XII RAJD

     

NA ZIELONEJ UKRAINIE…….. Autorka (pierwsza z lewej)

K R O N I K A

XII  JUBILEUSZOWEGO RAJDU AKJ WROCŁAW  PO PRZEJśCIACH
   BIESZCZADY 13-23.06.2013r.

 

napisała i zilustrowała Ewa Formicka

 

 

 

Bieszczadzki  rajd Starych Koni w roku 2013 był bardzo nowatorski, gdyż po raz pierwszy w historii był to rajd stacjonarny, czyli  gwiaździsty. Mieliśmy jedno stałe miejsce pobytowe i codziennie wyruszaliśmy w trasę, by wieczorem wrócić do punktu wyjścia.  Tym stałym miejscem pobytowym była „Wojtasiówka” w Osławicy koło Komańczy, farma Artura i Eweliny, którą objęli w posiadanie 10 miesięcy wcześniej. Zimą Artur wysłał do nas informację, że wziął w dzierżawę ośrodek jeździecki i zapraszał w swoje progi, podając link do strony internetowej. Zapoczątkowało to liczne dyskusje jak połączyć rajd z ośrodkiem Artura. Najpierw u Artura planowano tylko rozpoczęcie i zakończenie rajdu,  jednak w miarę dyskusji i analiz rodziła się myśl, aby posiedzieć tam dłużej. A  może nawet nigdzie się nie ruszać, buszując po okolicy? Targowaliśmy się ile noclegów chcemy ewentualnie spędzić w innym miejscu i ostatecznie  wyszło, że siedzimy u Artura ciurkiem. 

Artur z Eweliną wzięli w dzierżawę duży ośrodek położony na 200 ha,   w przepięknym, odludnym terenie, wśród  bezkresnych łąk, lasów i wzgórz, 6 km od Komańczy. Cała wieś składa się z 4 -5 domostw, cywilizacji  się tam nie czuje i nie widzi. Obiekt składa się z wypieszczonego pensjonatu, małej stajenki, dwóch  nie ukończonych budynków (dodatkowy hotelik i kryta ujeżdżalnia) i pastwisk  nie mających końca. Pokoje są nowe i pachnące, wszystkie z łazienkami, na dole jest stylowy salon z kominkiem, a do dyspozycji goście mają jeszcze taras z wygodami i zadaszone miejsce na ognisko. Ewelina fantastycznie gotuje, a wszystko co kładzie na stół jest swojskiego wyrobu. Artur ma własne konie i wóz taborowy, a jego ośrodek organizuje nie tylko rajdy, ale także całą gamę innych atrakcji, jak: wycieczki po okolicy, także w góry, kuligi, grzyby. Stanowią z Eweliną młode i prężne stadło, odważnie biorące się za trudny projekt – ale jak widomo „do odważnych świat należy”. Pracy przy obsłudze pensjonatu mają co niemiara, ale nie brak im chęci i zapału i stworzyli ośrodek bardzo przytulny i klimatyczny.

Organizatorem naszej imprezy był jednak nadal Józek, który dał swoje konie, wymyślił trasy i całość dopiął. Na co dzień obydwaj pracują na własny rachunek, ale dla Starych Koni zwierają szyki. Dla nas nie bez znaczenie jest potrzeba obcowania ze znanymi, ulubionymi końmi, a także dobra i bezpieczna zabawa, czego Józek jest gwarantem.

Pozjeżdżaliśmy się w piątek i sobotę, a zjawili się: Ruda z Walterem ( I raz na rajdzie), wuja Woyt, Renia i Andrzej, Dorota, Ewa, Zgaga, Jola i Gerard, Aldona, Jurek medialny, Heniu i Marycha, Staszka i Wołodia. Ponieważ nasza grupa była relatywnie mało liczna, mieliśmy wierzchowców do woli i każdy mógł jeździć ile chciał.  Oznaczało to w praktyce, że każdy mógł jechać na biwak w obie strony wierzchem, aczkolwiek wóz taborowy zawsze nam towarzyszył. Trasy konne miały po ok. 1,5 do 2,5 godz. w jedną stronę, chętnych na dwie tury było każdego dnia sporo. Można się było ujeździć do woli.

Codziennie wyjeżdżaliśmy z bazy w inną stronę świata, na wschód, zachód, północ, i południe. Miejsca docelowe zawsze były urokliwe i ciekawe. Panoramy po drodze zapierały dech w piersiach i nie mogliśmy się nimi nacieszyć.

 

 

,,Wojtasiówka,, - rancho Artura i EwelinyKonie na bezkresnych pastwiskach  

 

      

 

 

 

 

 

 

Damy

Dżentelmeni

 

 

 

 

 

 

 

Przygodę konną zaczęliśmy w niedzielę. Rano lało, jednak potem pogoda ustaliła się na piękną  – wyszło słońce, upał nie dokuczył. Pojechaliśmy na dwugodzinną jazdę rekonesansową, robiąc duże koło po okolicznym terenie.  Po wyjeździe z podwórka wspięliśmy się na wzgórze, z którego morze pofalowanych łąk miało widnokrąg 360-stopniowy i nigdzie nie widzieliśmy cywilizacji. Był to fantastyczny początek i nastroiliśmy się bardzo dobrze. Jadąc uroczą połoninką natknęliśmy się na obgryzioną, świeżą kość i ślady ciągnięcia łupu po trawie. Po jakimś czasie zobaczyliśmy ślady wilków, co potwierdziło, w jak odludnej okolicy rajdujemy. Krążące nad głowami kruki dopełniły całości. Stromo w dół zjechaliśmy do rzeki Osławica, przekroczyliśmy jej nurt i jechaliśmy jakiś czas brzegiem. Ponieważ w ostatnich tygodniach stale lało, w lesie drogi zamieniły się w rwące potoki. Trudno było dociec, co jest zalaną drogą, a co dopływem rzeki. Wilgotny świat pachniał dzikim bzem i miętą, a wszechobecne błoto nie psuło słonecznego, letniego wizerunku. Józek szukał drogi ponownie pnącej się do góry, gdyż celem wycieczki były okoliczne połoniny. Jednak błądziliśmy sporo czasu, obrywając gałęziami po głowach i taplając się w błotnistej mazi. W końcu wydostaliśmy się z zarośli na wierzchowinę, jednak w złym miejscu, tuż przy stadzie owiec. Owiec strzegła wataha psów, przed którymi nas ostrzegano, więc ponownie zanurzyliśmy się w busz bez ścieżek i błądziliśmy dalej, szukając obejścia. Zmagając się z chaszczami, koleinami i mazią w końcu jakoś ominęliśmy stado i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, a tam… dech zaparło. Zielone wzgórza wydawały się być bezkresne. Nacieszyliśmy oczy i w końcu zaczęliśmy zjeżdżać do wsi. Na kwiecistej łące Dorotka tak zapamiętale wypatrywała storczyków w trawie, że naglę nie wiadomo kiedy znalazła się wśród nich. Storczyk z bliska zawsze lepiej wygląda niż storczyk z siodła, ale kosztuje to flaszkę niestety.

W tym czasie gdy jedni zwiedzali okolicę konno, inni nie próżnowali i pognali w teren pieszo. Przed wieczorem piesi dodatkowo pojeździli bryczką po lesie, tak że sprawiedliwości stało się zadość, wszyscy użyli koni do woli.

Przed  obiadokolacją szeryf dokonał oficjalnego otwarcia rajdu. Było przemówienie i kieliszek geringerówki, po czym obdarowaliśmy Ewelinę i Artura prezentami, uznając imprezę za „parapetówkę”. Podziękowaliśmy że zaprosili nas w swoje progi i w prezencie dostali 4 obrazki na ścianę.  Były to zdjęcia z naszych rajdów wywołane na płótnie i oprawione w drewniane, szerokie ramki, co robiło wrażenie obrazów olejnych. Przedstawiały 4 podstawowe motywy rajdowe, razem stanowiąc historyjkę obrazkową. W ten sposób „znaczyliśmy teren”. Zrobiło się sympatycznie i ciepło, czego dopełnieniem był smaczny obiad i domowe ciasto. Na dworze panował chłód i wilgoć, więc  po obiedzie zasiedliśmy przy kominku i popłynął gromki śpiew, zakrapiany wodą ognistą.  Każdy dawał z siebie wszystko i śpiew brzmiał jak dzwon, aż powietrze drgało.

 

  Łąki nie mają końca i daleko od cywilizacji           Leśne ścieżki zmieniły się w rwące strumenie   

 

 

 

 

 

 

 

 

Parapetówka - znaczymy teren   Wieczorne śpiewanie    

 

 

 

 

 

 

  

 

W poniedziałek dzień wstał ponury, ale z czasem zrobiło się bardzo ciepło. Spałaszowaliśmy leniwie śniadanie i ruszyliśmy odłowić konie, co nie było takie proste. Konie miały do dyspozycji ogromny teren, ale zazwyczaj pasły się  „na widoku”. Jednak gdy przyszło je odłowić, znikały jak kamfory. Chowały się w gęstwinie drzew i wydłubanie stadka z krzaków, brodząc po śliskiej mazi na stromym zboczu, było niemałym wyzwaniem. Ale co tam, jakoś dawaliśmy radę. Potem jeszcze tylko oskrobanie uciekiniera z błota, zarzucenie ciężkiego siodła na grzbiet i hajda w trasę.

A trasy każdego dnia zachwycały, wszędzie było pięknie i organizm produkował endorfiny jak szalony.

W poniedziałek wyprawiliśmy się do Smolnika, do „Zagrody Chryszczata”.  Czekał  tam wspaniały lunch i zimne piwo. Konie tradycyjnie zaparkowaliśmy w krzakach, a sami zasiedliśmy na drewnianych ławkach pod parasolami, gdyż w międzyczasie nastała gorączka. Po leniwej sjeście poszliśmy połazić po wsi, zawadzając o zagrodę „Bieszczadzkie Smaki”. Zagroda jest drewnianą, siermiężną posesją, aktualnie w fazie remontu. Kupiło ją małżeństwo biznesmenów z Bydgoszczy, którym dopiekło miejskie życie w wiecznym biegu, gdy rodzina mieszkając razem prawie się nie widzi. Teraz żyją w dość prymitywnych warunkach, ale mają dla siebie dużo czasu i są szczęśliwi. Robią przetwory, nalewki, soki, grzyby, a dom jest pełen psów i kotów. Zadumaliśmy się nad barwami życia i własną gonitwą po jego ścieżkach. Nakupiliśmy rozmaitych wiktuałów i wróciliśmy do koni.

Wieczorem w mżawce i wilgoci posiedzieliśmy chwilę przy ognisku pod wiatą, gdzie dym skutecznie wędził, a śpiewanie szło mizernie. Ale najbardziej gryzący dym ogniskowy jest zawsze balsamem na duszę, więc należy korzystać z tego dobrodziejstwa kiedy tylko się da.

 

Piękno gór i łąk zachwyca każdego dnia   Fasolka po bretońsku w ,,Zagrodzie Chryszczata,, w Smolniku     

 

 

 

 

 

 

 

Klimatyczna zagroda ,,Bieszczadzkie smaki,,   Pod górkę - baba z wozu, koniom lżej

 

   

 

 

 

 

 

 

A we wtorek czekała na nas przygoda przez duże W – była to wyprawa na Ukrainę. Zamówiono nam busa z przewodnikiem, a celem było Zakarpacie i przejazd kultową ciuchcią wzdłuż Karpat Wschodnich. Pespektywa była podniecająca, więc o 7.00 rano siedzieliśmy przy śniadaniu zwarci i gotowi. Wycieczka na Ukrainę była niezwykle atrakcyjna, zobaczyliśmy sporo ciekawych miejsc i zweryfikowaliśmy wiele dotychczasowych pojęć i wyobrażeń.

Parę km za Osławicą, na Przełęczy Radoszyckiej przekroczyliśmy granicę polsko – słowacką i ponad godzinę jechaliśmy przez Słowację. Minęliśmy Medżilaborce (znane nam z dawniejszego rajdu, w nim słynne muzeum Andy Warhola, który tu ma korzenie), dalej jechaliśmy obrzeżem Parku Narodowego Połoniny, będącego zieloną, senną ścianą rozległych wzgórz. W rejonie Sniny zobaczyliśmy niezwykle zjawisko – na łące przy szosie baraszkowało stadko bocianów, liczące co najmniej 50 sztuk. Po chwili zobaczyliśmy drugie stadko, nieco mniejsze, ale 30 ptaków jak nic. Nikt nie policzył, ale ptaków było blisko setki. Mówi się, że co czwarty bocian na świecie to Polak,  ale niezwykły obrazek zachwiał tę pewność. Chyba nikt nigdy w życiu nie widział tylu bocianów na raz.

Kolejnym elementem przygody była granica słowacko – ukraińska w miejscowości Ubla. Jest ta małe przejście turystyczne, dające nadzieję na w miarę szybkie jego przekroczenie. Bo granica z Ukrainą to upiorny powrót do głębokiej komuny i czarny scenariusz znany wszystkim z forsowania kiedyś granicy Polska – NRD. Przewodnik uprzedził, że na granicy ukraińskiej niczego nie da się przewidzieć i absolutnie wszystko może się zdarzyć. Zobaczyliśmy znane sprzed lat szlabany, umundurowaną służbę graniczną i celną, marsowe miny, długie procedury, prześwietlanie paszportów, zakaz fotografowania itd. Szybkie pokonanie granicy trwało i tak ok. 1,5 godzin, ale na szczęście żadnych poważnych kłopotów nie zaznaliśmy. Okrasą całości była celniczka cudnej urody, która z całą pewnością mogłaby zrobić karierę w Hollywood. 

W końcu ruszyliśmy dalej i jechaliśmy teraz wzdłuż Użańskiego Parku Narodowego, docierając do Wołosianki nad rzeką Uż. Tu na stacji kolejowej mieliśmy wsiąść do Kolejki Zakarpackiej i pojechać w nieznane. Mając 45 minut czasu, ruszyliśmy „w miasto”. Poszliśmy zobaczyć rzekę Uż z mostu i niebieską cerkiew ze złotymi hełmami, którą widzieliśmy z daleka. Rzeka Uż wypływa z Przełęczy Użockiej, dokąd właśnie jechaliśmy.

Wreszcie wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy. Była to rzeczywiście fantastyczna podróż, trwała ok. godziny. Biegaliśmy po przedziale z lewa do prawa, wyglądając przez okna i delektując się widokami odludnych zupełnie Karpat Wschodnich. Pociąg wił się serpentynami w górę, pokonał 6 tuneli i kilkanaście wiaduktów. Przed każdym wiaduktem stał na baczność sałdat z karabinem, co było dodatkowym, egzotycznym elementem krajobrazu. W przedziale siedziało trochę miejscowej ludności, dla której to my byliśmy egzotyczni, z tą swoją hałaśliwością i manią fotograficzną. Byli do nas przyjaźnie nastawieni i chętni do kontaktów, a jeden stary „kamandir” okazał się szczególnie rozmowny. Próbował nawet wysondować, jakie są nasze uczucia względem tej „naszej” ziemi po której jedziemy, aprobując jej polskie korzenie. Konduktorka nie spuszczała z nas oka, pozornie plotkując z koleżanką. Wreszcie dojechaliśmy do Sianek, czyli do celu podróży. Sianki leżą na Przełęczy Użockiej, jednej z najważniejszych przełęczy karpackich, będącej od zarania dziejów ważnym szlakiem komunikacyjnym z południa na północ Karpat. Za czasów austro-węgierskich poprowadzono tędy gościniec rządowy i postawiono stację kolejową strategicznej relacji Sambor – Użhorod, co zapoczątkowało szybki ich rozwój. Przed II wojną światową Sianki były znanym polskim kurortem narciarskim i letniskowym, miały eleganckie hotele, restauracje i korty tenisowe, także tor saneczkowy i skocznię narciarską. Ostatnimi właścicielami byli Stroińscy, których grób do dziś istnieje i leży po lewej stronie Sanu. Nawiasem mówiąc San ma tutaj swoje źródła, lecz jest tu zaledwie wąskim potokiem. Sianki leżały po obu jego stronach, aczkolwiek zabudowa prawobrzeżna była zasadniczą częścią wsi. Po wojnie ludność wysiedlono, prawobrzeżną część zrównano z ziemią, tworząc pas graniczny, lewy, polski brzeg całkowicie opustoszał. W chaszczach i pokrzywach został „Grób Hrabiny”, który po wojnie stał się ambitnym celem wypraw polskich turystów. Ambitnym dlatego, ze WOP-iści polowali na turystów jak na kaczki, gdyż był to pas nadgraniczny i obowiązywał zakaz buszowania po nim. Dodawało to smaczku wyprawom, bo nie dość że do grobu było daleko od ludzkich sadyb, to jeszcze nie dać się upolować WOP-istom, to była zabawa. Wielu śmiałków ryzykowało. Dziś nie ma żadnych zakazów, można grób nawiedzać bez przeszkód, ale jest to stale daleka wyprawa. W każdym razie po polskiej stronie nic więcej z Sianek nie pozostało. Natomiast nowe, ukraińskie Sianki to smutne bloki z wielkiej płyty, w których mieszkają pracownicy kolei i tartaku. Sianki stanowią przygnębiający widok, a dla obu krajów to koniec świata.

W Siankach czekał nasz bus, więc wsiedliśmy i kontynuowaliśmy wyprawę. Przez Sianki przebiega mało uczęszczana droga relacji Użhorod – Lwów i tą drogą jechaliśmy teraz w dół, w stronę „cywilizacji”. Droga jest kolejną atrakcją turystyczną, gdyż ma więcej dziur niż kuchenne sito. Jechaliśmy nią ok. 100 km i prawie do końca był to slalom między napełnionymi wodą, głębokimi dziurami. Ponieważ z tego powodu kierowca nie mógł rozwinąć dużej szybkości, mieliśmy okazję zachłystywać się widokami za oknem, a było czym. Z jednej strony zgrozę budząca, wyboista, dziurawa droga, ale z drugiej bezkres zachwycających, zielonych, pustych gór. Trudno w naszym kraju przejechać tak duży dystans wzdłuż jakiegokolwiek pasma górskiego i widzieć tylko góry w sosie własnym, bez oklejających je szczelnie wiosek, domków i wszelakich innych zabudowań. Może nie jest łatwo mieszkać w takim miejscu jak górzysta Ukraina, ale jednak budujące jest, że jeszcze tego świata nie zabetonowano całkowicie.

Najpierw jechaliśmy wzdłuż ukraińskich Bieszczadów, widząc przez dłuższy czas Pikuja, najwyższy szczyt całego pasma. Świat był stale pusty, czasem tylko na tle tej pustki pojawiała się plamka maleńkiej, drewnianej wioski, zawsze z okazałą cerkwią, zwieńczoną złotymi hełmami. W rejonie wioski widziało się szachownicę malowniczych poletek i wszędzie kopki suszącego się siana. Potem znowu dzika pustka, chwilami robiło się nieswojo. Przez całą drogę nasz przewodnik świetnie opowiadał, a miał rzetelną wiedzę na każdy temat, więc przyjemnie było słuchać. Niestety mikrofon czasem wysiadał, więc nie wszystko dotarło do ucha, ale i tak dużo skorzystaliśmy. Przejechaliśmy obrzeżem miasta Turka, stolicy powiatu, mieściny mającej początki w XV w za panowania Jagiełły. Nazwa wsi bierze się od turów, które tu licznie buszowały, a właściciele przejęli od nich nazwisko Tureccy. Gdy po rozbiorach zlikwidowano klasztor jezuitów w Samborze, w Turce powstała parafia katolicka, największa w całej Galicji. Turka zasłynęła z targów bydła oraz z tego, że  tutaj kończą się (lub zaczynają, jak kto woli) Góry Sanocko-Turczańskie, znane nam z wcześniejszego rajdu. .

Jadąc dalej osiągnęliśmy Rozłucz, miasto o tradycjach przedwojennej wsi letniskowej, do dziś prężny ośrodek turystyczny. Posiada dobrą bazę noclegową, wypożyczalnie rowerów, wyciągi narciarskie, 3 źródła wód mineralnych, będące jednocześnie pomnikami przyrody. Ważnym atutem tej miejscowości są źródła  Dniestru nieopodal,  do których prowadzą szlaki turystyczne. Nasza grupa miała tutaj zamówiony obiad, w przyjemnej restauracji, na obrzeżach miasta. Przewodnik proponował zmówić danie mięsne, sądząc, że głód nieźle już dokuczył. Jednak wszyscy woleli barszcz ukraiński i pierogi ruskie, bo uznaliśmy, ze tego należy skosztować na Ukrainie. I nie zawiedliśmy się, choć smakowało trochę inaczej niż u nas, wszystko było  bardzo smaczne.

 

Jedziemy Kolejką Zakarpacką, co tunel to sołdat Wioski w dolinach

 

 

 

 

 

 

 

 

Karpaty Wschodnie Na dworcu w Siankach

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W dalszej drodze przez długi czas jechaliśmy wzdłuż Dniestru, który był jeszcze mizerną rzeczułką. Mijaliśmy nadal mniejsze lub większe wioski, zawsze o zabudowie drewnianej, zawsze z pyszniącą się w centralnym miejscu kolorową cerkwią i błyszczącymi hełmami. Wioski nie posiadały żadnych ulic, między domami chodziło się po drogach polnych. Nie miały też wypieszczonych ogródków, wkoło domów rosło co Bozia dała, nawet trawy nikt nie kosił. Robiło to dość smutne wrażenie, choć same domki były często bardzo ładne.

Postój zrobiliśmy przy cerkwi w Jasienicy Zamkowej, która jest wyjątkowo piękna i dobrze utrzymana. Pochodzi z XVIII w, a stara dzwonnica obok datowana jest na wiek XVII. Wewnątrz cerkwi oprócz wspaniałego ikonostasu uwagę zwróciły przepiękne hafty krzyżykowe zdobiące wszystko co tylko się dało: chorągwie, obrusy, obicia balkonowe itd. Weszliśmy na dzwonnicę po schodkach wydłubanych w jednym pniu drzewa, pachniało starym drewnem.

Kolejnym punktem programu były ruiny kościoła w Starej Soli, które co prawda straszą stopniem dewastacji, ale mają ciekawą historię. Miasto zrobiło karierę na bogatych złożach soli, a jego początki sięgają Kazimierza Wielkiego, który mocno miastu się przysłużył. Kościół z XVI w., dobudowany do wcześniejszej kaplicy  piękniał  z czasem i stał się perełką architektoniczną całej okolicy. Nie zmogły go dwie wojny światowe, dopiero dewastacji dokonali komuniści plus pożar, który gaszono solanką. Teraz kościół przedstawia opłakany widok, jednak zarysowała się nadzieja na jego odremontowanie, ponieważ miejscowi znaleźli środki. Przepiękne detale architektoniczne na obgryzionych przez solankę murach  robią niesamowite wrażenie.

Jadąc dalej zawadziliśmy o Stary Sambor, prawdopodobnie najstarszą miejscowość na tych terenach. Sambor był ważnym ośrodkiem miejskim i już w XIII w. posiadał biskupstwo odrębne od przemyskiego.  W XV w.  starostwo samborskie było własnością królowej Bony. Lata późniejsze to cała historia, nie miejsce na nią w niniejszej kronice –  warto jedynie wiedzieć  w jak ważnym i starym miejscu byliśmy. W czasie wojny w gettcie w Samborze Niemcy wymordowali Żydów. Obecnie mieścina nie ma juz żadnych walorów zabytkowych, a dziury na jezdni są takie same jak na całej drodze od Sianek. Dziewczyny w obcisłych dżinsach i wysokich szpilkach zgrabnie manewrują między głębokimi wybojami pełnymi wody, ale trzeba przyznać że nie odbiegają odzieniem od tego, co widzimy na naszych ulicach.

Dalej wdepnęliśmy jeszcze szybko do Chyrowa, gdzie pokazano nam opuszczony stary konwikt jezuicki z XIX w. Był to Zakład Naukowo – Wychowawczy dla chłopców,  w okresie międzywojennym uważany za najlepiej wyposażone gimnazjum w Polsce i jedną z najlepszych szkół w Europie. Posiadał bogatą bibliotekę, nowocześnie wyposażone pracownie przedmiotowe i całe mnóstwo zbiorów geograficznych, historycznych, biologicznych, numizmatycznych. Także obiekty sportowe, teatr, ogród botaniczny, własną elektrownię, szpital, młyn, folwarki itd. W czasie wojny pomieszczenia zakonu przejęła Armia Czerwona, a później Niemcy na szpital wojskowy. Po wojnie w koszarach rezydowało wojsko, obecnie obiekt jest pusty i niszczeje. Jest tak ogromny, ze wewnątrz zmieściłyby się nasz Wawel 3 razy. Oczywiście całe wyposażenie  znikło i jedynym światełkiem w tunelu jest informacja, że obiekt kupił bogaty Amerykanin i zamierza zrobić tam sanatorium dla dzieci – ale czy to prawda?

Powoli robiła się szarówka na dworze, więc już prosto pojechaliśmy na granicę do Krościenka i po 2-godzinnej odprawie celnej poturlaliśmy się do Osławicy. A był to jeszcze kawał drogi. Na ostatnim odcinku naszej marszruty widzieliśmy wilka na skraju szosy, który bynajmniej nie okazał zbytniego strachu. Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy wspaniałą przygodę, choć trzeba przyznać że dość zmęczeni. Ale warto było.

 

Sianki - nowa cerkiew, sklep, błotoPrzygraniczna wioska

 

 

 

 

 

 

Szpic na horyzoncie to Pikuj, najwyższy szczyt Bieszczad100 km dziur na szosje Sianki - Lwów

 

 

 

 

 

 

 

 

Wioska w górskim bezkresie   Zwiedzany pękną cerkiew w Jasienicy Zamkowej

 

 

 

 

 

 

 

 

Kościół w Starej Soli         Opuszczony konwikt jezuicki w Chyrowie 

   

 

 

 

 

 

 

 

W środę od rana lało, więc była chwila rozterki czy w ogóle gdzieś jedziemy. Ale szeryf zdyscyplinował towarzystwo i opatuleni w peleryny ruszyliśmy łowić konie. Tego dnia naszym przewodnikiem był kolega Józka Jacek, a miał nas poprowadzić do Nowego Łupkowa (gdzie kiedyś, jeszcze na hucułach, byliśmy). Nowy Łupków to osada powstała przy torach kolejowych, głownie jako punkt przeładunkowy drewna. Kiedyś składała się z paru chałup, z czasem powstał tu duży PGR i bloki dla pracowników. Przełęcz Łupkowska powyżej wsi to granica między Beskidem Niskim a Bieszczadami. Wyruszyliśmy z Osławicy drogą w kierunku Jaśliskiego Parku Krajobrazowego, stale w mżawce i mgle. Była chwila kłusa, ale konie zapadały się w mokrej trawie jak w gąbce. Praktycznie całą trasę pokonaliśmy stępem. Przed nami z trawy podniósł się orzeł i poszybował  w mglisty niebyt. Wjechaliśmy w cichy las modrzewiowy, dookoła mgły jak firany wisiały na mokrych gałęziach. Było tajemniczo i pięknie. Ponieważ Jacek chciał się trzymać łąki majaczącej za lasem, musieliśmy w końcu zjechać z wygodnej drogi  i zagłębić się w busz bez ścieżek. Dość szybko zgubiliśmy trop i zaczął się hard-core.  Zaczęło lać jak z cebra, a my pogrążaliśmy się coraz bardziej w pułapce bez wyjścia. Ściana gałęzi na wysokości twarzy tłukła po głowach, a plątanina  konarów i patyków  pod końskimi nogami utrudniała poruszanie się do przodu. Nie dało się też zawrócić, gdyż w gęstwinie niemożliwy był manewr zwrotny.  Co rusz pojawiały się jakieś rowy napełnione wodą, czasem stromy zjazd po śliskiej skarpie nie wiadomo dokąd. W końcu Jacek zsiadł z konia i postanowił pieszo poszukać rozwiązania. Ostatecznie znalazł miejsce, gdzie moglibyśmy się przebić na łąkę, ale należało staranować splątane chaszcze. Jakoś to zrobiliśmy. A na łące nie było dużo lepiej, tyle tylko, że widać było przestrzeń i klaustrofobia mniej dokuczała. W mokrej gąbce konie się zapadały, a kolejnego wyjazdu z łąki na drogę łupkowską nijak nie dało się namierzyć. Łąkę wszędzie okalał taki sam busz, jak ten, z którego w trudem uciekliśmy. Brodziliśmy więc po mokrym bagnie, a mgły wiszące nad łąką, choć bajkowo piękne, utrudniały nawigację. W końcu  Jacek zrezygnował z poszukiwań, poprowadził nas do torów kolejki i po torach, ciągle w deszczu, dotarliśmy do Łupkowa. Miejscem postoju był wsiowy bar.

Zrobiło się dość zimno, niestety w barze akurat pojawiła się komisja San-Epidu  i nie wpuszczali na pokoje. Musieliśmy spożyć fasolkę w przedsionku, popijając zimnym piwem. Nie zrażeni niczym pokrzepiliśmy się śmiechem i dobrym nastrojem, posiedzieliśmy w barze około godziny i ruszyliśmy z powrotem. Deszcz nieco ustał, tak że II grupa wracała w nieco lepszych warunkach, aczkolwiek stale w mżawce. Natomiast na wozie panował przeciąg i ziąb, więc trzeba się było ogrzać dysputami. Panowie wzięli na warsztat paniusię z San-Epidu, która pojawiła się na kontroli w Łupkowie w obcisłej garsonce trzaskającej w szwach i szpilkach na pół metra. Widok był może apetyczny, jednak w tym zimnie i deszczu jej skąpy przyodziewek powodował gęsią skórkę (aczkolwiek u panów może wywoływał inne emocje). A jak już paniusia padła ofiarą plotkarstwa,  tylko krok był  do przejścia na temat dość pokrewny, mianowicie na rodzaje zapięć w damskich biustonoszach. Panowie okazali się tutaj ekspertami, a dywagacje zakończono filozoficznie: kiedyś żeby zobaczyć kawałek damskiej anatomii, trzeba było rozchylić bieliznę. Teraz żeby zobaczyć damską bieliznę, trzeba nieco rozchylić anatomię.  Od razu zrobiło się wesoło i cieplej.

Ten wieczór uznano za wiankowy, bo od dawna nie przejmujemy się datami w kalendarzu. Jak szeryf obwieści że jest Noc Świętojańska to jest, a którego naprawdę mamy, to i tak na rajdzie nikt nie wie. Problem był natomiast inny – jak w mokrej trawie nazbierać kwiatów, jak w nią w ogóle wejść. Wróciliśmy z trasy przemoczeni i zmarznięci, a rozglądając się dookoła, kwiatów nigdzie nie widzieliśmy.  Ale pokonując opory i wątpliwości dziewczyny ruszyły do dzieła i na obiad każdy przyszedł w wianku całkiem uroczym.

Spałaszowaliśmy pyszny jak zwykle obiad, zakończony domowym ciastem. Samoistnie pojawił się temat peselu, który to pesel jak wiadomo mocno z czasem  doskwiera.  Z dyskusji wyszło, że pesel nie musi być przeszkodą w niczym, nawet gdy mocno dokucza (czego jesteśmy żywym przykładem). Apetyt na życie jest ponadwiekowy, taka weźmy na przykład Edith Piaff – za zakrętem życia trafił jej się młody chłop, który do końca był oddany, uporządkował jej życie i papiery. Zadumaliśmy się, a jedna z dziewczyn rzeczowo spytała: może ktoś zna młodego urzędnika, który uporządkuje mi papiery? Tak czy siak przykład był budujący. Potem dyskutowaliśmy burzliwie o sporcie i o seksie, wszystkie tematy były niezmiernie pouczające i ważne, a śmiech rozgrzewał jak dobre wino. Ale żeby się całkiem nie zagadać szeryf  zarządził wymarsz na topienie wianków. Do rzeki mieliśmy ładny kawałek drogi (dobrze ponad kilometr), a jako że do mostu należało iść regularną szosą, lepiej wykonać to za jasności, niż w ciemności. Ponieważ mżawka nie ustała, każdy coś tam zarzucił na plecy i ruszyliśmy w drogę. Aby nie ostygnąć śpiewaliśmy  na szosie dziarsko i głośno, a samochody  – na szczęście nie w nachalnej ilości – przystawały aby posłuchać. W końcu ktoś zarządził tańce i na środku szosy odtańczyliśmy mazury i różne inne hołubce, robiąc poważną konkurencję zespołowi „Mazowsze”. Szkoda że żaden impresario nie podróżował akurat tą szosą, bo występ był niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Dotarliśmy na most o zmroku i wianki popłynęły do morza, żegnane gulami Jaśka Wędrowniczka. Wracaliśmy w deszczu, dziewczyny przemoczyły spódnice. Ale warto było.

Po powrocie nikt nie myślał o spaniu. Zasiedliśmy przy buzującym kominku, zastanawiając się gdzie by tu zadzwonić i kogo obdarować tym fantastycznym nastrojem. Popadło na Etę, z połączeniem do Australii nie było kłopotów. Odśpiewaliśmy: Eta, Eta, jak nam ciebie żal….. po czym wypadało spytać o stan nowego biodra, które sobie zafundowała.  „Jak tam biodro, a jak tam między biodrami, czy odwodzenie działa”? Życzyliśmy szybkiego powrotu do formy międzybiodrza. Następnie wykonaliśmy telefon do Laluchy, która nie zjawiła się na rajdzie, gdyż poza innymi obowiązkami dzielnie babciowała. Pytaliśmy co i jak, dodając „u nas leje, ale zawsze to lepsze to niż mokre pieluchy” – przekonywaliśmy na zapas.

Wieczór wiankowy minął bardzo sympatycznie.

Jedziemy do Nowego Łupkowa - cały dzień w deszczu

 

 

 

 

 

 

 

 

Łąki jak gąbki

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedziemy we mgle i deszczu nieustannie szukając drogi

 

 

 

 

 

 

 

 

Wóz nie miał lepiej, a jego pasażerom było chłodniej niż konnym

 

 

 

 

 

 

 

Suszymy się i grzejemy przy kominku

 

  Na obiad wiankowy wszyscy się wygalantowali

 

 

 Idziemy topić wianki na most nad Osławicą

 

 


Robimy konkurencję ,,Mazowszu,,

 

 


W czwartek nie lało, ale drobna mżawka nie odpuściła. Po śniadaniu wyszło na jaw, że konie wcięło, nie ma ich w znajomych krzakach. Józek z Arturem poszli za górę i namierzyli stadko. Złowili Glorię i Gastończyka, za nimi stado grzecznie przyczłapało pod stajnię. Ale „za górę” był kawał drogi i cała operacja opóźniła wyjazd o ponad pół godziny.

Tego dnia celem wyprawy była Przełęcz Radoszycka, przez którą przebiega  granica polsko – słowacka. Słońce nie wyszło, ale mimo wszystko trasa była cudnej urody. Tego roku więcej jeździliśmy po otwartych łąkach i różnej konfiguracji wzgórzach, co gwarantowało niesamowite panoramy. Ale w czwartek zachwycił nas las. Były to ogromne kompleksy bardzo starych jodeł i buków, wielkich i grubopiennych, budzących szacunek. Jakiś czas jechaliśmy obrzeżem słowackiego rezerwatu przyrody, chroniącego starodrzew. Nie obeszło się jednak bez błota, bo stale padało. Nawet bez wielkich deszczów Bieszczady to „błoto i chaszcze”, ale tego dnia błoto było niewyobrażalne. Podstawowym doznaniem akustycznym na trasie było głośne ciap-ciap. Józek planował dotrzeć lasem na ścieżkę graniczną i nią dojechać do miejsca biwaku. Ale najpierw należało tą granicę znaleźć. A dzień bez błądzenia to dzień stracony, to już wiedzieliśmy. Zjechaliśmy z przyjaznej drogi leśnej w nieznane i kluczyliśmy po buszu bez końca. Józek prowadził raz tu, raz tam, cały czas mrucząc pod nosem „kierunek mamy dobry”. W końcu zsiadł z konia i ruszył pieszo na przeszpiegi, a nas zostawił na pastwę wilków. Gdy się wreszcie pojawił, jęknęliśmy gremialnie „czy kierunek mamy dobry”? Był oczywiście dobry, bo Józek mimo wszystko kompas miał w kościach. Ale zawsze trochę stresu łyknęliśmy. W końcu osiągnęliśmy granicę, jednak ludzka stopa nie stanęła na niej całe wieki – pełna była wody, wiatrołomów i wszelkich innych, możliwych zawalidróg. Z trudem jakoś tą granicą dotarliśmy do celu i z ulgą zsunęliśmy się z siodeł.

A miejsce biwaku było niezwykle urokliwe, mimo że przy szosie. Na polance zaparkowaliśmy konie w kwiato-pokrzywach po brzuchy, a naszym salonem była wiata nieopodal. Zabuzowało ognisko, każdy nadział kiełbachę na kija i zaczęła się uczta.

W czasie uczty, na Przełęczy Radoszyckiej, na wysokości 684 m, Reniowie urodzili kolejną wnuczkę.

Było wielkie wzruszenie i wielka radość. Życzyliśmy dziadkom szczęścia, a wszystkim uczestnikom tej niezwykłej uroczystości szeryf życzył kolejnych lub pierwszych wnuków, dyscyplinując szczególnie tych, co się jeszcze migali.

Gdy już poświętowaliśmy i pojedliśmy, porozchodziliśmy się trochę po okolicy, gdyż nieopodal, już po słowackiej stronie, wznosił się ukwiecony szczyt góry o niezidentyfikowanej nazwie, z przepięknymi widokami.

A w drodze powrotnej grupa wozowa zwiedziła cerkiew w Radoszycach, do której klucz przyniosła poproszona o to kobieta ze wsi. Dowiedzieliśmy się, że część ikon skradziono 10 lat temu i nigdy się nie znalazły.

Po obiedzie dalej świętowaliśmy dziadostwo Reniów, dziadkowie zaprosili na szampana, ciasto i lody. Spędziliśmy bardzo miły wieczór przy płonącym kominku, skandowaliśmy: „na cześć Martynki hip-hip-hura”.

Wieczorem poszliśmy do sąsiadki Arturów zza płota kupować sery kozie. Hodowczyni kóz zajmuje się swoim fachem bardzo profesjonalnie i sery wytwarza wspaniałe. Wcześniej spotkaliśmy ją na biwaku i już wtedy, jako znajomą Artura,   zaprosiliśmy na biwakową herbatę. Niestety bardzo się śpieszyła, bo „krowa się cieli”.  Renia świeżo poinformowana o swoim przychówku wypaliła: „a nam właśnie urodziła się wnuczka”. Ekspertka od hodowli skwitowała: „po pełni księżyca tak to jest, wzrasta ilość urodzeń”.

Błądzenie to rajdowa codzienność

 

 

 

 

 

 

 

Koński parking na Przełęczy Radoszyckiej

 

 

 

 

 

 

 

 

Biwak

 

 

 

 

 

 

 

Ogniskowa kiełbasa to wyjątkowy rarytas

 

 

 

 

 

 

 

 

.... a świat jest cudny wokół

 

 

 

 

 

 

 

Dziadostwo

 

 

 

 

 

 

 

 

W piątek ruszyliśmy zielonymi połoninami w jeszcze inną stronę świata, bo nieprawdą jest, jakoby świat miał tych stron tylko cztery. Świat ma wielką mnogość stron. Celem był klimatyczny hutor koło Wisłoka Wielkiego, prowadzony przez bardzo ciekawe i wręcz egzotyczne małżeństwo. Pani domu to plastyczka, bardzo wesoła i towarzyska, pan domu to półnagi, opalony brodacz, ciurkiem z buszu. Dom jest surowy, drewniany, jak nie z tego świata. Para ta podróżuje po świecie przez pół roku i następne pół spędza w swoim niezwykłym domu bez wygód. Miejsce jest wyjątkowe i z pewnością warte powtórzenia. Taki mamy plan.

Wozowi w drodze powrotnej się upili, gdyż po pierwsze rajd dobiegał końca i smutek wymagał utopienia, po drugie hutor nastroił sielsko-anielsko i bardzo scalająco. Skutkiem czego wrócili weseli i energetyczni, co przeniosło się na resztę wieczoru i na pozostałą grupę.

Po zbyt obfitym obiedzie zakończonym domowym ciastem nie było wyjścia, trzeba się było przelecieć szosą do mostu. Nie spalenie kalorii groziło poważnymi konsekwencjami. Pretekstem stała się wizja lokalna, czy aby wianki na pewno odpłynęły do morza – może należało któremu pomóc? Przegalopowaliśmy szosę w te i we wte, a wizja lokalna dała wynik pozytywny. Żaden wianek nie zawisł na kamieniu czy gałęzi, więc szczęście nas nie opuści. Wróciliśmy na salony zadowoleni, wuja odpalił gitarę i zdzieraliśmy gardła do północy. Szło nam nadspodziewanie dobrze. Jeszcze jeden rajd czy dwa, a będziemy mogli założyć zespół śpiewaczy i dorabiać do emerytury.

 Komu w drogę, temu w drogę

 

 


Jedziemy

 

 

 

 

 

Klimatyczny hutor

 

 


Wieczorny marsz na most dla spalenia kalorii

 

 

 

W sobotę była chyba najpiękniejsza jazda – długa, dużo galopu, łąki, kwiaty, słońce, wzgórza, panoramy. Na pierwszej jeździe widziano dwa dorodne jelenie. Wyprawiliśmy się do Woli Michowej, gdzie bywaliśmy w „Latarni Wagabundy”  2-3 razy w poprzednich latach. Szefujący Latarni, znany nam Kiju, prowadzi teraz pensjonat „Kira”, również nam znany. W „Kirze” czekał smaczny obiad, niestety gospodarza nie mieliśmy okazji spotkać. Natomiast poczęstunek w postaci kieliszka tokaju był obowiązkowy, bo Kiju zawsze częstuje tokajem, który sprowadza z Węgier. Popiliśmy tokaju, odpoczęliśmy i ruszyliśmy w powrotną drogę. Galopowaliśmy po zielonych łąkach bez końca. Widoki powalały, kobierce mergaretek  dopełniały całości. Endorfin starczy na długo.

Wieczorem w strojach galowych zeszliśmy się na pożegnalnej kolacji, gdzie zwyczajowo wszyscy wszystkim za wszystko dziękowali. Dodatkowo groziliśmy gospodarzom powrotem w przyszłym roku, tylko martwił jeden szkopuł – co zrobić z tą kuchnią, za dobra. Każdy lubi sobie pojeść, ale jednak takie obżarstwo jakiego doświadczyliśmy u Eweliny nie wróży dobrze.

Nie udało się spotkać małego Brunona, dla którego mieliśmy drobny suvenir, przekazany teraz na ręce rodziców.

Heniu odśpiewał hymn rajdu napisany jak zwykle na kolanie i było dużo śmiechu. Wypiliśmy zdrowie wszystkich koni po kolei, a każdy wychwalał swojego pod niebiosa. Józek wyraził zadowolenie, że pierwszy raz wóz nie doznał uszczerbku i zakończył imprezę w stanie niewymagającym natychmiastowego, gruntownego remontu, co się jeszcze nie zdarzyło.

Niemiłosiernie obżarci poszliśmy na daleki, wieczorny spacer, a drogę wśród pół oświetlały roje świetlików.

Jedziemy do Woli Michowej  Ciężkie jest życie kowboja - sjesta

 

 

 

 

 

 

 

 

Ostatnie luknięcie na codo-świat   Hymn rajdu musiał być odśpiewany

 

 

 

 

 

 

 

Nurtowało jedno pytanie – jak to jest, wczoraj przyjechaliśmy i już koniec?  Czeka człowiek cały rok i pstryk, nie ma. Jak to jest? Ziemio, czy kręcisz się szybciej? Czasie, zwolnij.

 

Pożegnalna fotka

Zdjęcia: FORMISIA, Pani ZGAGA, Jurek TABOR, HENIO, Andrzej LISOWSKI  

Przygotowanie: Olo 2013

Napisz do autorki       Napisz do autorki artykułu

Dodaj komentarz