Archiwa tagu: 2020

Wigilia Starokońska 2020

 

Smutny rok 2020 upływający w okowach światowej pandemii koronawirusa dobiegał końca, ale dzielne bractwo starokońskie bynajmniej nie zmarnowało tego czasu na trwaniu w trwodze i izolacji. Z wszelkich relacji wynika że każdy na swój sposób organizował sobie życie, w miarę możliwości normalnie i aktywnie. Dowodem tej normalności był rajd bieszczadzki, rajdobóz, życie zawodowe i rekreacyjne wielu osób, a także nieśmiałe spotkania towarzyskie. Więc na zakończenie roku nie mogło się obejść bez starokońskiej wigilii. Co prawda bez nagłaśniania i w bardzo okrojonym składzie (bo w momencie dużych obostrzeń), ale jednak zrealizowanej. Inicjatorkami były Marysia i Hania, a ich pomysł wydawał się początkowo tak szalony, że aż trudy do łyknięcia – spotkać się mieliśmy na świeżym powietrzu przy ognisku, w grudniu…. Ale hasło padło i sprawy potoczyły się lawinowo.

Miejscem spotkania miały być te same krzaki nad rzeką Ślężą gdzie w maju celebrowaliśmy imieniny Ola. Jednak ze względu na ewentualne niespodzianki pogodowe lepiej było zakotwiczyć bodaj w jakiejś stodole, niż na całkiem otwartej przestrzeni. Ostatecznie dziewczyny dogadały się z szefem małego ośrodka jeździeckiego na Maślicach, w rejonie majowych krzaków, i tam uroczystość się odbyła. Udostępniono nam prowizoryczną wiatę z długim drewnianym stołem, a pan szef nieopodal rozpalił ognisko.

1. Wigilia Starych Koni w ośrodku jeździeckim na Maślicach 2. Szef ośrodka rozpala ognisko

 

Wcześniej ustaliliśmy, że ze względu na zakaz zgromadzeń będziemy markować wieczorne spacery – gdy jedni przycupną przy ogniu, inni będą krążyć koło wiaty czy gdzieś w pobliżu. Przybyliśmy oczywiście w maseczkach, nie było obściskiwania się ani żadnych innych poufałości. Ale i tak miło się było spotkać, tym bardziej że każdy czuł się wyposzczony towarzysko. Spędziliśmy razem piękne, wzruszające chwile. Przybyło 14 osób.

3. Olo składa życzenia 4. Rozdano opłatki
5. Rozdawania opłatków ciąg dalszy 6, Przybyło 14 osób

 

Na wstępie Olo złożył wszystkim życzenia, zaczynając od zaklinania niebios w kwestii zabrania ze świata tego okropnego wirusa. Wyraził nadzieję, że w dobrym zdrowiu dotrwamy do dalszych etapów życia i będziemy mogli realizować założone cele. Był oczywiście opłatek i indywidualne dzielenie się nim, bez czułości, ale serdecznie. Kuchnia w postaci organizatorek wydała gorący barszczyk, po którym Hania częstowała wspaniałymi pierogami z kapustą i grzybami, które niemal na sygnale przywiozła z zaprzyjaźnionej pierogarni, jeszcze gorące. Herbatę mieliśmy własną w termosach, ale każda z organizatorek upiekła „swoimi ręcami” świąteczny piernik. Nie zabrakło mandarynek, drobnych pierniczków (Majka) i na koniec mikołajkowych upominków. Atmosfera była iście wigilijna. Dość szybko zrobiło się ciemno, ale ognisko w międzyczasie rozbłysło orgią płomieni, więc obsiedliśmy ogień ciasno, zapominając o trzymaniu zalecanych odległości. Zresztą zrobiło się  zimno, więc w ciasnym kręgu było cieplej. Dla zachowania tradycji odśpiewaliśmy jedną kolędę. Wszystkim bardzo się podobała ta plenerowa wigilia, gdyż spędziliśmy naprawdę magiczne chwile. Renia  stwierdziła, że taką formę spędzania wigilii możemy przyjąć na stałe, a zmiany klimatyczne takim pomysłom sprzyjają.

7. Hania nalewa barszczyk 8. Co ta Renia wyciągnie z torby…
9. Obrodziły Mikołaje 10. Były dobre rzeczy i piękne dekoracje

 

Niestety zimno nie pozwoliło siedzieć zbyt długo, wszystko trwało trochę ponad dwie godziny, a najwytrwalsi wytrzymali nawet trzy. W dobrych nastrojach wróciliśmy do swoich domów, zyskując energię by szykować własne, inne niż zwykle święta.

11. Barszczyku dolewano wiele razy 12. Ogień rozbłysnął z wielką mocą
13. Piękne chwile  14. Wigilia z księżycem i pod gwiazdami

 

Ale na tym starokoński opłatek się nie skończył. Już miesiąc wcześniej Stefan zainicjował spotkania on line, jednocząc tym samym ludzi z różnych stron Polski jak i świata. 19 grudnia byliśmy umówieni na takie kolejne, świąteczne spotkanie i przed kamerkami zjawiło się 25 osób. Życzyliśmy sobie dobrych, spokojnych świąt, połknęliśmy opłatka, a Rudzi and company odśpiewali kolędę – bo śpiew całej grupy był niemożliwy. Spędziliśmy razem ok. dwóch godzin i były to kolejne piękne chwile.

15. Spotkanie wigilijne on line

 

Co jest ważniejsze – spytała panda wielka wędrująca przez świat, do małego smoka siedzącego na jej grzbiecie – podróż, czy dotarcie do celu?
– Towarzystwo – odpowiedział mały smok”.

Tym przesłaniem życzymy razem z Olem pomyślności w Nowym Roku i kochani… trzymajmy się razem.

 
Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: też głownie Formisia, ale i inni
Zrzut z ekranu: Elżunia (Ruda Warszawska)
Opracował graficznie i wstawił na stronę: Olo

Hubertusy AKJ-tu 1968-1999

Jak klikniesz na ogon ostatniego konia lub na mordę lisa to otworzy Ci się prezentacja wspominająca dawniejsze nasze hubertusy !

XVII Rajdobóz Starych Koni – Komorze 2020

 

    KOMORZE  2020    
Tom Kolańczyk

 

Mimo niebezpieczeństw pandemii Covid19, zachowując rozsądek i niezbędne zasady odbył się XVII Rajdobóz Starych Koni – Komorze 2020.

W niedzielę o 18:00 zasiedli przy stole w niemal wszyscy uczestnicy, Szeryfa Maria, Olo, Hania, Jadzia, Walter, Renia, Andrzej, Krzysztof, Dorotka, Majka, Hanka, Alicja, Tomek, oraz Jurek tym razem z synem Antosiem i jego przyjacielem Abdullahem. Późno wieczorem dojechała Grażynka. Komorze chyba wypiękniało, pensjonat przytulny, czysty, gospodarze życzliwi i pomocni.

Dojazd z Wrocławia stał się łatwiejszy, bo nowa trasa S5 do Poznania, a potem spory odcinek S11 pozwalają na szybkie przemieszczanie się.

 

1. Wracamy do Komorza – pensjonat „Kalina”

2. Stajnia Kowalskiego

 

Stara stajnia Romana  została zamknięta, więc konie zostały umówione u „Kowalskiego”, w schludnej stajni stoją konie pracujące na rajdach pod okiem nowo zatrudnionych młodych, ale kompetentnych instruktorek. Spotkanie zgodnie z naszą nową świecką tradycją rozpoczął  Pasterz Olo uderzając trzykrotnie laską pasterską w podłogę, po czym wspomnieliśmy przez chwilę tych co odeszli – niezapomnianego szeryfa Henia, oraz niesforną Ankę.

Oczywiście porządek dnia został podporządkowany głównej pasji – jeździe konnej. Śniadanie w formie szwedzkiego bufetu o 9:00 a obiadokolacja o 17:30 lub 18:00.

Jazdy były realizowane zwykle w dwóch grupach dla bardziej wymagających i bardziej rekreacyjnych, ale wszystkie do syta i do upojenia.

 

3.  Przy siodłaniu

4. wyjazd w teren

5. Na szlaku – w lasach

6. Na szlaku – nad jeziorem

 

Pozostali mogli albo rozkoszować się dolce farniente, wyjściem nad jezioro, lub jedną z miejscowych pasji – buszowaniem po lumpeksas w Czaplinku. Niezawodny Krzysztof pełniący obowiązku kierownika zorganizował dodatkowe atrakcje – godzinne rejsy motorowym katamaranem po jeziorze Drawskim, wyjazd „na rybkę” do Starego Drawska, zwiedzanie zamku Drahim, wycieczkę do Bornego Sulinowa z miejscowym przewodnikiem, oraz mini spływ kajakowy.

 

7.  Rejs katamaranem po Jeziorze Drawskim

8. Na zamku Drahim

9, W Bornym Sulinowie – cmentarz wojenny

10 W Bornym Sulinowie – przejażdżczka czołgiem

 

Niestety nie starczyło już czasu, by ponownie odwiedzić Muzeum PGR.Mimo, że pogoda wyraźnie się ochłodziła, amatorów kąpieli w jeziorze nie zabrakło.

Nasz nowy gość Abdullah z pochodzenia Egipcjanin jako muzułmanin nie je mięsa wieprzowego, ale gospodyni stanęła na wysokości zadania i mógł się rozkoszować polską kuchnią w wydaniu halach.

Dwukrotnie zasiadaliśmy przy ognisku, jednak z braku zapiewajły z gitarą śpiewy były raczej umiarkowane. Tym razem nie zajmowaliśmy całego pensjonatu, więc pojawiały się na noc lub dwie inne osoby w tym dwie ekscentryczne damy z dużym psem, też ponoć jeżdżące konno. Kulminacyjnym momentem był wieczór „Pożegnanie z koroną” na który większość przygotowała przebrania lub inne prezentacje. Marysia wystąpiła z złotej szacie z koroną i wygłosiła wykład o abdykacjach, namawiając by Covid19 wreszcie abdykował, Jadzia z Walterem odśpiewali kawałek, a Alicja i Tomek wystąpili w kowidowych nakryciach głowy, uprzednio „wymazanych” przez Dorotkę w kompletnym stroju lekarskim z którego dokonała striptizu wracając do szat cywilnych z hełmem nośnikiem piwka. Olowie przedstawili prezentację projektu „Tarczy Antykryzysowej 5,0 s”. Jak zwykle było wesoło i radośnie.

 

11.  Pożegnanie z korona – wystąpienie Szeryfy

12.  Pożegnanie z korona – Jaga i Walter żegnają się z koroną


13. Pożegnanie z korona – Majka i Hanka
w akcji (wieloznaczność pojęcia „korona”)

14. Pożegnanie z korona – Dorota zwalcza wirusy.

 

Piwa nie zabrakło, bo Jurek przywiózł z Niemiec skrzynkę słynnego piwa bawarskiego, a Tomek skrzynkę piw czeskich.

Na wieczory po obiadokolacji przygotowane były dodatkowe atrakcje kulinarne, na jeden Tomek z ekipą –  Alicją i Renią, zrobili w 1,5 godziny ponad 200 tartinek w różnym wydaniu, w tym jadalnych dla Abdullaha, a przy ognisku pojawiła się kiełbasa ufundowana przez Krzysia i Grażynkę. Było jej tak dużo, że starczyło na „suchy prowiant” dla uczestników wyprawy kajakowej następnego dnia. Innym razem obie Hanie przygotowały słodkości i odpowiedni trunek z okazji swoich imienin (obchodzonych z miesięcznym  opóźnieniem).

 

15. Uczta Wuja Toma

16. Imieniny Hań – Solenizantki
odpakowują prezenty

17. Spływ rzeką Pilawą

18. Ognisko już wygasa

 

 

Niestety czas minął szybko i trzeba było wracać.

Ekipa w drodze powrotnej zatrzymała się w Poznaniu u Tomka na małym lunchu w postaci jajek po kardynalsku na grzance, herbatce i małym cieście, by po dwóch godzinach popasu szczęśliwie wrócić do domu niestety już w strugach ulewnego deszczu.

 

 

KOMORZE 2020
(uzupełnienie) czyli rajdobóz przetrwania
Maria Geringer d’Oedenberg
 

Poranek zaczynał się codziennie gimnastyką na trawie, obowiązkowe ćwiczenia przed jazdą konną lub inną aktywnością.

Kiedy ćwiczyliśmy poranny kąpielowicz czyli Jurek wracał po pływaniu w jeziorze.

 

 

Po gimnastyce Adrian wprowadzał elementy jogi do naszego zestawu , więc naciąganie, mostki , wygięcia i ”przeciąganie skóry nerek na barki”, biegiem więc na  śniadanie , potem w pośpiechu piechotką do stajni, gdzie trzeba było wyczyścić i osiodłać nasze rumaki, żeby po tej ciężkiej pracy wreszcie „odpocząć” w siodle.

 

 

Jazdy były znakomite, prowadzone przez Kasię w  zdecydowanym tempie, z dużą ilością kłusa i galopu.  Tereny leśne okolic Komorza  świetnie się do tego nadają. Grupy były dwie, ale ich uczestnicy się zmieniali.  Jednego dnia zrobiliśmy spotkanie dwóch grup nad jeziorkiem w lesie.

Po jeździe najlepiej było wsiąść na rower żeby dojechać do jeziora i popływać w ciepłej wciąż wodzie, bo temperatura powietrza niestety była coraz niższa.

 

 

Poza tymi „codziennymi” zajęciami popołudniami  zaliczyliśmy

-spływ kajakowy malowniczą rzeką Drawą z licznymi rozlewiskami, gdzie mieszkają łabędzie i kaczki.

 

– wycieczkę do Bornego Sulinowa z przewodnikiem, barwną postacią, który osiedlił się tu w czasach kiedy jeszcze stacjonowały tu wojska radzieckie i wszyscy raczej uciekali z tego miejsca. Pokazał nam bunkry, cmentarz, obóz jeniecki i na końcu skorzystaliśmy z możliwości i przejechaliśmy się po poligonie wozem bojowym ( dla odmiany od konia)

 

 

– panowie pojechali jeszcze na strzelnicę ( pokazywali potem swoje tarcze z trafieniami) a reszta udała się na wrzosowiska mimo że lało jak z cebra

Na przebieranym wieczorze „ Pożegnanie z koroną” rzeczona korona wyglądała różnie, Krzysie przytargały koronę drzewa i ją ścięły w krótkiej scence. Siostry Majka i Hanka , jak na profesorki przystało przedstawiły wykład o koronach i koronkach, Jurek wniósł „ukoronowane” piwo Paulaner.

 

 

Wrócimy tu za rok.

Tekst: Wuja Tom & Szerfa Marysia 
Zdjęcia: Andrzej Lisowski, Krzyś  Dworowski, Hania Olowa
Opracował i wstawił na stronę: Olo

Zawody jeździeckie w Kliczkowie o Memoriał Henia

W dniu 18 lipca br odbyły się na zamku Kliczków zawody jeździeckie w dyscyplinie ujeżdżenia, rozegrane jako „I Memoriał im. barona Henryka Geringera de Oedenberg”. Pomysłodawczynią Memoriału  była Ania K., była magistrantka Henia, która jest założycielką klubu jeździeckiego „Na Koń” zlokalizowanego w Zgorzelcu, ale też  współpracuje z kliczkowskim klubem jeździeckim „Brawura”, a także z samym zamkiem Kliczków i wspólnie robią wiele imprez. Zamek, obecnie hotel, nie posiadał we współczesnych czasach własnych koni i nie prowadził żadnej odrębnej działalności jeździeckiej, natomiast korzystał z oferty klubów jeździeckich działających bądź na jego terenie, bądź w okolicy. Zamek dawał swoje parkowe tereny pod zawody, które zyskiwały na splendorze mając tak piękną oprawę, natomiast konkretny klub dawał usługę w postaci przejażdżek bryczką po parku, czy właśnie robiąc zawody jeździeckie, będące dla gości hotelowych dodatkową atrakcją.   

1, Zamek Kliczków 2. Heniu ze swoją magistrantką Anią, inicjatorką Memoriału – Gala w Kliczkowie

 

Heniu był dla Ani ukochanym profesorem, więc gdy odszedł, spontanicznie zaproponowała kolegom z „Brawury” i Zamku ustanowienie nagrody jego imienia na jakiejś najbliższej imprezie jeździeckiej, którą będą razem robić. Ponieważ współpraca wszystkich wymienionych podmiotów układa się dobrze, pomysł od razu zyskał akceptację. Początkowo konkurs imienia Henia miał być realizowany na Mistrzostwach Polski w rajdach długodystansowych w  Kliczkowie w sierpniu ubiegłego roku, ale z różnych powodów wtedy nie można było tego zrealizować. W bieżącym roku z powodu koronawirusa wiele imprez zostało wiosną odwołanych, m.in. duże zawody konne w Kliczkowie w długi weekend majowy. Ale w  końcu imprezy na Dolnym Śląsku ruszyły i Ania doprowadziła swój zamysł do pozytywnego finału. Na zawody 18 lipca zaproszona została Marysia jako gość honorowy, więc przy okazji Stare Konie dowiedziały się o Memoriale Henia i wiele osób wybierało się kibicować. Do tej pory zamek Kliczków był Starym Koniom znany głównie z ekskluzywnych bali karnawałowych organizowanych na początku stycznia, a tylko nieliczni wiedzieli że w Kliczkowie odbywają się także zawody konne.  

Zamek Kliczków ma rodowód średniowieczny, powstał na granicy śląsko – czeskiej jako budowla obronna. Pod koniec XIV wieku na skutek zawirowań historii utracił znaczenie strategiczne i od tego czasu funkcjonował jako założenie zamkowo – folwarczne, a z czasem jako rezydencja renesansowa. Około 150 lat wstecz była to, po kolejnej przebudowie, rezydencja arystokratyczna popularna wśród  niemieckich elit. Bywali tu książę von Pless z Książa z małżonką Daisy, (skoligacony z panią na Kliczkowie), członkowie dworu panującego i sam cesarz Wilhelm II. Odbywały się tu rozmaite spotkania, wielkie bale i słynne polowania. Po wojnie zamek został rozszabrowany przez Sowietów i napływającą ludność ze wschodu, po czym uległ stopniowej dewastacji. Niewiele pomogło, że przez lata należał do różnych szacownych instytucji, jak Nadleśnictwo, Ludowe Wojsko Polskie czy nawet Politechnika Wrocławska. Dopiero przekazanie obiektu w prywatne ręce w roku 1999 doprowadziło do jego odbudowy i adaptacji na obiekt hotelowy. Jako ciekawostkę można tutaj podać, że koło zamku znajduje się jedyny w Polsce (a może nie tylko w Polsce) cmentarz koni, na którym jeszcze w latach 50-tych XX wieku było kilkanaście nagrobków, a do dziś ostały się tylko trzy. Na jednym z nich widnieje inskrypcja „Juno 1938”, na pozostałych napisy są zatarte.

3. Cmentarz koni w Kliczkowie 4. Od prawej – pan Jurek, właściciel zamku, żona Heniowa Marysia, sędzina zawodów Formisia

 

Właściciele zamku to państwo Magdalena i Jerzy Ludwinowie, przyjaciele Henia. Zainicjowali oni od roku 2002 karnawałową „Galę Jeździecką”, której ideą była integracja szeroko pojętego środowiska koniarzy, skupiającego w jednym miejscu koniarzy różnych branż, to jest zawodników, hodowców, trenerów, pracowników stadnin i torów wyścigowych, wreszcie działaczy klubów jeździeckich i innych organizacji związanych z końmi, np. Komisji Górskiej Turystyki Jeździeckiej. Punktem kulminacyjnym Gali było przyznawanie Srebrnego Rumaka wybitnym koniarzom, wybranym przez Kapitułę Nagrody. Przez kliczkowskie bale przewinęło się mnóstwo Bardzo Ważnych Koniarzy, ale udział w balu mogli brać wszyscy chętni, jeśli tylko zarezerwowali pokój i dokonali wpłaty (nie małej). Heniu z Marysią bywali  na wszystkich balach w ostatnich latach, a Heniu miał tam nawet stałe obowiązki, jak np zainicjowanie „Zdrowia Konia” o północy, co jak wiadomo jest toastem spełnianym z lewą nogą na stole. Wiele osób ze środowisk końskich nie znało wcześniej tego rytuału, więc Heniu miał istotny wkład we wprowadzenie do Gali stałego, barwnego elementu. Ania opowiadała, że same „Amaranty”, jak i wprowadzenie tego obyczaju  na Galę przez Henia, zrobiły na niej duże wrażenie. Nie znała wcześniej swojego profesora z tak rozrywkowej strony. Uznając go za nietuzinkową osobowość  wymyśliła Memoriał jego imienia na zawodach jeździeckich.

5. Marysia pod tablicą upamiętniającą Henia 6. Zawody były dobrze zorganizowane 7. Marysia była poproszona o wręczanie nagród

 

Zawody ujeżdżeniowe 18 lipca były świetnie zorganizowane. Sam teren koło zamku jest bardzo ładny, a organizatorzy zadbali o każdy szczegół. Był nowy czworobok z parasolami dla sędziów, namioty „tureckie” na potrzeby biura i dla gości, dobrze działająca radiofonia i bufet. Przed VIP-ówką stała tablica poświęcona Heniowi, z jego zdjęciami z różnych końskich okoliczności. Dla zwycięskich koni oprócz flots przygotowano gustowne statuetki z konikiem, a także inne nagrody. Dopisała pogoda, przyjechało ok. 40 koni i zawody przebiegały sprawnie. Marysia ubrała się na tą uroczystość bardzo elegancko i spełniała swoją rolę wręczającej nagrody godnie.

8. Dla zwycięzców były flots i statuetki koników 9. Wręczanie nagród było bardzo uroczyste
10.  Zawody upływały w miłej atmosferze 11. Wręczanie nagród

 

Z Wrocławia przyjechała grupa  Starych i Średnich Koni, więc szeregi publiczności zostały istotnie zasilone. W trakcie trwania zawodów wyszło że organizatorka Ania obchodzi właśnie urodziny, o czym zaświadczył okazały tort z palącymi się świeczkami, wręczony jej przez przyjaciół. Był to dodatkowy, miły akcent imprezy. W przerwie między konkursami jubilatka rozkroiła tort częstując biuro zawodów, jak również gości w VIP-ówce. Marysia wyciągnęła z zanadrza buteleczkę geringerówki, częstując organizatorów i wrocławskich kibiców. Pojawił się właściciel zamku pan Jurek i uczestniczył w tej miłej uroczystości. Reasumując Heniowy Memoriał był dobrze zorganizowany i miał bardzo elegancką oprawę.

12. Biuro zawodów działało sprawnie 13. Urodziny głównej organizatorki zawodów Ani

 

Ania obiecała, że te zawody wejdą na stale do kalendarza imprez w kolejnych latach.

Tekst i opracowanie: Ewa Formicka
Zdjęcia: od różnych autorów
Na stronę wstawił: Olo

 

Rajd XIX 19 – 28.06.2020 r., Bieszczady

Kliknij na zdjęcie, aby go powiększyć.

 

Rajd w roku 2020 był absolutnie wyjątkowy, gdyż zrealizowaliśmy go w pandemii koronawirusa, co było nie lada wyzwaniem. Pandemia nawiedziła świat na początku roku i rozszerzając się uparcie od kraju do kraju, od kontynentu do kontynentu, dotarła także do Polski. Wiosną wiele osób nie traktowało sprawy poważnie, łudząc się że do lata problem wygaśnie, a planów wakacyjnych z pewnością to nie dotyczy. Niestety czas płynął, a wirus poczynał sobie coraz śmielej.  W maju zakażeń  lawinowo przybywało, a z mediów płynęły katastroficzne relacje. Rajd stanął pod znakiem zapytania i coraz więcej osób, początkowo bojowo nastawionych, traciło pewność siebie i wiarę w możliwość wyjazdu z domu. Pomiędzy potencjalnymi rajdowiczami krążyły wieści rozmaitej treści, niestety z przewagą apeli o rozsądek, odpowiedzialność i rozważenie przesunięcia terminu na czas późniejszy, a nawet na przyszły rok. Józek w Sanoku czekał na decyzję, szanując oczywiście nasze strachy i obawy, ale też wykazując gotowość do działania, bo z czegoś trzeba  żyć. Na początku czerwca Bieszczady były stale wolne od wirusa, więc ze strony organizatorów nie było przeciwwskazań, mimo że teoretycznie mogliśmy coś przywlec. Jednak  z naszej strony pojawiły się poważne wątpliwości, gdyż psychika wielu osób uległa już niemałej dewastacji.  

No i wtedy tupnęła nogą szeryfa Marysia. Napisała do wszystkich dyscyplinującego maila, ogłaszając że rajd się odbędzie i że czeka na zaliczki. W swoim mailu zacytowała słowa Henryka Grynberga: „Jeśli się dobrze schować, rzucić pracę, zrujnować gospodarkę, oddać wolność, porzucić przyjaciół – będzie się żyło długo i szczęśliwie”. Nic dodać nic ująć. Tym sposobem skończyły się przemyślenia i dysputy, a zaczęło pakowanie.

Wybiegając nieco do przodu można w tym miejscu podkreślić, że była to bardzo dobra decyzja, gdyż rajd okazał się doskonałą terapią – rewelacyjnie  uleczył nasze ciała zmaltretowane fizyczną posuchą, a także nasze umysły, zmaltretowane natłokiem covidowych strachów.  Każdy się odprężył, zrelaksował, odsunął od wszelkich problemów ostatnich dni, a jednocześnie łyknął świeżego powietrza i rozruszał zastałe kości. Że nie wspomnieć o terapii śmiechem, która jest lekiem na wszystko.

1. Rajd w roku 2020 zrealizowaliśmy w czasie epidemii koronawirusa 2. Rajd spełnił rolę terapeutyczną

 

Rajd miał charakter stacjonarny z siedzibą w Dwerniku u Gosi i Jarka, a naszym szefem nadrzędnym był jak co roku Józek. Konie przywiózł częściowo swoje, które znamy i kochamy, ale trzy były nowe, wzbudzające początkowo sporo obaw. Wozem powoził Jarek. Rajd tegoroczny był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu, mianowicie przez pierwsze cztery dni ciurkiem lało. Jarek nam powiedział, że w Bieszczadach leje od wielu tygodni. Ziemia tak nasiąkła wodą, że wszędzie panowało gigantyczne błoto, a trasy były trudne. Ba, na wiele szlaków w ogóle nie dało się wyjechać. Jeździliśmy więc po znanych ścieżkach, bo nie było sensu niczego nowego wymyślać. Ale większość ludzi i tak nie rozpoznaje terenu po którym jeździmy, więc dobór tras był dla większości bez znaczenia. Trudne warunki były jednocześnie bardzo ekscytujące. A gdy kolejne cztery dni zrobiły się słoneczne i kolorowe, widoki wynagrodziły wszystko.  

3. Przez cztery dni ciurkiem lalo 4. Lało, ale nie baliśmy się deszczu

 

Przyjechało 11 osób, Marysia, Aldona, Dorota, Reniowie, Jaga z Walterem, wujowie i dwie Ewy. Ponieważ było nas mało, każda osoba bez pary dostała  samodzielny pokój.  Gosia jak zwykle nas przekarmiała, więc codziennie biegaliśmy na most na Sanie spalać kalorie, a jest to 0,7 km w jedną stronę, więc w dwie strony ładny spacer. Na moście jest bankowo zasięg komórkowy, więc tym bardziej każdy miał motywację aby tam biegać. Wielką zaletą  pobytu w Dwerniku był brak jakichkolwiek zakazów czy nakazów, maseczek, płynów i w ogóle jakichkolwiek informacji ze świata. Żyliśmy sobie spokojnie i wesoło, dobrze śpiąc, dobrze jedząc i ciesząc się przyrodą i swoim towarzystwem. Każdy dzień obfitował w przygody i atrakcje.

5. Na koniu, na wozie czy przy ognisku bawiliśmy się świetnie 6. Wieczór przy ognisku

 

W sobotę była jedna wspólna jazda, a wyjechaliśmy pokręcić się po okolicy Dwernika, gdyż pogodę zapowiadano okropną. Józek nie chciał się za bardzo oddalać od domu, gdyż deszcz był bankowy, a może i burza. Przy siodłaniu było kilka nerwowych sytuacji, gdyż szły pod siodło nowe konie, z których Wezyr nie dał się czyścić i siodłać, a nasz Eldik  o mało nie kopnął Laluchy. Wcześniej przy zabieraniu koni z pastwiska nowa Haiti próbowała wyrwać się Marysi i zafundowała jej ślizg błotny na pupie. Więc początek rajdu nie był łatwy, a wkrótce doszły nowe stresy. Otóż gdy wreszcie wyjechaliśmy, Dorota zaczęła zgłaszać problemy z Bojarem, który dziwnie się zachowywał i nie chciał iść. Stawaliśmy kilka razy, Józek obserwował konia i przesiodływał go dwa razy, zachodząc w głowę o co chodzi. Żeby  nie wpędzić się w tarapaty w dalszej drodze postanowił zrezygnować z jego usług, a sposób na to wymyślił iście szalony: „wrócimy kawałek do pastwiska Jarkowego, złapię tam jakiegoś Jarkowego konia i weźmiemy  go zamiast Bojara”. Tak też zrobiliśmy. Wróciliśmy ze 100 m, Józek poszedł za górę na bezkresne Jarkowe pastwisko i rzeczywiście coś tam sobie złowił. Zdjął siodło z Bojara i wrzucił na tego nowego, swojego konia dał Dorocie, a sam wskoczył na tego, którego dopiero co złowił. Bojar poszedł dalej z nami luzem (nie mógł zostać na pastwisku z obcymi końmi). Patrzyliśmy na to przedsięwzięcie wielkimi oczami, coś takiego może się zdarzyć tylko w Bieszczadach.

7. Bojar niedomaga, Józek myśli co zrobić 8. Józek poszedł za górę i złowił w zastępstwie Bojara jakiegoś Jarkowego konia

 

Wkrótce zaczęło lać, więc temat konia zszedł na dalszy plan, a my skupiliśmy się na szybkim założeniu peleryn. Dalej to już była tylko próba przetrwania. Zjechaliśmy z drogi leśnej do szosy, a ponieważ zaczęło grzmieć, więc byliśmy pewni, że jedziemy do domu. Każdy się już widział pod prysznicem, ale gdzie tam, Wielki Sprawiedliwy miał poczucie że należy się nam pełnowymiarowa jazda, więc po chwili ponownie wjechaliśmy w las. Nie mogliśmy uwierzyć, lało jak z cebra, świata mało co było widać, a Józek wlókł nas na jazdę. W tych warunkach przeczołgał nas po okolicznych górach, co z tego, że świata nie było widać. Pięliśmy się po niewyobrażalnym błocie do góry, zewsząd płynęły szerokie strugi wody, której ziemia nie wchłaniała. Nowo powstałe strumienie huczały, wymywały w leśnej drodze głębokie wyrwy, przez które konie znienacka skakały – jedna zgroza. Na drzewach wisiała filmowa mgła i generalnie było pięknie, ale ludzie mimo peleryn przemokli doszczętnie. Słychać było lamenty typu: „nawet majtki mam mokre”,  „ja tylko cipkę mam jeszcze suchą”. Wróciliśmy do domu totalnie przemoczeni i nie byłoby szans do rana  ciuchów wysuszyć, gdyby nie Gosia, która wzięła je do  domowej suszarni. Buty suszyliśmy wieczorem przy ognisku. Niestety nie wszystko do rana wyschło i kolejnego dnia parę osób nie miało w co się ubrać na  jazdę. 

9. Trasy były trudne 10. Suszymy buty jeździeckie przy ognisku

 

Ale późnym popołudniem wszyscy byli zregenerowani i w dobrych nastrojach, więc dokonaliśmy oficjalnego otwarcie rajdu. Wg komunikatu szeryfy wejście do jadalni miało być wspólne, więc staliśmy grzecznie na dworze, aż się wszyscy zbiorą. Marysia pojawiła się przyodziana w szpitalny ochronny fartuch i zaprosiła do środka, a w jadalni  odbyło się wielkie covidowe show. Renia odczytała instrukcję postępowania w czasie pandemii koronawirusa, która brzmiała:

1. Zasłaniaj pysk – raz po raz.
2. Dezynfekuj kopyta i ręce – 4x.
3. Dezynfekuj gardło – często.
4. Witaj się łokciem – zwłaszcza z koniem.
5. Galopuj – często. I patrz, żeby ci korona z głowy nie spadła.

 

11. Covidowe show 12. Mieliśmy gustowne maseczki z konikiem

Po takim zagajeniu każdy miał obowiązek spryskać sobie ręce środkiem dezynfekcyjnym, następnie wypić kieliszek gorzałki celem dezynfekcji dogłębnej. Marysia rozdała gustowne maseczki z konikiem, koniki z flizeliny przyszywała do maseczek przez pół nocy  Wtedy dopiero zasiedliśmy do wspaniałej obiadokolacji, rozpoczętej oczywiście geringerówką. Po posiłku został przeczytany list od Ola, który życzył nam udanego rajdu XIX, wspaniałych galopów, pięknych widoków i nowych przygód. Pozdrawiał Józka, gospodarzy Dwernika i Bieszczady, żałując, że nie może być z nami. Każdy otrzymał  okolicznościową papeterię, wspaniały gadżet rajdowy. Dobrze nastrojeni przeszliśmy do ogniska i śpiewaliśmy do późnej nocy, ciesząc się że rajd doszedł do skutku, bo był moment, gdy decyzja w tej sprawie wisiała na włosku.

W niedzielę jechaliśmy w deszczu do Zatwarnicy. Trasę już teoretycznie znaliśmy, aczkolwiek mało kto pamiętał. Józek i Jarek pożyczyli niedosuszonym kowbojom swoje peleryny i gumowe spodnie, ale i tak niektórzy wskakiwali w mokre buty. Kto przywiózł sobie kalosze, był wygrany – kalosze tego roku były bezcennym atrybutem. Wkładano je celem odłowienia konia na pastwisku, gdyż na pastwisko inaczej nie dało się wejść. Dopiero po odprowadzeniu konia z pastwiska pod stajnię i osiodłaniu delikwent przywdziewał buty jeździeckie i szybko wskakiwał w siodło, wcześniej po prostu topiliśmy się w błocie.

13. Na pastwisko z trudem udawało się wejść 14. Siodłanie w błocie  było dużym wezwaniem

 

Jazda była tego dnia urozmaicona i bogata w trudne momenty, cały czas w deszczu mniejszym lub większym, chwilami w ulewie. Słynne stało się powiedzenie Jagi: „jak dobrze że tylko pada” – gdy trafiał się zwykły deszcz, jako przeciwwaga do  ulewy. Wozowi tymczasem podróżowali szosą przez Chmiel, robiąc przystanek pod sklepem i przy okazji pod cerkwią. Cerkiewkę (obecnie kościół katolicki) znaliśmy z poprzednich lat. Nakręcono w niej niektóre sceny do „Pana Wołodyjowskiego” i wieść gminna niesie, że ostatecznie miała być do celów filmowych spalona. Na szczęście miejscowa ludność nie zgodziła się i obroniła obiekt przed tym niecnym czynem. Tutaj dwa lata wstecz ślub brali Malwina i Paweł, młodzi leśnicy z Zatwarnicy, u których byliśmy wtedy na poprawinach wesela. Teraz spotkaliśmy ich na biwaku, pojawili się z półroczną latoroślą. Było to bardzo miłe spotkanie, ileż to przyjaciół mamy w Bieszczadach.

15. Postój wozu pod cerkwią w Chmielu (obecnie kościół) 16. Konni docierają na biwak
17. Na biwaku w Zatwarnicy 18. Państwo leśniczostwo z małą latoroślą

 

Wieczorem byliśmy oczywiście w „budce telefonicznej” na moście dwernickim, po czym siedzieliśmy pod wiatą śpiewając, a derkacz na pobliskiej łące usiłował być głośniejszy. Przekrzykiwał się z nami co wieczór, szkoda tylko że tego małego krzykacza nijak się nie dało zobaczyć. Koło północy przyszło oberwanie  chmury i nie dało się spod wiaty nosa wyściubić, zapowiadało się na śpiewy do rana. Jedni cierpliwie czekali aż nawałnica zelżeje, inni przemykali na pokoje w ulewie.

19.  Na most na Sanie w Dwerniku biegaliśmy każdego wieczoru 20. Kolejnego dnia w trasie

 

Tym samym w poniedziałek od rana lało. Zaglądaliśmy z nadzieją do Internetu, ale prognozy były jak najgorsze. Nawiasem mówiąc każdego dnia  dostawaliśmy alerty na osobiste komórki wróżące nawałnice i burze, więc wyrażaliśmy pobożne życzenie aby w trasie tylko lało, w przeciwieństwie do  burzy. Jarek opowiadał nam, jak tydzień wcześniej w sąsiedniej wsi burza zabiła na pastwisku ok. dwudziestu krów, a gdy to mówił, siodłaliśmy właśnie konie i właśnie lekko grzmiało. Wskakiwaliśmy w siodła ze strachem, ale na szczęście burze pohukiwały zazwyczaj gdzieś po kątach i nigdy nas nie dopadły. Natomiast każdy dzień kończył się suszeniem butów i spodni, tak że kolejnego dnia wymyślaliśmy rozmaite patenty jak się ochronić, by wieczorem nie musieć nic suszyć. Ale żaden patent nie był dobry.   

21. Deszcz nie deszcz, jechaliśmy dalej 22. Każdego dnia były też piękne obrazki

Tego dnia doczekaliśmy przejścia deszczu w mżawkę, więc w niezłych nastrojach ruszyliśmy na biwak do Nasicznego. Trasę częściowo znaliśmy, choć na początku jechaliśmy trochę inaczej. Od razu przywdzialiśmy peleryny, nie było na co czekać. W związku z deszczami tego roku rzeki i potoki były bardzo wezbrane. Trasy Józek tak wymyślał, żeby nie wymagały przekraczania Sanu, co w minionych latach robiliśmy wielokrotnie. Natomiast banalne potoki Dwernik i Nasiczniański, choć były groźne, skłębione i huczące, przekraczaliśmy wiele razy. Nie były to przyjemne chwile,  na wartkiej wodzie wielu osobom kręciło się w głowie. Tego dnia miało miejsce zdarzenie dramatyczne. Podczas forsowania wezbranego potoku Dwernik koń Jagi zaczął dziwnie spływać na prawą stronę, gdzie huczała i kłębiła się mała kaskada, w brunatnej wodzie nie wiadomo jak wysoka. Z tej kaskady Jaga ze swoim koniem spadli w czeluść wirów. Koń doznał szoku, nie mniejszego niż osoby, które to widziały. Całe zdarzenie trwało zaledwie kilka minut, ale były to minuty decydujące czy będzie tragedia, czy tylko przygoda. Koń panicznie próbował wdrapać się z powrotem na górny poziom, ale w huczących wirach nie było to łatwe, tym bardziej że skała była prawdopodobnie śliska. Ale wiodącym problemem było czy Jaga utrzyma się w siodle, czy się z nim rozstanie. To drugie mogło mieć groźne następstwa. Jagę wyrzuciło z siodła na końską szyję… i ku wielkiej uldze wszystkich pozostała na tej szyi, a Figlarna w jakiś cudowny sposób wyskoczyła ponad kaskadę i wyniosła Jagę szczęśliwie na powierzchnię. Czegoś takiego nikt jak żyje nie widział, Józek o mało nie umarł ze strachu. Rozpatrywaliśmy to zdarzenie wiele razy, gdyż zostało częściowo sfilmowane. Jedyne wytłumaczenie jest takie, ze koniowi w skłębionych otmętach też kręci się w głowie, bo nie sposób uwierzyć, że jeździec sam pcha konia do wodospadu. Tak czy owak przygoda dobrze się skończyła, ale strachu było co niemiara. Szczęśliwie pojechaliśmy dalej, a trasa była trudna, jechaliśmy góra – dół, cały czas w mżawce i błocie.

 

23.  Banalne zazwyczaj potoki górskie były bardzo wezbrane 24. W tej kaskadzie nurkowała Jaga na Figlarnej

 

Po obiedzie kronikarka zaprosiła na ciasto urodzinowe (rajdowa tradycja), więc nie trzeba mówić, że wkrótce potem pobiegliśmy na most pozbyć się nadmiaru kalorii. Przyjaciel derkacz hałasował niemiłosiernie, inne ptaki także robiły niemały harmider, a San huczał jak szalony. Te odgłosy jak i wszechobecne zapachy lasu i łąk były wspaniałym lekiem na stresy ostatnich tygodni.

W związku z deszczową aurą podpytywaliśmy nieśmiało Józka czy nie planuje jakiejś wycieczki bezkonnej, która dałaby wytchnienie od błota i deszczu. I właśnie we wtorek była zaplanowana taka wycieczka, była to wyprawa ciuchcią bieszczadzką z Majdanu do Balnicy. Odbyła się co prawda także w deszczu, ale  mimo wszystko moknąć w ciuchci a moknąć na koniu, to trochę coś innego. Wszyscy się cieszyli na perspektywę odmiany formy moknięcia. Pojawiliśmy się na stacji w Majdanie w strojach kowbojskich, także w naszych końskich maseczkach, dziewczyny w spódnicach. Ciuchcia ma wagoniki otwarte, więc mżawka wdzierała się do wewnątrz z każdej strony, ale wuja grał na harmonijce, a dziewczyny tańczyły line-dance i wesoła atmosfera dobrze rozgrzewała.

25. Jedziemy ciuchcią z Majdanu do Balnicy 26. Dla rozgrzewki tańczymy w ciuchci line-dance 27. Była to fajna przygoda

 

Świat wkoło zasnuła mgła, ale podróż tą już kiedyś odbyliśmy, więc teraz widoki były mniej ważne (m.in. na kultową górę Matragonę), uciechą była sama podróż. Balnica to punkt na granicy polsko-słowackiej z małym schroniskiem, gdzie nic więcej nie ma (poza licznie żyjącymi w okolicznych lasach wilkami i niedźwiedziami, ale tych czereda turystów raczej nie zobaczy). Można się tam szybko napić ciepłej herbaty i zakupić drobne pamiątki, a ciuchcia czeka na podróżnych pół godziny i wraca się z powrotem. Wszystko razem jest fajną przygodą. Trochę zmarzliśmy, ale było to lepsze niż namakanie w siodle. Nasza przygoda miała ciąg dalszy w restauracji „Wołosań” w Cisnej, gdzie dostaliśmy na lunch pieczone pierogi z sosem czosnkowych, konsumowane do sączącego się z głośników bluesa, co było tak miłym akcentem, że nie chciało się wychodzić. Potem szwendaliśmy się trochę po Cisnej, po czym pojechaliśmy do Łopienki. Kościółek w Łopience też znaliśmy, ale wiele się w nim zmieniło,  a zadumać się pod Chrystusem Bieszczadzkim nigdy nie zaszkodzi. W kościółku przybyła nowa podłoga i nowy sufit, także nowe elementy dekoracyjne, niestety przybyło też turystów, gdyż w pogodę deszczową nie bardzo mieli co robić. A jak turyści, to pojawił się z lasu mokry lis, wyglądający jak przysłowiowa „zmokła kura”. Czekał biedak na jakieś smakołyki, bo po co trudzić się polowaniem w deszczu, skoro dobrzy ludzie z pewnością coś rzucą. Niestety jest to smutny los dzikich zwierząt, ich świat zastraszająco się kurczy, a na kontaktach z człowiekiem wychodzą jak „Zabłocki na mydle”.

28. Kultowa Łopienka 29. Dzikie zwierzęta coraz mniej dzikie
30. W restauracji „Wołosań” w Cisnej 31. Pieczone pierogi z sosem czosnkowym

 

Sympatyczny lisek był ostatnim akcentem wycieczki, ale nie ostatnią atrakcją tego dnia. Bo kolejne atrakcje czekały. Otóż tego wieczoru Stare Konie postanowiły uhonorować Formisię za jej wyczyn literacki, jakim była wydana wiosną książka pt:  „Rajdy Starych Koni 2002 – 2018, czyli Stare Konie w trawie”. Książka jest zbiorem kronik jakie kronikarka pisała po każdym rajdzie i zamieszczała na stronie internetowej. Do wydania kronik w formie książkowej namówił Formisię Jurek medialny i bardzo popierał ten pomysł, jak również deklarował pomoc finansową Heniu. Prace trwały z różnych względów długo, tak że Heniu nie doczekał końca  tego projektu. Ale w roku covidowym, w miesiącu największej pandemicznej paniki, czyli w marcu, książka opuściła drukarnię i mimo lęku przed poruszaniem się po mieście trafiła samochodem lub pocztą do większości zainteresowanych. W ten sposób w smutnym covidowym czasie była dla wielu osób lekiem i nadzieją. Książka zawiera dużo kolorowych zdjęć, jest opatrzona piękną okładką  projektu Marka Komzy, a opracowanie graficzne wykonała Jurkowa córka  Julia. Teraz w rajdowy wtorek odbyła się w związku z książką piękna uroczystość. Formisia otrzymała najpierw życzenia urodzinowe (nie zsynchronizowane co prawda z wczorajszym ciastem, bo kto to wiedział…), dmuchała świeczki i dostała bukiet polnych kwiatów.

32. Nagroda Ko-Nike dla Formisi 33. Były prezenty, przede wszystkim figurka Ko-Nika

 

Ale gwoździem programu była wspaniała laudacja autorstwa szeryfy:

„Nagroda Nike przyznawana jest w Polsce od 1979 roku za twórczość literacką. Jej rolą jest promocja polskiej literatury współczesnej, wszystkich jej gatunków.
Otrzymali ją:
2019 – Mariusz Szczygieł za reportaże „Nie ma”
2018 – Marcin  Wicha za powieść „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”
2017 – Cezary Łazarewicz za reportaż „Żeby nie było śladów”
2016 – Bronka Nowicka za  „Nakarmić kamień”
2015 – Olga Tokarczuk za „Księgi Jakubowe”
2014 – Joanna Bator za „Ciemno, prawie noc”
2013 – Wiesław Myśliwski za „Traktat o łuskaniu fasoli”
Wśród laureatów poprzednich lat byli również Karol Modzelewski, Jerzy Pilch, Tadeusz Różewicz, Czesław Miłosz.
Droga Ewo!
Mamy nadzieję, że przyznając Ci wyjątkową nagrodę Ko-Nike stawiamy Cię w bardzo zacnym towarzystwie noblistów i innych wybitnie zdolnych pisarzy.
Twoja twórczość niewątpliwie przyniesie czytelnikom wiele radości.
Biorąc pod uwagę tytuły nagrodzonych dzieł, mamy nadzieję, że  nie wyrzucimy potrzebnych rzeczy, w ciemną noc nie będziemy karmić kamienia ani łuskać fasoli, a księgi będziemy pisać własne i zostawiać za sobą ślady – czego dowodem książka „Rajdy starych Koni”.

Formisia dostała Ko-Nika ze skrzydełkami (inna forma Nike), oraz dyplom podpisany przez Starokońską Kapitułę w osobach szeryfy i Pasterza Ola. Autorka  podziękowała za tak ciepłe przyjęcie jej dzieła literackiego  i opowiedziała jak dzieło powstawało i kto zagrzewał do boju – Jurek i Heniu. Emocje wieczoru były tak wielkie, że nie dałoby się spać, gdyby nie marsz na most – co wszyscy skrzętnie wykonali.

34. Laureatka miała swoje pięć minut   35. Uroczystość zakończona na moście

 

W środę wreszcie zrobiła się pogoda. Co prawda bez szału, nie było jeszcze intensywnego słońca, a w powietrzu wisiała wilgoć. Ale nie padało i mocno się przejaśniło. Pojechaliśmy do Białej Stajni u podnóża Otrytu, gdzie konie miały zostać na dwie noce. Przy siodłaniu „odsadził się” Eldik i połamał płot, a Berdanka kuta przed jazdą (na każdym rajdzie raz – dwa razy gubi podkowy) miała mały atak paniki przy próbie wycofania jej  tyłem z boksu. Ale było to zaledwie skromne preludium do  późniejszych zdarzeń. Póki co jechaliśmy wygodną, równą  drogą leśną do Smolnika, ścieżką dydaktyczną „Stare Procisne”. Trasę z Dwernika do Smolnika w poprzednich latach pokonywaliśmy upiornym szlakiem konnym wzdłuż Sanu, gdzie było duże nagromadzenie trudności, a San przekraczało się trzy razy. W tym roku przez San nie dało się jeździć, więc tym sposobem trafiła się nam  bezpieczna droga przez Procisne, trochę naokoło, ale miód na rany po różnych  hard-corach. Z pewnością nikomu nie przeszkadzało, że jedziemy stępem. Po godzinie przekroczyliśmy szosę w rejonie skrzyżowania szosy głównej i szosy do Dwernika i jechaliśmy dalej znanymi łąkami, gdzie każdego roku ktoś zalicza glebę lub doznaje innych przykrych zdarzeń.  Po łąkach nie dało się w tym roku galopować, gdyż były mega grząskie i konie zapadały się po pęciny. Łąki w tamtym konkretnym miejscu są poprzedzielane szpalerami drzew i krzewów, a w każdym takim szpalerze czai się głęboki rów, nad którym splątana roślinność tworzy czasem przejezdny tunel, którym przedzieramy się na kolejną łąkę. Właśnie na tych rowach co roku były przykre niespodzianki. Tym razem wjechaliśmy w kolejny tunel nad rowem, a z przeciwnej strony do tunelu wchodził baca ze stadem owiec i czterema psami. Józek prowadził na uwiązie zapasowego konia, który przedtem biegł luzem, ale teraz został uwiązanym, gdyż za chwilę mieliśmy przekroczyć szosę. Za Józkiem jechała Marysia.  Gdy psy zwąchały naszą grupę, z zajadłą wściekłością ruszyły do ataku.

36. Pod Smolnikiem napadły na nas psy pasterskie 37. Konie się spłoszyły
38. Marysia spadła z konia 39. Dramatyczna sytuacja zażegnana

 

Jazgot był tak wielki, że nasze konie spanikowały, a szczególnie te z przodu. Mania widząc co się święci szybko się wycofała, Józek zrobił to samo. Niestety w zamieszaniu Mania spadła z konia, a Józek mając w ręce drugiego konia nie bardzo mógł ruszyć z pomocą, bo z trudem opanowywał swoje wierzchowce. Psy niemiłosiernie ujadały i konsekwentnie atakowały nasze konie, baca wrzeszczał wniebogłosy, wyrażając pretensję skąd się wzięliśmy i co tu robimy. Mania leżała na trawie jak trup, a jak jeździec po upadku długo nie wstaje, wygląda to groźnie. Na szczęście poszkodowana była tylko mocno wystraszona, nie doznała poważniejszych obrażeń, poza naciągnięciem sobie wiązadeł w pachwinie. Gdy dała oznaki życia, z konia zeskoczyła Kasia i pomogła jej ponownie wgramolić się w siodło. Wtedy Józek krzyknął że uciekamy do góry, aby w końcu  uciec od owiec, bacy i rozjuszonych psów. Konie mimo paniki nie próbowały ponosić ani nikogo więcej się pozbyć, a bacy szczęśliwie udało się odejść w przeciwną stronę i zabrać swoje zwierzęta. Było to bardzo stresujące i niemiłe zdarzenie, ale wszystko dobrze się skończyło. Zdenerwowani dotarliśmy do Smolnika do znanej i lubianej „Wilczej Jamy”, gdzie  mogliśmy wreszcie złapać oddech, odpocząć, zebrać myśli i napić się piwa. Marysia długo była oszołomiona, ale po lunchu wróciła do pełnej równowagi. A na lunch dostaliśmy jak rok wcześniej naleśniki i zrobiło się miło i domowo.  

40. Biwak w „Wilczej Jamie” w Smolniku 41. Zbliżamy się do Otrytu

 

Druga grupa jechała potem do Białej Stajni znanymi łąkami, gdzie mimo bardzo grząskiego i mokrego podłoża galopowaliśmy jakiś czas, gdyż bez galopu trudno byłoby zdążyć z programem dnia. Nad łąkami znowu powiesiła się mgła, ale deszcz nie spadł i peleryny nie były potrzebne. Z Białej Stajni do Dwernika odwieźli nas samochodami, a na obiad Gosia serwowała zupę fasolową, pyzy z mięsem i ciasto, czym nas o mało nie zabiła. Więc wieczorem tradycyjnie pognaliśmy  do budki telefonicznej, bo każdy ledwie się ruszał. Potem było ognisko i energiczne śpiewanie.

W czwartek zrealizowaliśmy jedyną w tym roku nową trasę, jeszcze nam nie znaną. Najpierw pojechaliśmy na tak zwane Dzikie Pola, czyli łąki nad Lutowiskami, które grały tą rolę w filmie „Pan Wołodyjowski”. Tam spotkaliśmy się z wozami i robiliśmy dziesiątki zdjęć, gdyż pogoda wreszcie zrobiła się  cudna. Świeciło słońce, nie było upału, łąki czarowały orgią barw, a po niebieskim niebie płynęły białe cumulusy. Oszołomiły dzwonki, firletki, jaskry, niewiarygodne ilości storczyków. Widoki stanowiły miód na duszę. Potem zrobiliśmy dziewiczą trasę wkoło Lutowisk, raz łąkami, za chwilę zielonym, pachnącym, rozśpiewanym lasem. Uroda łąk i lasów nie była jednak jednoznaczna z przyjaznym podłożem, wszędzie ogrom błota szokował. W tym roku powiedzieć że było duże błoto to nic nie powiedzieć, przedzieraliśmy się po prostu przez głębokie pokłady płynnej mazi, gdzie pieszy turysta nie miałby najmniejszych szans.

42. Nastała piękna pogoda 43. Łąki w rejonie Lutowisk
44. W dali widać Bieszczady Wysokie 45. Jazda wozem też jest przyjemna

 

Biwak mieliśmy na boisku w Lutowiskach, gdzie wkrótce po dotarciu  przyszła ulewa i w ostatniej chwili udało się schować siodła w krzaki. Figlarna po próbie uwiązania do drzewa „odsadziła się” i jakiś czas wlokła Jagę po błocie, w którym utytłała ją od nosa po pięty. Kto mógł, wspomógł Jagę jakimś przyodziewkiem, gdyż nie miałaby w czym dojechać do domu. Zaczęła też huczeć burza, więc czekaliśmy jaki kierunek obierze, czy przypadkiem nie ten co my. Na szczęście burza poszła w inną stronę, więc mogliśmy ruszyć w drogę. Przy siodłaniu „odsadził się” Emir, czym wywołał panikę u Bojara i Bojar boleśnie podeptał Dorotkę. Dzień był więc pełen ofiar, dobrze, że jakoś go przeżyliśmy. Na okrasę w drodze do Białej Stajni mieliśmy tak piękne panoramy, że dech zaparło. Całe Bieszczady Wysokie widać było jak na dłoni, a w innym miejscu kawał Ukrainy, dosłownie tuż tuż. Dla takich widoków warto doznać wszelkich cierpień.

46. Biwak w Lutowiskach 47. Jaga znowu figlowała z Figlarną 48. Mimo pięknej pogody w lesie nie znikło błoto
 
49. W Bieszczadach jest pięknie 50. Świeży ślad misia 51. Pojenie koni w trudnych warunkach

 

Tego dnia Józek obiecywał jazdy dość krótkie, co pasowało, gdyż na wieczór planowaliśmy „wianki”. Ale wyszło odwrotnie, jazdy okazały się długie, po 2,5 godziny każda, co łącznie z biwakiem i podróżą do Dwernika samochodem zajęło bardzo dużo czasu. W Dwerniku trzeba było z biegu ruszyć na zbiór kwiatów, więc przesunęliśmy  obiad na późniejszą godzinę. Dzień potwierdził, że rajd nie jest bynajmniej imprezą wypoczynkową, na odpoczynek nie ma tam nigdy szans. Ten dzień był szczególnie obfity w zdarzenia, a tempo tych zdarzeń było zawrotne. No cóż, odpoczywać będziemy w domu.

Mimo że czasu było niewiele wianki upletliśmy piękne i tradycyjnie obiad jedliśmy piękni i ukwieceni. W odpowiednim czasie ruszyliśmy na most by je zwodować w wartkim Sanie. W tym roku nie było wątpliwości że dopłyną do Bałtyku szybko i bezkolizyjnie, więc widoki na szczęście mieliśmy raczej pewne. A czego oczekiwać? Może tego, by szczęśliwie doczekać rajdu 20-tego? A może przede wszystkim  tego, by wirus szybko opuścił świat? Bo jak inaczej można robić plany na przyszłość? Tak czy inaczej nastroiliśmy się bardzo rozrywkowo i wzorem ubiegłego roku nie przepuściliśmy przez most żadnego samochodu, żądając myta w postaci piosenki, wierszyka lub dowolnej, podobnej zapłaty. Niestety na trzy samochody tylko w jednym jechały dziewczyny „czujące bluesa”, w pozostałych nikt nie chciał przyłączyć się do zabawy. Natomiast cztery wymienione dziewczyny zaproponowały taniec, wysiadły z auta i wykonały na moście wesołe pląsy, przy naszym aplauzie i wielkiej uciesze pasażerów innych samochodów, które musiały poczekać na możliwość przejazdu.

52. Wiankowy wieczór 53. Za chwilę zwodujemy wianki na moście w Dwerniku
54. Na dwernickim moście pobieramy myto 55. W ramach myta dziewczyny jednego z samochodów tańczą na moście

 

Tego roku jak i w trzech poprzednich latach dojechała na nasz rajd Kasia z Krakowa, która stała się naszą fanką, a i my polubiliśmy Kasię. Jak już było pisane w poprzednich kronikach Kasia gra na skrzypcach i z roku na rok robi coraz większe postępy.  W tym roku dawali z Wojtkiem wspaniałe koncerty, stanowiące okrasę naszych ognisk. W wieczór wiankowy koncert był szczególnie udany. Gdzieś tam za górami, za lasami był agresywny świat, gdzieś grasował śmiercionośny wirus, a my siedzieliśmy sobie przy wódeczce i słuchaliśmy pięknego koncertu, włączając się od czasu do czasu własnym wokalem. Spędziliśmy magiczny wieczór i mimo wcześniejszego zmęczenia nie chciało się iść spać.

W piątek jechaliśmy konno tak jak w środę, tylko w przeciwną stronę, gdyż odprowadzaliśmy konie z Białej Stajni z powrotem do Dwernika. Trasę trochę skróciliśmy ze względu na zagrożenie burzowe, tak że kawałek wypadł ruchliwą szosą. Natomiast na łąkach mijaliśmy wiele zdradliwych, błotnistych rowów, ale udało się je przebyć bez ofiar. Biwak mieliśmy w wiacie nad Dwerniczkiem, w której kończyliśmy rajd ubiegłoroczny. Z biwaku najbardziej zapamiętana będzie wspaniała kwaśnica z równie wspaniałym boczusiem. Dalsza trasa to szlak dydaktyczny „Stare Procisne”, a więc równa, przyjazna droga leśna, niestety twarda, więc jazda tylko stępem. Józek chciał nam na koniec okrasić tą pozornie nudną drogę galopami wkoło Dwernika, ale burza była coraz bliżej, więc zrezygnowaliśmy. A dla nas nic na rajdzie nie jest nudne, a jazda stępem coraz częściej staje się pożądana.

56. Młodsze konie skaczą przez rowy 57. Rowów tego roku pokonywaliśmy dużo

 

Po południu zostaliśmy zaproszeni za akrobacje samolotowe. Dziesięcioletni syn gospodarzy Miłosz i równolat, syn Kasi Kacper, zorganizowali wspaniale widowisko. Do południa byli z Kasią na wycieczce samochodem i w Cisnej Kasia kupiła chłopakom małe samolociki, oświetlone kolorowymi lampkami, robiące różne ewolucje w powietrzu, gdy się je najpierw z impetem wypuści. Chłopcy sami zrobili baner reklamowy, zaprosili nas oficjalnie podczas obiadu na pokazy, wykonali bilety i kasownik do biletów. Pod wieczór zeszliśmy się pod barakami, gdzie chłopcy wykonali swoje samolotowe show, puszczając migające lampkami samolociki do nieba. Wszystko wymyślili i wykonali sami i było to bardzo ładne widowisko, obie strony miały dużo uciechy.  

58. Klimatyczny wieczór przy ognisku 59. Tego wieczoru obchodziliśmy wszystkie święta i pory roku

 

Potem przeszliśmy do ogniska i przeżyliśmy kolejny, klimatyczny wieczór. Był to przedostatni dzień rajdu, więc powoli sączył się i nabrzmiewał smutek. Chcąc go jakoś zneutralizować, Marysia zapowiedziała dwudziesty, bardzo jubileuszowy rajd już za rok, a rok minie szybko. Bo co to za skala rok, rok mija od święta do święta i przelatuje jak z bicza trzasł. Jesień poleci nie wiadomo kiedy, bo będziemy jeszcze żyć wspomnieniami. Potem przyjdzie Wszystkich Świętych, więc chwilę się zatrzymamy. W tym miejscu szeryfa zapaliła dwa znicze i minutę ciszy zadedykowaliśmy Heniowi. Po Wszystkich Świętych już tylko krok do Bożego Narodzenia, a to sama przyjemność. Tu Mania wyciągnęła naszą nową kantyczkę i zaśpiewaliśmy dziarsko kolędę „Do szopy hej pasterze…”. Po świętach pojeździmy trochę na nartach  i nagle przyjdzie przyjemna Wielkanoc. Pojawił się koszyczek z jajami gotowanym na twardo i podzieliliśmy się jajkiem, składając sobie świąteczne życzenia. A co czeka nas po Wielkanocy? Oczywiście wiosna radosna, czyli kwiatów bez liku i jako dokument do ogniska wjechał koszyk pełen  kwiatów. A jak kwiaty to co? KOLEJNY RAJD. „Więc nie smućmy się moi drodzy,  rajd dwudziesty nadejdzie tak szybko, że nawet się nie obejrzymy. I spotkamy się znowu”. Ognisko mijało w wesołej atmosferze, były śpiewy, koncert, rozmaite trunki, siedzieliśmy długo, a parę osób doczekało bladego świtu.

60. Między innymi świętowaliśmy przyszłą Wielkanoc 61. Celebrowaliśmy też wiosnę, która przyjdzie następnego roku i zapowie kolejny rajd

 

W sobotę od rana było gorąco i duszno. Do śniadania Kasia zagrała nam na skrzypcach przepiękny kanon Johanna Pachelbela i było to bardzo wzruszające. Tego dnia Józek zaproponował jedną wspólną jazdę razem z Jarkiem i chłopcami, częściowo na jego koniach. Chodziło o to aby wcześniej skończyć jazdy, gdyż następnego dnia czekała długa droga do domu. Za zgodą zainteresowanych nie poszedł  w trasę wóz, gdyż wiózłby tylko dwie osoby, więc te dwie osoby miały wolne. Było słonecznie i pięknie, Jarek wiódł nas po malowniczych łąkach w rejonie Dwernika, panoramy zachwycały.

62. Kasia grała na skrzypcach do śniadania 63. Zdjęcie na tle Otrytu
64. Piękne panoramy nad Dwernikiem 65. Wracamy

 

Robiliśmy dużo zdjęć, mieliśmy wielką ucztę duchową. Ale grząskość łąk i niezmiennie głębokie błoto w lesie nie pozwoliło galopować, co najwyżej bardzo krótkimi odcinkami. Specjalnie nikomu to nie przeszkadzało, gdyż taki spektakl jaki oglądaliśmy wymagał skupienia, aby móc patrzyć do woli. Niestety duchota przedburzowa spowodowała, że wszyscy odczuwali zmęczenie, tak że jeździliśmy „tylko” 2,5 godziny, a Jarek miał w planie dalszą trasę, po drugiej stronie szosy. Pohukiwania burzy zweryfikowały te plany i wróciliśmy do stajni. Koło 15.00 zaproszono na biwak pod „naszą” wiatę, gdzie na grillu skwierczały szaszłyki i kiełbaski, a na stołach pachniało drożdżowe ciasto. Siedzieliśmy w błogostanie, choć rajd się skończył, więc teoretycznie nie było powodu do radości.

Wieczorem spożyliśmy ostatnią obiadokolację, były same wspaniałości, także kolejne ciasto i owocowy cocktail. Podziękowaliśmy serdecznym gospodarzom, w tym Józkowi, były upominki i plany na przyszły rok. Józek dostał nowo wydaną książkę plus końskie cukierki dla naszych pupili, żeby im dogodził, gdy znikniemy za horyzontem. Usłyszeliśmy też dużo miłych słów pod własnym adresem. Na koniec Wojtek podziękował szeryfie że udało jej się trzódkę zebrać i zdyscyplinować, efektem czego  rajd doszedł do skutku. Szeryfa wzorem Henia odśpiewała hymn rajdu, który po południu ułożyła. Był bardzo wesoły, więc łzy nie płynęły na tej ostatniej wieczerzy, tylko rozbrzmiewał śmiech jak dzwon. Rajd XIX definitywnie się skończył, będziemy go dobrze wspominać i zaraz po Nowym Roku pakować się na następny, totalnie Jubileuszowy.

66. Pożegnanie 67. Marysia śpiewa hymn rajdu
Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: Ewa Formicka, Andrzej Lisowski, Kasia Smółka
Opracował i wstawił na stronę: Olo 

Imieniny Ola

 

Relacja Ewy Formickiej
(Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.)

 

Jak grom z jasnego nieba spadła na świat epidemia koronawirusa, nie omijając bynajmniej naszego kraju. Zostaliśmy zamknięci w domach, stłamszeni w izolacji, niepewności i lękach. Z nową sytuacją każdy sobie radził jak umiał. Początkowo pozornie wolny czas był nawet formą daru od niebios, gdyż można się było wyspać, przeczytać zaległe książki, wymalować mieszkanie czy  posprzątać w szafach. Ale z czasem brak kontaktu z bliskimi stał się poważnym problemem, dewastując psychikę wielu osób, szczególnie tych z „grupy ryzyka”, w tym Starych Koni.

Ratując się przed tą dewastacją wiele osób z naszego kręgu zaczęło realizować różne pomysły (wycieczki za miasto, wożenie obiadów do dzieci, powrót do pracy z izolacji)  – ale co tu dużo gadać….  nie do końca o to chodziło.

I wtedy zrodził się pomysł uniwersalny na poprawienie nastrojów, a mianowicie „organizujemy Olowi imieniny”. Potrzeba wspólnego spotkania nabrzmiewała i w końcu stała się potrzebą pilną. A jak wiadomo Olo to nasz szeryf naczelny, więc życzenia imieninowe w poszerzonym składzie uznaliśmy za bardzo dobry pomysł na posuchę towarzyską ostatnich tygodni.

Już znacznie wcześniej wuja Tom wymyślił prezent dla Ola na okoliczność XXX-tego Spędu Jubileuszowego, ale jak wiadomo spęd się nie odbył  i nie wiadomo kiedy się odbędzie. Prezentem miał być artystyczny pastorał, absolutnie niezbędny dla przywódcy stada, więc pretekst spotkania imieninowego po prostu sam się nawinął. Urządzenie wykonane przez Tomka dotarło do Wrocławia na początku maja i szkoda było go gdzieś deponować i pozwolić by obrastało kurzem.

Po konsultacji z Hanią Olową ustalono szczegóły, a miejscem spotkania miała być łąka nad rzeką Ślężą, na Maślicach. Cała akcja miała się odbyć w zupełnej tajemnicy przed solenizantem, co dodawało całości smaczku. Realizacja pomysłu nie była jednak taka prosta dla Hanki, gdyż piekąc ciasta, szykując kapelusze i inne potrzebne akcesoria, musiała się nieźle w domu gimnastykować. Ale wszystko się udało.

1. W krzakach nad Ślężą czekamy na solenizanta 2. Uwaga, nadchodzi…

 

Dla solenizanta przygotowaliśmy dodatkowo dyplom z wesołym tekstem, a także gustowne flots z jego wizerunkiem. Powiadomiono sporo osób, a przybyło 13 Starych Koni plus Olowie, czyli było nas razem 15. Wszyscy mieli maseczki, krzesełka turystyczne lub inne akcesoria do siedzenia na trawie, a niektórzy nawet własną herbatę w termosach. Hania zrobiła trzy wspaniałe ciasta, przywiozła też procenty i dużo owoców. Olo do końca myślał że jadą na działkę, tak że niespodzianka była pełna.

3. Zabytkowa laska  pasterska 4. Certyfikat pasowania na Pasterza Starych Koni 5. Profesjonalne flots

 

Marysia w imieniu wszystkich złożyła solenizantowi życzenia, wręczyliśmy prezenty i było niezmiernie sympatycznie, a nawet chwilami wzruszająco. Usiedliśmy w dużym kręgu, ciesząc się, że w tym trudnym czasie wreszcie mogliśmy się spotkać.

6. Szeryfa składa życzenia w imieniu wszystkich 7. Spełniliśmy toast
8. Wręczanie prezentów 9. Wspólna fotografia

 

Na miejsce imieninowego spędu wybraliśmy teren nad rzeką spory kawałek od parkingu, głęboko w krzakach, tak aby nikt nas nie widział. Pierwsi którzy przybyli zastali w ustalonym miejscu pokrzywy po pas, co mocno zdegustowało, no bo jak siedzieć w gąszczu pokrzyw. Ale wkrótce udeptaliśmy krąg tak skutecznie, że zrobiła się wręcz równa „podłoga”. Pogoda dopisała i siedzieliśmy w sielankowej atmosferze, spożywając i gawędząc. Marysia zaproponowała, aby każdy zdradził co dla niego jest najtrudniejsze w izolacji epidemicznej, a co komu może dobrego przyniosła nowa sytuacja? Padały różne wypowiedzi, ale dominującym problemem większości okazał się brak towarzystwa, brak przyjaciół. Więc delektowaliśmy się spotkaniem i każdy zyskał nowe pokłady energii i nadziei na lepsze czasy. Solenizant wyglądał na bardzo zadowolonego.

10. Imieninowa sielanka 11. Było dużo smakołyków

 

W mniejszych grupach poszliśmy wzdłuż rzeki na spacer, a mottem spacerów było wyobrażenie sobie, ze jesteśmy w Bieszczadach, bo tak miejscami wyglądało.

12. Spacer nad Ślężą 13. Szukaliśmy bobrów

 

Spotkanie imieninowe było pięknym wydarzeniem w tym okropnym czasie i dodało wszystkim sił do dalszej walki o przetrwanie.

 

Poniżej zamieszczamy tekst Tomka, pomysłodawcy laski, traktujący o tym, jak laska pasterska się rodziła.

„…Ponieważ mam nieograniczony szacunek i podziw dla Ola wpadłem na  pomysł, by uznać go za naszego Pasterza na Preriach Starokońskich. Wszak to on zebrał przed laty rozbiegniętą trzódkę i tak oto Stare Konie Redivivus.

Ale skoro jest Pasterz, to musi mieć atrybut władzy, czyli laskę pasterską, w pewnych kręgach zwaną też pastorałem. Zacząłem więc szukać obiektu, który mógłby spełnić taką funkcję. Trochę przypadkiem przeczesując bezkres internetu znalazłem zabytkową laskę z końca XIX wieku z piękną główką konia w zanikającej już technice platerowania.

Laska była po przejściach i miała wyraźne ślady patyny na srebrnej powłoce, co koresponduje z doktryną starokońską po przejściach.

Po szybkich konsultacjach z aktywem dokonałem zakupu i pojechałem pod Poznań by ją odebrać. No ale laska to laska, a musiała się przekształcić w laskę pasterską. Po pomiarach i ocenie podjąłem decyzje by połączyć obie funkcje laski spacerowej i pasterskiej siłą rzeczy odpowiednio dłuższej (ech, te poznańskie nawyki gospodarności).

Dlatego znalazłem dostawcę rurki aluminiowej, którą przyciąłem na wymiar, a drewno laski dostosowałem, by wchodziła do wewnątrz rurki, Po pomalowaniu lakierem akrylowym i dołożeniu bezpiecznych końcówek gumowych laska była gotowa. Teraz Olo może pasterzować na imprezach, a w dni pozostałe wyprowadzać laskę na spacer w okolicy.

Wysłałem pastorał do jedynej legalnej władzy klubowej, czyli Szeryfy Marii, niestety mimo maksymalnej staranności w pakowaniu przesyłka kurierska została uszkodzona i końcówka została wygięta. Ale Maria z właściwą sobie energią doprowadziła do naprawienia defektu.  

Teraz czekajmy na kolejne spotkania, które winny się rozpoczynać od wejścia Pasterza i otwierania imprezy stukaniem laską w podłogę…”

Wasz Wuja Tom

14. Wszystkim było miło 15. Solenizant w pełnej krasie

 

 

 

Wspomnienia Wuja Toma z rajdów AKJ

Wspominki rajdowe

Tomasz Kolańczyk (Wuja Tom)

MÓJ PIERWSZY RAJD Z AKJ-tem

 

Mój pierwszy rajd z AKJ Wrocław obyłem latem 1969 roku. Z BPiT „Almatur” dostałem z Wojtkiem skierowanie na „wczasy w siodle” w postaci rajdu konnego organizowanego przez AKJ Wrocław.
W zaleceniach dla uczestników było dobre przygotowanie jeździeckie, posiadany własny sprzęt, oraz derka dla konia. Ponieważ byłem wówczas czynnym jeźdźcem w LKS „Cwał” Poznań wziąłem derki, buty do konnej jazdy, bryczesy, toczek. Rajd zaczynał się w nad Jeziorem Długim w Starym Drawsku. Pociągiem przez Piłę do Szczecinka, a dalej autobusem dotarliśmy w południe nad jezioro w Starym Drawsku.
Przywitał nas czarniawy, niewysoki facet w kowbojskim kapeluszu, który zmierzył nas groźnym wzrokiem i rzekł „co to za banda Łupaszki????” Tu obowiązuje inny styl.
I
tym oto sposobem zostaliśmy kowbojami.
Szeryfem rajdu był Mirek Soroka i zastępcą Jan Żyłka – weterynarz. Konie jak to było stosowane przez AKJ pochodziły częściowo z własnej stajenki na Osobowicach, a częściowo pożyczane z PGR-ów dolnośląskich.
Trasa tego rajdu miała na celu dotarcie nad morze. Trasę wyznaczał szeryf i wyszukiwał skróty, zwykle dłuższe od zaplanowanej trasy. Od jeziora do jeziora z postojami w lasach wędrowaliśmy na północ. Największym utrapieniem, byli liczni waleci. Wóz taborowy załadowany namiotami, sprzętem biwakowym, podstawowym jedzeniem dla ludzi i koni był powożony przez kolejne wachty mające pod opieką całą ekipę przez 24 godziny. Ponieważ liczba koni była ustalona, wszyscy waleci ładowali się na wóz. I tym sposobem obciążenie wozu było maksymalne. Gdzieś przed Połczynem Zdrojem okazało się, że jedna z felg starego wozu pęka. Dla bezpieczeństwa w pobliskim PGR znalazłem warsztat a w nim dostęp do spawarki. Spawanie się powiodło, niestety spawałem tylko w fartuchu bez koszuli z długim rękawem, więc naświetliłem sobie ramię i bok i byłem łaciaty.
Koło Połczyna na postoju poszliśmy do Berkowa – na piwo. W czasie wojny był to okryty ponurą sławą ośrodek Lebensborn. Piwo było ohydne, tak jak to wówczas w Polsce bywało z piwem. Do najgorszych należało piwo z Elbląga, mawialiśmy, że to mocz hipopotama chorego na nerki. Wędrując w stronę morza gdzieś w okolicach Sianowa jako wachtowy szukałem możliwości kupna siana dla koni. Trafiliśmy do miejscowości złożonej z kilkunastu pustych domów, przy każdym ze sporą oborą a w środku wsi była kiedyś zlewnia mleka. We wsi w mocno zniszczonym domu mieszkała tylko jedna rodzina z gromadką dzieci spłodzonych chyba przy użyciu spermy mieszanej pół na pół z alkoholem. Wokół były rozległe ugory porośnięte tylko kępami zrudziałych badyli szczawiu. Na rozległych polach piaszczystych jak to na Pomorzu były widoczne ślady rowów i co jakiś czas betonowe resztki przepustów. Widać, że za dawnych czasów był to rejon hodowli bydła mlecznego.
O sianie rzecz jasna nie było nawet co marzyć.
Tak się złożyło, że na ostatnim etapie miałem wachtę. Naszą ambicją wachty poznańskiej było szczególnie dobre żywienie rajdu. Dlatego jeszcze na wozie przygotowaliśmy obrane ziemniaki i mizerię, oraz schabowe. Do miejsca noclegowego – ostatniego przed morzem dotarliśmy coś koło północy. Zanim wszyscy się rozlokowali na podwórzu na paru cegłach zaimprowizowaliśmy palenisko i po 20 minutach można było podać schabowego panierowanego z ziemniaczkami i mizerią ze śmietaną. Takie to były nasze fantazje. Następnego ranka wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy nad morze, by pogalopować na plaży i w morzu. Był tam jeden koń, który zawsze, gdy wchodził do wody zaraz się kładł. I tym razem pechowego jeźdźca spotkała ta przygoda. Niestety trzeba było wracać do domu. Ale nawiązane przyjaźnie mam honor pielęgnować do dziś.

 

CZWÓRKĄ NA RAJDOWYM SZLAKU

(Rajd 1970)

 

Jako westman przyjechałem do Osobowic jeszcze przed ruszeniem rajdu na szlak. Okazało się, że nie mamy gotowego wozu taborowego. W miejscowym PGR na bazie wielkiej platformy z dołożonym dyszlem zbudowałem z wysępionej bednarki i brezentowej opończy „dupny wóz”. Ponieważ odwiecznym problemem „wałach klubów” była zbyt niska wysokość na wozie, tym razem wóz miał 3,10 wysokości. Do wozu były zaprzężone dwa pogrubione konie: deresz i gniada. Bogusia gdzieś spod Wrocławia doprowadziła dwa konie, które poniosły z bryczką kierownika tak, ze został ponoć tylko dyszel. Konie dostały ksywki Nimfetka gniada (bo się nieźle grzała) i Blandyna – rzecz jasna blond kasztanka. 
Jak to zwykle bywało, trzeba było przed wyjazdem w długą drogę skorygować kopyta naszych mustangów, a najlepiej okuć choćby na tył. Takie akcje gromadziły rządną emocji publiczność, kibicującą akcji, gdy w sześciu trzymaliśmy konia by pozwolił podkuwaczowi działać z doskoku.
Na rajdy zgodnie ze swym doświadczeniem zabierałem podstawowy sprzęt rymarski i dokonywałem szeregu napraw.
Jednym z „przekleństw szeryfa” byli waleci, powodujący dodatkowe obciążenie wozu taborowego, oraz będący dodatkowymi gębami do wyżywienia. Dlatego szeryf Soroka  postanowił zawiadomić uczestników rajdu telegraficznie o miejscu i czasie startu i tym razem rajd ruszył z kompletem jeźdźców – ile koni, tyle ludzi (plus woźnica). Co okazało się pułapką. 
Nie wiem jak to się stało, ale gdzieś jeden etap przed Sławą Śląską co najmniej dwójka uczestników musiała nagle wyjechać i zostaliśmy z dwoma wolnymi końmi. Przez jeden etap Wuja Woyt jadąc na swoim koniu prowadził w ręce Nimfetkę, niezbyt przyjaźnie nastawioną do jego wierzchowca. Ja miałem wachtę sam na wozie i postanowiłem zagospodarować Blondynę. Blandyna była równie niechętna względem obcych koni i nie wykazywała chęci by iść przytroczona do prawego dyszlowego. Więc uwiązałem ją za wozem. Szukając siana wjechałem gdzieś na pole. Gdy ruszyłem, poczułem niezwykły opór, a jadący w pobliżu rolnik dawał mi alarmujące znaki. Miałem ręczne lusterko i w nim zobaczyłem, że Blandyna się zapiera, a ja ją wlokę za łeb…..
Tak dalej rajdować się nie dało, dwa wolne konie stanowiły problem. Jakoś dobiliśmy do Sławy Śląskiej. Stacjonowaliśmy w obrębie wielkiego junkierskiego ongiś majątku zabudowanego w czworokąt budynkami gospodarczymi, ze spichlerzem na środku. Nie udało się znaleźć nikogo, kto by chciał nam przechować dwa konie, a żaden walet się nie pojawił.
Jeszcze w Sławie raczyliśmy się słynną pieprzówką szeryfa. Jako pracownik Wydziału Chemii Politechniki Wrocławskiej w laboratoriach robił z kolegami liczne eksperymenty z poszukiwaniem zawartości cukru w cukrze. Oraz doprawianiem powstałych produktów między innymi na „przepalankę z pinusem”. Był też ekstrakt pieprzu wydobyty na sączku laboratoryjnym wrzącymi oparami spirytusu, w wyniku czego powstawała oleista ciemno zielona ciecz o piekielnej mocy. Razem z Wujem Woytem, Kaziem Plewińskim i szeryfem zażywaliśmy jej w kieliszkach wielkości naparstka, wiedząc o jej mocy. Był tam stróż nocny, który śmiał się z tych naparstków mówiąc, że on spiryt pijał szklankami. Ponieważ nalegał, nalaliśmy mu godziwą porcyjkę i … jak sobie walnął, to mu oczy wyszły jak u ślimaka. Potem przez cała noc słyszeliśmy jak pokasłuje usiłując pokonać piekielną miksturę.
W Sławie zaproponowałem Mirkowi, że skoro mamy nadmiar koni, sprzęgnę czwórkę i niesforne kobyły pójdą w lejc. W miejscowym GS-ie udało się kupić szory robocze na parę i dodatkowe lejce na pojedynkę. Przy pomocy swego sprzętu rymarskiego dorobiłem przelotki do ogłowia dyszlowych, a u miejscowego kowala odkułem hak na dyszel, by możliwe było założenie wagi gdzieś zorganizowanej przez kolegów. Dla fasonu kupiłem bat i rękawice motocyklowe z szerokimi mankietami. Pozostało pytanie, czy taki zaprzęg ruszy i czy  kobyły nie będą bić zadami w dyszlowe. Dla bezpieczeństwa najpierw założyłem arkan tak, by waga była daleko od dyszla, a potem redukując odległość patrzyliśmy co się stanie. Każdy z koni był trzymany przy uździe przez asystenta. Okazało się, że nic się nie dzieje. Z duszą na ramieniu musiałem wejść i założyć wagę na hak. Do jazdy próbnej wóz został wyładowany i na kozioł wlazłem sam. Asystenci odeszli, a ja zachęcałem cmokaniem by zaprzęg ruszył. Ponieważ nic się nie działo, śmignąłem z lekka batem i … dyliżans rajdowy ruszył najpierw kłusa, a potem galopem. Po okrążeniu spichlerza konie się unormowały, wobec czego postanowiliśmy ruszyć na miasto. Jadąc przez Sławę nagle przed końmi pojawił się patrol MO na motocyklu K750 z przyczepką. Wyhamowałem z trudem, a lejcowe prawie wlazły do przyczepki. Groźny sierżant podszedł i pyta : „co, Cyganie????” „Nie, my studenci!!”. „Ale nie wolno jeździć w cztery konie po drogach!!!!”
Jednak nas łaskawie puścił. Tym niemniej jasnym było, że coś trzeba wymyślić na przyszłość, bo nie jedna droga przed nami.  
W biurze PGR wystukaliśmy na maszynie „dokument”:

Niniejszym zaświadcza się, że obywatel Tomasz Kolańczyk ukończył wyższy kurs powożenia zaprzęgami czterokonnymi.
Podpisano

Prezes  

i szeryf postawił gwiazdę w miejsce pieczęci.

No i takim oto sposobem gdy zatrzymywał mnie patrol MO mogłem udowodnić swoje uprawnienia. Tak było między innymi w Zbąszyniu i jeszcze w paru innych miejscach. 
Jeden z biwaków był nad jeziorem w pobliżu lotniska w Babimoście. Do jeziora zjeżdżało się pochyłą drogą przez łąkę, na której rozbite było obozowisko.
Wyjeżdżałem i zjeżdżałem tam parę razy. Postój w tym miejscu trwał ze dwa – trzy dni. Postanowiliśmy nakręcić film pt: „Napad na dyliżans”. Ja ze swoją czwórką byłem dyliżansem, a reszta miała wyskoczyć z krzaków i galopem mnie gonić. Nie przewidziałem jednak, że konie zapamiętały zjazd do obozu i w galopie skoczyły wprost w kierunku obozu. Udało mi się zahamować w ostatniej chwili, przyznaję, że wtedy najadłem się niezłego stracha. 
Do końca udziału w tym turnusie nikt nie chciał powozić, a na kolejnych turnusach liczba uczestników pozwoliła na jazdę Nimfetką i Blondyną wierzchem. Gdy Bogusia odprowadzała wymienione kobyły do rodzimego PGR kierownik zapytał: „i co, dały wam w dupę????” „Ależ skąd, szły w lejc w czwórce” – i wtedy chyba zbaraniał. 

Uwaga redakcyjna

„Przepalanka z pinusem” w przywiezionym z Wrocławia gąsiorku napełnionym naukowo opracowanym w digestorium roztworze dodawało się przy ognisku przyprawę. Na kromce chleba sypany był cukier, a następnie podpalało się koniec. Topiące się krople spływały do gąsiorka ubarwiając smak. Na koniec dodawana była garstka igieł sosnowych i po starannym wymieszaniu można było puszczać gąsiorek w obieg, przy czym szeryf podawał komendę „po trzy gulki”.

–*–

Moi drodzy Kowboje,

zgodnie z życzeniem przesyłam wspomnienia rajdowe w zupełnie innym stylu, ale ich pomysł zawdzieczam wyłącznie inspiracji i iluminacji uzyskanej na niezapomnianych rajdach letnich AKJ Wrocław.
Być może zechcecie w swej niczym nieograniczonej łaskawości podłączyć je do strony Starych Koni w sekcji „archeologia”, jako dowód na przemożny wpływ AKJ na jeździecki ruch studencki, co prawda w słusznie minionych czasach. Ale to dziś już historia mająca 50 lat!
Pozdrawiam serdecznie Wuja Tom

 

TRASY KONNE RAJDÓW ZACHODNICH AKJ Poznań

 

Wykorzystując doświadczenia zgromadzone na rajdach wrocławskich, postanowiłem również zorganizować nasze poznańskie rajdy. Główną imprezą klubową były letnie obozy w PSO Sieraków, dlatego letnia formuła kowbojska była nie do wykonania, tym bardziej, że w Sierakowie jeździliśmy na ogierach. Ale był jeszcze Ośrodek Treningowy Koni na Woli, w którym byłem członkiem LZS „Cwał”. Pod okiem trenera Jana Mickunasa trenowałem w grupie z Wojtkem Mickunasem i Jackiem Wierzchowieckim, więc byłem znany kierownictwu Ośrodka. Z oczywistych względów byłem najmniej zaawansowanym jeźdźcem, ale ośrodek udostępniał nam konie na różne imprezy w mieście, w tym na Juwenalia. W czasie Juwenalii występowaliśmy w mundurach ułanów napoleońskich, no może raczej stylizowanych na te czasy wypożyczanych z Opery Poznańskiej, w której pracowałem jako statysta. Ważną instytucją studencką były też rajdy, w tym rajdy zachodnie gromadzące czasem i do 1000 uczestników. Pierwszy rajd, na który zorganizowałem trasę konną był Rajd Zachodni do Jastrowia. Ponieważ na Wale Pomorskim odbyła się ostatnia szarża ułanów regularnego Wojska Polskiego, zaproponowałem udział sekcji kawaleryjskiej w historycznych mundurach.
Tak się składało, że mundury ze starych sortów identyczne z będącymi na wyposażeniu I Samodzielnej Brygady Kawalerii LWP – ostatniej wielkiej jednostki kawaleryjskiej Wojska Polskiego – były używane w Studiów Wojskowym Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Konie były siodłane rzędami wojskowymi wypożyczonymi ze Stada Ogierów w Sierakowie. W rajdzie brało udział 15-16 koni wypożyczonych z Zakładu Treningowego Koni na Woli w Poznaniu. Wszelkie zgody i poparcie uzyskaliśmy używając argumentu, że bierzemy udział w patriotycznej imprezie na Ziemiach Odzyskanych. Nie było mowy o przywoływaniu tradycji 15 Pułku Ułanów Poznańskich, wielce zasłużonego w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Uważałem jednak i uważam nadal, że wszelki wysiłek zbrojny w walce z okupantem opłacony krwią wymaga szacunku i upamiętnienia. Oczywiście dotyczy to w pierwszym rzędzie szeregowych ułanów, a nie narzuconej sowieckiej kadry.
Koniom towarzyszył wóz taborowy wypożyczany z Naramowic. Przed rajdem wyznaczana była dokładna trasa, a na miejsca noclegowe była rozwożona pasza dla koni pobrana z Woli. Prowadzący jechał na siwym koniu, w poczcie wieziona była lanca z proporcem.
Przemarsze były realizowane według regulaminu kawalerii. W każdym rajdzie brało udział około 20-24 osób.
W czasie przemarszów uczestnicy spotykali się z wręcz entuzjastycznym przyjęciem i wielką życzliwością miejscowej ludności.
Ten sam modus operandi dotyczył kolejnych dwóch rajdów.
Powrót został zaplanowany pociągiem specjalnym zabierającym z Jastrowia do Poznania piechurów. Do składu miały być dołączone wagony towarowe dla ludzi i koni oraz platforma dla wozu konnego.

 

XIV RAJD ZACHODNI „Jastrowie 1969”
13-19.10.1969

Poznań Wola – Objezierze – Oleśnica – Głubczyn – Jastrowie – powrót pociągiem
180 km

Trasa wiodła malowniczą doliną Samicy Kierskiej. W okolicy Wsi Sobota napotkaliśmy na wiejski pogrzeb – na wozie jechała trumna. Ustawieni w szyku oddaliśmy hołd. W samym Objezierzu konieczne było udzielenie pomocy miejscowemu kierownikowi PGR, bo obsługa zwierząt (krów) oparta była na pracy więźniów z miejscowego ośrodka pracy więźniów, dla których akurat zdarzyła się amnestia i PGR został bez rąk do pracy.
Starym mostem przeszliśmy Wartę w Obornikach, by potem wzdłuż szosy przez Ryczywół dotrzeć do Gontyńca, najwyższego wzniesienia w okolicach Chodzieży. Przed Oleśnicą minęliśmy nieistniejącą już leśniczówkę Papiernia położoną u stóp rezerwatu bukowego. Widok był oszałamiający – buki w złotych liściach na stoku jaru. Prowadząc orszak opadającym stokiem zwykle rozgadana ekipa zamilkła podziwiając złote liście zachodzącym słońcu. Przez Kaczory przeszliśmy do Doliny Noteci i polnymi drogami dotarliśmy do PGR Głubczyn. Jeden z koni miał objawy lekkiego ochwatu, ale życzliwy kierownik PGR wezwał weterynarza z Krajenki i po niezbędnych zabiegach mogliśmy kontynuować marsz. Przed Jastrowiem minęliśmy zawalony w czasie wojny wiadukt kolejowy. W szyku marszowym trójkowym wkroczyliśmy na teren ośrodka sportowego, gdzie odbyło się uroczyste zakończenie rajdu. W Jastrowiu stacjonowaliśmy na terenie miejscowego tartaku blisko dworca kolejowego. Z mety rajdu w zwartym szyku przemaszerowaliśmy przez miasto na dworzec kolejowy. Tam czekał na uczestników rajdu pociąg specjalny z dodatkowymi wagonami towarowymi dla koni i wozu taborowego. Załadunek większości koni przebiegł sprawnie z wyjątkiem jednego opornego. Po ponad dwudziestu minutach walki używając pasów mundurowych udało nam się go „wnieść” do wagonu. W nocy dotarliśmy do Poznania. Poprosiłem kolejarzy, by przetoczyli nasze wagony na Wolne Tory, tam używając bramy zdemontowanej z jakiegoś magazynu rozładowaliśmy się i przemaszerowaliśmy w zwartym szyku przez miasto przez Sołacz i Rusałkę na Wolę. Zdumiony tym widokiem w nocy patricyjny w radiowozie o mało nie staranował latarni…..

 

XV RAJD ZACHODNI „Milicz 1970”
12-10-20.10.1070

Poznań Wola – Sowiniec – Wieszczyczyn – Pępowo – Milicz-Pępowo -Wieszczyczyn-Sowiniec – Poznań Wola
280 km

Kolejny rajd był bardziej wymagający, ponieważ nie udało się zorganizować kolejowego transportu powrotnego. Ale co to dla ułanów? Z Woli przez Wiry – przekraczając szosę do Wrocławia w Komornikach dotarliśmy do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Popas był nad Jeziorem Góreckim. Nocleg zaplanowany był w PGR Sowiniec. Potem wzdłuż Warty dotarliśmy do Śremu, gdzie był popas. Drogami polnymi dotarliśmy do Wieszczyczyna. Następnego dnia trasa wiodła do Pępowa, ale ze względów zoohigienicznych nie zatrzymaliśmy się w Stadninie Koni, lecz we wsi na obrzeżach. Poprzez Jutrosin dotarliśmy do Milicza i zarówno na trasie, jak i na mecie rajdu w Miliczu jak zwykle wzbudzaliśmy sensację szykiem kawaleryjskim mundurami, z proporcem na lancy. Powrót był tą samą trasą.

 

XVI RAJD ZACHODNI „Zbąszyń 1971”
(Podtrasa poznańska)

Poznań-Wola – Biedrusko – Kociałkowa Górka – Iwno – Rujsca – Kociałkowa Górka -Biedrusko – Poznań Wola
120 km

Ponieważ ze względu na odległość nie było żadnej szansy na udział w rajdzie w Zbąszyniu, trasa konna była „pod trasą ” poznańską. Przez Poligon w Biedrusku dotarliśmy do Kociałkowej Górki. Następnego dnia przez Iwno trasa wiodła do Rujscy gdzie w lesie pokazałem uczestnikom tzw. Szwedzki Okop. Lasami i polami powróciliśmy do Kociałkowej Górki by następnego dnia przez Biedrusko wrócić na Wolę. Noclegi były z końmi w stodołach – rano na kałużach pojawił się już lód, więc udział w rajdzie wymagał od uczestników sporego hartu ducha. Nieocenione okazały się sukienne płaszcze wojskowe. W tych czasach mało kto dysponował porządnym śpiworem, do dyspozycji były też tylko szare wojskowe koce używane jako derki pod siodło. Niestety nie dawały zbyt dużej ochrony, bo pod siodłem były mocno zawilgocone. Więc noce bywały bardzo chłodne……
Przy koniach trzeba było w nocy pełnić dyżury.

Zawsze po powrocie konie były poddawane przeglądowi – kierownik Woli inż. Janusz Nowak stwierdził, że konie wracały w lepszej kondycji niż wyszły i rajdy były dla nich korzystne. Dlatego nie było problemu z uzyskaniem zgody na ich udostępnienie.
Dla zachowania „fasonu kawaleryjskiego” konie były dobierane trójkami według maści.
Ponieważ brakowało nam pieniędzy ubezpieczaliśmy po jednym koniu z każdej maści.

EPSON MFP image

Wjazd do Milicza (na siwku prowadzi Wuja Tom)