XVI Rajd Starych Koni, 2017

       

… na końcu drogi, wierne jak pies,
   czekają czerwcowe Bieszczady
                                                 SDM  (prawie)

 

 

Ewa Formicka

Kronika XVI Rajdu Starych Koni,
Bieszczady 16 – 25.06. 2017 r.

 

 

W ubiegłym roku obchodziliśmy hucznie jubileusz piętnastu lat starokońskiego rajdowania, a tu kolejny jubileusz – dziesiąty rajd z Józkiem. Nie do wiary, jak to szybko zleciało.
Trudno powiedzieć czy Józek pamiętał o tej rocznicy i czy pod ten fakt układała trasę, ale to co wymyślił było fascynujące i pod wieloma względami wyjątkowe. Bo po pierwsze zawlókł nas najgłębiej w Bieszczady w porównaniu do wszystkich wcześniejszych rajdów, a po drugie wynalazł miejsce niezwykle klimatyczne, mimo standardu nieco siermiężnego. Był to Dwernik u podnóża Otrytu, a stanęliśmy w drewnianej chałupie zwanej „U Szeryfa”, u Gosi i Jarka.
Rajd zaczął się 16 czerwca w piątek i miał charakter gwiaździsty. Staliśmy w jednym miejscu, wyruszając codziennie w różne, niezwykłe zakamarki Bieszczadów i wracając późnym popołudniem do bazy.
Mieszkaliśmy w różnych budynkach, ale w obrębie jednego podwórza. Część ludzi mieszkała w budynku głównym, w pokojach wygodnych i przestronnych, ale mając dwie wspólne łazienki na 10 osób. Pozostali mieszkali w dwóch barakowozach, gdzie do spania przeznaczono ciaśniutkie i akustyczne kajutki, a każdy wóz posiadał jedną łazienkę na 5-6 osób. Te baraki wywołały początkowo konsternację i u niektórych panikę, ale wkrótce się okazało, że było tam bardzo przytulnie. Kajutki spalne były co prawda wąskie i ciasne, a dykta pomiędzy nimi nie kasowała wrażeń akustycznych z zewnątrz, jednak każdy barak miał przyjemny, obszerny pokój dzienny, a na zewnątrz zadaszony drewniany taras ze stołem i ogrodowymi fotelami. Charakter kampingowy i piękne widoki wkoło przebiły niedogodności i zwielokrotniły klimat urlopowy. Ostatecznie w jednym baraku zamieszkało 5 osób, w drugim 4 osoby.
Największym jednak atutem Dwernika byli nasi gospodarze, Gosia i Jarek. To młodzi ludzie mieszkający w Bieszczadach od zawsze. Żyją z agroturystyki, mają swoje konie, krowy, psy, a także dużo energii i dobrego humoru. Swoją charyzmą nadają domostwu swoisty klimat, który sprawia, że standard pomieszczeń schodzi całkowicie na dalszy plan. Gosia nie tylko świetnie gotuje i wypieka równie wspaniałe ciasta, ale robi też smaczne sery z mleka własnych ekologicznych krów. Sery te dostawaliśmy codziennie na śniadanie, a na koniec nakupiliśmy spore ilości do domu. Generalnie czuliśmy się tu bardzo dobrze, a humor którym Gosia emanowała udzielał się wszystkim i kasował wszelkie przejściowe spadki krzywej.
Józek przywiózł konie które znaliśmy, a było ich tyle, że każdy kto chciał, mógł jeździć na dwie tury. Konie miały do dyspozycji ogromne pastwisko, na którym codziennie zostawialiśmy te, które nie szły w trasę.
Spotkaliśmy się wszyscy w piątek na wieczornym obiedzie, po bardzo długiej i bardzo męczącej podróży. Do Dwernika jest znacznie dalej niż do miejsc bazowych poprzednich rajdów. Ale tego dnia Lalucha miała imieniny i przywiozła dobre ciasta, więc osłodziła trudy dnia i mieliśmy bardzo dobry początek. Przyjechało 19 osób, a byli to: Heniu, Marysia, Renia, Andrzej, Staszka, Włodek, Lalucha, Wojtek, Aldona, Jadwiga, Jola, Gerard, Ewa Gdańszczanka, Jurek-media, Dorota, Majka, Sławek, Formisia i źrebak Karolina.

 01.  Szesnasty rajd,  Dwernik

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

Rajd zaczęliśmy deszczowo, w sobotę od rana lało. Z powodu chłodu śniadanie spożyliśmy w domowej jadalni, gdzie stołować dało się jedynie na raty – najpierw dom, potem baraki. W związku z aurą upchaliśmy się po śniadaniu wszyscy w jadalni i mimo dżdżu za oknem spędziliśmy miło czas wśród ogólnej wesołości. Heniu wydał komunikat nr 1 – czekamy aż przestanie padać do 12.00, a gdy nie przestanie, do 14.00. Gdy nadal będzie padać czekamy do 16.00, a gdy o 16.00 nie przestanie padać, po prostu jedziemy. Było też losowanie kolejności jazd, jak zwykle pełne emocji. Zamęt zrobił się tak wielki, że właściwie trudno było dociec kto kiedy ma jechać – ale nie miało to większego znaczenia. Nikt nie wierzył że padać przestanie i że gdziekolwiek pojedziemy. Natomiast w trakcie dnia poszedł po pokojach komunikat Heniowy nr 2, kasujący wszystkie poprzednie ustalenia. Brzmiał on: o 14.00 jest obiad, a o 15.00 jedziemy bez względu na pogodę. Komunikat nr 3 sprostował godzinę jazdy na 15.30, ale stale nie było mowy aby jazda konna mogła się nie odbyć, na co w skrytości ducha liczyliśmy.

Tak że punktualnie o 15.30, opatuleni w peleryny, stawiliśmy się pod stajnią. W trakcie siodłania deszcz ustał, więc pozdejmowaliśmy peleryny. Jedni dokonali tego jeszcze z ziemi, inni z konia. Dorotka rozdziewając się w siodle wywołała szeleszczącą peleryną taką panikę u swego konia Bojara, że ruszył w cwał i latał jak pershing wkoło podwórza. Kowbojka cudem utrzymała się w siodle, ale od tej pory codziennie przy siodłaniu pytaliśmy jaki program cyrkowy ma w planie, aby się ewentualnie przygotować. Bo szał jednego konia udziela się innym, więc lepiej być gotowym. Ale więcej tego typu atrakcji nie było.

Z powodu późnej pory i bezsensu organizowania biwaku na trasie Józek z Jarkiem postanowili, że będzie jedna wspólna jazda, a poranne losowanie kolejności nie ma zastosowania. Brakujące konie Jarek miał uzupełnić swoimi, ale 3 osoby zrejterowały, więc tym bardziej koni starczyło.

Odbyliśmy piękną deszczową jazdę, którą scharakteryzować można: mgły, góry, łąki, cisza, nostalgia. Prowadził Jarek, a wiódł nas po okolicach Dwernika, jeździliśmy 2 godziny. Z powodu błota był głównie stęp, trochę kłusa. Gdy tak sobie leniwie jechaliśmy i podziwialiśmy widoki, nagle lunęło jak z cebra i rozpętał się istny Armagedon. Zrobiliśmy szybki postój na ubranie peleryn, ale i tak zmokliśmy do majtek. Wróciliśmy jak przysłowiowe zmokłe kury, ale chyba nikt nie żałował.

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

 

03. Deszczowa jazda.

04. Leje!!!

Z powodu zimna kolacja znowu była w domu, czyli znowu na dwie tury. Przy odprowadzaniu koni na pastwisko padła informacja o strojach wykwintnych na posiłek, ale nie wszyscy to słyszeli. Więc jedni się wystroili w stroje galowe, inni w suche stroje robocze, co wywołało  początkowo dysonans.  Ale w końcu nie suknia zdobi człowieka, więc dość szybko nastała wspaniała atmosfera. Formisia przypomniała na wstępie, że aktualny rajd jest co prawda szesnastym, ale dziesiątym z Józkiem, więc znowu obchodzimy szacowny jubileusz. Wszyscy uczestnicy rajdu otrzymali  wybite na tą okoliczność medale, a Józek dostał obraz na desce pt „Józek na Eldiku”. Heniu dokonał oficjalnego otwarcia rajdu, polał geringerówki i zabawa zaczęła się na całego. Innymi słowy wuja odpalił gitarę i przerobiliśmy cały śpiewnik kowbojski i nie tylko. W naszym budynku urlopowała Kasia z Krakowa, mająca jak się okazało wiele talentów. Tego wieczora dołączyła do nas, odpaliła skrzypce i dzielnie wtórowała. Jolcia i Ewcia postawiły tradycyjnie ciasta imieninowo-urodzinowe, więc oprawa wieczoru była pełna.

 

 05. oficjalne otwarcie rajdu

  06. Dziesiąty  rajd z Józkiem – zdrowie Konia.

Niestety kolejnego dnia, tj. w niedzielę, nadal było pochmurno i dżdżysto, co nie nastrajało optymistycznie. Śniadanie zjedliśmy w budynku i ruszyliśmy łowić konie na odległym pastwisku. Jazda konna to obowiązkowy składnik rajdowania i aura nie ma nic do rzeczy. Przywdzialiśmy peleryny i ruszyliśmy do boju. Wyjechaliśmy do góry ponad Dwernik, gdzie Józek szukał właściwych ścieżek, aby w końcu osiągnąć szlak konny. Potem szlakiem czerwonym dydaktycznym i ostatecznie zielonym dydaktycznym podróżowaliśmy do Zatwarnicy. Posuwaliśmy się sennym, mglistym lasem, było mokro i pięknie. Widzieliśmy młodego koziołka i dorodną łanię. Przed samą wsią przystanęliśmy nad wodospadem Hylaty, niewielkim, ale urokliwym i robiącym dużo hałasu. W Zatwarnicy kiedyś nocowaliśmy, teraz stanęliśmy biwakiem pod znanym nam ośrodkiem. Pościągaliśmy z koni siodła, a z siebie peleryny i cieplejsze okrycia, gdyż zrobiło się słonecznie i ciepło. W stołówce dostaliśmy smaczny bogracz, a zimne piwko dopełniło szczęścia.

Na biwaku nie siedzieliśmy długo, gdyż pogoda była niepewna – ciemne chmury straszyły na obrzeżach nieba. Tym niemniej droga powrotna upłynęła w słonecznej aurze, a dywany dzwonków i storczyków czarowały. Trasa powrotna była miejscami inna niż poprzednia, więc osoby jadące drugi raz miały fuksa. A takich osób które w bieżącym roku jeździły na dwie tury było cztery.

Widzieliśmy z daleka Magurę Stuposiańską i Połoninę Caryńską.

 

 07.  Jedziemy do Zatwarnicy

 08. Biwak w Zatwarnicy

Wozem w tym roku powoził Mateusz, kolega Józka, a kobyłki wozowe to grube Karina i Walentyna. Na wozie było nieco ciasno, więc szeryf wydał rozkaz, aby nie zabierać w trasę żadnych tobołków, prawdziwemu westmanowi powinno wystarczyć to, co zmieści w siodle lub w kieszeni. Na szczęście czapraki jak co roku miały po dwie sakwy, więc upychaliśmy tam peleryny i co kto potrzebował, a sklepów i tak nie było po drodze, wiec nic się nie kupowało. Skrzynki piwa dowoził na biwak Jarek samochodem, tam gdzie było to możliwe.

Wieczorem ponownie wystroiliśmy się galowo i po kolacji posiedzieliśmy trochę przy ognisku, śpiewając i śmiejąc się. Był też spacer na most na Sanie, dokąd mieliśmy jakieś pół kilometra i dokąd biegaliśmy potem co wieczór. Ale kto biegał, ten biegał (na ogół małe damskie grupki). Wiosną po szosie dwernickiej regularnie spacerował niedźwiedź, więc usilnie pragnęliśmy go spotkać. Ale zdaniem Jarka misiu wyczuł, ze nastał czas turystów i szosę wyeliminował z trasy swoich spacerów.

Chata „U szeryfa” w Dwerniku to granica zasięgu komórkowego. W chacie już tego zasięgu nie ma, trzeba wyjść na szosę, a jeszcze lepiej na „krowi mostek”. Ganiając na most na Sanie zawsze zahaczaliśmy o krowi mostek i zawsze był tam ruch w interesie, międzymiastowa hulała pełną parą.

Poniedziałek to punkt kulminacyjny rajdu, nasza najważniejsza wyprawa. Wprawdzie piękne widoki mieliśmy każdego dnia, jednak w poniedziałek wyprawiliśmy się najgłębiej w Bieszczady, najdalej od cywilizacji. Celem była nieistniejąca wieś Caryńskie i schronisko „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Pogoda od rana była piękna, więc nastroje panowały bardzo dobre. Przejechaliśmy przez Dwernik szosą, potem Józek poprowadził w las i posuwaliśmy się do przodu raz prawym, raz lewym brzegiem Potoku Nasiczniańskiego. Powoli wznosiliśmy się coraz wyżej, Potok zostawał w dole i czarował szumem wartkiego nurtu. Po drodze było dużo błota pod nogami i różnych trudnych rowów i innych wertepów, ale Przełęcz Nasiczniańska, na którą w końcu wjechaliśmy, zachwyciła i dech zaparło. Pogalopowaliśmy chwilę, ale w końcu stanęliśmy zachwyceni, by do woli nacieszyć oczy widokami. Byliśmy w sercu Bieszczadów i było na co patrzyć. Po prawej na wyciągnięcie dłoni pyszniła się Połonina Wetlińska, także Jawornik i Holica, po lewej zielenił się wał Magury Stuposiańskiej, a w dali gniazdo Tarnicy z nią samą plus Bukowe Berdo i przyległości. Zieleń gór była niezwykle soczysta, niebo niebieskie, a białe chmurki stanowiły istne wisienki na torcie. Zachwytom nie było końca, ale do celu mieliśmy jeszcze kawał drogi, więc ruszyliśmy dalej. Zjechaliśmy w dół do miejsca po wsi Caryńskie i drogą szutrową jechaliśmy „wsią”, galopując na obrzeżnych łąkach. W sumie po dwóch godzinach dotarliśmy do schroniska. Przez chwilę nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na parking, a w gardłach wyschło i każdemu było pilno do baru. Gdy jakoś powiązaliśmy konie i porozkładaliśmy derki i koce do wyschnięcia, pognaliśmy spragnieni do schroniska. A tam… dramat, nie ma piwa. Nad barem wisiała informacja, że władze Politechniki Warszawskiej, do której schronisko należy, wstrzymały sprzedaż piwa w tym miejscu i wszelkie skargi można kierować do j.m. rektora. Trudno było przełknąć to rozczarowanie, ale od tego dnia na kolejne biwaki woziliśmy wozem własne piwo. A póki co ratowaliśmy się wodą mineralną, ciesząc się urodą miejsca i błogim odpoczynkiem. Droga powrotna wyglądała tak samo, aczkolwiek galopów było nieco mniej, gdyż stale jechaliśmy w dół.


 09. Głęboke rowy byly co rusz

 10. Przełęcz  Nasiczniańska, najpiękniejsza trasa rajdu

 

 11. Koliba na Przysłupie Caryńskim 

12. Galopem przez połoninę

 Po obiedzie były spacery na most, była międzymiastowa na „krowim mostku”. Pojawiły się pierwsze robaczki świętojańskie, aczkolwiek w niewielkich ilościach. Misiu stale nie chciał wrócić na szosę, ale nie traciliśmy nadziei.

Na koniec dnia rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy relatywnie długo, śpiewając i wygłupiając się ile wlezie. Tego dnia dojechała Marysia, która tuż przed rajdem doznała złamania szczęki i naruszenia żeber wpadając pod rolki ukochanej wnuczki. Marysia reanimowała się w tempie ekspresowym i udało jej się z opóźnieniem przybyć, ale nie dosiadała konia, nosiła gorset na szyi i napoje przyjmowała tylko przez rurkę. Gadać natomiast mogła bez ograniczeń, a bez Marysi szczebiotu rajd byłby nie pełny.

We wtorek po śniadaniu opuścił nas Jurek medialny i pozostaliśmy z nadzieją, że nakręcone kadry zobaczymy w niedługim czasie, ba, że w ogóle kiedyś je zobaczymy. Póki co najedliśmy się serów i innych dobrych rzeczy i ruszyliśmy do koni. Jak zwykle trzeba je było ściągnąć z odległego pastwiska, po czym ruszyliśmy w trasę. Tego dnia jechaliśmy początkowo ścieżkami wśród wysokich zarośli – leszczyny, czarnego bzu i wierzbowych zagajników. Było bardzo dużo błota, dziur i nierówności, ale zapach bzu i mięty rozkosznie odurzał. Wyjechaliśmy na wielką łąkę, gdzie z kolei zapach skoszonej trawy rywalizował z innymi aromatami. Pogalopowaliśmy, bo należało, po czym wjechaliśmy w wysoki las, by w końcu wyjechać na drogę szutrową i piąć się nią uparcie do góry. Tego dnia biwakowaliśmy w wiacie turystycznej na zboczach góry Dwernik Kamień. Na miejsce biwaku Jarek dowiózł ciepłe jeszcze ciasto drożdżowe i skrzynkę piwa, a kiełbaski w ognisku sami sobie upiekliśmy, mimo upału. Mieliśmy piękną ucztę, a że czas urlopowy to czas light, więc bajdurzyliśmy o dzyndzlu, dziurach z wlotem i wylotem i tym podobnych dyrdymałkach. Aż szkoda było wracać. Ale najbardziej lajtowy obóz ma swój program, więc w końcu trzeba było dosiąść koni i ruszyć w drogę powrotną. Jechaliśmy tak samo jak poprzednia grupa, z tą tylko różnicą, że widzieliśmy na drodze świeże ślady łap niedźwiedzia, a na skoszonej łące siedział sobie lis i w ogóle mu nie przeszkadzaliśmy. Obie jazdy trwały po około 1,5 godziny.

 

 13. Znowu w drodze  

 14. Biwak pod górą Dwernik Kamień

15. Potok Dwernik

16. Karolina rzuca wianek, Heniu stosownie przemawia

 Na obiad Gosia zaserwowała grochówkę i gulasz z kaszą gryczaną, a wszystko było pyszne nad wyraz. Buraczki wędrowały z jednego stołu na drugi i stale ich komuś brakowało. Kuchnia donosiła i donosiła.

Im obfitszy był obiad tym bardziej wymuszał spacery na most, ale tego dnia okoliczność była szczególna. Karolina opuszczająca obóz następnego ranka uplotła sobie wianek na biwaku i zamierzała go zwodować. W przedsięwzięciu tym postanowili wszyscy wziąć udział, więc na most na Sanie ruszyli nawet ci, którzy do tej pory migali się od spacerów. Na moście Heniu wygłosił stosowne przemówienie, po czym wianek poszybował w nurt rzeki. San jest rzeką płytką i leniwą, ale miejscami miewa nurt bardziej wartki. W takie miejsce Karolina przycelowała, więc wianek popłynął zdecydowanie, prosto do morza. Karolina w ramach oczepin dostała na głowę gustowny czepiec z łopianu, do którego Heniu przemówił ponownie. Było kupę śmiechu i bawiliśmy się świetnie.

Środa okazała się być dniem bez konia. Na większości rajdów mieliśmy dzień bezkonny, przeznaczony na zwiedzanie różnych ciekawych miejsc – w tym roku popadło na dolinę górnego Sanu. Po śniadaniu podjechał autokar i pojechaliśmy w kierunku Mucznego. Zwiedziliśmy po drodze pokazowe retorty do wypału węgla drzewnego, a dalej żubrowisko. Żubry na pokazowym wybiegu przebywają tylko jakiś czas, są na nim z jakiegoś określonego powodu, po ustaniu którego wychodzą do puszczy na wolność. Popatrzyliśmy na miłe zwierzątka z niedalekiej odległości i pojechaliśmy do Mucznego. Muczne było przed wojną małą osadą, zniszczoną zupełnie pod koniec wojny (mordy UPA, wysiedlenia). Na początku lat 70-tych powstała tutaj ponownie mała osada leśna, przejęta w 1975 przez Urząd Rady Ministrów dla swoich VIP-ów. Polowali tu na grubego zwierza premier i jego świta, był to po Łańsku i Arłamowie trzeci tego typu ośrodek w Polsce. Ponieważ ośrodek znajduje się tuż koło granicy ukraińskiej, czyli w strefie nadgranicznej, więc w tamtych czasach nikt VIP-om nie przeszkadzał. Obecnie nadal jest to głęboka głusza leśna, ale ośrodek jest dostępny dla ogółu turystów i nawiedzany latem przez tabuny plecakowiczów i zmotoryzowanych. W dawnym ośrodku mieści się elegancki hotel, a w budynku obok muzeum przyrodnicze. Gdzie pan leśniczy pokazał nam jego zawartość, czyli wypchane zwierzęta żyjące w Bieszczadach, eksponowane w kontekście czterech pór roku. Na koniec wędrówki po muzealnych ścieżkach z przyjemnością przeczytaliśmy informację, że żadne z pokazanych zwierząt nie straciło życia dla celów muzealnych, wszystkie pochodzą z wypadków i innych nieszczęśliwych zdarzeń.

W Mucznem zwiedziliśmy też drewniany kościółek, o którego losach ciekawie opowiadał bardzo zaangażowany przewodnik-tubylec. Kościółek ma nieco ponad 2 lata, ale jest niezwykle piękny, a jego historia ciekawa. Na koniec pobytu w Mucznem zacumowaliśmy w regionalnej karczmie, najedliśmy się wspaniałej kwaśnicy i popiliśmy lokalnego piwa. 

 

    17. Muczne, kiedyś ośrodek rządowy


18. Karczma w Mucznem

Ten element wycieczki bardzo się wszystkim podobał, ale był to zaledwie początek. Następnie pojechaliśmy do nieistniejącej wsi Tarnawa Wyżna. Na odcinku pomiędzy małą mieściną Tarnawa Niżna a nieistniejącą Wyżną jechaliśmy wzdłuż Sanu, będącego jednocześnie granicą z Ukrainą. Mieliśmy więc kawał Ukrainy na wyciągnięcie dłoni i żartowaliśmy sobie: „na tej Ukrainie toczka w toczkę jak u nas, drzewa, kwiaty i góry takie same”. Natomiast w miejscu Tarnawy Wyżnej nie ma śladu po wsi, a przyroda tak się odnowiła, że jest to teraz  rezerwat torfowiskowy. Jeden jego płat ma 6 ha, drugi 20 ha. Pomiędzy nimi rozlane jest bobrowe rozlewisko, a po torfowiskach rzucone są kładki dla turystów, którymi wędrując  ogląda się roślinność torfowiskową typu: bagno zwyczajne, borówka bagienna, żurawina błotna, wełnianka pochwowata, bagienny bór sosnowy itd. Nie mówiąc o rosiczce, której niestety nie widzieliśmy. Uchodziliśmy się nie mało, ale to stale nie był koniec. Pojechaliśmy dalej, do miejsca zwanego Bukowiec, gdzie również swego czasu była wieś. Teraz to jedynie parking i wiaty dla turystów. Bo z tego miejsca pedałuje się ok. 3 godzin do grobu Hrabiny w Siankach, o czym była mowa w którejś wcześniejszej kronice. Z dawnych, przedwojennych Sianek nic po polskiej stronie nie zostało, jedynie resztki starego cmentarza, a na nim grób właścicieli Sianek Stroińskich. Po wojnie wędrówka do grobu hrabiny była bardzo ambitnym wyzwaniem, gdyż wopiści polowali na turystów jak na kaczki (strefa nadgraniczna) i mało komu udało się tego wyczynu dokonać. Obecnie do hrabiny może iść każdy kto chce, tyle, że  potrzeba na to całego dnia, a my tego czasu nie mieliśmy (nie mówiąc o możliwościach kondycyjnych).

 

19.  Torfowisko Tarnawa

  20.  Miesie grasują w całych Bieszczadach

Ogólnie wycieczka bardzo się wszystkim podobała, aczkolwiek niektórych zmęczyła bardziej niż jazda konna. Dla poratowania sił Gosia zaserwowała barszcz ukraiński i pierogi ruskie, wszystko pycha. A na deser odwiedził nas Artur. Przyjechał okuć miejscowego konia, bo tym się też para, a przy okazji posiedział z nami wieczorem przy ognisku i pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że odeszli z Eweliną ze Smolnika, dokąd przeszli 2 lata temu z Wojsławicy. Ich losy różnie się układały, ale obecnie kupili kawałek ziemi i zaczęli budowę własnej sadyby. Być może kiedyś ją zobaczymy?

W czwartek śniadaliśmy znowu pod wiatą, licytując się co lepszego jest na drugim stole. „Czy można prosić pomidorki z tamtego stołu, bo u nas nie ma”? Tak że pomidorki, serki i inne wiktuały przemieszczały się ze stołu na stół (jadaliśmy przy dwóch złączonych stołach), choć tak naprawdę wszystko wszędzie było, tylko trochę fruwało. Mieliśmy z tym kupę zabawy i każdy dzień wesoło się zaczynał.

Tego dnia celem wyprawy był Smolnik nad Sanem, a konkretnie stara cerkiew poza wsią, będąca na liście UNESCO i robiąca aktualnie za kościół katolicki. Tam planowany był biwak, a celem ostatecznym była tak zwana Biała Stajnia na zboczach Otrytu, własność naszych gospodarzy. Grupa konna pojechała najpierw szlakiem konnym wzdłuż Sanu, ale tak nieprzejezdnym, że aż trudno uwierzyć, iż jest to jakikolwiek szlak. Błoto, chaszcze, nierówności terenu przeszły wszystko czego na tym rajdzie i na wielu innych doświadczyliśmy. Czasem trawa sięgała końskich brzuchów, czasem łopian sięgał strzemion, a błoto i kamienie w licznych rowach nie dawały wytchnienia. Było i tak, że Józek musiał zeskoczyć z siodła i połamać gałęzie zagradzające drogę, ale zdarzały się kawałki „zwyczajnego” lasu, dającego chwilę odpoczynku. Godzinę trwała utarczka z buszem, ale nie dało się zaprzeczyć, że był on tyleż niewygodny co piękny. W końcu po godzinie przekroczyliśmy San i wyjechaliśmy na widokowe łąki pełne kwiatów. Galopowaliśmy na każdym zdatnym do tego odcinku, ale co rusz trafiał się głęboki rów, z wodą lub bez. Tego dnia Dorotka podróżowała na nowej, młodziutkiej arabce Lince, która nie akceptowała jeszcze rowów i skakała przez nie, jak to każdemu koniowi, nie znającemu jeszcze rzemiosła rajdowego wypada zrobić. Na jednym takim rowie zostawiła Dorotkę na podłodze, wyrywając w szalonych susach do przodu. Na szczęśnie nic się nie stało, a na upadek z konia była już najwyższa pora.

   21.  Józek przeciera trasę

   22.  Przeprawa przez San

 Dojechaliśmy ostatecznie pod cerkiew, w sumie jazda trwała 2 godziny. Wozu jeszcze nie było, więc nie było co jeść i pić. Był za to czas na zachwyty nad cerkwią, a jest co podziwiać. Cerkiew w Smolniku, działająca od 40 lat jako kościół, jest jedyną w Bieszczadach i jedną z trzech w Polsce cerkwią typu bojkowskiego. Pochodzi z końca XVIII w. i jest wpisana na listę UNESCO wśród zaledwie ośmiu innych cerkwi polskich. Jest pierwszą cerkwią z listy UNESCO, którą w naszych wędrówkach po Bieszczadach i Beskidzie Niskim dane nam było zobaczyć (swego czasu zwiedzaliśmy drewniany kościółek z  listy UNESCO w Bliznem). Cerkiew była co prawda zamknięta, ale najważniejsze jej walory to wygląd zewnętrzny. Był to przyjemny akcent biwaku i całego rajdu, niestety wkrótce nastąpiło zdarzenie przykre, kładące się głębokim cieniem na przyjemnościach dnia. Zakolkowała mianowicie wozowa Walentyna i długo trwało, zanim sprawy przybrały względnie dobry obrót. Nie obeszło się bez pomocy weterynaryjnej, a jeszcze wcześniej odpowiednie leki podał jej w iniekcji Józek, posiłkując się też pół litrem wódki podarowanej przez harlejowców, którzy chwilę wcześniej nadjechali. Z godzinnym opóźnieniem konni ruszyli w dalszą trasę, a wozowi wrócili do domu podstawionym busem, bo zabiegi medyczne przy koniu trwały jeszcze długo. 

  23. Cerkiew w Smolniku, obecnie kościół, lista UNESCO

     24. Biała Stajnia na zboczach Otryt

Konni uroczymi łąkami w rejonie Smolnika dotarli do celu podróży, a była to Biała Stajnia w lasach Otrytu, gdzieś pomiędzy Smolnikiem a Lutowiskami. Na łąkach było dużo galopu, bo wreszcie było się gdzie rozpędzić. Widzieliśmy sarny i nie kończące się łany dzwonków i storczyków. Młoda Linka płoszyła się kilka razy, czasem podpuszczona przez Józkową Waderę, która też do odważnych nie należy. Naładowani emocjami dotarliśmy do celu, gdzie wkrótce podjechał bus i zabrał nas do Dwernika. Konie zostały w Białej Stajni na dwie noce, a my przez kolejne dni podróżowaliśmy na odcinku Biała Stajnia – Dwernik busem, co było pewną nowością na rajdzie. W ten sposób mogliśmy każdego dnia pojechać konno znacznie dalej niż byłoby to możliwe z Dwernika. Pierwsza jazda trwała 2 godziny, druga 1,5 godziny.

Tego dnia na wieczorny obiad był ryż z truskawkami, a po obiedzie odbyła się degustacja Gosiowych serów, które zamierzaliśmy na odchodnym zakupić do domu. Obżarstwo było wielkie, a gdy tak objadaliśmy się, na podwórko wjechał nasz wóz ciągniony przez Walentynkę i Karinę. Wskazywało to na cudowne ozdrowienie Walentynki i wszyscy wydali głośne „hurra”, wznosząc adekwatne toasty. Zabiegi medyczne pod cerkwią trwały długo, ale najwyraźniej odniosły pozytywny skutek, skoro kobyłka o własnych siłach wróciła do domu. Szczerze się cieszyliśmy.

Po wyżerce parę osób pobiegło na San, a przy ognisku nie było śpiewania, gdyż wuja nadwyrężył sobie paluszki i miał je całe w bąblach. Zażenowany przyznał, że przed rajdem za mało ćwiczył. Ale Dorotka postawiła upadkowe, znalazły się też inne trunki i ogólnie przy ogniu było bardzo wesoło.

W piętek o świcie lało, przeszła nawet burza, jednak do śniadania zrobiło się ładnie. Walentyna tego dnia została w stajni, więc chwilę trwało zgrywanie z Kariną innego, zapasowego konia. Wozowi musieli poczekać, natomiast konnych do Białej Stajni zawiózł busem „Dziadek”. Dziadek to tata Gosi, wulkan energii i gadulstwa. Jadąc z nim ok. 10 km do koni zawsze mieliśmy niezłą zabawę. A co daje tyle energii? Mocna kawa i „cygar”, potem można góry przewalać.

Poranny deszcz umył konie, co okazało się cenne, bo Józek zapomniał zabrać szczotki. Ale dwa konie wytaplały się w świeżym błocie i te wymagały szorowania. Zaradziła temu miotła ryżowa do zamiatania chałupy znalezione na ganku. Tak że wyrychtowana załoga po chwili ruszyła w trasę. Pojechaliśmy najpierw lasem, a potem łąkami w stronę Lutowisk. Zasadniczym punktem programu było zobaczenie miejsc, gdzie rozgrywały się ważne sceny filmu „Pan Wołodyjowski”. Były to po pierwsze łąki nad Lutowiskami robiące w filmie za Dzikie Pola, po drugie miejsce gdzie postawiono dla celów filmowych drewnianą wieś Chreptiów. Narobiliśmy tam mnóstwo zdjęć i zataczając duże koło, galopując za wszystkie czasy, wróciliśmy do Białej Stajni. Po biwaku II grupa miała odbyć taką samą marszrutę.

Pierwsze 4 dni rajdu pod kątem walorów geograficznych były bardzo ambitne, byliśmy głęboko w Bieszczadach, widzieliśmy piękne panoramy i wiele ważnych szczytów. Ale jeździło się „góra – dół”, więc automatycznie nie było za wiele galopów. Ostatnie trzy dni to z kolei bezkres łąk i spore dawki galopów, ale jednocześnie to buszowanie w pobliżu cywilizacji – szczególnie w piątek. Łąki czarowały, widoki też były fascynujące, jednak co rusz ukazała się a to szosa i pędzące nią samochody, a to słupy energetyczne wśród morza traw i kable nad głową. Więc na zasadzie „dla każdego coś miłego” Józek tak ułożył trasy, że satysfakcję mieli raz górzyści, a raz galopiści.

  25. Dzikie Pola z filmu o Wołodyjowskim

   26. Zaczęło lać

W piątek na biwaku dostaliśmy wspaniałe łazanki i znane już, równie wspaniałe drożdżowe ciasto. Gdy opychaliśmy się z lubością, zaczęło lać i wkrótce przyszła burza. Ci którzy jazdę mieli za sobą, patrzyli na deszcz bez emocji. Ci co właśnie mieli wskoczyć w siodła, patrzyli z przestrachem i nadzieją, że albo przestanie padać, albo da się nie pojechać. Deszcz przeszedł w ulewę, siedzieliśmy pod wiatą i ze współczuciem patrzyliśmy na konie uwiązane w krzakach. W końcu Jaga odważyła się poruszyć drażliwy temat i po chwili, nieśmiało, zaczęliśmy rozpatrywać możliwość rezygnacji z jazdy. Konie i tak miały zostać na noc w tym miejscu, więc nie było argumentu, że trzeba je gdzieś przeflancować. Tylko jaki obciach, zrezygnować z jazdy! Józek miał ponadto dylemat moralny, gdyż bardzo przestrzegał, żeby obie grupy jeździły sprawiedliwie. Ale sam widział co się dzieje. Przetrzymał nas do 16.30 i wtedy zamówił busa i jazdę odwołał. Uczciwie trzeba przyznać, że prawie wszyscy się ucieszyli. Tym bardziej, że był to wieczór wiankowy i mieliśmy jeszcze dużo roboty.

Przyjechał Dziadek i na dwie zmiany odwiózł nas do domu. Gdy pierwsza zmiana dotarła do Dwernika, wyszło piękne słońce i zupełnie się przejaśniło. Można to uznać za złośliwość rzeczy martwych, ale o 16.30 i tak byłoby za późno siadać na konia, zważywszy, że jazda miała trwać 2 godziny. Więc w ładnej aurze ruszyliśmy na zbiór kwiatów i jak zwykle powstały dzieła sztuki.

     27.  Wieczór wiankowy

  28. Wianki były piękne

Na obiad były pyszne pstrągi i wkrótce po konsumpcji poszliśmy na most zwodować wianki. Przed obiadem przyszła smutna wiadomość, że Walentynka ma nawrót dolegliwości, że przyjechała pani doktor i robi sondę żołądka. Powiało smutkiem, ale każdy koniarz nie jedną kolkę widział, więc mimo wszystko byliśmy dobrej myśli. Zasiedliśmy pod wiatą, a ponieważ wujowi bąble z palców zeszły, więc było też trochę śpiewania. Ogień uparcie nie chciał się rozpalić i uparcie czyniono próby jego wskrzeszenia. Ostatecznie wkrótce po 23.00 rozeszliśmy się, gdyż zmęczenie wymieszane ze smętkiem nie nastrajało do długiej nasiadówki.
W sobotę rano przeleciała przez pokoje wiadomość, że reanimacja Walentynki trwała długo, ale Walentynka przegrała tą walkę. Z pewnością było to coś poważniejszego niż kolka, w innym miejscu niż Bieszczady koń odstawiony byłby do szpitala. Wdaliśmy się w dłuższą dyskusję z Józkiem na temat mizernej opieki weterynaryjnej w Bieszczadach. Nie w tym rzecz, że działający tu lekarze są niedouczeni. Rzecz w tym, że ich nie ma. Ten ogromny teren obsługuje ich garstka, a najbliższy szpital jest w Lublinie lub Warszawie.
Temat Walentynki to dwa odrębne problemy. To smutny los zwierzęcia, ale to też wielka strata dla Mateusza, który koniem nie tylko pracował, ale był z nim związany jak z psem – on i cała jego rodzina. Opowiadał o niej ciepło i bardzo się nią cieszył. Byliśmy tak poruszeni zdarzeniem, że podczas śniadania wstał wuja i zaproponował zbiórkę pieniędzy na pomoc dla Mateusza. Proponował dobrowolną stawkę, ale nadmienił, że oni z Laluchą dają 500 zł. Wyartykułowanie tej kwoty było nieco kontrowersyjnym posunięciem, jednak ustaliło od początku pewien pułap na którym wypada się poruszać i ostatecznie wszyscy to zrozumieli i przyklasnęli. Mieliśmy czas do wieczora, gdyż niektórzy musieli skoczyć do Lutowisk do bankomatu.
Z powodu braku drugiej jazdy poprzedniego dnia, Józek obiecał sobotnią pierwszą jazdę wydłużyć. Radził osobom „pokrzywdzonym” załapać się na pierwszą grupę. Ale tylko Andrzej to zrobił. Inni albo nie usłyszeli, albo im nie zależało. Tak czy owak pierwsza sobotnia jazda, z Białej Stajni do Smolnika, była dwukrotnie dłuższa niż analogiczna 2 dni wcześniej. Ujeździliśmy się po pięknych łąkach, a widoki z jednej z nich były zapierające dech w piersiach. Widzieliśmy niebieskie pasma gór na horyzoncie, morze wysokich traw pod nogami, zdarzył się kawałek przyjemnego, świerkowego lasu. Piękny świat był balsamem na duszę, balsamem było uczucie, że ten świat to real, a nie komputerowe animacje.

29. W tle Bieszczady jak malowane

 30. Ostatni biwak

Po biwaku pod cerkwią w Smolniku ruszyliśmy w ostatnia trasę, był to słynny busz wzdłuż Sanu. Tym samym rajd niestety się zakończył.
Na obiad stawiliśmy się pod wiatą w strojach galowych i na wstępie wuja przemówił. Do naszego stołu był poproszony Mateusz, który zazwyczaj jadał z gospodarzami. Wuja w imieniu wszystkich wyraził współczucie z powodu zaistniałego zdarzenia, podkreślając, że i dla nas była to wielka przykrość. Spontanicznie postanowiliśmy więc pomóc i niniejszym chcemy się dołożyć do kupna jak najszybciej nowego konia. Wymienił kwotę która była w kopercie, a była to całkiem nie mała kwota 3000 zł. Mateusz zaniemówił, nie wiedział co zrobić. Po chwili po prostu zaczął płakać, a za nim my wszyscy. Chlipaliśmy bardziej lub mniej jawnie, chwila była niezmiernie wzruszająca. Mateusz zdołał jedynie wydusić z siebie, że nigdy jeszcze nikt mu nic nie dał. Więc chlipanie się wzmogło. Potem przy pożegnaniach Mateusz zapewniał, że jak najszybciej ruszy kupować konia i że w następnym roku będzie nas nim woził. Nie pozostaje więc nic innego, jak w przyszłym roku zawitać do Dwernika. Józek poruszony chwilą zaczął na szybko wymyślać trasy, które będziemy w przyszłym roku realizować.

 

 31. Heniu śpiewa hymn rajdowy 

32. Pożegnalne ognisko

Więc mimo smętku powiało optymizmem. Heniu odśpiewał hymn rajdowy, ułożony jak zwykle w godzinkę i jak zwykle bardzo wszystkich ubawił. Tak że rozchmurzyliśmy lica i zakończyliśmy rajd dobrymi, wesołymi akcentami. Na koniec siedzieliśmy przy ognisku śpiewając, a początek kolejnego rajdu został ustalony na 16 czerwca 2018.
A więc see you.

 

 

Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia, Henio, Kasia
Opracował: Olo 

 

Więcej zdjęć z XVI Rajdu znajdziesz w galerii, a jeszcze kilkanaście dodatkowych ujęć  gdy klikniesz tu

 

 

 

 

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i