XVI Rajdobóz Starych Koni, Salino 2019

 

 

 

Tradycyjnie pod koniec sierpnia Stare Konie wyjeżdżają na rajdobóz, a od trzech lat jest to Salino na Kaszubach, ośrodek jeździecki Niczyporuków. Z Wrocławia jest do Salina bardzo daleko, jeśli nie jedzie się autostradą gdańską, to podróż  może trwać nawet 9-10 godzin. Gdy w końcu dociera się na miejsce, to zazwyczaj na „dobry początek” jest jakieś zamieszanie związane z pokojami: a to brakuje gdzieś firanki, a to u kogoś kontakt wylatuje ze ściany, a to szmata gdzieś nie sięgnęła i trzeba dosprzatać. Gdy człowiek jest zmęczony po podróży, to frustruje każdy taki drobiazg. Ale mimo wszystko zagnieździliśmy się w Salinie, zapuściliśmy korzenie. Wychowaliśmy sobie (jak mówił Heniu) gospodarzy, a gospodarze mają nas za „swoich” (podsłuchane). Ostatecznie plusy które w Salinie widzimy przeważają szalę, gdy rozpatrujemy inne propozycje. Ale po kolei…

Zjechaliśmy w piątek 24 sierpnia. Ośrodkiem teraz zawiaduje Michał i jego dziewczyna Patrycja, a naczelny szef Leszek praktycznie się nie pokazuje.  Żaneta wyjechała z rodziną do Niemiec. Kuchnię prowadziła dla nas mama Patrycji, tata pomagał w kuchni i hotelu. Ośrodek był świeżo po remoncie i niektóre pokoje były perfekcyjnie wypieszczone. Ale były też pokoje których nie zdążyli dopieścić i te wywołały trochę nerwowości.

W rajdobozie udział wzięło 17 osób, w tym dwóch tubylców, Wojtek i Lalucha. Chęć jeżdżenia konno zadeklarowało 10 osób. Wobec powyższego Michał przygotował dla nas 5 koni, a jazdy odbywały się na dwie grupy. Pierwsza grupa wyjeżdżała ze stajni ok. 10.00, druga dosiadała rumaków 1,5 godziny później. Po jazdach konsumowaliśmy małe drugie śniadanie i realizowaliśmy zaplanowany na dany dzień punkt programu. Program obozowy był atrakcyjny, Wojtek podobnie jak rok wstecz podszedł do zagadnienia bardzo ambitnie. Niestety naszego wodzireja dopadł tuż przed naszym przybyciem przykry uszczerbek na zdrowiu, więc  realizacja zaplanowanego programu wymagała od niego wysiłku i poświęcenia.  Boleliśmy bardzo że nasz kochany wuja cierpi, ale on oganiał się jak od muchy od tego typu stwierdzeń i nie przyjmował do wiadomości, że mógłby  się dać zwolnić z realizacji któregokolwiek punktu programu, ognisk wieczornych nie wyłączając. Więc wszystko szło jak po sznurku i spędziliśmy w Salinie piękny czas, pełen zabawy, śmiechu i wspaniałych doznań konno-wodno-krajowznawczych.

1. Po długiej podróży jesteśmy w Salinie 2. Na dobry początek spacer do lasu

 

Do jazdy przydzielił Michał dwie tak zwane grubcie i trzy konie sportowe ze swojej stajni (w poprzednich latach konie częściowo pożyczał). Grubcie to siwe, zaprzęgowe Delta i Dracena, nad wyraz spokojne i przez to bardzo kochane. Pozostałe konie to dwie klacze sportowe mające aktualnie źrebaki, Florka i Dynastia, oraz siwy sportowy Bursztyn, dorzucony na okoliczność przyjazdu naszej grupy, ale normalnie działający w sporcie. Dynastii i Bursztyna nie znaliśmy do tej pory. Trzy „sportowce” były delikatnie mówiąc „idące do przodu” i podczas jazd wyrywały ręce ze stawów, ale ponieważ nie płoszyły się i nie miały skłonności wyścigowych, więc dawaliśmy radę.  

W sobotę jazdy miały być lekkie na rozruch i trwały po ok. godzinie. Jednak nieco zaskoczyły dwa długie odcinki galopu, bo z rozruchem bardziej kojarzy się spacer po lesie, niż tyle galopu. Ale galopu każdego dnia było dużo, więc jazdy półtoragodzinne (bo tyle trwały w kolejnych dniach) w zupełności wystarczały. I tak na rajdach bieszczadzkich na ogół galopujemy na krótszych odcinkach. Z kronikarskiej dokładności trzeba tu zaznaczyć, że były też upiornie długie odcinki kłusa, a kłus nie jest zbyt przyjazny dla przepuklin w kręgosłupie. Ale bardzo długie odcinki stępa pozwalały złapać oddech i nacieszyć oczy piękną przyrodą.  

3. Pierwsza, sobotnia jazda 4. Powrót z jazdy

 

Po koniach cześć osób pojechała na szybką kąpiel nad jezioro Choczewskie, a po południu galowo wystrojeni wyprawiliśmy się do Gniewina na dożynki. Jadąc do Gniewina błądziliśmy trochę, a we wsi nie zauważyliśmy żadnych odznak rolniczego święta. Ludzie wręcz nie słyszeli o czymś takim. Ponieważ miał tu dojechać konnym wozem Michał, więc zadzwoniliśmy do niego, gdzie są te dożynki. Koniec końców okazało się, że we wsi odbywa się impreza pod hasłem „zakończenie lata” – zjeżdżalnie dla dzieci, rąbana muzyka, hałas, zero straganów z lokalnymi przetworami, co najwyżej wata na patyku. Totalne nieporozumienie. Wróciliśmy więc do domu i czas do obiadokolacji spędziliśmy na pagórku koło karczmy, ciesząc się sobą i myślą, że dopiero zaczynamy.  

W sobotę odbyło się oficjalne otwarcie obozu, Wojtek przywitał frekwencję i  zaprosił do dobrej zabawy. Szeryfka też przemówiła, a przede wszystkim rozlała geringerówkę własnej produkcji, nie zdradzając z czego i jak ją przyrządziła. W tych  oficjalnych okolicznościach mieliśmy dla szeryfki niespodziankę, a była to nowa/stara gwiazda szeryfa. Nowa – bo jeszcze nie zaistniała w Starych Koniach. Stara  – bo autentycznie powchodzi z lat 60-70tych. Skąd się wzięła… nie wszystko musi  być ujawnione. Tak czy owak zawisła na Marysinej piersi i od tej pory zaczęły się rządy twardej ręki.

5. Marysia częstuje „geringerówką” 6. Szeryfka dostała nową gwiazdę

 

Kolejną niespodzianką jaka miała miejsce podczas wieczoru inauguracyjnego był występ Kacha, który przeczytał limeryk swojego autorstwa, dotyczący akurat Wojtków, ale będący zapowiedzią następnych. Od tej pory codziennie po posiłku Kachu wstawał i czytał kolejne limeryki, nikogo nie pomijając. Limeryk sobotni brzmiał:

Woyt z Laluchą prześliczną,
raczyli się onegdaj poezją liryczną.
Konsumując przesłanie rzekł Wuja:
„a teraz lanie, kochanie”.

 Nagrodziliśmy brawami poetycki wyczyn kolegi i w ramach przedłużenia przyjemnych doznań wybraliśmy się na długi spacer do lasu. Wieczór zakończyliśmy na tarasie za domem, krążyły różne trunki i przegryzki, było bardzo przyjemnie.

W niedzielę po śniadaniu konni pogalopowali w las, a las znowu oczarował. Michał miał ambicję aby nigdy tras nie powtarzać (oczywiście poza wyjazdem i powrotem do stajni), więc wiódł nas po innych ścieżkach niż dnia poprzedniego i innych niż będą w kolejnych dniach. Mijaliśmy dzikie leśne zakamarki, sosnowe bory, nie kończący się busz paproci, falistość moreny. Piaszczyste dukty aż się prosiły o galopy, więc było go w dużej ilości.

7. Lasy kaszubskie są piękne 8. Busz paproci

 

Wróciliśmy do ośrodka i wkrótce gnaliśmy nad morze, bo pogoda była wymarzona. Niestety był to ostatni weekend wakacji i ku naszej rozpaczy na plażę do Lubiatowa przybyły tłumy ludzi, a parking w rejonie plaży jest tylko jeden. Stójkowy nie wpuszczał i odsyłał kolejne samochody z powrotem. Różne osoby różnie sobie radziły w tej sytuacji. Parę osób cofnęło się do Choczewa (6 km) i zakoczowało w smażalni na wspanialej rybie. Ta grupa wróciła po godzinie do Lubiatowa i tym razem dostali się na parking bez problemu. Byli więc na plaży stosunkowo wcześnie. Informacja o zakorkowaniu parkingu rozeszła się komórkami, więc kilka osób w ogóle zrezygnowało z wyjazdu nad morze. Ci poszli pieszo nad jezioro Czarne i zażyli kąpieli w dzikich okolicznościach przyrody. Ale spora grupa odczekała w ośrodku do popołudnia i przybyli na plażę gdy mocno się wyludniło. Nad morzem było pięknie, wiał ciepły wiaterek, drobne fale dekorowały morską toń, po niebie płynęły filmowe cumulusy. Siedzieliśmy do 18.30, gdy nastał czas powrotu na obiad. Konie i morze – wow, czegóż trzeba więcej.

9. Spacer dziką plażą 10. W smażalni na rybce

 

Wieczorem Michał rozpalił nam ognisko, a mając nowe śpiewniki, śpiewaliśmy pełną parą. Wojtek poprzedniego wieczoru gorączkował, ale tego dnia czuł się lepiej, wiec nie tylko odkurzył gitarę, ale nawet przywiózł kolegę tubylca, aby trochę poopowiadał. Jacek Michałowski barwnie i zwięźle przedstawił historię tych ziem, wymieniając różne okoliczne dworki i pałacyki warte zobaczenia, okraszając wystąpienie ciekawostkami na ich temat. Trochę pośpiewał z nami i był to kolejny, miły wieczór. Tego dnia Kach zaprezentował limeryk  dotyczący Olów:

Rzecze Hania do Ola:
„zatańczmy przed snem rockendrolla”.
Olo zaś na to z emfazą
„z ochotą okrutną, lubo inną razą”.

Było dużo śmiechu.

11. Męskie trio przy ognisku 12. Ogień płonie…

 

W poniedziałek zrobiło się gorąco, ale w lesie panował kojący chłód, więc żałuj Stary Koniu, który nie dosiadłeś konia i nie pogalopowałeś w kaszubskie knieje. Było jak zwykle pięknie, poznaliśmy nowe ścieżki. W kłusie zrobiło się w pewnym momencie zamieszanie, gdyż na drodze leżało zwalone drzewo, przez które jedne konie łaskawie zechciały przeskoczyć, ale niektóre życzyły sobie najpierw powąchać. Było chwilę nerwowo, jakoś jednak jeźdźcy dogadali się z końmi i wszyscy podróżowali dalej. Tego dnia galopy były szczególnie długie i dość szybkie. Nikt się nie odzywał, ale niejednemu tchu brakło.

13. W gorący dzień jedziemy do chłodnego lasu 14. Burmistrz Lęborka czekał na naszą grupę

 

O 15.00 pojechaliśmy kawalkadą do Lęborka, gdzie w ratuszu czekał pan burmistrz, kolega Wojtka. Miłym akcentem była kawa i herbata, którą burmistrz częstował i którą piliśmy w historycznych wnętrzach. Lębork ma bardzo ciekawą historię. Prawa miejskie nadał mu Mistrz Zakonu Krzyżackiego w połowie XIV wieku, a potem przez wieki należał raz do Polski, raz do Niemiec. Ratusz, do którego udaliśmy się w pierwszej kolejności, to nieco ponad stuletni neogotyk, pełen wspaniałych witraży, herbów fundatorów i innych historycznych detali. Pan burmistrz ciekawie opowiadał nie tylko o budynku, ale też o swojej pracy. Historię  budynku w bardziej szczegółowy sposób, jak i historię miasta, przekazał nam pan przewodnik, specjalnie dla naszej grupy „obstalowany”. Przewodnik towarzyszył nam do końca wycieczki i po wyjściu z ratusza zaproponował muzeum. Tam już czekała bardzo sympatyczna pani dyrektor, będąca znanym archeologiem i pasjonatem wykopalisk.  Trudno się rozpisywać, ale zobaczyliśmy najcenniejsze artefakty jakie muzeum posiada, np. kocioł z brązu z roku ok. 200, wydobyty w okolicy z grobu mężczyzny należącego do miejscowej elity, oraz szklaną rybę z podobnego okresu, także z grobu elitarnego, tyle że należącego do młodej kobiety. Oczywiście nie znamy się na tym, garnek do garnka podobny, ale podobne kotły, łącznie z tym lęborskim, znane są tylko trzy na świecie. W przypadku ryby uczeni nie znają w ogóle niczego podobnego, więc w badaniach nie mają się do czego odnieść.  Niestety rybę widzieliśmy tylko na plakacie, gdyż oryginał był akurat wypożyczony. Ryba jest w tak doskonałym stanie, ze niemal wygląda na współczesną. Są hipotezy, że mogła pochodzić z terenów Cesarstwa Rzymskiego, być może z Syrii. Choćby z powodu tej ryby musimy zawitać na Kaszuby ponownie, gdyż liznąwszy temat nie można tego cudu archeologicznego nie zobaczyć w oryginale. Wizyta w muzeum była naprawdę bardzo ekscytująca. Pozytywnie zakręceni poszliśmy z panem przewodnikiem w miasto, które jest bardzo pięknie utrzymane i posiada wiele cennych zabytków. Byliśmy luknąć na zamek, a konkretnie na to, co  z niego zostało, gdyż był wielokrotnie przebudowywany. Powstał w XIV w. i był wtedy siedzibą krzyżackiego wójta miasta. Widzieliśmy młyn z XIV w, stare kamieniczki, średniowieczne mury miejskie, bardzo dobrze zachowane i będące ozdobą miasta, i przede wszystkim gotycki kościół św. Jakuba, posiadający relikwie tegoż świętego. Naładowani historią zadekowaliśmy się na chwilę w eleganckiej kawiarni na lodach i ledwie zdążyliśmy na obiad. A jeść się chciało. Podziękowaliśmy Wojtkowi za tak pięknie przygotowaną wycieczkę, bo życzliwość z jaką nas wszędzie podejmowano była miłym akcentem całości, a Wojtek mimo nie najlepszego samopoczucia uczestniczył w wyprawie i dzielnie wytrzymał tyle godzin.

15. W muzeum w Lęborku 16. Zwiedzamy Lębork

 

Po obiedzie Andrzej wystawił na licytację cztery egzemplarze albumu z tegorocznego rajdu w Dwerniku i trzeba odnotować, że sprzedały się za nie małe pieniądze. Wieczorem siedzieliśmy na tarasie i naszła na nas głupawa ekologiczno-erotyczna, tak że wieczór był bardzo wesoły.

Limeryk usłyszany tego dnia adresowany był do Jagi i Waltera:

Jaga drżąc na Waltera odzieniu,
żarliwością go wprawiła w omdlenie.
Aliści w szale miłości
śmiało parła ku rozkoszy skrajności.

Ach, ten Kachu….

We  wtorek Dynastia i Florka nie poszły na jazdę, gdyż przyjechali inspektorzy do opisu ich źrebiąt. W to miejsce Michał „podstawił” prywatną, wielką i bardzo wygodną Lotną, oraz własnego, jeszcze większego Brego, który szczególnie  przypadł do gustu Gerardowi.  Jazdy konne coraz bardziej się nam podobały, były prowadzone bardzo profesjonalnie. Zazwyczaj na początku był długi stęp, kiedy wszyscy rajdali jak najęci, a Michał rej wodził. Delektowaliśmy się urozmaiconym krajobrazem, robiąc zdjęcia. Potem był kłus, tak długi, ze trzeszczały kręgosłupy, ale nikt nawet nie pisnął. No a jak zaczął się galop, to wydawało się iż nie miał końca, czasem tchu brakowało. Zawsze zapowiedź galopu była taka sama: zrobimy malutki galop… i heja. Doprawdy trudno sobie wyobrazić, co to jest galop nie za bardzo malutki. Ale  nikt nawet nie jęknął, gdyż byłby to obciach. Zresztą co tu dużo mówić – podobało się nam. Mania kiedyś tylko skwitowała: stęp trwa długo, ale jak już jest galop… to się jedzie i jedzie i jedzie. Takie serie < stęp – kłus – galop > były na ogół trzy. Tak, zdecydowanie jazdy były piękne. Do tego dodać należy, że konie salińskie są świetnie utrzymane i dobrze ujeżdżone, mają doskonałą kondycję, a sprzęt jest zadbany i wygodny. Brawo Michał i Patrycja.

17.  Codziennie inne leśne zakamarki  18. Klimatyczny wieczór ma tarasie

 

Po końskich przyjemnościach dopełnieniem szczęścia była wyprawa nad morze. Jedni spacerowali, inni się wylegiwali, a obowiązkowo wszyscy zażyli kąpieli, nie zapominając też o rybce w smażalni i lodach.

Na ten wieczór Wojtek zamówił salę i bowling, niestety nie było chętnych.  W to miejsce szeryfka zarządziła mecz ping-ponga i badmintona, lecz o zgrozo – także nikt się nie zgłosił. No cóż, pesel robi swoje, a tempo przyjęliśmy od początku bardzo intensywne. Nie przeskoczymy peselu, nie wygra się ze zwyczajnym zmęczeniem i nie pomogą prośby i groźby.  Zasiedliśmy więc na tarasie i była sielanka. Siostry Sisters zasponsorowały bardzo dobre białe wino, gdyż rano wyjeżdżały. Sączyliśmy biały eliksir  i inne trunki. A limeryk dla sióstr jest następującej treści:

Majeczka z Anią żabę spotkały na plaży
i zatrwożyły się srodze
niemożnością ogarnięcia całej przyrody.
Skoczyły więc synchronicznie na główkę
Do pobliskiej wody.

W środę przy śniadaniu usłyszeliśmy kolejny limeryk, tym razem skierowany do Reni i Andrzeja:

Mieszając raz ciasto na babkę,
wpadł Andrzej w żądz Reni pułapkę.
Rytm intensywnego mieszania,
zwiększył niewerbalne doznania.

Dzień się wesoło zaczął i konni w dobrych nastrojach ruszyli do stajni. Celem środowej jazdy były wąwozy i bieszczadzko–podobne knieje. Znaliśmy to miejsce z poprzedniego roku, wtedy było dopiero co odkryte. W wąwozie są strome zjazdy i podjazdy, do tego wielokrotne przejazdy przez strumienie na dnie. Na rajdach bieszczadzkich takie tereny to codzienność i normalka, tutaj delikatne sportowe wierzchowce zawsze mają jakieś opory, więc przeprawa jest ekscytująca. Czasem trzeba któregoś mocno prosić żeby pokonał strumień o niewygodnym brzegu, lub żeby zechciał wdrapać się na stromą skarpę, czy też z niej zjechał. Na drugiej jeździe Bora Michała tak się bała stromej ściany, że zaczęła cofkę, spychając konie jadące za nią w dół. Było to niebezpieczne i było trochę strachu. A najpierw przed dojazdem do wąwozu były galopy po rżysku na otwartej przestrzeni, więc też spore emocje. Tym bardziej że michałowe konidła rwą jak rakiety odrzutowe. Ale ileż jest potem wrażeń i jaki człowiek jest dumny, że dał radę. Szkoda, że nie wszyscy mogą doświadczyć tych końskich szałów. Przy temacie końskim można zacytować Kachowy limeryk pod adresem Formisi:

Nie masz nad Ewę niestety
atrakcyjniejszej w siodle kobiety.
kiedy ruszy galopem przed siebie,
chłopców aż żądza kolebie.

Wow….

   
 19. Galopy po rżysku  20. Trudne wąwozy

 

Popołudnie było znowu wycieczkowe – tym razem wuja wymyślił objazd okolicznych pałaców i dworków. Solidnie się do tego przygotował, wydrukował  z internetu historie wszystkich obiektów i sam był naszym przewodnikiem. Pod każdym pałacem czytał jego historię. Wcześniej załatwił zgodę na wejście na teren obiektów, gdyż niektóre były prywatne, a niektóre działały jako jakaś instytucja. Doprawdy, zaskakiwał nas. Najpierw był pięknie utrzymany pałac w Zwartowie, o rodowodzie średniowiecznym, a przez wieki siedziba arystokratycznych rodzin niemieckich. Pałac do czasów wojny dotrwał w dobrym stanie, więc po wojnie był przez jakiś czas użytkowany jako Ośrodek Wypoczynkowo – Szkoleniowy. Obecnie jest to Ośrodek Szkolenia klawiszy, a pensjonariusze zakładów karnych w ramach resocjalizacji zajmują się pielęgnacją ogrodu-parku, którego rodowód sięga XVIII wieku. Mając wielkie rzesze „pracowników” nie dziwota, że ogrody wyglądają przepięknie. Następnie pojechaliśmy do Gardkowic, maleńkiej wioski kaszubskiej, zagubionej wśród lasów i pól. Pałac w Gardkowicach jest dokładnym przeciwieństwem poprzedniego – o ile tamten jest perfekcyjnie wypielęgnowany, o tyle  Gardkowice są ruiną. Nie udało się nawet wejść na podwórze, a wokoło nie było żywej duszy. Wojtek pod bramą przeczytał garść informacji. Pałac jak poprzedni i jak wiele innych na tych terenach był przez wieki własnością arystokratycznych rodzin niemieckich, a jego początki sięgają XIV wieku. Niestety pod koniec wojny totalnie zdewastowali go Rosjanie, a po wojnie mieszkający w pałacu pracownicy Stacji Hodowli Roślin  kontynuowali dzieło zniszczenia. Obecnie  jest własnością prywatną i właściciel (o polskim nazwisku, ale mieszkający zagranicą) ma ambicje przywrócić mu dawną świetność, jednak to co widzieliśmy nie napawa optymizmem. Trudno sobie wyobrazić, że właściciel przebrnie przez gigantyczne remonty, jakich obiekt wymaga, nie mówiąc o zawiłościach biurokracji. Miejsce jest piękne, więc życzymy powodzenia. Z Gardkowic pomknęliśmy do Witkowa, gdzie pałac również jest w rękach prywatnych, ale jego stan jest diametralnie inny niż poprzedniego. Nie uległ tak wielkiej dewastacji jak Gardkowice, gdyż po pierwsze niemieccy właściciele mieszkali tu jeszcze po wojnie, a po drugie miał więcej szczęścia potem, gdy zamieszkujący go pracownicy PGR nie zdążyli  dokonać całkowitego zniszczenia. Obiekt przejął bowiem Zakład Badawczy Produkcji Rolnej i częściowo go wyremontował. Obecny, austriacki właściciel także mocno podciągnął poziom konserwacji, tak że wiele pomieszczeń nadaje się do zamieszkania i wygląda wewnątrz całkiem dobrze. Dzięki Wojtka koneksjom mogliśmy pobuszować w  środku i zobaczyć całkiem ładne wnętrza, o przeznaczeniu hotelowym. Pałac jest młodszy od poprzednich, ma rodowód osiemnastowieczny, a właścicielami były na przemian rodziny niemieckich i polskich wojskowych.

21. Ogrody w pałacu w Zwartowie 22. Pałac w Witkowie

 

Natłok informacji był tak duży, że w ramach ostudzenia rozgrzanych głów  Wojtek zrobił piękny przerywnik w postaci wyprawy nad niewielkie, dzikie jezioro Żurawieckie. Wjazd z szosy do lasu i dojazd leśną ścieżką do wody był mocno karkołomny, jednak jeziorko „powaliło”. Jest niezwykle urocze, absolutnie bezludne, o krystalicznej wodzie. Entuzjaści doznań wodnych natychmiast pozbyli się odzienia i skoczyli w błękitną toń. Woda była nie tylko czysta jak kryształ, ale podobno też stosunkowo ciepła. Jedni pływali, inni się przyglądali, siedząc pod drzewem lub na jakimś pieńku. Po kąpieli siedzieliśmy nad jeziorem godzinę lub dwie, roztrząsając wiele ważnych, życiowych kwestii. Np. licytowano w czym kobiety są lepsze, a w czym faceci. Różne zalety ma jedna lub druga płeć, ale wszyscy  zgodzili się co do jednego, że jak facet pójdzie na zakupy, to na pewno wszystko źle załatwi. Kupi nie to co trzeba, a jak nawet trafi, to z pewnością jakość towarów nie zadowoli połowicy. Pomijając, ze najczęściej  zapomni po co poszedł. Weźmy np. zakup choinki – czy kto słyszał żeby facet kupił dobrą choinkę? Albo będzie za mała, albo za rzadka, albo nie symetryczna. Śmiechu było co niemiara i właściwie trudno sobie przypomnieć co nas naszło. Ale temat choinki był bardzo a propos, gdyż na wieczór ogłoszono wigilię – wigilię zasadniczej, obozowej imprezy, czyli czwartkowych urodzin Wojtka. Ale zanim  wigilia nastała, zwiedziliśmy jeszcze dworek w Salinie, niezwykłej urody. Dworek pochodzi z XVIII wieku, najdłużej należał do rodu von Rexin, mającego na drzewie genealogicznym niemieckich i polskich przedstawicieli. W wietrzne wieczory po salach dworku snuje się Biała Dama, córka jednego z Rexinów, która wbrew woli polskiej babci poślubiła pruskiego junkra. Babcia broniąca polskości rodu rzuciła klątwę na młodych i kulig weselny  pochłonęła toń jeziora. W zapiskach historycznych dotyczących Salina istnieje wzmianka o kuligu, który utopił się w jeziorze, a w wodach jeziora znaleziono nawet kawałki płóz od sań.  Ale my nic takiego nie zobaczyliśmy, choć chodziliśmy chwilę nad brzegiem jeziora z tyłu dworku, rozglądając się na prawo i lewo.

23. Urocze jeziorko Żurawieckie 24. Kąpiel w krystalicznych wodach jeziora

 

Zakończyliśmy więc sesję krajoznawczą i po odpoczynku ruszyliśmy do karczmy na wigilię.

Co roku na urodziny Wojtka wujowie ustalali hasło, które było mottem imprezy. Bawiliśmy się do hasła „Jeszcze w zielone gramy”, oraz w ubiegłym roku do „Dzikości serca”. Na rok bieżący wujowie wymyślili takie hasło, że każdy się totalnie załamał – było to „Hopsa sa sa, na golasa”. Pomysł wzbudzał na przemian a to popłoch i chęć rezygnacji z wyjazdu na obóz, a to wielotygodniową, intensywną pracę mózgu, aby coś wymyślić. W końcu każdy miał w zanadrzu jakiś pomysł, bo bez tego nie mógłby przyjechać. Pomysłem Andrzeja było coś, co chciał przedstawić w wieczór poprzedzający zasadniczą imprezę, czyli w środę. Więc jak wigilia, to znalazła się prawdziwa choinka, mikołajkowe czapki, girlandy z napisem „Wesołych Świat” itd. Po wieczornym obiedzie główni aktorzy udekorowali salę, postawili dobrą nalewkę i półmiski z przegryzkami, po czym zaprosili do kina. Bo Andrzeja pomysłem był film. Dorota organizowała kino, a Renia częstowała chrupkami. Ale przed projekcją filmu był jeszcze wykład Reni dotyczący analizy semantycznej hasła „hop sa sa sa, na golasa”, bo do tegorocznego hasła dobrze było zrobić wprowadzenie. Renia pokazała jak można to hasło interpretować i rozumieć, odnosząc się do przykładów z literatury. Prelegentka zawiesiła na dwóch taboretach wieszak, a na nim kilka plansz z hasłem przedstawianym w rozmaitych wariantach. Wykład był bardzo uczony. Mózgi nadal trzeba było nadwyrężać, więc zaraz na wejściu poziom naszej zabawy został ustalony na wysokim poziome. Po wykładzie ukłonił się widowni Andrzej, zapraszając na film, którego był reżyserem. Przywiózł z Wrocławia ekran i rzutnik. Artysta ubrany był w fartuszek, na którym widniał wielki aparat fotograficzny, z wielkim obiektywem, umiejscowionym w wiadomo jakim miejscu. Bo jak golas to golas. Film był fantastyczny, żaden opis nie odzwierciedli tego co zobaczyliśmy na ekranie. Twórca był wiosną na greckiej wyspie, gdzie fotografował pelikany. Z tysięcy zdjęć pelikanów zmontował fabułę, pasującą do naszego hasła. Dwa pelikany rozmawiają o Starych Koniach, jeden drugiemu opowiada, co to za oryginały te Stare Konie i jakie miewają pomysły. Przyjeżdżają co roku do Salina i wyprawiają w tym Salinie niesamowite hopsasasy, a w roku bieżącym mają szaleć na golasa. Jeden ptak namawia drugiego, żeby polecieć do Salina i podpatrzyć te ekscesy. W trakcie dialogu ptaków pokazanych jest mnóstwo przepięknych zdjęć. Pokazane jest też z lotu ptaka Salino i jego gospodarze, czyli wujowie. Gdy jest mowa o konkretnych starokońskich hopsasasach, pokazane są zdjęcia z naszych jazd konnych, w tym piękny filmik z galopu po plaży dwa lata wstecz. Na koniec wmontowany jest filmik pokazujący dwóch tancerzy, którzy na golasa, zakryci tylko jednym, wspólnym ręcznikiem kąpielowym, tańczą na scenie jako łabędzie do „Jeziora łabędzi” Czajkowskiego. Bardzo się starają, aby ręcznik nigdy niczego nie odsłonił. Podobno filmik o gołych tancerzach jest dostępny na YouTube, robiąc furorę. Wszystko razem było świetnym pomysłem, śmiechu było co niemiara.  Oskar dla Andrzeja murowany.

25. Analiza semantyczna hasła wg Reni 26. Andrzej zaprasza na film

 

Wieczór zakończyliśmy w super dobrych nastrojach. Siedzieliśmy na tarasie sącząc wino, które zasponsorowała Zgaga, która tego dnia dojechała.

W tym roku nie było w planie wyjazdu konno nad morze, gdyż taka wyprawa robiła organizatorom dużo ambarasu. W czwartek zamiast morza Michał zaproponował jezioro Dąbrówka, które znamy z tego, że w jego wodach robimy szalone galopy. Jest to nie mniejsza przygoda niż plaża. Ze stajni jechaliśmy długi czas stępem, pokonując  bezkresne łąki i zmierzając do szosy. Po pokonaniu szosy posuwaliśmy się lasem wzdłuż jeziora Czarne, na przemian kłusując i galopując. Galopy były tego dnia krótsze niż zwykle, ale zasadniczy spektakl miał się odbyć w wodach jeziora. Gdy pierwsza grupa zbliżała się do jeziora, na pomoście czekali już papparazzi w osobach tych którzy zapisali się na drugą jazdę i tych, którzy nie jeżdżą konno i robili za  publikę. Konni po wjeździe do wody podjechali pod pomost stępem, dając szansę papparazzim przygotować sprzęt fotograficzny. Następnie duże koło zrobiono spektakularnym kłusem, gdy konie podnosiły wysoko nogi i pięknie rozpryskiwały wodę. Wreszcie nastał galop, a było to widowisko niezwykłe. Spod końskich kopyt strzelały w górę prawdziwe fontanny, każdy jeździec wyjechał potem z jeziora mokry. Liczne zdjęcia pokazują, jak to wszystko pięknie wyglądało. Koniska rwały do przodu dziarsko, mimo, że początkowo woda nieco „kłuła” ich w nóżki. Uciecha była wielka. Następnie druga grupa przeżyła to samo, a aparaty fotograficzne na pomoście trzaskały jak szalone.  

27. Kłusem przed widownią 28. Spektakularny galop w wodach jeziora
29. Konie rwały jak torpedy 30. Andrzej galopuje i fotografuje

 

Po południu w planie były Wielkie Urodziny i Wielka Zabawa. W związku z tym czas pomiędzy był wykorzystany na Wielkie Przygotowania. Do domu Wojtków jechaliśmy w ubrankach cywilnych, gdyż każdy do ostatniej chwili nie chciał zdradzić co zaprezentuje. Przebierać się mieliśmy tuz przed występami. Emocje były ogromne.

Wojtkowie jak zwykle przygotowali się wspaniale. Na wejście serwowano ekskluzywne drinki, którymi wszyscy się ululali. Wuja dostał dużo prezentów, niektóre  były dla nich dwojga. Wypiliśmy kolejny toast i zrobiło się bardzo wesoło. W końcu nie dało się więcej zwlekać i zaczęły się występy. Taras z tyłu domu był sceną, poniżej schodów w ogrodzie ustawiono foteliki ogrodowe dla publiki, czyli dla tych, którzy czekali na swoją kolej. Wojtek zadbał o nagłośnienie, więc wszystko odbywało się profesjonalnie.

 
31. Goście wręczają prezenty 32. Toast urodzinowy

 

Pierwsza wystąpiła pani domu, pokazując program, który był pięknym wprowadzeniem. W stroju włóczykija zaśpiewała piosenkę własnego autorstwa, wzorując się na linii melodycznej i parafrazując niejako piosenkę „I rym cym cym” z kabaretu Olgi Lipińskiej. Nauczyła nas refrenu i daliśmy czadu:

Emerytalny nowy czas, wolnością wprost zniewala nas.
Chwytasz już tylko miłą dłoń, a wtedy się nie chmurzy skroń.
W jednym węzełku trzymasz los, nie martwiąc się o ciężki trzos.
Po prostu wolnyś jest nad stan, nie kupi cię już żaden pan.
Nic to, że skromniej jest jak wprzódy, tajniki życia lepsze są.
Wreszcie je możesz poodkrywać, śmiechem kwitując wiedzę swą.
Refren: Więc hopsa sa, na golasa, pląsajmy po łąkach w galopie,
                  Więc hopsa sa, na golasa, bo żyje się raz.
 Choć nam się marszczy brew, choć się gotuje krew,
A w nas wciąż póki dech, wolności wzbiera śmiech.
                 Refren: Więc hopsa sa, na golasa,
                bawimy się z wiatrem w zawody,
               Więc hopsa sa, na golasa, tuptamy w rytm serca do gwiazd.

33. Występy rozpoczęła Lalucha 34. Golizna wg Joli i Gerarda

 

Lalucha z jednej strony nawiązała do wcześniejszego wykładu Reni, pokazując tu jeszcze jedną, metaforyczną wersję hasła, a z drugiej strony była to gloryfikacja naszego etapu życia i podpowiedź, jaką drogą podążać. Przesłanie było bardzo optymistyczne, program artystki bardzo ambitny. Jola i Gerard którzy wystąpili w następnej kolejności pociągnęli niejako temat, aczkolwiek więcej tu było refleksji niż optymizmu. Wystąpili w strojach kowbojskich, Gerard miał na sobie koszulkę ze słynną grafiką Marka Komzy i napisem „Co kowboje robią w słońcu?”. A co robię? Sami odpowiedzieli na to pytanie, prezentując na patyku powiększone zdjęcie z rajdu studenckiego, gdy chłopaki na golasa skaczą do wody w ramach porannej toalety. Było to piękne powiązanie czasów starych i nowych, jak również dosłowne zaprezentowanie hasła „hopsa sa sa, na golasa”, gdyż to właśnie było na zdjęciu. Następnie Jola zaproponowała „identyfikację dupki, za pomocą lupki”,  bo  tym się m.in. stare czasy różnią od nowych, że obecnie bez lupki ani rusz. Było kupę śmiechu. Za prawidłową identyfikację osobników na zdjęciu czekała nagroda w postaci dobrego trunku,  była tez nagroda pocieszenia w postaci nalewki Joli. Nagrodę główną wygrał Olo, bezbłędnie identyfikując golasów na pomoście, za co dostał brawa. No i flaszeczkę. Nagrodę pocieszenia Gerowie przekazali po prostu publiczności.

Zabawa się rozkręcała i już po chwili na scenę weszli kolejni aktorzy, Jaga i Walter. Walter w long-johnie, rozchełstany na piersi, jedna nogawka wyżej, druga niżej, dwie flachy w rękach. Jaga w krótkiej, czerwonej sukience i tenisówkach, obydwoje w czapkach z gazety na głowach. Jako dwa rozmemłane krasnoludki odśpiewali piosenkę zespołu „Wały Jagielońskie” pt: „Krasnoludki spod budki”:

Kiedy rano się budzimy, wokół dawno wre już praca.
Ledwo oczka otworzymy,  rąsia maca cóś na kaca.
Jeszcze w głowie szumi morze, jeszcze oddech taki krótki,
Do zgryzienia twardy orzech macie – Kto my? Krasnoludki!
Ref.  Oja-oja, hopsa-sasa, krasnoludki na golasa,
         Oja-oja, woogie-boogie, wino, śpiew i dwie podrugi
          (Tyż są, jedna dla mnie, druga dla kolegi)
Na polance małej domek mamy pod grzybkiem czerwonym.
Domek przypomina złomek, bo już troszkę jest skiepszczony.
A polanka była cudna,  lecz zostało z niej niewiele.
Dzisiaj jest troszeczkę brudna, tu butelka, tam kapselek – i…
Ref.  Oja-oja, hopsa-sasa, krasnoludki na golasa,
         Oja-oja, woogie-boogie, wino, śpiew i dwie podrugi
         (Tyż są, jedna dla mnie, druga dla kolegi)
Lecz wesoło w muchomorku i czas nam przyjemnie leci.
Utrzymują nas w humorku , to bibeczka, to balecik.
I pomysły świetne mamy, gdy nam już uderzy w czapkę
Babciom nogi podstawiamy, albo nadmuchamy żabkę – i…                                      Refren: Oja-Oja……
I, być może, trochę inna krąży o nas wśród was wersja.
U krasnali rzecz nagminna alkoholizm i perwersja.
By do reszty mit obalić, powiem wam, kochani, krótko:
Ten bałagan wokół cały, zawdzięczacie krasnoludkom….

Nasze krasnale, którym już nieco szumiało w głowie, odśpiewali swój numer z pamięci, co już samo w sobie było wyczynem. Podrygując do taktu i wymachując butelkami  świetnie pasowali do prezentowanego tekstu.  Wyglądali fantastycznie. Zabawa szła na cały gwizdek.

35. Krasnoludki spod budki 36. Święta  turecka

 

Po krasnalach weszła na scenę Święta Turecka w osobie Formisi. Zakutana od stóp do głów przedstawiła się jako „goła, jak święty turecki”, dodając, że hopsasasów oczekuję doświadczyć na tej oto imprezie. Póki co dwa kółka podskoków wykonała na scenie, na wypadek, gdyby nie było innych. Golizna przedstawiona w tak szczelny sposób zyskała też duży aplauz.

Potem wturlał się na deski dorodny banan, by w rytm „Bananowego songu” grupy „Vox”, gdy pękła skórka, z banana obnażyła się Marysia. Obnażanie dokonywało się  niesamowitymi, wężowymi ruchami, śmiechu było co niemiara. Pomyśleć, ileż to odsłon mieć może golizna. Ale to wciąż nie był koniec.  Oto na scenie zobaczyliśmy wielką, czarną małpę (Stefan), która zacytowała kilka słów z „Wesela” Wyspiańskiego, brzmiące: „pod spód na się nic nie wdziewam, od razu się lepiej miewam”. Aby to stwierdzenie udokumentować małpa wypięła się na publikę i uchyliła klapkę na pupie, chcąc pokazać goły zadek. Był to jedyny numer związany z golizną dosłownie. Niestety trawa którą małpa była opasana przykryła dosłowność, ale… wyobraźnia pracowała. Wesołość rosła, do czego też mocno się przyczynił nasz obozowy poeta. We frywolnym fartuszku pojawił się na scenie i zadeklamować swój kolejny limeryk – tym razem pod adresem Dorotki:

I ściskając twe najsłodsze ciało,
śniąc bym pijany szczęścia trunkiem,
mógł Dorotko pokryć ciebie całą,
jednym, jedynym pocałunkiem.

Dorotka płonąc z wrażenia, w równie seksownym fartuszku wbiegła na scenę i byliśmy świadkami bardzo soczystego pocałunku. Potem był jeszcze jeden limeryk, dotyczący Maćka:

…a Macieja nagabują dziewczęta:
„zdejmij spodnie i wypnij się do cholery,
Uwielbiamy twoje cztery litery”.

Było to nawiązanie do golizny, która się zdarzyła Maćkowi na rajdzie bieszczadzkim. Kto wiedział o co chodzi, miał dobrą zabawę. Większość wiedziała. Nadmienić tu należy, że kilka innych limeryków także związanych jest z jakąś konkretną, zaistniałą wcześniej sytuacją, więc nie wszystkie są dla wszystkich zrozumiałe. Ale o talentach poetyckich naszego kolegi chyba nikt nie wątpi.

37.  Mania się obnaża z banana 38. Naga małpa
39. A to kto? 40. Te krasnale też dały czadu…

 

Emocje rosły, wydawało się, że już nic nie przebije dotychczasowych pokazów. Ale przebiło.  Bo oto przed publiką pojawił się Naczelny Golas Rzeczy Pospolitej. W niemodnym garniturku i bereciku z antenką, w nieco zużytych butach i z wieżowcem na plecach, zszedł sobie cichutko ze schodów i skromnie zasiadł na stołeczku. Zaskoczenie było pełne, ale po chwili zadudnił śmiech jak dzwon. Kobiety rywalizowały by móc usiąść jak najbliżej, lub choćby tylko móc uścisnąć dłoń. Zamieszanie było duże, ale po chwili zostało opanowane, gdyż na scenie pojawiły się dwa kolejne krasnoludki, czyli Olowie. Przedstawili tą samą piosenkę co Rudzi, tyle, że w innej aranżacji. Piosenka popłynęła co prawda ze sprzętu grającego, ale krasnale wystąpiły w bardzo gołych ubrankach i podrygiwały do rytmu w niezwykle zabawny sposób. Świetnie zaprezentowali swój numer i uciecha trwała. Następnie szalone pląsy wykonała Zgaga, która przyjechała na obóz w połowie jego trwania i nie miała żadnego kostiumu. Wirowała jednak po scenie z plakacikiem na plecach: „Hopsa sa sa do lasa, niekoniecznie na golasa”. Wtórowały jej trzy artystki z poprzednich numerów, którym w głowach nieźle szumiało (drinków gospodarze nie żałowali) i odwagi przybyło. Całe artystyczne przedsięwzięcie zakończył Tomek, również w „gołym” fartuszku, prezentując limeryk jaki ułożył na cześć Kacha:

Kaszek każdego towarzystwa ozdobą,
w dodatku do poezji całkiem jasna głowa
Swym humorem rozbawia całą frekwencję,
oczekując w napięciu na weny zadęcie.

41. Podskoki Zgagi 42. Limeryk ułożył też Tomek
43. Obozowy poeta 44. Podano do stołu

 

Tym zabawnym akcentem część artystyczna dobiegła końca i wszyscy odczuliśmy błogi odpływ adrenaliny. Przez jakiś czas leniwie snuliśmy się po ogrodzie, a parę osób skorzystało z możliwości nauki golfa, bo mini-golf był kolejną propozycją gospodarzy. Po chwili zaproszono do stołu i na przystawkę uraczono nas wspaniałymi, wędzonymi pstrągami.  Potem były inne, smakowite dania, trunki polewano i świętowaliśmy wesoło. W międzyczasie dojechał tzw. „Stocznia”, przyjaciel Henia i Marysi. Okazało się, że facet posiada nietuzinkowe talenty, umie robić sztuczki, że niech się profesjonalny cyrk chowa. W ubraniu rasowego prestidigitatora Stocznia zademonstrował kilka swoich numerów i dosłownie „szczeny opadły”. Widząc takie kuglarstwo z daleka w cyrku lub w telewizji zawsze tli się w głowie myśl, że pokaz jest wspomagany niewidocznymi trickami technicznymi typu fotomontaż, lub coś w tym rodzaju. A tu na żywo zobaczyliśmy jak coś znikało, lub się pojawiało z niebytu – szok.

45. Prestidigitator 46. Ognisko u Wojtków

 

Wieczór pięknie mijał, bawiliśmy się doskonale. Na koniec na stół wjechał sernik i ogromny tort, a wuja mimo nie najlepszej formy fizycznej zdmuchnął świeczki w oka mgnieniu. Ciężko było wepchnąć w siebie te wspaniałości, ale jakoś się udało. W błogim nastroju przeszliśmy go ogniska i przy gitarze zakończyliśmy ten zaczarowany wieczór.

Piątek to rutynowe działania, jazda konna i wycieczka. Tym razem pojechaliśmy do latarni morskiej w Stilo, a w drodze powrotnej zawadzono o ośrodek jeździecki, który można by wziąć pod uwagę, gdyby chcieć coś w przyszłości zmienić. Ale ośrodek nikomu się nie spodobał i coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że nic nie chcemy zmieniać. W Salinie wielkim plusem jest wysoka jakość usługi końskiej, bliskość morza, zżycie się z szefostwem ośrodka jeździeckiego, to, że jesteśmy sami na obiekcie i co tu dużo mówić – wolno się nam trochę „szarogęsić”. Któregoś dnia w stajni na pytanie kto jakiego konia bierze Michał jęknął ze śmiechem: ja już nad tym nie panuję, sami się rządzicie. Komentarz zbędny (choć oczywiście Michał bardzo dobrze nad wszystkim panuje). No i w Salinie mamy Wojtków. Trzeba ich tylko odciążyć z wielu zadań, głównie rozrywkowych – i po licha „nowa miotła”. Że o rybie w lęborskim muzeum nie wspomnę, trzeba ją zobaczyć na żywo.  

Limeryk piątkowy to:

Stefan z Maleństwem odwiedzili Bieszczady;
ale,
nawet patrząc z perspektywy wertykalnej,
na podobne klimaty w Warszawie,
nie mieli szansy marnej.

47.  To już ostatnia jazda 48. Sielanka

 

W sobotę Michał ustalił jazdy konne na godzinę 7.00 rano pierwsza grupa i na 8.00 druga.  On z Patrycją wyjeżdżali na zawody, więc musieliśmy jeździć o świcie. Tylko baby stawiły się w komplecie, aż trzech facetów zrejterowało. Na pierwszej jeździe Michał testował nowy teren i zaserwował galopy z góry, co wywołało popłoch i bunt. Na drugiej jeździe zrezygnował z tych eksperymentów i było jak zwykle. Czyli cudnie.  Śniadanie jedliśmy po jazdach. Potem zrobiło się zamieszanie, gdyż szeryfka zarządziła wyjazd całej grupy nad jezioro, ale kilka osób wybrało wbrew rozkazowi morze. Więc zrobiło się nerwowo, szczególnie przy ustalaniu jak się podzielić samochodami, skoro grupa się rozczłonkowuje. Jezioro bardziej się nadaje do pływania, bo nad morzem stale mieliśmy niewielką falę. Ale tego dnia morze było gładkie jak stół i większość osób która tam pojechała, mogła pływać do woli. A ci co wybrali jezioro i tak w końcu dotarli nad morze i ostatecznie wszyscy kończyliśmy rajdobóz na plaży w Lubiatowie. Ludzi na plaży była już garstka i  spędziliśmy tam naprawdę wspaniałe chwile. Żal było wyjeżdżać, ale cóż, taka jest kolej rzeczy. Zjedliśmy rybkę w smażalni i późnym popołudniem zjechaliśmy do „Niczyporówki”.

49. Ostatni wypad na plażę 50. Popływać trzeba na zapas

 

Wieczorem w pełnej gali zakończyliśmy obóz, śpiewając  „Zdrowie konia” i szykując się do dalekiej drogi następnego dnia. Dziękowaliśmy dzielnemu Wojtusiowi, który będąc w niemocy poświęcił nam tyle czasu, dziękowaliśmy Lalusze, która mając chorego w domu tak serdecznie sprawowała rolę gospodyni. Dziękowaliśmy Michałowi i Patrycji za cierpliwość i piękne jazdy konne, za konie, które dały tyle radości. Czas pokaże jak będzie w przyszłości, a że biegnie szybko, przyszłość nadejdzie w oka mgnieniu. Póki co pielęgnujmy zdrowie.

51. Pożegnalna kolacja 52. Na koniec Zdrowie Konia

 

Teks : Ewa Formicka
Zdjęcia: Ewa, Hania, Andrzej
Opracowała i wstawiła na stronę:  Ewa Formicka