z radością powitaliśmy Woja Woyta i Laluchę, którzy mimo trudnych warunków, gnali przez pół Polski by się z nami spotkać. Program rozpoczęliśmy uroczystym ogniskiem połączonym z grillem. Gospodarze zaserwowali nam przeróżne pieczone mięsiwa i smaczne sałatki. Gdy wydawało się że konsumpcja  dobiega końca, Renia wystąpiła ze wspaniałym deserem – ciastem orzechowo-migdałowym, co wszyscy Przyjęli entuzjastycznie jako wspaniałe zakończenie uczty. Oczywiście skoro był Wuja Woyt, to była gitara, śpiewy i nawet tańce przy ognisku. O dziwo śpiewy  wchodziły nam nie najlepiej. Mieliśmy trzy niekompatybilne śpiewniki, a do tego brakowało nam etatowych „zapiewajłów”, Henia którego zmogła niestrawność i Doroty która miała przyjechać dopiero nazajutrz. O trunkach tu nie wspominam, były i to zacne, w stosownych ilościach. Balowaliśmy do późnych godzin nocnych.

3. Zapłonęło ognisko 4. Kiełbasy i kaszanki z grila szybko znikały z talerzy

 

5. Trzeba przy ognisku trochę pośpiewać 6.  …. i potańczyć

 

Nazajutrz, w sobotę, wszyscy stawili się punktualnie o godz. 9-tej na śniadaniu, bo program był bogaty. Jeźdźcy po  śniadaniu osiodłali i dosiedli rumaków, a pozostali wybrali się spacerem do  nieodległego Górska, gdzie pan Murek – rzeźbiarz, stworzył kolekcję ptaków własnoręcznie wystruganych i odpowiednio pomalowanych. Oglądaliśmy to kilkanaście lat temu, ale to jest nie jedyny jego wyczyn. Już wówczas, rozpoczął wiekopomne dzieło – ilustrację Pana Tadeusza  w postaci wielkich płaskorzeźb. Obecnie zilustrował już osiem ksiąg – po trzy płaskorzeźby (1m x 1,5 m) na każdą księgę. Prócz tego można podziwiać liczne rzeźby figuralne (w drzewie) pochodzące  z odbywających się w Górsku plenerów rzeźbiarskich.

7. Konie trzeba wyczyścić i osiodłać pod wiatą 8. Zastęp szykuje sie do wyjazdu w teren
9. Piesi zbierają się na wycieczkę do Górska 10. Plansze do „Pana Tadeusza”  pana Murka i rzeźby figyralne z plenerów 

 

Gdy piesi i konni powrócili z wycieczki czekała na nas gorąca zawiesista zupa, którą rozgrzaliśmy się, by następnie zasiąść do bryki. Gospodarz obwiózł nas po okolicy. Podziwialiśmy kolorowe jesienne lasy, wyzłocone od klonów i zaczerwienione od buków. Wszystko na tle soczystej zieleni sosen. Z punktu widokowego obejrzeliśmy jezioro Dominickie  i okolice w których rajdowaliśmy w zamierzchłych AKJ-towskich czasach. Na bryczce rozgrzewaliśmy się ekologicznymi trunkami, zresztą wszystko było nadzwyczaj ekologiczne, wszak to tereny „Natura 2000”.

11. Przejażdżka wozem konnym po okolicy 12. Tuczarnia gesi – niedługo Świętego Marcina

 

Wróciliśmy gdy zaczęło zmierzchać. Jak nieco ogarnęliśmy się czekała już na nas wystawna kolacja, a że to się działo w oktawę imienin Jadwigi i urodzin Pani Zgagi, która to w dodatku zdobyła w tym roku Mistrzostwo Polski w jakiejś konkurencji kowbojskie, więc na stół wjechały znów pyszna ciasta, zaś Olowie, którzy obchodzili w tym roku czterdziestolecie ślubu wystąpili z okazałą flachą whisky. Gospodarze zapewnili muzykę i zimny bufet, więc zabawa była szampańska. Rozpoczęły się tańce  i na przemian, śpiewy przy wujowej gitarze. Ze śpiewami szło nam trochę lepiej (była już Dorota), ale i tak stwierdziliśmy, że trzeba zmontować i powielić śpiewnik z prawdziwego zdarzenia. Wuja Woyt zaproponował, aby pięć osób wytypowało zastaw piosenek i te które się powtórzą trzykrotnie wejdą do śpiewnika. Osoby te zostaną wybrane spośród najaktywniejszych śpiewaków. Wuja zrobi selekcję i zadba by śpiewnik został wydane. Słowa piosenek powinny być wydrukowane możliwie dużymi czcionkami.

Zabawę zakończyliśmy jak nakazuje tradycja wypiciem zdrowia Konia. A że na nazajutrz miał zostać zmieniony czas na zimowy, w proteście przeciw temu wypiliśmy zdrowie Konia o godzinę wcześniej (zamiast o godzinę później). Nie mniej wszyscy byli zadowoleni, że  jutro pośpimy trochę dłużej.

14. Po kolacji sładkości od ofiarodawczyń 15.  Trzeba teraz pospiewać

 

16.  …. i potańczyć w zacisznym lokalu 17.  …. a na koniec wypić zdrowie Konia


Niedzielne śniadanie było równie smaczne i obfite jak dotychczasowe posiłki. Wielkopolska słynie z dobrych wędlin, a gospodarze zadbali też o obfitość pomidorów, ogórków i innych wiktuałów na stole. Po śniadaniu niektórzy poszli na jazdę konną, inni na spacer po lesie. Ustaliliśmy, że w Trzcinowym Zakątku spotkamy się w przyszłym roku na wiosnę (24-26 maja 2019), a o szczegółach porozmawiamy jeszcze  na wigilii klubowej (14 grudnia 2018).  Nadeszła pora pożegnań, bo niektórych czekała daleka droga. Zaczęliśmy się rozjeżdżać każdy w swoja stronę. Pogoda, która dotąd dopisywała zaczęła się psuć. Wracaliśmy w deszczu, ale z nadzieją, że znów słońce zaświeci, a my niedługo spotkamy się znowu.  

 
Autor tekstu: Olo
Zdjęcia : Zbyszek B, i Hanka Olowa 

XV Rajdobóz Starych Koni, Salino 2018

Sprawozdanie opracowane przez Formisię i Ola

 

Rajdobóz w roku 2018 odbył się ponownie w Salinie na Kaszubach. Wiodącą rolę w wyborze miejsca odegrała teoria Henia mówiąca, że po obłaskawieniu i „wychowaniu sobie” organizatora warto jest spijać śmietankę przez kilka kolejnych sezonów. Tak właśnie było – wiosną wystosowaliśmy do szefowej ośrodka Żanety maila z listą sugestii i oczekiwań odnośnie podniesienia standardu ośrodka i dostaliśmy zwrotne zapewnienie, że wszystkie postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało – ośrodek został odświeżony, wymieniono bieliznę pościelową, zakupiono nowy bojler, zatrudniono kucharkę i ustalono inną koncepcję jazd konnych, bardziej przyjazną dla osób nie jeżdżących. Nie udało się niestety przybliżyć jeziora ani wybrzeża Bałtyku, ale wszystkie innowacje które organizatorzy wprowadzili zostały pozytywnie ocenione, a atmosfera jaką potrafimy sobie wypracować przebija wszelkie drobne mankamenty. No, może trudno nazwać drobnym mankamentem półgodzinną odległość od stajni do plaży, ale coś za coś – było naprawdę świetnie. A nad morze jeździło się codziennie i odległość która była do pokonania nie stanowiła problemu. Tym bardziej, że po drodze jest sympatyczna mieścina Choczewo, gdzie każdy samochód robił obowiązkowy postój celem spenetrowania lokalnych sklepików, lumpeksów nie wyłączając.

 

1. Hippodrom w Salinie

2. Pierwsza rajdobozowa kolacja

 3. Pierwsza jazda

 

W rajdobozie w Salinie wzięło udział 18 osób, w tym miejscowi Wojtek i Lalucha. Przybyła też nowa twarz – Maciek Ś. dobrze jeżdżący konno kolega Kacha, który  szybko się z nami zintegrował.  Spędziliśmy piękny czas, a pogoda była jak zamówiona – cały czas słonecznie, bez uciążliwych upałów. Szef obiektu Leszek mało się w tym roku z nami integrował, ale latorośle w osobach szefowej hotelu i karczmy Żanety oraz szefa stajni Michała dokładali wszelkich starań, aby było miło i sympatycznie. Żaneta na wiosnę urodziła synka Stasia, który stał się obozową maskotką i dziewczyny bawiły dziecko jak swoje.

Konno jeździło 8 osób, a koni mieliśmy do dyspozycji 5. Dwie kobyły znaliśmy z ubiegłego roku (Florka i Dracena), nowymi była ciągnąca Figa, trochę leniwy i wybijający w kłusie Verdi i w sam raz Majorka. Dracena to najspokojniejszy koń w grupie, jedynie rżała przez pół jazdy, gdyż w stajni zostawiała źrebaka. Florka natomiast ciągnie jak sto diabłów, więc przypadała silnym facetom, ale i tak jednego poniosła. Był też jeden upadek z Figi, mający miejsce w falach Bałtyku. Ale generalnie jazdy konne były piękne i nie mogliśmy się nimi nacieszyć. Lasy kaszubskie są bezkresne i bardzo urozmaicone, a kompleksy w rejonie Salina są objęte programem „Natura 2000”, co mówi samo za siebie.

W tym roku Wojtek wziął sobie „na ambit” i zaproponował bardzo urozmaicony program pobytu. Nie było dnia bez atrakcyjnego wypadu w jakieś ciekawe miejsce, ale też było dużo czasu na wyjazd nad morze lub nad jezioro. Jednym słowem rajdobóz udał się pod każdym względem i zostawi piękne wspomnienia.

Większość osób przyjechała w sobotę po południu, ale część już w piątek, a niektórzy dopiero po niedzieli. Jedynym mankamentem Salina jest odległość – jest to naprawdę daleko i podróż, obojętnie jaką trasą jechać, jest bardzo męcząca.

W niedzielę nie było jeszcze Henia, więc nie miał kto dokonać podziału jazd – kto na pierwszą, a kto na drugą jazdę. Dokonał tego „po uważaniu” Michał i po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła w knieje. A knieje były piękne soczystą zielenią, plątaniną ścieżek, dzikością terenu. Jechaliśmy przez nieprzebyte łany paproci i żarnowca. Minęliśmy wielki polodowcowy głaz narzutowy, a nad głowami kołował sporych rozmiarów ptak drapieżny, co do którego nie było zgodności – co to takiego jest. Wróciliśmy do stajni i koni dosiadła druga grupa. W tym roku zmiany jeźdźców dokonywaliśmy pod stajnią, nie było wspólnych wyjazdów do lasu z piknikiem. Było to udogodnienie dla gospodarzy (nie musieli organizować pikników i wozić zupy do lasu) i dla osób nie jeżdżących konno – mieli od śniadania do kolacji czas wolny. Natomiast dla konnych były to automatycznie jazdy bliżej domu, ale bardziej odległe zakamarki leśne spenetrowaliśmy w ubiegłym roku, a knieje kaszubskie są tak niezmierzone, że i tak nikt nie miał pojęcia gdzie jesteśmy. Jeździliśmy po ok. 2 godziny każda grupa i uciechy było sporo.

 

4. W niedzielę najpierw jazda
5. …. potem nad morze

 

Po południu większość frekwencji wyprawiła się nad morze, a po obiadokolacji Wojtek zaproponował pieszą wycieczkę do lasu. Celem był domek myśliwski będący własnością Pomorskiego Koła Łowieckiego, do którego wiodła wygodna ścieżka i nie było zbyt daleko. Wędrowaliśmy w sielskim klimacie, wdychając leśne aromaty i gawędząc w podgrupach. Natomiast drogę powrotną wymyślił Wojtek przez trudne leśne ostępy poryte przez dziki, co okazało się niemałym wyzwaniem. Wyprawa wymagała dużej uwagi, aby nóg nie połamać. Zapadł zmrok i przedzieraliśmy się przez nierówności po omacku, z trudem macając stopami stabilne skrawki podłoża. Las pachniał jak najlepsza perfumeria, księżyc w różowej otoczce wabił, więc choć każdy nieźle się upocił, uciecha była wielka.

W poniedziałek po śniadaniu znowu przemierzaliśmy konno pofalowany, morenowy teren o bardzo urozmaiconym charakterze. Były lasy mieszane z przewagą liściastych, a w nich stare, poskręcane buki, lipy i ogromne dęby. Były też lasy mieszane z przewagą iglastych, w tym bezkresna szkółka młodej sosny i piaszczyste dukty. Były szpalery żarnowca, a także zatopione z zieleni wielkie jezioro Czarne z licznymi odnogami. Były śródleśne łąki i ciemne zakamarki. Na drugiej grupie popadał deszcz, więc była dodatkowa „atrakcja”. Na każdej jeździe było trochę kłusa i 2-3 dłuższe lub krótsze galopy. Wracaliśmy do stajni naładowani endorfinami.

Po południu Wojtek zaproponował wyjazd do miejscowości Słuszewo, gdzie jego znajomy prowadzi galerię biżuterii z bursztynu. Wyrobów bursztynowych były tam takie ilości, że kręciło się w głowie. Wszystko zachwycało, aczkolwiek ceny nie za bardzo. Szef i jego żona opowiadali różne ciekawostki i spędziliśmy miły czas. Kilka osób zrobiło drobne zakupy, ale właściciele nie wzbogacili się zbytnio. Może następnym razem.

Wieczorem gospodarze zapalili nam wielkie ognisko i spędziliśmy uroczy wieczór racząc się piwem i dziarsko śpiewając. Grupa bieszczadzka jest bardzo zaprawiona w śpiewaniu, gdyż na rajdach ćwiczymy zapamiętale. Mamy też śpiewniki i dużo chęci szczerych. Więc daliśmy udany koncert, jakiego jeszcze nigdy na rajdobozach nie było. Na chwilę Żanetka wyrwała się od swojego gospodarskiego kieratu i posiedziała z nami, ubarwiając ognisko zaśpiewaniem dwóch piosenek kaszubskich w oryginalnym języku. Bardzo to było fajne. Siedzieliśmy do pierwszej w nocy, wieczór był ciepły i nie chciało się spać.

 

6. Przy wieczornym ogniska ożywione dyskusji

7.  … i chóralne śpiewy przy akompaniamencie gitary Wuja Woyta

 

We wtorek Michał chciał konnym zrobić przyjemność i powiódł pierwszą grupę w dziewicze tereny, chwilami jakby nietknięte ludzką stopą. Najpierw były otwarte pola i łąki, ale w końcu wjechaliśmy w stary, gęsty, bukowy las, a w nim niezwykłe, strome wąwozy. Konie salińskie nie są jak bieszczadzkie nawykłe do takich eskapad, więc zejście po stromym stoku na dno wąwozu i potem wyjazd po przeciwnym stoku na górę budziło u niektórych lęk i sprzeciw. Podobno wcześniej Michał przetestował tą trasę z Wojtkiem pieszo, ale i tak chwilami była to improwizacja i szukanie drogi. Gdy wąwozy się skończyły, nastały nieprzebyte zarośla i w końcu przyjazny, stary las sosnowy. Wreszcie wyjechaliśmy na biało-błękitną łąkę pełną rumianku i chabrów a dalej na pole z zasiana oziminą, którego ogrom uniemożliwiał objechanie go wkoło. Łamiąc zasady musieliśmy przejechać pole na przełaj, a i tak jazda trwała ok. 2,5 godziny. Z powodu trudności było bardzo mało galopu, tak że druga grupa miała trasę lekko zmodyfikowaną i galopu więcej. Oczywiście wszyscy byli zadowoleni.

W dalszej części dnia kilka osób pojechało nad morze, a kilka nad jezioro. Nad morze jeździliśmy do Lubiatowa, małej mieściny odkrytej parę lat wstecz. Lubiatowo nie leży nad samym morzem, ale przy plaży powstał piękny parking wśród sosnowego lasu i prowadzi do niego droga z płyt betonowych idąca lasem od miasteczka. Przy schludnym parkingu jest kilka ładnych smażalni ryb i stoisk z pamiątkami. Ryby są co prawda drogie, ale nie można nie zjeść rybki z widokiem na morzem  – więc biesiadowaliśmy w tej czy innej smażalni każdego dnia. Na plaży jedni wylegiwali się na piasku lub zażywali kąpieli, inni spacerowali i dla wszystkich były to przyjemne godziny relaksu.

Natomiast jeziorem nad które niektórzy jeździli w celach kąpielowych było jezioro Choczewskie, jakieś 20 min. od ośrodka. Mimo spokojnej toni woda była w nim zimniejsza niż w Bałtyku, więc pływanie wymagało samozaparcia. Ale Bałtyk był na ogół wzburzony, więc też z pływaniem różnie było. Jednak iść brzegiem bez końca, czy choćby siedzieć na piasku i gapić się w białe grzywy fal to przecież wielka przyjemność, o której marzy się cały rok. Więc każdy korzystał po swojemu.

 

8. Niektórzy wybrali się nad morze by użyć słońca

9. ….i kąpieli we wzburzonych falach morskich

 

Atrakcją wieczoru wtorkowego był bowling w Gniewinie, dokąd zawiózł nas nasz nieoceniony przewodnik Wojtek. Ale najpierw podziwialiśmy panoramę tej części Kaszub z wieży widokowej w Gniewinie, było to pięknym spektaklem. Bowling to rodzaj kręgli – towarzystwo dzielnie zbijało kręgle ogromnymi kulami. Przez godzinę trwał trening, a następnie rozgrywki, o butelkę wina. Wygrał Jurek gromadząc 112 pkt i bijąc wszystkich na głowę.

 

10. Inni wybrali kąpiel w jeziorze
11.Jezioro Choszczewskie wśród kaszubskich lasów

.

W środę znowu konni zachwycali się bardzo różnorodnym, zmiennym krajobrazem kaszubskich lasów, galopując na co równiejszych, miękkich duktach. Michał uprzedzał „będzie malutki galop” i ruszaliśmy do boju. Galop nie był ani malutki, ani ślamazarny, taki w sam raz. Tyle że co to za galopy dla starego wkkwisty.

Gdy druga grupa wyjeżdżała do lasu, podbiegł do nich Stefan z flaszeczką i polał każdemu „strzemiennego”. Bo konni właśnie przejeżdżali koło tarasu, gdzie siedzieli pozostali uczestnicy rajdobozu i w wesołej atmosferze pociągali whisky.

 

12. Krajobrazy kaszubskie oglądane z grzbietu konia – lasy
13. Strzemiennego!  (Stefan częstuje kieliszkiem Whisky)

 

Generalnie czas biegł leniwie i przyjemnie. W środę znowu zrobiło się gorąco, więc po obiadokolacji siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach, aby ostatecznie przenieść się do ogniska. Wieczór był ciepły, niebo rozgwieżdżone, wyjątkowo dobrze widoczny był Mars. Można by tak siedzieć do rana, ale od bladego świtu czekały kolejne atrakcje, toteż udaliśmy się na pokoje o nie późnej porze.

 

14. Po kolacji, przed jadalnią, łapiemy ostanie promienie słońca 
15. Ognisko, znów ze śpiewami i dyskusjami

 

Bo na czwartek zaplanowana była główna konna przygoda, a mianowicie wyprawa nad morze. Michał zarządził pobudkę przed piątą, bo śniadanie miało być o 5.15. Tego roku konie miały być zawiezione nad morze koniowozami, gdyż w roku ubiegłym jechaliśmy na plażę wierzchem 3 godziny w jedną stronę. Biorąc pod uwagę 3 godziny powrotu i 1 – 2 godziny na plaży, byłoby tego dla wierzchowców za dużo. Poza tym Michał chciał w tym roku pojechać do Białogóry, aby coś zmienić, a Białogóra leży znacznie dalej niż plaża zeszłoroczna. Pomysł przewożenia koni samochodami miał taki skutek, że pojechać mogły tylko 4 wierzchowce (po dwa dwoma bukmankami) i stworzyły się 3 grupy jeździeckie (plus czwarta grupa „inwalidów” tylko na stępa). Biorąc pod uwagę że na plaży wolno być koniom tylko do godziny 9.00, a pojeździć miały cztery zmiany, wymusiło to tak ekstremalnie wczesną porę całej zabawy.

Ale najgorsze było to, że gospodarze zaspali. Gdy Stare Konie w pełnej dyscyplinie czekały o 5.30 przy swoich samochodach gotowi do odjazdu, organizatorów nie było widać. Można było spokojnie spać pół godziny dłużej. Lekko poirytowani kręciliśmy się po podwórzu, aż w końcu nieoceniony Wojtek zrządził gimnastykę poranną, aby nie tracić cennego czasu. Do gimnastyki na parkingu, między zabudowaniami, stanęli wszyscy jak jeden mąż. Krew zaczęła szybciej krążyć, wróciły dobre humory.

W Białogórze jest ośrodek jeździecki znany nam z ubiegłego roku, gdzie zostawiliśmy koniowozy i nasze samochody. Do plaży było jeszcze 1,5 km, więc szczęśliwa pierwsza grupa pokonała ten odcinek w siodle. Pozostali ruszyli po piachu pieszo, w tym jeźdźcy w niewygodnych butach do konnej jazdy. Ale plaża wynagrodziła wszystko – jest ona wyjątkowej urody, szeroka, pusta o świcie i emanująca tego dnia niezwykłymi barwami. Warto było wcześnie wstać, aby zobaczyć takie widoki. Pierwsza grupa konna odjechała na wschód, najpierw stępem, potem kłusem, by po jakimś czasie wrócić żwawym galopem. Uciecha była wielka. Następnie w siodła wskoczyła kolejna trójka jeźdźców i także oddaliła się w cudowną pustkę. W stępie wjeżdżaliśmy do wody, a fala na szczęście nie była duża, bo koniki boczyły się nieco i wymagały zachęty do kąpieli. Potem był długi odcinek kłusa i fantastyczny powrót szybkim galopem. Tego samego dostąpiła trzecia trójka. Na koniec koni dosiedli ci, co z różnych powodów mogli się przewieź tylko stępem. Oni dostępowali potem do samochodów. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, także ci co nie jeździli w ogóle, bo poranek nad morzem, na koniu czy obok konia – to naprawdę wielka frajda.

 

 
  16.  Wreszcie konno na morskim brzegu
 17.  Galopem przez fale Bałtyku

 

Gdy tylko doturlaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy kawalkadą do wsi Czymanowo, gdzie znajduje się największa w Polsce Elektrownia Wodna Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa). Niezawodny Wojtek załatwił wcześniej tę wizytę, tak że czekał na nas przesympatyczny pan dyrektor i on też był przewodnikiem. Budowę elektrowni rozpoczęto w 1973 roku, a jej uruchomienie nastąpiło w 1983. W początkowym okresie elektrownia miała spełniać rolę akumulatora energii dla powstającej w pobliskim Kartoszynie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, ale jak wiadomo elektrownia jądrowa nigdy nie powstała. Co prawda została zbudowana do pewnego etapu i widzieliśmy z daleka jej upiorne, nieczynne zabudowania na miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno. Dla obecnej elektrowni górnym zbiornikiem wodnym jest sztuczne „jezioro” na miejscu dawnej wsi Kolkowo, a zasadniczym zbiornikiem jest jezioro Żarnowieckie o powierzchni ponad 1400 ha. Moc elektrowni to 716 MW. Chociaż większość z nas nie interesowała się nigdy elektrowniami i tym podobnymi problemami, to jednak trzeba przyznać że zobaczyć na własne oczy taką machinę i posłuchać o co w tym wszystkim chodzi było niezmiernie interesujące. Pan dyrektor opowiadał przystępnie i z dużą swadą, a oprawą dla jego opowieści był poczęstunek kawą i herbatą w salce konferencyjnej. Niestety wczesna pobudka i szok tlenowy w porannych galopach po plaży spowodował, że temu i owemu spadła czasem głowa lub zamknęły się powieki na błyskawiczną drzemkę. Ale generalnie warto było zawitać do żarnowieckiej elektrowni, szczególnie będąc tak blisko.

Potem było plażowanie, a wieczorem znowu siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach. Na koniec dnia odbył się mecz ping-ponga w bardzo wesołej atmosferze.

 

18.  Każdy czeka na swoją kolejkę by pogalopować po plaży
19. Na koniec wspólne zdjęcie

 

Na tym nasze przygody się nie skończyły, choć uczestnicy powoli wykruszali się. W piątek musiała wyjechać Formisia, gdyż sędziowała na bardzo ważnych zwodach w ujeżdżeniu w Drzonkowie, a w sobotę Heniowie, bo Henio sędziował w niedzielę gonitwy na Partynicach i „Rudzi”, bo nie mieli własnego transportu i skorzystali z transportu Heniów. Jurek Kupcio pognał zaś w sobotę do Komorza, by tam kontynuować końskie przygody, a Stefana wzywały obowiązki.

Poranne jazdy w piątek i sobotę odbyły się więc w uszczuplonym składzie. Nie mniej obie grupy spenetrowały nowe nie poznane dotąd zakątki Kaszub. Najważniejszym punktem programu w piątek było przyjęcie z okazji urodzin Wuja Woyta. Motywem przewodnim w tym roku było „Dzikość mego serca”, więc wszyscy dostosowali swoje odzienia do zadanego hasła. Każdy miał jakieś elementy dzikości, a Renia, znana ze swej inwencji nawet wplotła we włosy autentyczna kość piszczelowa jakiegoś zwierza. Gospodarze również nie pozostali w tyle i także wystąpili stosownie przybrani. Należy tu wspomnieć nie tylko o wspaniałej wystawnej kolacji, ale i o różnych imprezach towarzyszących, jak „seksualny konkurs strzelecki” z wiatrówki (z lornetą!) Wuja Woyta, „strefy przytulania” i inne. Wróciliśmy późną nocą.

 

20. Przyjęcie urodzinowe Wuja Woyta – Jubilat z Małżonką
21. Dzikość serca !

W sobotę przy śniadaniu Henio stwierdził, że nie było wypite na tym rajdobozie ani razu zdrowie konia. Wzniósł więc właściwy toast który wychyliliśmy….. filiżanką herbaty. W sobotę po jazdach Wuja zabrał nas do Ciekocinka na międzynarodowe zawody jeździeckie „Baltica Tour”. Zawody trwają ponad tydzień i gromadzą konie oraz najlepszych jeźdźców z całej Europy. Obejrzeliśmy dwa konkursy. Polscy jeźdźcy plasowali się na 3-4 pozycjach, więc nie najgorzej. Zwiedziliśmy pałac Ciekocinko (obecnie superluksusowy hotel) i park, ale największe wrażenie zrobiły na nas koniowozy – luksusem dorównujące najwspanialszym camperom, a były ich dziesiątki

22. Pałac w Ciekonku

 

23. Ciekocińskie stajnie

.

Pokolacyjny wieczór spędziliśmy na wspominkach i planach na przyszłość. Dość szybko rozeszliśmy się po pokojach, bo trzeba było się spakować, a nazajutrz czekała daleka droga W niedzielę ostatnie dwa samochody opuściły Salino ze smutkiem ale i z nadzieją że jeszcze tam wrócimy

 

24. To już prawie pożegnanie  z Salinem – do przyszłego roku!

 

 

Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia:  Formisia, Hania Olowa i inni 
Opracował i na stronę wstawił: Olo
Więcej zdjęć będzie wkrótce w galerii

XXVII Spęd Starych Koni, 2018

 

Minęły już czasy gdy na spędy Starych Koni zjeżdżaliśmy się tłumnie. Nie mniej ostała się wciąż grupka około dwudziestu osób podtrzymującyh starokońskie tradycje – jeżdżą wciąż na rajdy bieszczadzkie, rajdobozy, a gdy nadarza się okazja, organizują od czasu do czasu kilkudniowe spędy. Tak też i było w tym roku. W sumie zebrało się szesnaście osób które w dniu święta narodowego – 3 Maja dojechało do Kudowy. Oprócz stałych bywalców, przyjechała Ruda  Warszawska i przywiozła swoją koleżanakę ze studiów, mieszkającą obecnie w Stanach. Po drodze do Kudowy podziwialiśmy pięknie kwitnące łany rzepaku.

rys. 1  Wszędzie żółte łany rzepaku 

W Czermnej w agroturystyce „Pod Jaworem” zameldowaliśmy się wczesnym przedpołudniem. Pokoiki były ładne, przytulne, choć nie wszystkie z łazienkami. Pogoda nam dopisała, humory tudzież. Ruszyliśmy do Czech by zwiedzić urocze miasteczko graniczne Nachod. Po drodze  zajechaliśmy (obowiązkowo) do Rancho Montana, gdzie na sobotę kilka osób zamówiło sobie jazdę konną (w stylu west). A w Nachodzie, obejrzeliśmy stare miasto, ze stylowym ratuszem, a że nam już dobrze kiszki marsza grały zasiedliśmy na tarasie restauracji „U Beranka” by skonsumować co nieco. Ku naszemu zaskoczeniu nie było typowych czeskich knedlików, nie mniej obiad był smaczny i obfity, a piwo jak to w Czechach świetne. Aby spalić kalorie wybraliśmy się na górę zamkową, by obejrzeć tutejsze zamczysko.

Gród gotycki w Nachodzie został założony w połowie XIII wieku przez rycerza Hrona z rodu Naczeraticów jako fortyfikację broniącą przełęczy z Czech do Kłodzka. Do XVIII wieku obiekt był wielokrotnie przebudowywany w różnych stylach – początkowo w stylu renesansowym, a  ostatecznie  na siedzibę barokową, przez wybitnego architekta włoskiego Carlo Lurago. Interesującym elementem szczytowego baroku jest potężny portal na bramie, prowadzącej z głównego dziedzińca do alei zamkowej.  Rozległy zamek, posiada pięć dziedzińców i okrągłą wieżę, z której oraz z tarasów zwiedzający mogą podziwiać miasto Nachod i okolice. Zamek i wieża  zamkowa robią wrażenie. Kilka osób wyspinało się na wieże by podziwiać widoki okolicznych Gór Stołowych. Ogrody wokół zamku są pięknie utrzymane. Wnętrz nie zwiedzaliśmy. Ponoć w odróżnieniu od innych pałaców w Czechach nic specjalnie ciekawego tam nie ma.

Po zejściu oczywiście należało ochłodzić się lodami i wzmocnić kawą. Do naszego locum dojechaliśmy przed wieczorem.  Na kolację była niespodzianka: Heniutek uraczył nas wyśmienita ratatouille’ą. Oczywiście trunki towarzyszące były też zacne. Porcja była tak obfita, że wszyscy do syta się najedli a z pozostałości Heniu na drugi dzień wyczarował jeszcze na kolację wspaniałe rizotto.

Piątek był dniem górskim. Zajechaliśmy do Karłowa i większość wycieczki wyspinała się na  Szczelinec. Obiad mieliśmy zamówiony w gospodzie „Szczeliniec” na szczęście nie na  szczycie góry a u jej podnóża. Część Towarzystwa odczuwała wyraźny niedosyt górskich wrażeń wobec tego wybrała się na Biała Ściany, podczas gdy pozostali udali się do Kudowy, by posmakować atmosfery kurortu i wód zdrojowych lub lodów. Pogoda wciąż nam dopisywała, a przyroda czarowała pełnym wiosennym rozkwitem. Czasem bratając się z nami.

rys. 2  Motylek upodobał sobie Tadeusza

W sobotę postanowiliśmy zwiedzić „Skalne Miasto” w Teplicach n/Metui. Wcześniej jeszcze konni pojechali na jazdę, a górzyści postanowili w tym czasie obskoczyć resztę Białych Ścian, czego nie zdążyli zrobić poprzedniego dnia. Niestety do Skalnego Miasta nie dostaliśmy się. Kolejka samochodów ciągnęła się wiele kilometrów. Część towarzystwa, która miała już dość wędrówek górskich po Białych Ścianach utknęła w restauracji w Teplicach. Pozostali poszli sobie na Ostasz – też z ładnymi widokami i skałkami wkoło.

 

rys. 3 Skały na Ostaszu

 

 Po zejściu, w restauracji pod Ostaszem były nareszcie knedliki, w dodatku z gulaszem z jelenia.  Po powrocie do naszej agroturystyki i zjedzeniu kaszanki przy grillu, długo siedzieliśmy przy ognisku, śpiewając, popijając rozmaite trunki i dyskutując o tym i owym. Gwiazdy pięknie dekorowały niebo i nie chciało się wracać do pokoi.

W niedziele po śniadaniu trzeba  było opuścić gościnną agroturystykę. Jedni wyjechali wcześnie, bo oczekiwały ich obowiązki lub daleka droga. Pozostali odwiedzili jeszcze Kudową lub pobliski skansen, a jeszcze inni wpadli po drodze do arboretum w Wojsławiach. Niechętnie wracaliśmy do domu po miło spędzonych dniach na łonie natury.  

 

Opracował: Olo
Zdjęcia: Hania

 

P.s. Dostałem tylko kilka zdjęć, gdy otrzymam więcej wstawię do galerii. 

III Rejsorajd Starych Koni

 

 

 

W drogę do Puli, początku rejsu, wyruszyliśmy wynajętym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały dwutygodniowy rejs. Część załóg przyjechała prywatnymi samochodami.
Podróż odbyliśmy jednym ciągiem, nocą, bez przystanku bez specjalnych sensacji i przygód tak by jak najszybciej dotrzeć do sąsiadującej niedaleko PULI mariny ACI Pomer, gdzie miały oczekiwać na nas dwa wynajęte jachty.

Dnia 15.09.2017 w rankiem dotarliśmy do celu /mariny ACI POMER/ przystępując niezwłocznie do odbioru jachtów i pracochłonnego sztauowania prowiantu oraz bagaży, tak aby wygospodarować jak najwięcej czasu dla zwiedzania starej PULI .
PULA znajduje się w południowej części półwyspu ISTRIA a jej bogata historia obejmuje wpływy starożytnego Rzymu, Republiki Weneckiej oraz Monarchii Austrowęgierskiej co odzwierciedlone jest w stylu licznych budowli w tym najznakomitszych bo wybudowanych za czasów wpływów rzymskich – amfiteatr, świątynia Augusta, brama Herkulesa. Obok świątyni Augusta stoi zbudowany w stylu zdradzającym wpływy republiki Weneckiej ratusz.
16.09. w południe zmęczeni wczorajsza podróżą i zwiedzaniem ale szczęśliwi oddaliśmy cumy aby żeglować w kierunku znajdującej się na wyspie Losinj mariny ACI MALI LOSINJ, gdzie spędziliśmy miły wieczór na uroczystej wspólnej kolacji przygotowanej przez niezastąpionego Sławka, której daniem głównym była wyborna zupa krewetkowa spożyta z umiarkowaną ilością wina i lokalnej Travaricy. Podczas kolacji odbyły się też wstępne uroczystości kontynuowane w dniu następnym związane z 18 rocznicą urodzin Reni.
Kolejny dzień to wspólna wycieczka „James Bond Taxi” do oddalonego o kilka kilometrów przeuroczego miasteczka Veli Losinj /zdjęcie poniżej/ w którym po jego zwiedzeniu, kontynuowaliśmy uroczystości urodzinowe Reni.

Powrót późnym popołudniem na jacht poprzedzony kąpielą w morzu nie wróżył załamania słonecznej pogody kolejnego dnia.
W dniu następnym, jak przystało na żeglarskich „twardzieli” postanowiliśmy bez względu na ulewę oraz bardzo silny wiatr przeciwny naszemu kursowi kontynuować żeglowanie w kierunku kolejnej wyspy i mariny RAB. …
Jak widać na mapie, wyspa Losinj jest bardzo długa. Aby zaoszczędzić drogi i czasu postanowiliśmy skorzystać z możliwości skrócenia drogi polegającej na wykorzystaniu znajdującego się mniej więcej w połowie wyspy przejścia połączonego obrotowym mostem, otwieranym dwa razy dziennie. Aby zrealizować ten zamiar musieliśmy stawić się w przejściu przed otwarciem mostu o godzinie 9.00 i tak też uczyniliśmy.
Po wyjściu z wąskiego przejścia na otwarte morze zaczęło się piekło silnego sztormu wywołanego lokalna borą oraz wzmagającego się coraz bardziej wiatru i siekącego ulewnego tropikalnego deszczu którego siła ciągle rosła w miarę oddalania się od lądu .

W końcu późnym popołudniem zmoknięci do suchej nitki szczęśliwie dotarliśmy do mariny i wyspy RAB /zdjęcie poniżej/. Pogoda stopniowo do wieczora się uspokoiła i zmoknięte do suchej nitki załogi mogły się przebrać w suche ubrania i przystąpić do suszenia.

Ranek do południa kolejnego dnia spędziliśmy na zwiedzaniu uroczego miasteczka RAB.
Marina RAB była miejscem gdzie trasy rejsów obu jachtów musiały się rozłączyć. Z żalem pożegnaliśmy Heniutków gdyż ich jacht wyczarterowany był na tydzień. W związku z czym kończyli rejs 23.09., co powodowało że musieli kierować jacht na północ aby nie oddalać się zbytnio od PULI. Zaś załoga MAUN kończyła swój dwutygodniowy rejs 30.09. obierając kurs na południe aby żeglować do kolejnego celu znajdującej się na drugim południowym końcu wybrzeża Chorwacji wyspy BRAĆ i mariny ACI MILNA.
Emocjonująca żegluga trwała całą noc przy silnym sprzyjającym wietrze tak że udało się nam osiągnąć zaplanowany cel w południe kolejnego dnia.
Specyfika żeglugi w nocy wymaga dużej koncentracji i bezbłędnego rozpoznawania charakterystyk świateł kolejnych latarń i świateł wyznaczających trasę zamierzonej żeglugi oraz ograniczających miejsca niebezpieczne takie jak płycizny i inne przeszkody podwodne …… w sytuacji kompletnej ciemności. Na dodatek istotne dla żeglugi światła lamp i latarń zlewają się w ciemnościach z łuną nieistotnych dla żeglugi mijanych wzdłuż wybrzeża świateł miejskich. Jakikolwiek błąd w nawigacji to koniec rejsu . Na szczęście pomaga w tym nawigacja satelitarna wskazująca aktualną pozycję ustaloną na specjalnych elektronicznych mapach morskich wyświetlanych na ploterach /w naszym przypadku moim laptopie/ wykorzystujących technologię satelitarną GPS.

Tak więc po wykonaniu dużego nocnego żeglarskiego skoku wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża dotarliśmy szczęśliwie do celu
którym była urocza marina ACI MILNA.


Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami w południowej Chorwacji pogoda znacznie się poprawiła co spowodowało że pomimo braku snu poprzedniej nocy zwiedziliśmy wszelkie możliwe atrakcje niewielkiej wyspy aby późnym wieczorem udać się w objęcia Morfeusza.
Następnego słonecznego poranka oddaliśmy cumy skierowując się do Trogiru którego początki sięgają III w p.n.e . Starówka Trogiru wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Zwarta, średniowieczna starówka Trogiru położona jest na wyspie. Wzdłuż portu znajduje się wysadzany palmami, szeroki bulwar, wokół którego skupia się wieczorne życie miasta. Znajdują się tam najważniejsze zabytki, ale też restauracje, bary i hotele. Historyczne centrum za pośrednictwem mostu połączone jest z kontynentalną częścią Chorwacji. Drugi z mostów prowadzi na wyspę Ciovio.

…….Z wielkim trudem późnym popołudniem znaleźliśmy wolne miejsce w oddalonej kilka kilometrów od centrum miasta ogromnej marinie ACI TROGIR w której oraz w jej okolicach cumowało tysiące jachtów. Nie tracąc czasu niezwłocznie przystąpiliśmy do zwiedzania Starego Miasta „by night” kontynuując je następnego dnia wczesnym rankiem licząc na brak tłoku. Ku naszemu zaskoczeniu miasto już od rana wypełnione było ruchliwym tłumem turystów którzy przybywali tu licznie ogromnymi wielotysięcznymi wycieczkowcami oraz krążącymi bez przerwy nad miejscowym lotniskiem samolotami. Trudno sobie wyobrazić co dzieje się tutaj w t.zw sezonie. Stare Miasto wywarło na nas duże i niemożliwe do krótkiego opisania wrażenie podobnie jak Stari Grad w Dubrowniku.
Na miejscowym targu zakupiliśmy zapas owoców oraz świeże ryby /dorady/ i udaliśmy się na jacht aby oddać cumy i skierować się do kolejnej wyspy VIS i mariny KOMIŻY.

Do wyspy VIS dopłynęliśmy o zmroku a że głównym naszym celem była Błękitna Grota znajdująca się na sąsiadującej o kilkanaście mil wyspie BISEVO postanowiliśmy zaoszczędzić kasę na opłaty portowe i „przenocować na kotwicy” tym bardziej że zwiedzanie groty wymuszało na nas podniesienie kotwicy bardzo wcześnie rano aby dotrzeć do wyspy BISEVO w odpowiedniej porze zastając specjalne warunki pogodowe.
Najlepiej jest zwiedzać jaskinię pomiędzy godziną 11 rano a południem w słoneczny dzień, przy spokojnym morzu, gdyż wtedy promienie słoneczne dostają się poprzez otwór znajdujący się w sklepieniu jaskini i odbijają się od piaszczystego podłoża, wypełniając ją błękitnym światłem.

Z wyspy BISEVO skierowaliśmy się na noc do pobliskiej Rogoźnicy /marina ACI FRAPA/ cumując wśród jachtów bogaczy tego Świata aby przetrwać do rana. Rogoźnica to typowe, kameralne, chorwackie miasteczko w którym byliśmy już dwa lata temu więc zwiedzanie mieliśmy z głowy. Wolny czas poświęciliśmy na prozaiczne czynności zatankowania wody, naprawę uszkodzonego żagla oraz udrożnienie zatkanego WC. W Chorwacji, jak dowodzi praktyka, lepiej wykonać naprawy samemu, gdyż za skorzystanie z serwisu, cokolwiek by to nie było, wystawią rachunek najmniej 100 euro.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy do następnej bardzo dużej mariny KORNATI znajdującej się w miasteczku Biograd na Moru. Samo miasteczko typowe chorwackie nie wyróżniające się niczym szczególnym za to marina ogromna. Biograd słynie z tego że odbywa się w nim corocznie bardzo duża wystawa jachtów.

Nazwa mariny KORNATI wywodzi się od znajdującego w pobliżu mariny archipelagu w większości nie zamieszkanych wysepek których cześć odwiedziliśmy w poprzednich latach.
Wczesnym rankiem śniadanko i oddajemy cumy, kurs na północ, wyspa PAG marina ACI SIMUNI, której cel osiągnęliśmy późnym popołudniem po trudnej całodniowej żegludze pod bardzo silny wiatr z północy ale przy bezchmurnej słonecznej pogodzie. Simuni to malutka znajdująca się w głębokiej zatoce zaciszna wioska z dwoma sklepami oraz dużym campingiem. Polecam wszystkim którzy kochają spokój, przyzwoite warunki aprowizacyjne na miejscowym campingu, piaszczyste plaże i brak tłumów oraz dobre warunki komunikacyjne. Charakterystyczny dla tego miejsca spokój udzielił się również nam .Popołudnie spędziliśmy na uzupełnieniu zakupów, spacerach i kąpieli. Rankiem jak zwykle solidne śniadanie i oddajemy cumy zmierzając dalej na północ kierując się na wyspę KRK marina ACI PUNAT.


W tym miejscu należy się może wyjaśnienie skrótu ACI /Adriatic Charter International / to 27 marin wśród około setki wszystkich chorwackich marin gwarantujących najwyższy standard zapewniający dla każdego jachtu stanowisko do ładownia akumulatorów, tankowania wody, wysoki standard toalet i WC, serwisu naprawczego, stanowiska przechowywania jachtów po sezonie żeglarskim, remontów przed kolejnym sezonem oraz rozrywki i restauracji. Poziom usług tych marin spokojnie dorównuje poziomowi najlepszych marin europejskich, co powoduje że bogacze tego świata licznie, chętnie, bezpiecznie a przede wszystkim tanio przechowują tutaj swoje wypasione jachty po sezonie .
Wracając do rejsu opuszczamy ACI SIMUNI i płyniemy dalej na północ z lewej strony mijamy wyspę MAUN imienniczkę nazwy naszego jachtu i pędzimy jak szaleni pod silny północny wiatr by późnym popołudniem osiągnąć nowo wybudowaną dużą marinę ACI PUNAT oddaloną parę kilometrów od największego miasta i stolicy wyspy KRK o tej samej nazwie KRK. Po bezproblematycznym zacumowaniu zamawiamy taxi i udajemy się na zwiedzanie miasta.

Miasto Krk jest stolicą wyspy i głównym ośrodkiem działalności w regionie. Stara część Miasta Krk jest otoczona 2000-letnimi murami obronnymi.
W miasteczku można doświadczyć klimatu starożytnej Chorwacji w całej jej wspaniałości. Na Placu Kamplin znajduje się imponujący Kasztel Fronkopański w którym organizowanych jest wiele imprez kulturalnych i okazałą starowieczną Bazylikę Najświętszej Maryi Panny.
Głównym punktem miasta jest Plac „Vela Placa” pełen kawiarń i restauracji gdzie zwiedzający mogą degustować smak różnorod-nych potraw, których podstawą jest tradycyjna kuchnia chorwacka i śródziemnomorska czego i my doświadczyliśmy. Późnym wieczo-rem pełni wrażeń wróciliśmy na jacht.
Wczesnym rankiem jak zwykle solidne śniadanko i oddajemy cu-my, kurs: marina ACI CRES na wyspie Cres. Początkowo słaby wiatr ciągle z północy coraz bardziej tężeje i mocno szkwali, robi się niebezpiecznie bo wchodzimy w ślizgi wiec refujemy grot żagiel, zrzucamy genua fok i mkniemy ekspresowo do zakrętu od którego mkniemy jeszcze szybciej w ślizgach z wiatrem osiągając w połu-dnie marinę Cres.

Cres to największe miasto i centrum turystyczne wyspy Cres /zdjęcie poniżej/. Malowniczo położone nad Zatoką Cres stare miasto posiada unikalną atmosferę z zabudową typową dla okresu weneckiego, pięknym portem sięgającym w głąb miasta z przepiękną bardzo zadbaną starówką. Liczne nadbrzeżne kawiarenki i restauracje oferują lokalne potrawy i wina. Idealne miejsce dla szukających spokoju i niepowtarzalnego klimatu, z dala od typowo turystycznego tłumu

Kolejnego dnia wczesnym porankiem wyruszamy do kresu naszego rejsu mariny ACI POMER którą osiągamy błyskawicznie w południe pędząc przy bardzo silnym północnym wietrze. Spieszymy się aby tego samego dnia zdać jacht. Planowana odprawa zdawania jachtu przebiegła sprawnie. Nienasyceni urokami PULI zdążyliśmy jeszcze odwiedzić i pożegnać ją, po raz ostatni delektując się grillowanymi kalmarami w jednej z licznych ulicznych bezpretensjonalnych restauracyjek.

Grilowane kalmary w Puli

Bardzo wczesnym porankiem kolejnego dnia pospieszne pakowanie bagaży i powrót .Pełni wrażeń, wynajętym busikiem ruszamy w drogę powrotną do domu. Późnym wieczorem tego samego dnia szczęśliwie i bez szczególnych przygód ekspresowo osiągnęliśmy granicę Czesko – Polską.

Autor testu i ilustracj: Zbigniew Bogenryter