Rajd XIX 19 – 28.06.2020 r., Bieszczady

Kliknij na zdjęcie, aby go powiększyć.

 

Rajd w roku 2020 był absolutnie wyjątkowy, gdyż zrealizowaliśmy go w pandemii koronawirusa, co było nie lada wyzwaniem. Pandemia nawiedziła świat na początku roku i rozszerzając się uparcie od kraju do kraju, od kontynentu do kontynentu, dotarła także do Polski. Wiosną wiele osób nie traktowało sprawy poważnie, łudząc się że do lata problem wygaśnie, a planów wakacyjnych z pewnością to nie dotyczy. Niestety czas płynął, a wirus poczynał sobie coraz śmielej.  W maju zakażeń  lawinowo przybywało, a z mediów płynęły katastroficzne relacje. Rajd stanął pod znakiem zapytania i coraz więcej osób, początkowo bojowo nastawionych, traciło pewność siebie i wiarę w możliwość wyjazdu z domu. Pomiędzy potencjalnymi rajdowiczami krążyły wieści rozmaitej treści, niestety z przewagą apeli o rozsądek, odpowiedzialność i rozważenie przesunięcia terminu na czas późniejszy, a nawet na przyszły rok. Józek w Sanoku czekał na decyzję, szanując oczywiście nasze strachy i obawy, ale też wykazując gotowość do działania, bo z czegoś trzeba  żyć. Na początku czerwca Bieszczady były stale wolne od wirusa, więc ze strony organizatorów nie było przeciwwskazań, mimo że teoretycznie mogliśmy coś przywlec. Jednak  z naszej strony pojawiły się poważne wątpliwości, gdyż psychika wielu osób uległa już niemałej dewastacji.  

No i wtedy tupnęła nogą szeryfa Marysia. Napisała do wszystkich dyscyplinującego maila, ogłaszając że rajd się odbędzie i że czeka na zaliczki. W swoim mailu zacytowała słowa Henryka Grynberga: „Jeśli się dobrze schować, rzucić pracę, zrujnować gospodarkę, oddać wolność, porzucić przyjaciół – będzie się żyło długo i szczęśliwie”. Nic dodać nic ująć. Tym sposobem skończyły się przemyślenia i dysputy, a zaczęło pakowanie.

Wybiegając nieco do przodu można w tym miejscu podkreślić, że była to bardzo dobra decyzja, gdyż rajd okazał się doskonałą terapią – rewelacyjnie  uleczył nasze ciała zmaltretowane fizyczną posuchą, a także nasze umysły, zmaltretowane natłokiem covidowych strachów.  Każdy się odprężył, zrelaksował, odsunął od wszelkich problemów ostatnich dni, a jednocześnie łyknął świeżego powietrza i rozruszał zastałe kości. Że nie wspomnieć o terapii śmiechem, która jest lekiem na wszystko.

1. Rajd w roku 2020 zrealizowaliśmy w czasie epidemii koronawirusa 2. Rajd spełnił rolę terapeutyczną

 

Rajd miał charakter stacjonarny z siedzibą w Dwerniku u Gosi i Jarka, a naszym szefem nadrzędnym był jak co roku Józek. Konie przywiózł częściowo swoje, które znamy i kochamy, ale trzy były nowe, wzbudzające początkowo sporo obaw. Wozem powoził Jarek. Rajd tegoroczny był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu, mianowicie przez pierwsze cztery dni ciurkiem lało. Jarek nam powiedział, że w Bieszczadach leje od wielu tygodni. Ziemia tak nasiąkła wodą, że wszędzie panowało gigantyczne błoto, a trasy były trudne. Ba, na wiele szlaków w ogóle nie dało się wyjechać. Jeździliśmy więc po znanych ścieżkach, bo nie było sensu niczego nowego wymyślać. Ale większość ludzi i tak nie rozpoznaje terenu po którym jeździmy, więc dobór tras był dla większości bez znaczenia. Trudne warunki były jednocześnie bardzo ekscytujące. A gdy kolejne cztery dni zrobiły się słoneczne i kolorowe, widoki wynagrodziły wszystko.  

3. Przez cztery dni ciurkiem lalo 4. Lało, ale nie baliśmy się deszczu

 

Przyjechało 11 osób, Marysia, Aldona, Dorota, Reniowie, Jaga z Walterem, wujowie i dwie Ewy. Ponieważ było nas mało, każda osoba bez pary dostała  samodzielny pokój.  Gosia jak zwykle nas przekarmiała, więc codziennie biegaliśmy na most na Sanie spalać kalorie, a jest to 0,7 km w jedną stronę, więc w dwie strony ładny spacer. Na moście jest bankowo zasięg komórkowy, więc tym bardziej każdy miał motywację aby tam biegać. Wielką zaletą  pobytu w Dwerniku był brak jakichkolwiek zakazów czy nakazów, maseczek, płynów i w ogóle jakichkolwiek informacji ze świata. Żyliśmy sobie spokojnie i wesoło, dobrze śpiąc, dobrze jedząc i ciesząc się przyrodą i swoim towarzystwem. Każdy dzień obfitował w przygody i atrakcje.

5. Na koniu, na wozie czy przy ognisku bawiliśmy się świetnie 6. Wieczór przy ognisku

 

W sobotę była jedna wspólna jazda, a wyjechaliśmy pokręcić się po okolicy Dwernika, gdyż pogodę zapowiadano okropną. Józek nie chciał się za bardzo oddalać od domu, gdyż deszcz był bankowy, a może i burza. Przy siodłaniu było kilka nerwowych sytuacji, gdyż szły pod siodło nowe konie, z których Wezyr nie dał się czyścić i siodłać, a nasz Eldik  o mało nie kopnął Laluchy. Wcześniej przy zabieraniu koni z pastwiska nowa Haiti próbowała wyrwać się Marysi i zafundowała jej ślizg błotny na pupie. Więc początek rajdu nie był łatwy, a wkrótce doszły nowe stresy. Otóż gdy wreszcie wyjechaliśmy, Dorota zaczęła zgłaszać problemy z Bojarem, który dziwnie się zachowywał i nie chciał iść. Stawaliśmy kilka razy, Józek obserwował konia i przesiodływał go dwa razy, zachodząc w głowę o co chodzi. Żeby  nie wpędzić się w tarapaty w dalszej drodze postanowił zrezygnować z jego usług, a sposób na to wymyślił iście szalony: „wrócimy kawałek do pastwiska Jarkowego, złapię tam jakiegoś Jarkowego konia i weźmiemy  go zamiast Bojara”. Tak też zrobiliśmy. Wróciliśmy ze 100 m, Józek poszedł za górę na bezkresne Jarkowe pastwisko i rzeczywiście coś tam sobie złowił. Zdjął siodło z Bojara i wrzucił na tego nowego, swojego konia dał Dorocie, a sam wskoczył na tego, którego dopiero co złowił. Bojar poszedł dalej z nami luzem (nie mógł zostać na pastwisku z obcymi końmi). Patrzyliśmy na to przedsięwzięcie wielkimi oczami, coś takiego może się zdarzyć tylko w Bieszczadach.

7. Bojar niedomaga, Józek myśli co zrobić 8. Józek poszedł za górę i złowił w zastępstwie Bojara jakiegoś Jarkowego konia

 

Wkrótce zaczęło lać, więc temat konia zszedł na dalszy plan, a my skupiliśmy się na szybkim założeniu peleryn. Dalej to już była tylko próba przetrwania. Zjechaliśmy z drogi leśnej do szosy, a ponieważ zaczęło grzmieć, więc byliśmy pewni, że jedziemy do domu. Każdy się już widział pod prysznicem, ale gdzie tam, Wielki Sprawiedliwy miał poczucie że należy się nam pełnowymiarowa jazda, więc po chwili ponownie wjechaliśmy w las. Nie mogliśmy uwierzyć, lało jak z cebra, świata mało co było widać, a Józek wlókł nas na jazdę. W tych warunkach przeczołgał nas po okolicznych górach, co z tego, że świata nie było widać. Pięliśmy się po niewyobrażalnym błocie do góry, zewsząd płynęły szerokie strugi wody, której ziemia nie wchłaniała. Nowo powstałe strumienie huczały, wymywały w leśnej drodze głębokie wyrwy, przez które konie znienacka skakały – jedna zgroza. Na drzewach wisiała filmowa mgła i generalnie było pięknie, ale ludzie mimo peleryn przemokli doszczętnie. Słychać było lamenty typu: „nawet majtki mam mokre”,  „ja tylko cipkę mam jeszcze suchą”. Wróciliśmy do domu totalnie przemoczeni i nie byłoby szans do rana  ciuchów wysuszyć, gdyby nie Gosia, która wzięła je do  domowej suszarni. Buty suszyliśmy wieczorem przy ognisku. Niestety nie wszystko do rana wyschło i kolejnego dnia parę osób nie miało w co się ubrać na  jazdę. 

9. Trasy były trudne 10. Suszymy buty jeździeckie przy ognisku

 

Ale późnym popołudniem wszyscy byli zregenerowani i w dobrych nastrojach, więc dokonaliśmy oficjalnego otwarcie rajdu. Wg komunikatu szeryfy wejście do jadalni miało być wspólne, więc staliśmy grzecznie na dworze, aż się wszyscy zbiorą. Marysia pojawiła się przyodziana w szpitalny ochronny fartuch i zaprosiła do środka, a w jadalni  odbyło się wielkie covidowe show. Renia odczytała instrukcję postępowania w czasie pandemii koronawirusa, która brzmiała:

1. Zasłaniaj pysk – raz po raz.
2. Dezynfekuj kopyta i ręce – 4x.
3. Dezynfekuj gardło – często.
4. Witaj się łokciem – zwłaszcza z koniem.
5. Galopuj – często. I patrz, żeby ci korona z głowy nie spadła.

 

11. Covidowe show 12. Mieliśmy gustowne maseczki z konikiem

Po takim zagajeniu każdy miał obowiązek spryskać sobie ręce środkiem dezynfekcyjnym, następnie wypić kieliszek gorzałki celem dezynfekcji dogłębnej. Marysia rozdała gustowne maseczki z konikiem, koniki z flizeliny przyszywała do maseczek przez pół nocy  Wtedy dopiero zasiedliśmy do wspaniałej obiadokolacji, rozpoczętej oczywiście geringerówką. Po posiłku został przeczytany list od Ola, który życzył nam udanego rajdu XIX, wspaniałych galopów, pięknych widoków i nowych przygód. Pozdrawiał Józka, gospodarzy Dwernika i Bieszczady, żałując, że nie może być z nami. Każdy otrzymał  okolicznościową papeterię, wspaniały gadżet rajdowy. Dobrze nastrojeni przeszliśmy do ogniska i śpiewaliśmy do późnej nocy, ciesząc się że rajd doszedł do skutku, bo był moment, gdy decyzja w tej sprawie wisiała na włosku.

W niedzielę jechaliśmy w deszczu do Zatwarnicy. Trasę już teoretycznie znaliśmy, aczkolwiek mało kto pamiętał. Józek i Jarek pożyczyli niedosuszonym kowbojom swoje peleryny i gumowe spodnie, ale i tak niektórzy wskakiwali w mokre buty. Kto przywiózł sobie kalosze, był wygrany – kalosze tego roku były bezcennym atrybutem. Wkładano je celem odłowienia konia na pastwisku, gdyż na pastwisko inaczej nie dało się wejść. Dopiero po odprowadzeniu konia z pastwiska pod stajnię i osiodłaniu delikwent przywdziewał buty jeździeckie i szybko wskakiwał w siodło, wcześniej po prostu topiliśmy się w błocie.

13. Na pastwisko z trudem udawało się wejść 14. Siodłanie w błocie  było dużym wezwaniem

 

Jazda była tego dnia urozmaicona i bogata w trudne momenty, cały czas w deszczu mniejszym lub większym, chwilami w ulewie. Słynne stało się powiedzenie Jagi: „jak dobrze że tylko pada” – gdy trafiał się zwykły deszcz, jako przeciwwaga do  ulewy. Wozowi tymczasem podróżowali szosą przez Chmiel, robiąc przystanek pod sklepem i przy okazji pod cerkwią. Cerkiewkę (obecnie kościół katolicki) znaliśmy z poprzednich lat. Nakręcono w niej niektóre sceny do „Pana Wołodyjowskiego” i wieść gminna niesie, że ostatecznie miała być do celów filmowych spalona. Na szczęście miejscowa ludność nie zgodziła się i obroniła obiekt przed tym niecnym czynem. Tutaj dwa lata wstecz ślub brali Malwina i Paweł, młodzi leśnicy z Zatwarnicy, u których byliśmy wtedy na poprawinach wesela. Teraz spotkaliśmy ich na biwaku, pojawili się z półroczną latoroślą. Było to bardzo miłe spotkanie, ileż to przyjaciół mamy w Bieszczadach.

15. Postój wozu pod cerkwią w Chmielu (obecnie kościół) 16. Konni docierają na biwak
17. Na biwaku w Zatwarnicy 18. Państwo leśniczostwo z małą latoroślą

 

Wieczorem byliśmy oczywiście w „budce telefonicznej” na moście dwernickim, po czym siedzieliśmy pod wiatą śpiewając, a derkacz na pobliskiej łące usiłował być głośniejszy. Przekrzykiwał się z nami co wieczór, szkoda tylko że tego małego krzykacza nijak się nie dało zobaczyć. Koło północy przyszło oberwanie  chmury i nie dało się spod wiaty nosa wyściubić, zapowiadało się na śpiewy do rana. Jedni cierpliwie czekali aż nawałnica zelżeje, inni przemykali na pokoje w ulewie.

19.  Na most na Sanie w Dwerniku biegaliśmy każdego wieczoru 20. Kolejnego dnia w trasie

 

Tym samym w poniedziałek od rana lało. Zaglądaliśmy z nadzieją do Internetu, ale prognozy były jak najgorsze. Nawiasem mówiąc każdego dnia  dostawaliśmy alerty na osobiste komórki wróżące nawałnice i burze, więc wyrażaliśmy pobożne życzenie aby w trasie tylko lało, w przeciwieństwie do  burzy. Jarek opowiadał nam, jak tydzień wcześniej w sąsiedniej wsi burza zabiła na pastwisku ok. dwudziestu krów, a gdy to mówił, siodłaliśmy właśnie konie i właśnie lekko grzmiało. Wskakiwaliśmy w siodła ze strachem, ale na szczęście burze pohukiwały zazwyczaj gdzieś po kątach i nigdy nas nie dopadły. Natomiast każdy dzień kończył się suszeniem butów i spodni, tak że kolejnego dnia wymyślaliśmy rozmaite patenty jak się ochronić, by wieczorem nie musieć nic suszyć. Ale żaden patent nie był dobry.   

21. Deszcz nie deszcz, jechaliśmy dalej 22. Każdego dnia były też piękne obrazki

Tego dnia doczekaliśmy przejścia deszczu w mżawkę, więc w niezłych nastrojach ruszyliśmy na biwak do Nasicznego. Trasę częściowo znaliśmy, choć na początku jechaliśmy trochę inaczej. Od razu przywdzialiśmy peleryny, nie było na co czekać. W związku z deszczami tego roku rzeki i potoki były bardzo wezbrane. Trasy Józek tak wymyślał, żeby nie wymagały przekraczania Sanu, co w minionych latach robiliśmy wielokrotnie. Natomiast banalne potoki Dwernik i Nasiczniański, choć były groźne, skłębione i huczące, przekraczaliśmy wiele razy. Nie były to przyjemne chwile,  na wartkiej wodzie wielu osobom kręciło się w głowie. Tego dnia miało miejsce zdarzenie dramatyczne. Podczas forsowania wezbranego potoku Dwernik koń Jagi zaczął dziwnie spływać na prawą stronę, gdzie huczała i kłębiła się mała kaskada, w brunatnej wodzie nie wiadomo jak wysoka. Z tej kaskady Jaga ze swoim koniem spadli w czeluść wirów. Koń doznał szoku, nie mniejszego niż osoby, które to widziały. Całe zdarzenie trwało zaledwie kilka minut, ale były to minuty decydujące czy będzie tragedia, czy tylko przygoda. Koń panicznie próbował wdrapać się z powrotem na górny poziom, ale w huczących wirach nie było to łatwe, tym bardziej że skała była prawdopodobnie śliska. Ale wiodącym problemem było czy Jaga utrzyma się w siodle, czy się z nim rozstanie. To drugie mogło mieć groźne następstwa. Jagę wyrzuciło z siodła na końską szyję… i ku wielkiej uldze wszystkich pozostała na tej szyi, a Figlarna w jakiś cudowny sposób wyskoczyła ponad kaskadę i wyniosła Jagę szczęśliwie na powierzchnię. Czegoś takiego nikt jak żyje nie widział, Józek o mało nie umarł ze strachu. Rozpatrywaliśmy to zdarzenie wiele razy, gdyż zostało częściowo sfilmowane. Jedyne wytłumaczenie jest takie, ze koniowi w skłębionych otmętach też kręci się w głowie, bo nie sposób uwierzyć, że jeździec sam pcha konia do wodospadu. Tak czy owak przygoda dobrze się skończyła, ale strachu było co niemiara. Szczęśliwie pojechaliśmy dalej, a trasa była trudna, jechaliśmy góra – dół, cały czas w mżawce i błocie.

 

23.  Banalne zazwyczaj potoki górskie były bardzo wezbrane 24. W tej kaskadzie nurkowała Jaga na Figlarnej

 

Po obiedzie kronikarka zaprosiła na ciasto urodzinowe (rajdowa tradycja), więc nie trzeba mówić, że wkrótce potem pobiegliśmy na most pozbyć się nadmiaru kalorii. Przyjaciel derkacz hałasował niemiłosiernie, inne ptaki także robiły niemały harmider, a San huczał jak szalony. Te odgłosy jak i wszechobecne zapachy lasu i łąk były wspaniałym lekiem na stresy ostatnich tygodni.

W związku z deszczową aurą podpytywaliśmy nieśmiało Józka czy nie planuje jakiejś wycieczki bezkonnej, która dałaby wytchnienie od błota i deszczu. I właśnie we wtorek była zaplanowana taka wycieczka, była to wyprawa ciuchcią bieszczadzką z Majdanu do Balnicy. Odbyła się co prawda także w deszczu, ale  mimo wszystko moknąć w ciuchci a moknąć na koniu, to trochę coś innego. Wszyscy się cieszyli na perspektywę odmiany formy moknięcia. Pojawiliśmy się na stacji w Majdanie w strojach kowbojskich, także w naszych końskich maseczkach, dziewczyny w spódnicach. Ciuchcia ma wagoniki otwarte, więc mżawka wdzierała się do wewnątrz z każdej strony, ale wuja grał na harmonijce, a dziewczyny tańczyły line-dance i wesoła atmosfera dobrze rozgrzewała.

25. Jedziemy ciuchcią z Majdanu do Balnicy 26. Dla rozgrzewki tańczymy w ciuchci line-dance 27. Była to fajna przygoda

 

Świat wkoło zasnuła mgła, ale podróż tą już kiedyś odbyliśmy, więc teraz widoki były mniej ważne (m.in. na kultową górę Matragonę), uciechą była sama podróż. Balnica to punkt na granicy polsko-słowackiej z małym schroniskiem, gdzie nic więcej nie ma (poza licznie żyjącymi w okolicznych lasach wilkami i niedźwiedziami, ale tych czereda turystów raczej nie zobaczy). Można się tam szybko napić ciepłej herbaty i zakupić drobne pamiątki, a ciuchcia czeka na podróżnych pół godziny i wraca się z powrotem. Wszystko razem jest fajną przygodą. Trochę zmarzliśmy, ale było to lepsze niż namakanie w siodle. Nasza przygoda miała ciąg dalszy w restauracji „Wołosań” w Cisnej, gdzie dostaliśmy na lunch pieczone pierogi z sosem czosnkowych, konsumowane do sączącego się z głośników bluesa, co było tak miłym akcentem, że nie chciało się wychodzić. Potem szwendaliśmy się trochę po Cisnej, po czym pojechaliśmy do Łopienki. Kościółek w Łopience też znaliśmy, ale wiele się w nim zmieniło,  a zadumać się pod Chrystusem Bieszczadzkim nigdy nie zaszkodzi. W kościółku przybyła nowa podłoga i nowy sufit, także nowe elementy dekoracyjne, niestety przybyło też turystów, gdyż w pogodę deszczową nie bardzo mieli co robić. A jak turyści, to pojawił się z lasu mokry lis, wyglądający jak przysłowiowa „zmokła kura”. Czekał biedak na jakieś smakołyki, bo po co trudzić się polowaniem w deszczu, skoro dobrzy ludzie z pewnością coś rzucą. Niestety jest to smutny los dzikich zwierząt, ich świat zastraszająco się kurczy, a na kontaktach z człowiekiem wychodzą jak „Zabłocki na mydle”.

28. Kultowa Łopienka 29. Dzikie zwierzęta coraz mniej dzikie
30. W restauracji „Wołosań” w Cisnej 31. Pieczone pierogi z sosem czosnkowym

 

Sympatyczny lisek był ostatnim akcentem wycieczki, ale nie ostatnią atrakcją tego dnia. Bo kolejne atrakcje czekały. Otóż tego wieczoru Stare Konie postanowiły uhonorować Formisię za jej wyczyn literacki, jakim była wydana wiosną książka pt:  „Rajdy Starych Koni 2002 – 2018, czyli Stare Konie w trawie”. Książka jest zbiorem kronik jakie kronikarka pisała po każdym rajdzie i zamieszczała na stronie internetowej. Do wydania kronik w formie książkowej namówił Formisię Jurek medialny i bardzo popierał ten pomysł, jak również deklarował pomoc finansową Heniu. Prace trwały z różnych względów długo, tak że Heniu nie doczekał końca  tego projektu. Ale w roku covidowym, w miesiącu największej pandemicznej paniki, czyli w marcu, książka opuściła drukarnię i mimo lęku przed poruszaniem się po mieście trafiła samochodem lub pocztą do większości zainteresowanych. W ten sposób w smutnym covidowym czasie była dla wielu osób lekiem i nadzieją. Książka zawiera dużo kolorowych zdjęć, jest opatrzona piękną okładką  projektu Marka Komzy, a opracowanie graficzne wykonała Jurkowa córka  Julia. Teraz w rajdowy wtorek odbyła się w związku z książką piękna uroczystość. Formisia otrzymała najpierw życzenia urodzinowe (nie zsynchronizowane co prawda z wczorajszym ciastem, bo kto to wiedział…), dmuchała świeczki i dostała bukiet polnych kwiatów.

32. Nagroda Ko-Nike dla Formisi 33. Były prezenty, przede wszystkim figurka Ko-Nika

 

Ale gwoździem programu była wspaniała laudacja autorstwa szeryfy:

„Nagroda Nike przyznawana jest w Polsce od 1979 roku za twórczość literacką. Jej rolą jest promocja polskiej literatury współczesnej, wszystkich jej gatunków.
Otrzymali ją:
2019 – Mariusz Szczygieł za reportaże „Nie ma”
2018 – Marcin  Wicha za powieść „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”
2017 – Cezary Łazarewicz za reportaż „Żeby nie było śladów”
2016 – Bronka Nowicka za  „Nakarmić kamień”
2015 – Olga Tokarczuk za „Księgi Jakubowe”
2014 – Joanna Bator za „Ciemno, prawie noc”
2013 – Wiesław Myśliwski za „Traktat o łuskaniu fasoli”
Wśród laureatów poprzednich lat byli również Karol Modzelewski, Jerzy Pilch, Tadeusz Różewicz, Czesław Miłosz.
Droga Ewo!
Mamy nadzieję, że przyznając Ci wyjątkową nagrodę Ko-Nike stawiamy Cię w bardzo zacnym towarzystwie noblistów i innych wybitnie zdolnych pisarzy.
Twoja twórczość niewątpliwie przyniesie czytelnikom wiele radości.
Biorąc pod uwagę tytuły nagrodzonych dzieł, mamy nadzieję, że  nie wyrzucimy potrzebnych rzeczy, w ciemną noc nie będziemy karmić kamienia ani łuskać fasoli, a księgi będziemy pisać własne i zostawiać za sobą ślady – czego dowodem książka „Rajdy starych Koni”.

Formisia dostała Ko-Nika ze skrzydełkami (inna forma Nike), oraz dyplom podpisany przez Starokońską Kapitułę w osobach szeryfy i Pasterza Ola. Autorka  podziękowała za tak ciepłe przyjęcie jej dzieła literackiego  i opowiedziała jak dzieło powstawało i kto zagrzewał do boju – Jurek i Heniu. Emocje wieczoru były tak wielkie, że nie dałoby się spać, gdyby nie marsz na most – co wszyscy skrzętnie wykonali.

34. Laureatka miała swoje pięć minut   35. Uroczystość zakończona na moście

 

W środę wreszcie zrobiła się pogoda. Co prawda bez szału, nie było jeszcze intensywnego słońca, a w powietrzu wisiała wilgoć. Ale nie padało i mocno się przejaśniło. Pojechaliśmy do Białej Stajni u podnóża Otrytu, gdzie konie miały zostać na dwie noce. Przy siodłaniu „odsadził się” Eldik i połamał płot, a Berdanka kuta przed jazdą (na każdym rajdzie raz – dwa razy gubi podkowy) miała mały atak paniki przy próbie wycofania jej  tyłem z boksu. Ale było to zaledwie skromne preludium do  późniejszych zdarzeń. Póki co jechaliśmy wygodną, równą  drogą leśną do Smolnika, ścieżką dydaktyczną „Stare Procisne”. Trasę z Dwernika do Smolnika w poprzednich latach pokonywaliśmy upiornym szlakiem konnym wzdłuż Sanu, gdzie było duże nagromadzenie trudności, a San przekraczało się trzy razy. W tym roku przez San nie dało się jeździć, więc tym sposobem trafiła się nam  bezpieczna droga przez Procisne, trochę naokoło, ale miód na rany po różnych  hard-corach. Z pewnością nikomu nie przeszkadzało, że jedziemy stępem. Po godzinie przekroczyliśmy szosę w rejonie skrzyżowania szosy głównej i szosy do Dwernika i jechaliśmy dalej znanymi łąkami, gdzie każdego roku ktoś zalicza glebę lub doznaje innych przykrych zdarzeń.  Po łąkach nie dało się w tym roku galopować, gdyż były mega grząskie i konie zapadały się po pęciny. Łąki w tamtym konkretnym miejscu są poprzedzielane szpalerami drzew i krzewów, a w każdym takim szpalerze czai się głęboki rów, nad którym splątana roślinność tworzy czasem przejezdny tunel, którym przedzieramy się na kolejną łąkę. Właśnie na tych rowach co roku były przykre niespodzianki. Tym razem wjechaliśmy w kolejny tunel nad rowem, a z przeciwnej strony do tunelu wchodził baca ze stadem owiec i czterema psami. Józek prowadził na uwiązie zapasowego konia, który przedtem biegł luzem, ale teraz został uwiązanym, gdyż za chwilę mieliśmy przekroczyć szosę. Za Józkiem jechała Marysia.  Gdy psy zwąchały naszą grupę, z zajadłą wściekłością ruszyły do ataku.

36. Pod Smolnikiem napadły na nas psy pasterskie 37. Konie się spłoszyły
38. Marysia spadła z konia 39. Dramatyczna sytuacja zażegnana

 

Jazgot był tak wielki, że nasze konie spanikowały, a szczególnie te z przodu. Mania widząc co się święci szybko się wycofała, Józek zrobił to samo. Niestety w zamieszaniu Mania spadła z konia, a Józek mając w ręce drugiego konia nie bardzo mógł ruszyć z pomocą, bo z trudem opanowywał swoje wierzchowce. Psy niemiłosiernie ujadały i konsekwentnie atakowały nasze konie, baca wrzeszczał wniebogłosy, wyrażając pretensję skąd się wzięliśmy i co tu robimy. Mania leżała na trawie jak trup, a jak jeździec po upadku długo nie wstaje, wygląda to groźnie. Na szczęście poszkodowana była tylko mocno wystraszona, nie doznała poważniejszych obrażeń, poza naciągnięciem sobie wiązadeł w pachwinie. Gdy dała oznaki życia, z konia zeskoczyła Kasia i pomogła jej ponownie wgramolić się w siodło. Wtedy Józek krzyknął że uciekamy do góry, aby w końcu  uciec od owiec, bacy i rozjuszonych psów. Konie mimo paniki nie próbowały ponosić ani nikogo więcej się pozbyć, a bacy szczęśliwie udało się odejść w przeciwną stronę i zabrać swoje zwierzęta. Było to bardzo stresujące i niemiłe zdarzenie, ale wszystko dobrze się skończyło. Zdenerwowani dotarliśmy do Smolnika do znanej i lubianej „Wilczej Jamy”, gdzie  mogliśmy wreszcie złapać oddech, odpocząć, zebrać myśli i napić się piwa. Marysia długo była oszołomiona, ale po lunchu wróciła do pełnej równowagi. A na lunch dostaliśmy jak rok wcześniej naleśniki i zrobiło się miło i domowo.  

40. Biwak w „Wilczej Jamie” w Smolniku 41. Zbliżamy się do Otrytu

 

Druga grupa jechała potem do Białej Stajni znanymi łąkami, gdzie mimo bardzo grząskiego i mokrego podłoża galopowaliśmy jakiś czas, gdyż bez galopu trudno byłoby zdążyć z programem dnia. Nad łąkami znowu powiesiła się mgła, ale deszcz nie spadł i peleryny nie były potrzebne. Z Białej Stajni do Dwernika odwieźli nas samochodami, a na obiad Gosia serwowała zupę fasolową, pyzy z mięsem i ciasto, czym nas o mało nie zabiła. Więc wieczorem tradycyjnie pognaliśmy  do budki telefonicznej, bo każdy ledwie się ruszał. Potem było ognisko i energiczne śpiewanie.

W czwartek zrealizowaliśmy jedyną w tym roku nową trasę, jeszcze nam nie znaną. Najpierw pojechaliśmy na tak zwane Dzikie Pola, czyli łąki nad Lutowiskami, które grały tą rolę w filmie „Pan Wołodyjowski”. Tam spotkaliśmy się z wozami i robiliśmy dziesiątki zdjęć, gdyż pogoda wreszcie zrobiła się  cudna. Świeciło słońce, nie było upału, łąki czarowały orgią barw, a po niebieskim niebie płynęły białe cumulusy. Oszołomiły dzwonki, firletki, jaskry, niewiarygodne ilości storczyków. Widoki stanowiły miód na duszę. Potem zrobiliśmy dziewiczą trasę wkoło Lutowisk, raz łąkami, za chwilę zielonym, pachnącym, rozśpiewanym lasem. Uroda łąk i lasów nie była jednak jednoznaczna z przyjaznym podłożem, wszędzie ogrom błota szokował. W tym roku powiedzieć że było duże błoto to nic nie powiedzieć, przedzieraliśmy się po prostu przez głębokie pokłady płynnej mazi, gdzie pieszy turysta nie miałby najmniejszych szans.

42. Nastała piękna pogoda 43. Łąki w rejonie Lutowisk
44. W dali widać Bieszczady Wysokie 45. Jazda wozem też jest przyjemna

 

Biwak mieliśmy na boisku w Lutowiskach, gdzie wkrótce po dotarciu  przyszła ulewa i w ostatniej chwili udało się schować siodła w krzaki. Figlarna po próbie uwiązania do drzewa „odsadziła się” i jakiś czas wlokła Jagę po błocie, w którym utytłała ją od nosa po pięty. Kto mógł, wspomógł Jagę jakimś przyodziewkiem, gdyż nie miałaby w czym dojechać do domu. Zaczęła też huczeć burza, więc czekaliśmy jaki kierunek obierze, czy przypadkiem nie ten co my. Na szczęście burza poszła w inną stronę, więc mogliśmy ruszyć w drogę. Przy siodłaniu „odsadził się” Emir, czym wywołał panikę u Bojara i Bojar boleśnie podeptał Dorotkę. Dzień był więc pełen ofiar, dobrze, że jakoś go przeżyliśmy. Na okrasę w drodze do Białej Stajni mieliśmy tak piękne panoramy, że dech zaparło. Całe Bieszczady Wysokie widać było jak na dłoni, a w innym miejscu kawał Ukrainy, dosłownie tuż tuż. Dla takich widoków warto doznać wszelkich cierpień.

46. Biwak w Lutowiskach 47. Jaga znowu figlowała z Figlarną 48. Mimo pięknej pogody w lesie nie znikło błoto
 
49. W Bieszczadach jest pięknie 50. Świeży ślad misia 51. Pojenie koni w trudnych warunkach

 

Tego dnia Józek obiecywał jazdy dość krótkie, co pasowało, gdyż na wieczór planowaliśmy „wianki”. Ale wyszło odwrotnie, jazdy okazały się długie, po 2,5 godziny każda, co łącznie z biwakiem i podróżą do Dwernika samochodem zajęło bardzo dużo czasu. W Dwerniku trzeba było z biegu ruszyć na zbiór kwiatów, więc przesunęliśmy  obiad na późniejszą godzinę. Dzień potwierdził, że rajd nie jest bynajmniej imprezą wypoczynkową, na odpoczynek nie ma tam nigdy szans. Ten dzień był szczególnie obfity w zdarzenia, a tempo tych zdarzeń było zawrotne. No cóż, odpoczywać będziemy w domu.

Mimo że czasu było niewiele wianki upletliśmy piękne i tradycyjnie obiad jedliśmy piękni i ukwieceni. W odpowiednim czasie ruszyliśmy na most by je zwodować w wartkim Sanie. W tym roku nie było wątpliwości że dopłyną do Bałtyku szybko i bezkolizyjnie, więc widoki na szczęście mieliśmy raczej pewne. A czego oczekiwać? Może tego, by szczęśliwie doczekać rajdu 20-tego? A może przede wszystkim  tego, by wirus szybko opuścił świat? Bo jak inaczej można robić plany na przyszłość? Tak czy inaczej nastroiliśmy się bardzo rozrywkowo i wzorem ubiegłego roku nie przepuściliśmy przez most żadnego samochodu, żądając myta w postaci piosenki, wierszyka lub dowolnej, podobnej zapłaty. Niestety na trzy samochody tylko w jednym jechały dziewczyny „czujące bluesa”, w pozostałych nikt nie chciał przyłączyć się do zabawy. Natomiast cztery wymienione dziewczyny zaproponowały taniec, wysiadły z auta i wykonały na moście wesołe pląsy, przy naszym aplauzie i wielkiej uciesze pasażerów innych samochodów, które musiały poczekać na możliwość przejazdu.

52. Wiankowy wieczór 53. Za chwilę zwodujemy wianki na moście w Dwerniku
54. Na dwernickim moście pobieramy myto 55. W ramach myta dziewczyny jednego z samochodów tańczą na moście

 

Tego roku jak i w trzech poprzednich latach dojechała na nasz rajd Kasia z Krakowa, która stała się naszą fanką, a i my polubiliśmy Kasię. Jak już było pisane w poprzednich kronikach Kasia gra na skrzypcach i z roku na rok robi coraz większe postępy.  W tym roku dawali z Wojtkiem wspaniałe koncerty, stanowiące okrasę naszych ognisk. W wieczór wiankowy koncert był szczególnie udany. Gdzieś tam za górami, za lasami był agresywny świat, gdzieś grasował śmiercionośny wirus, a my siedzieliśmy sobie przy wódeczce i słuchaliśmy pięknego koncertu, włączając się od czasu do czasu własnym wokalem. Spędziliśmy magiczny wieczór i mimo wcześniejszego zmęczenia nie chciało się iść spać.

W piątek jechaliśmy konno tak jak w środę, tylko w przeciwną stronę, gdyż odprowadzaliśmy konie z Białej Stajni z powrotem do Dwernika. Trasę trochę skróciliśmy ze względu na zagrożenie burzowe, tak że kawałek wypadł ruchliwą szosą. Natomiast na łąkach mijaliśmy wiele zdradliwych, błotnistych rowów, ale udało się je przebyć bez ofiar. Biwak mieliśmy w wiacie nad Dwerniczkiem, w której kończyliśmy rajd ubiegłoroczny. Z biwaku najbardziej zapamiętana będzie wspaniała kwaśnica z równie wspaniałym boczusiem. Dalsza trasa to szlak dydaktyczny „Stare Procisne”, a więc równa, przyjazna droga leśna, niestety twarda, więc jazda tylko stępem. Józek chciał nam na koniec okrasić tą pozornie nudną drogę galopami wkoło Dwernika, ale burza była coraz bliżej, więc zrezygnowaliśmy. A dla nas nic na rajdzie nie jest nudne, a jazda stępem coraz częściej staje się pożądana.

56. Młodsze konie skaczą przez rowy 57. Rowów tego roku pokonywaliśmy dużo

 

Po południu zostaliśmy zaproszeni za akrobacje samolotowe. Dziesięcioletni syn gospodarzy Miłosz i równolat, syn Kasi Kacper, zorganizowali wspaniale widowisko. Do południa byli z Kasią na wycieczce samochodem i w Cisnej Kasia kupiła chłopakom małe samolociki, oświetlone kolorowymi lampkami, robiące różne ewolucje w powietrzu, gdy się je najpierw z impetem wypuści. Chłopcy sami zrobili baner reklamowy, zaprosili nas oficjalnie podczas obiadu na pokazy, wykonali bilety i kasownik do biletów. Pod wieczór zeszliśmy się pod barakami, gdzie chłopcy wykonali swoje samolotowe show, puszczając migające lampkami samolociki do nieba. Wszystko wymyślili i wykonali sami i było to bardzo ładne widowisko, obie strony miały dużo uciechy.  

58. Klimatyczny wieczór przy ognisku 59. Tego wieczoru obchodziliśmy wszystkie święta i pory roku

 

Potem przeszliśmy do ogniska i przeżyliśmy kolejny, klimatyczny wieczór. Był to przedostatni dzień rajdu, więc powoli sączył się i nabrzmiewał smutek. Chcąc go jakoś zneutralizować, Marysia zapowiedziała dwudziesty, bardzo jubileuszowy rajd już za rok, a rok minie szybko. Bo co to za skala rok, rok mija od święta do święta i przelatuje jak z bicza trzasł. Jesień poleci nie wiadomo kiedy, bo będziemy jeszcze żyć wspomnieniami. Potem przyjdzie Wszystkich Świętych, więc chwilę się zatrzymamy. W tym miejscu szeryfa zapaliła dwa znicze i minutę ciszy zadedykowaliśmy Heniowi. Po Wszystkich Świętych już tylko krok do Bożego Narodzenia, a to sama przyjemność. Tu Mania wyciągnęła naszą nową kantyczkę i zaśpiewaliśmy dziarsko kolędę „Do szopy hej pasterze…”. Po świętach pojeździmy trochę na nartach  i nagle przyjdzie przyjemna Wielkanoc. Pojawił się koszyczek z jajami gotowanym na twardo i podzieliliśmy się jajkiem, składając sobie świąteczne życzenia. A co czeka nas po Wielkanocy? Oczywiście wiosna radosna, czyli kwiatów bez liku i jako dokument do ogniska wjechał koszyk pełen  kwiatów. A jak kwiaty to co? KOLEJNY RAJD. „Więc nie smućmy się moi drodzy,  rajd dwudziesty nadejdzie tak szybko, że nawet się nie obejrzymy. I spotkamy się znowu”. Ognisko mijało w wesołej atmosferze, były śpiewy, koncert, rozmaite trunki, siedzieliśmy długo, a parę osób doczekało bladego świtu.

60. Między innymi świętowaliśmy przyszłą Wielkanoc 61. Celebrowaliśmy też wiosnę, która przyjdzie następnego roku i zapowie kolejny rajd

 

W sobotę od rana było gorąco i duszno. Do śniadania Kasia zagrała nam na skrzypcach przepiękny kanon Johanna Pachelbela i było to bardzo wzruszające. Tego dnia Józek zaproponował jedną wspólną jazdę razem z Jarkiem i chłopcami, częściowo na jego koniach. Chodziło o to aby wcześniej skończyć jazdy, gdyż następnego dnia czekała długa droga do domu. Za zgodą zainteresowanych nie poszedł  w trasę wóz, gdyż wiózłby tylko dwie osoby, więc te dwie osoby miały wolne. Było słonecznie i pięknie, Jarek wiódł nas po malowniczych łąkach w rejonie Dwernika, panoramy zachwycały.

62. Kasia grała na skrzypcach do śniadania 63. Zdjęcie na tle Otrytu
64. Piękne panoramy nad Dwernikiem 65. Wracamy

 

Robiliśmy dużo zdjęć, mieliśmy wielką ucztę duchową. Ale grząskość łąk i niezmiennie głębokie błoto w lesie nie pozwoliło galopować, co najwyżej bardzo krótkimi odcinkami. Specjalnie nikomu to nie przeszkadzało, gdyż taki spektakl jaki oglądaliśmy wymagał skupienia, aby móc patrzyć do woli. Niestety duchota przedburzowa spowodowała, że wszyscy odczuwali zmęczenie, tak że jeździliśmy „tylko” 2,5 godziny, a Jarek miał w planie dalszą trasę, po drugiej stronie szosy. Pohukiwania burzy zweryfikowały te plany i wróciliśmy do stajni. Koło 15.00 zaproszono na biwak pod „naszą” wiatę, gdzie na grillu skwierczały szaszłyki i kiełbaski, a na stołach pachniało drożdżowe ciasto. Siedzieliśmy w błogostanie, choć rajd się skończył, więc teoretycznie nie było powodu do radości.

Wieczorem spożyliśmy ostatnią obiadokolację, były same wspaniałości, także kolejne ciasto i owocowy cocktail. Podziękowaliśmy serdecznym gospodarzom, w tym Józkowi, były upominki i plany na przyszły rok. Józek dostał nowo wydaną książkę plus końskie cukierki dla naszych pupili, żeby im dogodził, gdy znikniemy za horyzontem. Usłyszeliśmy też dużo miłych słów pod własnym adresem. Na koniec Wojtek podziękował szeryfie że udało jej się trzódkę zebrać i zdyscyplinować, efektem czego  rajd doszedł do skutku. Szeryfa wzorem Henia odśpiewała hymn rajdu, który po południu ułożyła. Był bardzo wesoły, więc łzy nie płynęły na tej ostatniej wieczerzy, tylko rozbrzmiewał śmiech jak dzwon. Rajd XIX definitywnie się skończył, będziemy go dobrze wspominać i zaraz po Nowym Roku pakować się na następny, totalnie Jubileuszowy.

66. Pożegnanie 67. Marysia śpiewa hymn rajdu
Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: Ewa Formicka, Andrzej Lisowski, Kasia Smółka
Opracował i wstawił na stronę: Olo 

Dodaj komentarz