Archiwum kategorii: 2023

XXXII Spęd Starych Koni, Mysłakowice, „U Luizy”, 5 – 7.05.2023

Nadeszła wiosna, wonna, radosna,
nadzieją życia upaja się świat…

 

… a skoro tak, to Stare Konie ruszyły z początkiem maja na wiosenny spęd. Miejscem spotkania była tym razem agroturystyka „U Luizy” w Mysłakowicach, obiekt wcześniej nam nieznany, aczkolwiek zlustrowany w marcu br. Jest to ośrodek bardzo klimatyczny, zadbany, a szefowa Luiza jest osobą ciepłą, gościnną, i zarówno ona jak i jej załoga, cierpliwą. Nasza grupa jest co prawda bardzo fajna, ale  marudzimy czasem, a konkretne oczekiwania potrafimy śmiało zgłaszać. Gospodyni w każdej sprawie wykazywała dobrą wolę i elastyczność. M.in. dzielnie znosiła informacje o coraz to innej liczbie osób które przyjadą, bo trzeba przyznać że liczba ta była wyjątkowo zmienna i w ostatnich dniach mocno malejąca.
Ostatecznie na spędzie pojawiło się 16 osób, w tym Jola z Gerardem z Getyngi.

 

1. Agroturyatyka „U Luizy” w Mysłakowicach 2. Przyjechało 16 osób.

 

W ośrodku jest 15 koni różnych ras, w tym 5 quarter horse, 2 tinkery, gruby ślązak i 2 zimnokrwiste do zaprzęgu, stacjonujące chwilowo u kolegi. Są też psy, koty i przesympatyczne owce kameruńskie, bardzo towarzyskie.

 

3. Zwierząt u Luizy jest dostatek – na zdjęciu wyżej to nie niedźwiedź, to kaukaz. 4. Były pieski wielkie i całkiem maleńkie. 5. Kota nie mogło zabraknąć.

 

6. Furorę robiły owce kameruńskie – Zosia i Zuzia. 7. Owieczki za garść chrupków wchodziły na kolana.

 

Do dyspozycji mieliśmy pięć pokoi w budynku, oraz dwa domki drewniane stojące obok, wyposażone we wszystko co potrzebne do samodzielnego bytowania.
Luiza dobrze nas karmiła – serwowała bogate śniadania i smaczne obiady, a w tak zwanym międzyczasie częstowała herbatą, kawą i domowym ciastem, pałaszowanym  w okamgnieniu.

8. Część osób mieszkała w drewnianych domkach. 9. Luiza dobrze nas karmiła.

 

Część osób przyjechała w piątek do południa i te osoby zakosztowały pięknej, słonecznej pogody. Trzy dziewczyny dosiadły rumaków i pojechały z prowadzącą Wiktorią w teren. Pozostałe osoby wygrzewały się w słońcu, miło gaworząc i reanimując zmęczone organizmy ptasim koncertowaniem i szmerem płynącej obok rzeki Łomnicy.

… i tylko w górach śnieg biały został…

Uroki wczesnej wiosny zachwycały – świeża zieleń, kwitnące jeszcze drzewa (we Wrocławiu już przekwitały) i przede wszystkim widoczne na horyzoncie pasmo Karkonoszy ze Śnieżką na czele, pokryte ciągle śniegiem. Były to wspaniałe chwile, a jazda która miała być na początek krótka, wyszła dwugodzinna.

 

10. Jazda piątkowa – w tle Karkonosze w śniegu. 11. Nad urokliwym stawem.
12. Jazdy prowadziła klubowa instruktorka Wiktoria. 13. Świeży, majowy las.

 

Po obiedzie siedzieliśmy przy ognisku, popijając różne trunki i ciesząc się swoim towarzystwem. Na krok nas nie odstępowały dwie sympatyczne owce kameruńskie, które za garść chrupków wchodziły na kolana.

 

14. Wieczorne ognisko. 15. Miłe pogaduszki.

 

Niestety w nocy przyszedł deszcz i padał cały ranek. W programie były dwie jazdy konne, galopna i bezgalopna, a osoby nie jeżdżące konno miały zagwarantowaną przejażdżkę po okolicy dużą bryczką. Niestety pogoda zweryfikowała te plany i jazdy wierzchem zostały przesunięte o godzinę, a bryczkę  przełożyliśmy na niedzielę.
O
11 deszcz ustał, wyszło nawet słońce  i konni ruszyli w teren.

 

16. Wnuczka już w siodle, dziadkowie w emocjach. 17. Kolorowe stadko.

 

Obie jazdy się udały i pojeździliśmy do woli. Pod siodło poszły i tinkery i quartery, a jeździliśmy w prawdziwych westernowych siodłach, co było nowym doświadczeniem. Klubowa instruktorka Wiktoria poprowadziła innymi ścieżkami niż w piątek – jechaliśmy przez łany kwitnącego rzepaku, przyjazne łąki i miękkie, leśne ścieżki. Znowu byliśmy blisko gór, niestety ginęły częściowo we mgle, aczkolwiek obrazki i tak były zachwycające. Grupa galopująca poszalała na łąkach i leśnych ścieżkach. Westernowe siodła wywołały różne komentarze – Marysia stwierdziła że w takim siodle pustynię Gobi by pokonała, ale innemu kowbojowi było za twardo. Tym niemniej rzadko kiedy trafia się taka gratka.

 

18. W górach śnieg, na nizinach kwitną rzepaki. 19. Niezwykłe widoki, niezwykłe przeżycia.

 

Przed wyjazdem konnych w teren oglądaliśmy przez chwilę na ujeżdżalni jazdę w stylu western, gdyż w ośrodku Luizy uprawia się western riding, a jeden  quarter horse jest szczególnie utytułowany. Tego konia o wdzięcznym imieniu Hollywannshine szefowa udostępniła naszej koleżance Ani i Ania mogła popróbować reiningu. Holly ma na swoim koncie poważne sportowe osiągnięcia, w tym vice mistrzostwo Europy w reiningu w kategorii młodych koni. Siąść na takiego konia to nie byle gratka, a jeszcze zakręcić na nim młynka to z pewnością duże przeżycie.

20.  Zgaga miała fuksa dosiąść utytułowanego quarter horse o imieniu Hollywannshine. 21. Luiza na niemniej utytułowanym quarter horse o imieniu Red Bronco Bonanza.

 

W międzyczasie pogoda ustaliła się ponownie na pochmurną, lecz nie deszczową. O 15 skonsumowaliśmy obiad i poprosiliśmy aby jednak wóz przyjechał. Nie wiadomo co będzie w niedzielę, a sobotnie popołudnie jakoś trzeba  obejść. Pan woźnica (kolega Luizy, użytkujący jej zaprzęgowe konie), najpierw odwołany, teraz przywołany – pojawił się bez sarkania i 11 osób ruszyło na wycieczkę.

22. Ruszamy na wyprawę wozem konnym. 23. Nalewka gwarecka neutralizowała chłód.

 

Objechaliśmy Mysłakowice wkoło, słuchając opowieści o tym co po drodze mijamy. Przede wszystkim zobaczyliśmy budynki nieczynnych Zakładów Lniarskich „Orzeł”, który to zakład był w dawnych czasach jednym z największych producentów tkanin lnianych w Europie. Tradycje lniarskie Mysłakowic sięgają bardzo odległych czasów. Mieszkańcy tych terenów żyli m.in. z chałupniczego przędzenia i tkania lnu, ale w 1839 roku król pruski Fryderyk Wilhelm III zadecydował o budowie zakładu z prawdziwego zdarzenia, o nowoczesnych jak na tamte czasy rozwiązaniach technicznych. Zakład stał się  przodującym w Europie. Po II wojnie światowej przeszedł w polskie ręce i nadal produkował len, tysiące metrów obrusów, serwet i prześcieradeł. Niestety w roku 1995 został sprywatyzowany, a w roku 2010 ogłoszono upadłość. Obecnie można zobaczyć jedynie ruiny. Jadąc dalej zobaczyliśmy pałac mysłakowicki, który przez wieki ulegał różnym przeróbkom i modernizacjom, miał też wielu właścicieli, m.in. właśnie Fryderyka Wilhelma, dla którego był ulubioną letnią rezydencją. Obecnie jest to szkoła podstawowa, a wnętrza straciły swój pałacowy charakter. Następnie mijając z daleka kościół dowiedzieliśmy się, że daszek nad wejściem podtrzymują autentyczne kolumny z Pompei, które król pruski otrzymał w darze od króla Neapolu. Widzieliśmy to cudo tylko z daleka. Natomiast całkiem z bliska widzieliśmy wiele pięknych domów tyrolskich, jako że w latach 30-tych XIX wieku do Mysłakowic przybyli protestanccy emigranci z Tyrolu, zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron na skutek katolickiej polityki Habsburgów. Na nowej ziemi budowali domy w swoim rodzimym stylu, powstało ich w sumie ponad 50, z czego wiele zachowało się do dziś.

 

24. Nieczynne Zakłady Lniarskie w Mysłakowicach. 25. Pałac Habsburgów.

 

Wycieczka była dużą atrakcją, ale na wozie było rześko. Na szczęście mieliśmy różne polarowe okrycia, a Hania częstowała nalewką gwarecką, która była wspaniała i trzymała przy życiu. Po powrocie Luiza zaprosiła na gorącą herbatę i domowe ciasto, więc zregenerowaliśmy się i przed wieczorem ponownie zasiedliśmy przy ognisku. A na ognisku czekała kolejna niespodzianka – nasza gospodyni wyczarowała swojską kiełbasę i swojską kaszankę, więc mimo przejedzenia się ciastem rzuciliśmy wędlinę na ruszt i po upieczeniu pożarliśmy z wielkim apetytem. Gerard częstował dobrym winem, była też rajdowa „żołądkowa”, niektórzy preferowali piwo. Tak że wieczór upływał bardzo miło i smacznie, i tylko śpiewać się nie chciało,  choć mieliśmy  śpiewniki. Chciało się pogadać. Niektóre osoby widzą się relatywnie często, ale były osoby widywane dużo rzadziej, więc pogaduszki były potrzebą chwili.

26.  Piecze się kiełbasa. 27. Piecze się kaszanka.

 

W niedzielę było znowu pochmurno, lecz na szczęście nie lało, co wcześniej  prorokowano. Na jazdę konną wybrały się cztery osoby, natomiast siedem ruszyło w góry – co też było w programie spotkania. Celem wyprawy pieszej była góra Mrowiec  koło Mysłakowic, mająca dość ciekawą historię. Góra była bowiem ulubionym miejscem  wędrówek Fryderyka Wilhelma, który ze szczytu delektował się widokiem Karkonoszy (sam Mrowiec należy do Rudaw Janowickich).

28. Na szczycie góry Mrowiec.  29. Fotek nigdy za wiele.

 

Król razem ze swoim zaprzyjaźnionym generałem tworzyli z pasją krajobraz sentymentalny między Mysłakowicami a Bukowcem, włączając w program także górę Mrowiec. Wytyczono na jej zboczach wiele wypielęgnowanych ścieżek, ale przede wszystkim na szczycie stanęła wieża widokowa i słynny kamienny stół, przy którym spożywano posiłki w romantycznej scenerii. Król lubił tam bywać, popijać wino i cieszyć oczy panoramą gór. Teraz my mieliśmy tą przyjemność, aczkolwiek po wieży i stole nie ma śladu, a drzewa tak porosły, że Karkonoszy za bardzo nie widać (widać je z polanki podszczytowej).  Szczyt to teraz kupa kamiennych bloków i resztki wykutych schodków, ale przyjemnie było się na nią wdrapać i poczuć po królewsku. Tym bardziej że góra choć niewielka,  (513 m) wycisnęła jednak sporo potu podczas jej forsowania.

 

30. Górzyści schodzą ze szczytu. 31. Józek sprawdza czy rozkwitające konwalie już pachną.

 

Po powrocie z wycieczki znowu zostaliśmy ugoszczeni herbatą, kawą i wspaniałym ciastem, udało się też nabyć jajka od podwórkowych kur i swojską kiełbasę. Pogadaliśmy jeszcze z Luizą i dobrze nastrojeni ruszyliśmy do codziennych obowiązków. Akumulatory zostały naładowane i…. pewnie jeszcze tu wrócimy.

 

32.  Przyjedziecie jeszcze? 33. Luiza

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć  (powrót do pierwotnego rozmiaru strzałką  ← w górnym pasku zadań)

 

Tekst: Formisia
Zddjęcia: Formisia, Hanka Olowa, Iwona, Wiktoria i inni

 

Moje refleksje po odejściu Krzysia Lorenza

Krzysiu Drogi!                          

 

Bardzo chciałem Cię osobiście pożegnać, w swoim imieniu i w imieniu „Starych Koni”. Okazało się to wszakże niemożliwe. Wobec tego piszę tych kilka moich refleksji z Tobą związanych.

Na przełomie lat 50.-60. pracowaliśmy w tej samej Katedrze Chemii Fizycznej na Politechnice Wrocławskiej i od tej pory datuje się nasza znajomość i przyjaźń. Zawsze miałeś jakąś pasję której poświęcałeś się bez reszty, a gdy przedsięwzięcie z tym związane doprowadziłeś do  rozkwitu zostawiałeś innym kontynuację Twojego dzieła, a sam zabierałeś się za coś następnego. A miałeś pomysłów zawsze wiele – założyłeś KTCh (Koło Turystyczne Chemików) na Politechnice. Potem był AKJ chyba najważniejsze Twoje dzieło. Kolejno zająłeś się z całą pasją robieniem doktoratu, a gdy ten już był na ukończeniu zapisałeś się do technikum leśnictwa, byłeś leśniczym i łowczym w Siennej w Górach Bialskich. Wróciłeś znów na Politechnikę, ale już nie na chemię, a na ochronę środowiska. Równocześnie organizowałeś i pilotowałeś wycieczki naukowe do przeróżnych zagranicznych oczyszczalni ścieków i podobnych instalacji. Pod koniec życia „wróciłeś do korzeni” –  zająłeś się historią ostatnich czasów swych rodzinnych stron – Drohobycza. Redagowałeś biuletyn Towarzystwa Przyjaciół Drohobycza – była to Twoja ostania pasja. Odkąd Cię znałem była przy Tobie ona, Żona  i wierny przyjaciel, Jarka, nawet w chwilach zawirowań.

Tu chciałbym trochę więcej powiedzieć o powstaniu AKJ-tu. Wszystko zaczęło się w Książu. W roku 1965 na turnusie „wczasów w siodle” było więcej „waletów” niż legalnych uczestników. W związku z tym inż. Dąbrowski (wówczas vice-dyrektor Stada Ogierów) zorganizował dla nich  dodatkowy turnus. To chyba  właśnie wtedy rzuciłeś hasło – „załóżmy studencki klub jeździecki”. Reakcje były różne, ale Ty zebrałeś kilku entuzjastów podobnych do Ciebie (Mirek Soroka, Czesio Nowak, Janek Hołowiński) i przystąpiliście ostro do działania. W efekcie już 6 grudnia tego roku został zarejestrowany Akademicki Klub Jeździecki przy Radzie Okręgowej ZSP.  Ty zostałeś pierwszym prezesem Klubu,

 Odzew ze strony braci studenckiej był natychmiastowy. Na zebraniu organizacyjnym największa sala audytoryjna na Politechnice nie zdołała pomieścić chętnych do zapisania się do klubu. Wszakże na razie prócz nazwy nie było niczego – stajni, koni, instruktora, siodeł, paszy, niczego. Dzięki Twojemu entuzjazmowi i umiejętnościom wkrótce zaczęło wszystko powstawać. Klub zaczął prowadzić działalność szkoleniową (powstała „Akademia Jeździecka” z rektorem Heniem  Geringerem), sekcja sportowa oparta na początku na dwóch jeźdźcach (A. Szmyrka i M. Olszowski), wkrótce dołączyli następni. Ze starej obory na Osobowicach powstała stajnia, siodlarnia i magazyn paszy, znalazły się też i konie, a od wojska klub otrzymał 10 kulbak. Instruktorem został mjr Wacław Zieliński (przedwojenny oficer 15 płk Ułanów). Rozpoczęły się regularne jazdy rekreacyjne, a już w następnym roku ruszył „I Akademicki Rajd Konny po Ziemi Lubuskiej”. Ty byłeś szeryfem drugiego turnusu tego rajdu. Klub rozwijał się, a w dodatku życie towarzyskie kwitło. Trzeba dodać , że wszystko to działo się w dobie głębokiej komuny. W latach 70. Klub był w pełnym rozkwicie, wtedy Ty zająłeś się innymi sprawami, jakkolwiek nigdy nie straciłaś z Klubem kontaktu.

Wagi powstania takiego klubu, którego Ty byłeś twórcą nie sposób nie docenić. Klub wychował wielu jeźdźców, trenerów, sędziów jeździeckich i innych działaczy. Dość powiedzieć, że w kilkanaście lat po powstaniu AKJ-tu, większość członków Zarządu  i Kolegium Sędziów Dolnośląskiego Związku Jeździeckiego a także trenerów, instruktorów i innych działaczy w Okręgu wywodziło się z naszego AKJ-tu.  Klub wychował też kilku jeźdźców, którzy osiągnęli sukcesy na skalę światową. Nie bez znaczenia też jest, a kto wie czy nie jest to najważniejsze, że przyjaźnie wtedy zapoczątkowane trwają do dziś. Wciąż byli członkowie AKJ-tu spotykają się by aktywnie spędzać czas. Twoja też w tym zasługa.

Na końcu nasuwa się mi taka refleksja – w życiu ma  się wielu przyjaciół, ale prawdziwych przyjaciół tylko kilku, Ty byłeś takim, nie tylko zresztą moim, prawdziwym przyjacielem. Za szybko odszedłeś!   

Andrzej Olszowski

 

16 kwietnia 2023 r.

Pożegnanie Krzysztofa Lorenza

Pożegnanie Krzysztofa Lorenza

Krzysio Lorenz był twórcą, członkiem założycielem powstałego w roku 1965 Akademickiego Klub Jeździeckiego składającego się ze studentów wrocławskich uczelni. Był jego pierwszym prezesem w czasach głębokiej komuny. Dzięki takim ludziom jak On młodzież akademicka bawiła się w „kowbojowanie”, ale też uczyła się życia i ciężko pracowała żeby utrzymać konie i klub. Krzysztof był szeryfem na I rajdzie konnym – pokazał, że ta rola wiąże się z ogromną odpowiedzialnością za ludzi i konie.

Los zrządził, że sprawuję dziś rolę szeryfa , choć wśród tu obecnych jest wiele osób bardziej zasłużonych dla środowiska jeździeckiego.

Kultywujemy tradycje AKJ jako grupa „Starych Koni”, jeździmy nadal na rajdy konne – bo przyjaźnie z  tamtych lat przetrwały do dzisiaj.

Żegnamy Cię Krzysiu!

Pożegnania są trudne i krótkie. Za krótkie jak na takie długie życie.

Zostaną nam w pamięci  wspólnie spędzone chwile.

Maria Geringer d’Oedenberg – szeryfa „Starych Koni”

Opole, 5 kwietnia 2023 r.