XXIII Rajd Starych Koni, Pieniny 21 – 30.06.2024

Wszystkie wcześniejsze 22 rajdy które Stare Konie przeżyły były absolutnie fascynujące,  jubileuszowe i co rusz rewolucyjne. Ale rajd 2024 był szczególnie rewolucyjny, gdyż porzuciliśmy Bieszczady i Beskid Niski, przenosząc się w Pieniny. Rajd starokonny był zawsze synonimem słowa Bieszczady, te określenia wydawały się być jednoznaczne na wieczność. A tu nagle Pieniny. Powodów tej zmiany było wiele i długo dojrzewaliśmy do takiej decyzji. Ale co tu dużo gadać, Pieniny są dużo bliżej, a daleka podróż w Bieszczady stawała się dla wielu kierowców coraz trudniejsza. Coraz więcej uczestników rajdu najchętniej widziało się w roli pasażera czyjegoś samochodu. Nie da się też ukryć, że bieszczadzkie trasy naszych rajdów były trudne, nawet mimo tego, że w dużym stopniu pokonywane stępem. Właśnie ich duży stopień trudności wymuszał duże partie stępem. Mowa tu o trasach z Dwernika, ale tam ostatnio zakoczowaliśmy. Bardzo już się chciało jakiejś zmiany, więcej szerokich, rozległych panoram, mniej błądzenia, trochę więcej galopu kosztem mniejszej dawki wycinania tunelu w buszu aby móc przejechać. Oczywiście wycinanie tunelu w buszu, ciągłe błądzenie, strome wjazdy do wielu rzek, rzeki pełne niewyobrażalnie wielkich głazów, wąskie górskie ścieżyny zasłane zwalonymi drzewami trudnymi do obejścia, błota po końskie brzuchy czy wręcz bagna – to wszystko zostanie na zawsze w pamięci  i na zawsze będzie powodem do dumy że dawaliśmy radę. Ale…. trochę czegoś nowego, spokojniejszego, bardzo się już chciało.
Nasz nadszeryf Józek ma brata Andrzeja, który prowadzi podobny jak on koński biznes, w Pieninach. Po wielu pertraktacjach miejscem kolejnego, dwudziestego trzeciego rajdu, stały się więc Pieniny, a konkretnie Jaworki koło Szczawnicy. Ośrodek Andrzeja spełnia wszelkie warunki jakich oczekujemy, a istotnym elementem tej układanki było to, iż rajdować mieliśmy na koniach Józka, które znamy i kochamy i nie wyobrażamy sobie  dosiadać innych. Aby ten pomysł zrealizować konie Józkowe przeszły (też rajdem) z Sanoka do Jaworek 200 km, co jak się okazało nie było dla Józka problemem zaporowym.
​​

​​

1. Trasy naszych rajdów w Pieninach i Beskidzie Sądeckim 2. Ośrodek jeździecki Andrzeja Mosa w Jaworkach, nasza baza


Grupa 16 kowboi przyjechała zatem do Jaworek – 21 czerwca. Zastaliśmy bardzo ładny ośrodek, zadbany i ukwiecony, czekały przyjemne pokoje dwuosobowe z łazienkami, a konie miały pastwisko przylegające do budynku, więc nie groziło chodzenie po nie wysoko w góry. Kto miał okna z właściwej strony widział od rana stadko za oknem i słyszał kojące parskanie. Nawiasem mówiąc po pastwisku o świcie buszowały też łanie, a pewnego ranka było ich aż 17. Konie przybyły te które znamy – Eldik, Wezyr, Fikus, Czantoria, Rodos, Hermes, Weda, Emir, Wiarus i nowa Karmela. Wiarus był w tym roku  koniem prowadzącego, czyli Józka. Przyjechali: Wojtek z Laluchą, Marysia, Jaga i Walter, Aldona, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Dorota, Eta, Majka z siostrą Hanką, Leszek, Maciej warszawski i Kupcio.  Obiekt znajduje się na końcu Jaworek, prawie przy wejściu do rezerwatu Biała Woda, co jest atutem, gdyż było gdzie wieczorami spacerować.  A spacery były konieczne, gdyż byliśmy tak obficie i dobrze karmieni, że przed pójściem spać należało się przelecieć i spalić trochę tych pyszności które codziennie spożywaliśmy. Karmiła nas żona i córka Andrzeja, a wszystko co dziewczyny podawały na stół było swojskiego wyrobu i bardzo dobre. Andrzej wyrychtował elegancki wóz i osobiście nim powoził na codziennych trasach. Wszystko od początku się nam podobało i przeżyliśmy kolejną, piękną przygodę. Jazdy codziennie trwały po ok. 2 godziny w jedną stronę i tyleż z powrotem
Chociaż byliśmy w Pieninach, buszowaliśmy też po Beskidzie Sądeckim, gdyż Jaworki leżą na pograniczu tych pasm. Tak jak się spodziewaliśmy było dużo widokowych łąk i dużo galopowania po nich, ale zaskoczyło to, że zbocza gór po których pięliśmy się na wyższe partie są tak strome.
Generalnie tutejsze góry nas zachwyciły, a piękna pogoda sprzyjała tym zachwytom.
Aczkolwiek była czasem niesforna.
W sobotę rano po obfitym śniadaniu udaliśmy się na pastwisko za domem odłowić mustangi, przy czym wyznaczanie kolejności jazd nie było konieczne, gdyż każdy wiedział którego dosiądzie i kiedy. Pięć osób jeździło na dwie zmiany, pozostali sami poustalali kto z kim jakiego wierzchowca dzieli i kiedy pojedzie.

​​

3. Pastwisko koni było za domem 4. Sobota – siodłamy


Tego dnia panowała wielka duchota i rokowania pogodowe były złe. Stromym zboczem pastwiska wdrapaliśmy się ponad posesję i chwilę drapaliśmy się jeszcze wyżej. Koniki dyszały, gdyż parność była dokuczliwa. Jaworki zostawały w dole, coraz dostojniej prezentował się po drugiej stronie masyw Radziejowej z jej najwyższym szczytem, Radziejową właśnie. Jechaliśmy na wschód. Wraz z przyrostem wysokości  zaczęło się chmurzyć, w końcu kropić i w dali grzmieć. Wyjechaliśmy na otwarte łąki, dotarliśmy do Przełęczy Rozdziela i  zmierzaliśmy granicą polsko-słowacką w kierunku góry Szczob, w masywie pomiędzy Beskidem Sądeckim a Pieninami Małymi. Ta góra nie była naszym celem, jedynie punktem orientacyjnym. Po chwili zaczęło padać, w końcu lać. Burza nas łatwo dogoniła i był moment, że galopowaliśmy pod burzowe zygzaki. Kto miał okulary, to z pewnością nic nie widział, bo ulewa nas zalewała. Trzeba się było całkowicie zdać na konia. Jak na pierwszy dzień rajdu, doznania były stanowczo za mocne. Nawet rodziło się pytanie dlaczego galopujemy w tych dramatycznych warunkach, ale widocznie Józek chciał jak najszybciej oddalić się z tego miejsca. Wcześniej poubieraliśmy peleryny, ale ulewa była tak gwałtowna, że  każdy w końcu był mokry do majtek. Wreszcie zaczęliśmy zjeżdżać na dół, co dawało nadzieję na spotkanie z wozem. Gdy dotarliśmy na biwak  ulewa i burza minęły, ale przemoczeni doszczętnie jeźdźcy nie mieli się w co przebrać, gdyż w dobie upałów nikt nie zabrał na wóz nic na zmianę.  Wozowi dzielili się czym mieli, ale tylko połowicznie zażegnało to problem, gdyż sumarycznie tyle suchych ciuchów nie było. Na szczęście wyszło słońce, więc każdy ekspresowo się suszył, rozgrzewająco też działała tłusta zupa jarzynowa na baraninie. Wrócił dobry nastrój, skróciliśmy jednak maksymalnie czas biwaku, gdyż deszcz nie powiedział ostatniego słowa.

​​

5. Jechaliśmy w deszczu, potem w ulewie, wreszcie w burzy 6. Na biwaku wyszło słońce, a zupa wskrzesiła siły


Ci którzy jechali po raz drugi wskoczyli w siodła nie całkiem wysuszeni, wozowych natomiast czekała droga powrotna w przeciągu, jaki zawsze panuje na wozie gdy jest chłodno. Konnych wkrótce znowu dopadł deszcz, tyle że już nie ulewny, aczkolwiek peleryny były niezbędne. Pierwszy dzień rajdu był więc ekstremalny, ale dobry obiad i wieczorne ognisko wróciły  pozytywne emocje i ugruntowały je na dobre.

7. Wracaliśmy do Jaworek znowu w deszczu 8. Pogranicze Pienin Małych i Beskidu Sądeckiego


Tego dnia przyjechała Kasia, więc ognisko było bardzo muzyczne. Tym bardziej, że zadebiutowała nowa muzyczka, Doris, zaskakując towarzystwo nieznanymi wcześniej talentami. Doris dała recital na akordeonie, świetnie sobie poczynając. Zagrała kilka kawałków i aplauz był wielki. Potem grali w trójkę, a biorąc pod uwagę że Wojtek gra i na gitarze i na harmonijce, grały aż cztery instrumenty. Wieczór był bardzo klimatyczny, bardzo czekaliśmy na te chwile. Ogień skwierczał, muzyka i śpiew się niosły, gwiazdy przyświecały, istna sielanka. Miła była myśl, że to dopiero pierwszy dzień.
​​

9. Ognisko inauguracyjne 10. Doris zaskoczyła towarzystwo, dając koncert na akordeonie 


Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, pojechaliśmy na północny wschód, w głąb masywu Radziejowej.  Na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego Józek nie miał w planie nas wciągać, nie byłoby to możliwe. Dojechaliśmy mniej więcej do pół góry, ale cudność trasy była wielka. Najpierw sporą chwilę jechaliśmy wsią delektując się widokiem pięknej, drewnianej zabudowy. W Jaworkach jest sporo starych domów, a nowe  są budowane w nawiązaniu do starego stylu.  Jednak kto widział Jaworki 20 lat wcześniej, to z pewnością  poczuł wielki smutek – pustą kiedyś mieścinę, mającą zaledwie kilka domów, w sercu dzikiej przyrody, tak totalnie zabudowano, że łza się w oku kręci.  No cóż, na szczęście był koń i można się było wznieść ponad cywilizację, aby zobaczyć  cudną  jeszcze ciągle przyrodę ponad granicą możliwości budowania. A było czym się zachwycać, jak na dłoni widzieliśmy Wysoką – najwyższy szczyt Pienin, a także Trzy Korony, najbardziej spektakularny łańcuch w Pieninach. Zobaczyliśmy jeszcze jeden cud natury – bezkresny łan mieczyka dachówkowatego, rzadkiego kwiatka  chronionego, mającego status „narażony na wymarcie”. Miejmy nadzieję że na tej łące  nie powstanie nowe osiedle.

​​

11.  Łąki nad Jaworkami 12. Mieczyk dachówkowaty, zagrożony wymarciem

 

Ruszyliśmy dalej, a ze względu na stały wzrost wysokości był tylko krótki kłus i krótki galop w lesie nad łąką. W końcu droga wypadła w dół, by spotkać się z wozem, który nie mógł wyżej wyjechać. Józek szukał odpowiedniej ścieżki i wybrał bardzo niefortunnie.  Wybrał ścieżkę ekstremalnie stromą, którą zjazd był męczący, uciążliwy dla koni i dewastujący dla naszych kręgosłupów.  Trzeba się było prawie kłaść na siodle lub trzymać tylnego łęku, a stopy chwilami dyndały koło uszu końskich. Zjazd wydawał się nie mieć końca. W takich momentach, a było ich więcej, zadziwiała stromość Pienin i Beskidu. Ale w  końcu ta gimnastyka się skończyła, dotarliśmy na biwak, gdzie czekał wspaniały, krzepiący żurek. Na powrót Józek wybrał inną ścieżkę, aby ten nieprzyjemny pion ominąć, tym bardziej że teraz konie miałyby mocno pod górę.

13. Biwak pod Radziejową 14. Wszędzie wkoło widoki zachwycają


Wieczór spędziliśmy w ogrodzie, mając do przekąszenia arbuza i do popicia Jack Danielsa. Nie trzeba wspominać że wesołość panowała wielka, a szczególnie ubawiła towarzystwo opowiastka Kupcia, który jest mistrzem wesołych opowiastek. Była to opowiastka erotyczna o płaszczyku. Otóż pewna amazonka zmokła kiedyś na jeździe tak jak my poprzedniego dnia, ale nie myślała się zaziębić, więc zrzuciła wszystko z siebie i  dostała od kolegi płaszczyk przeciwdeszczowy, aby się czymś okryć. Gdy płaszczyk wrócił do właściciela, ten po powrocie do pokoju powiesił go na szafie. Zerkając na płaszczyk i widząc w myślach laskę która przed chwilą miała go na nagim ciele, nijak nie mógł spać, doznając też innych cierpień. Stwierdził że nie zmruży oka, więc wyniósł płaszczyk do pokoju sąsiada, mieszkającego obok. Rano sąsiad przyznał się, że nie wie co jest, ale nijak nie mógł spać, co spojrzał na płaszczyk, to spanie odchodziło. Więc wyniósł go na korytarz. Ubawiliśmy się setnie.
P
oniedziałek wstał dość rześki, więc powiało optymizmem. Oczywiście nikt nie życzył sobie deszczu, ale gorąco było bardzo dokuczliwe.
Dzień obfitował w zdarzenia. Najpierw przy siodłaniu koni dwie osoby osiodłały nie swojego konia. Wiedziały że jeżdżą na spółkę na karym, więc jak się trafił kary, to go osiodłały. Józek przechodząc obok załamał ręce, był to koń który za chwilę miał iść do zaprzęgu, nie nasz. Gapowicze musieli przesiodłać. Potem, gdy byliśmy już w trasie, Józek dostał rozpaczliwy telefon od Aldony, że wóz odjechał, nie zabierając jej i Ewy. Ponieważ nie miały numeru do Andrzeja, więc zadzwoniły do Józka, by ten dał cynk Andrzejowi, aby ten po nie wrócił. Andrzej będąc już spory kawał za domem, musiał karkołomnie zawrócić, aby zabrać zguby.
Tego dnia jechaliśmy na południe, na Durbaszkę, a trasa była niezwykle piękna. Właściwie każdego dnia mówiło się że tego dnia było piękniej niż poprzedniego, ale poprzedniego mówiło się to samo. Wyjechaliśmy pastwiskiem do góry, potem chwilę podróżowaliśmy mniej więcej równą łąką, by zjechać w dół do innej części Jaworek. Po napojeniu koni w rzece i po przekroczeniu rzeki znowu droga prowadziła do góry, chwilę lasem, by ostatecznie wyjechać na kolejne łąki. Teraz wznosiliśmy się niezwykle urokliwymi łąkami na Durbaszkę, przez większość czasu mając Wysoką jak na dłoni. Jak morze falowały łany wysokiej trawy. Mijaliśmy duże stado owiec i pojedyncze, samotne drzewa. Panoramy stawały się coraz bardziej szerokie. Po prostu dech zapierało. Po osiągnięciu wierzchowiny znaleźliśmy się na lekko tylko pofalowanej ścieżce, którą galop trwał bez końca. Galopowaliśmy w stronę Palenicy, do miejsca gdzie dobrze widać Tatry.  Tatry były stąd na wyciągnięcie dłoni, ale w upalnym powietrzu widoczność jest nie najlepsza. Dało się jednak wyśledzić łaty śniegu na niektórych szczytach. Zawróciliśmy, galopując ponownie, by ostatecznie zjechać nieco niżej do schroniska ”Pod Durbaszką”. Zaparkowaliśmy konie w krzakach i udaliśmy się do schroniska, gdzie  czekała bardzo dobra kwaśnica, a kto miał jeszcze moce przerobowe, zamawiał szarlotkę. Siedząc przy drewnianym stole przed budynkiem  widzieliśmy jak na dłoni całe pasmo Beskidu Sądeckiego i cały szlak, którym jechaliśmy poprzedniego dnia. Było tak pięknie, że moglibyśmy tam siedzieć do końca świata.

​​

15. Podjazd na Durbaszkę 16. Schronisko Pod Durbaszką
17.  Sielanka i kwaśnica w schronisku 18. Łąki między Durbaszką a Palenicą


Droga powrotna przebiegała podobnie, aczkolwiek galopu było trochę mniej, gdyż więcej było zjazdów w dół. Tym niemniej od rzeki w której rano poiliśmy konie była znowu  stroma ścieżka w górę, po której Józek zarządził ostry galop. W tym galopie Rodos zgubił derkę, co było dla Formisi jadącej na nim sporym obciachem. 
Poniedziałkowy wieczór został wyznaczony na wieczór wiankowy, co było jednodobowym poślizgiem, ale jak wiadomo Noc Świętojańska jest wtedy kiedy szeryf postanowi, a nie wtedy, gdy chce tego kalendarz. Ledwo odprowadziliśmy konie na pastwisko i powrzucaliśmy siodła pod wiatę, już trzeba było ruszać na kwiatobranie i zasiąść do  dziergania wianków. O odpoczynku nie było mowy, należało zdążyć do obiadu. Każdy się uwijał jak w ukropie. Na obiedzie wszystkie głowy były ukwiecone. Z kwiatkami wkoło domu było dość marnie, ale każdy coś tam wynalazł i wydziergał. Surowcem była głównie przytulia, z dodatkiem tojeści, wierzbówki i żmijowca, a co ambitniejsze kowbojki wplotły w swoje rękodzieło poziomki, a nawet maliny. Po spożyciu dobrego jak zawsze obiadu ruszyliśmy na wieś szukać rzeki. Przez Jaworki przepływa Grajcarek, ale jak się okazało most był daleko od domu. Dzielnie ruszyliśmy w jego kierunku, stanowiąc  niemałą atrakcję dla wczasowiczów spotykanych po drodze. Wielu z nich pytało czy mogą fotografować – proszę bardzo, mówiliśmy.

19. Ciało profesorskie dzierga wianki 20. Wędrujemy szukać rzeki w Jaworkach, gdzie spławimy wianki

 

Na moście stwierdziliśmy niski poziom wody w rzece, co nie wróżyło dobrze naszym wiankom, które muszą przecież odpłynąć. Wraz z wiankiem mają odejść problemy, smutki, wszelkie zło. Żaden nie powinien zostać. A na to się niestety zapowiadało, wianki rzucone w wątły nurt zawisły na kamieniach. Wtedy nasz niezawodny Kupcio postanowił zaradzić tej przykrej sytuacji i bardzo karkołomnym, stromym nasypem zszedł do rzeki. Należy nadmienić, że miał rękę na temblaku, gdyż przyjechał na rajd poszkodowany ortopedycznie. Nie patyczkując się znalazł długi kij i popchnął te wianki, których dosięgnął. Niestety kilku nie sięgnął, więc patrząc w górę i widząc nasze zatroskane miny wszedł w butach do wody i wszystkie oporne wysłał do morza. Jak dobrze mieć przyjaciół zdolnych do poświęceń. Aplauz był wielki.

21. Na moście nad Grajcarkiem w Jaworkach 22. Kupcio pomaga wiankom odpłynąć


Resztę wieczoru spędziliśmy w wielkiej wesołości pod wiatą.
We wtorek gospodarze zorganizowali nam miłą niespodziankę. Był to spływ Dunajcem, główna atrakcja Pienin. Własnymi samochodami pojechaliśmy do Szczawnicy, gdzie przesiedliśmy się do autobusu turystycznego, wożącego turystów do Sromowiec Wyżnich, do przystani flisackiej. Tam chwilę czekaliśmy na nasze dwie tratwy, by po zaokrętowaniu się ruszyć w niebieską dal. Dunajec tworzy w Pieninach spektakularny przełom, wije się przez góry wieloma zakolami, a długość trasy od Sromowiec do Szczawnicy wynosi ok. 15 km i trwa ok. 2,5 godz. Mijane skalne ściany mają miejscami po 300 m wysokości. Tratwy to drewniane, połączone ze sobą czółna, stabilne i bezpieczne w porównaniu do pojedynczych dłubanek, którymi wożono turystów w minionym wieku. Płynąc widzimy najpiękniejsze partie Pienin, przede wszystkim Trzy Korony i Sokolicę, a flisacy barwnie opowiadają historię regionu, okraszając ją bogato dowcipami. Przełom Dunajca jest uważany za jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie. Była to piękna przygoda.

 

23. Przełom Dunajca to jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie 24. Spływ to piękna przygoda


Dopłynęliśmy do przystani w Szczawnicy i po lunchu w okolicznym barze pieszo wróciliśmy do centrum, gdzie stały nasze samochody. Ale przed powrotem do Jaworek postanowiliśmy jeszcze zwiedzić część zdrojową kurortu, choć upał zwalał z nóg. Więc najpierw  szukaliśmy chłodnej kawiarenki i lodów. Znaleźliśmy taką przystań, kawiarnię „Pokusa”, która spełniała wszelkie nasze oczekiwania. Taras pod drzewami zapewniał chłód, serwowali lody, galaretki i wszelkie napoje, a z głośników sączyła się nienachalna, relaksująca muzyka. Życie wróciło i zrelaksowani pomaszerowaliśmy zwiedzić Zdrój, w tym pijalnię, po czym ruszyliśmy do Jaworek.

25. Szczawnica – część uzdrowiskowa 26.  Maciej jubilat


Tego dnia Maciej miał urodziny, więc spontanicznie wchodząc do jadalni odśpiewaliśmy mu „Sto lat”, zaskakując jubilata. Pojawiło się nie wypite przy ognisku wino, a obiad zaserwowały dziewczyny wspaniały – po smacznym barszczyku wjechały na stół góry naleśników, z pieczarkami, kurczakiem i na słodko. Zjedliśmy ogromne ilości, część na wcisk, ale nijak nie dało się oprzeć. Zaintonowaliśmy Jubilatowi przyśpiewkę pasującą do okoliczności:”umarł
Maciek umarł, już leży na desce, ale mu zagrali, więc podskoczył jeszcze”. Potem poleciało więcej przyśpiewek w tym stylu, a Maciusiowi nie pozostało nic innego jak kolejnego dnia postawić blachę ciasta, pysznego rzecz jasna.
Wieczorem był już tylko spacer do rezerwatu i odpoczywanie.
W środę od rana panowała niebezpieczna duchota, ale dzielnie ruszyliśmy w trasę. Celem pierwszym była cerkiew w Jaworkach, obecnie kościół katolicki, bardzo piękny obiekt. Cerkiew, na miejscu starej, drewnianej, zbudowano pod koniec XVIII w. z okazji utworzenia parafii unickiej na tym terenie. Przy okazji  wspomnieć należy, że Jaworki wraz ze Szlachtową, Białą i Czarną Wodą stanowiły do 1951 r. wyspę etnograficzną zwaną Ruś Szlachtowska, odrębną kulturowo od Łemków, którzy zamieszkiwali ten region. Cerkiew / kościół w Jaworkch tym słynie we współczesnych czasach, że posiada pełny, oryginalny, odnowiony ikonostas. Przywiązaliśmy konie do płotu i poszliśmy zwiedzać. Ikonostas robi wielkie wrażenie. 

27. Ikonostas w cerkwi w Jaworkach 28.  Konie zaparkowane pod cerkwią / kościółkiem


Około pół godziny trwało zwiedzanie, po czym wskoczyliśmy w siodła i pojechaliśmy dalej. Pięliśmy się na północ w kierunku Przełęczy Przehyba, stromo do góry, jakiś czas wsią, potem drogami polnymi, lasem,  aż w końcu osiągnęliśmy cudne Połoniny Szlachtowskie, z powalającymi panoramami. Jak film oglądaliśmy widziane każdego dnia Wysoką, Trzy Korony i Radziejową, ale także wyraźne Tatry, a nawet Gorce z Turbaczem. Robiliśmy mnóstwo zdjęć, ale też ugalopowaliśmy się do imentu. Jaga w tej aktywności zgubiła okulary, na szczęście zanim konie je podeptały znalazły się. Po uczcie duchowej jaką były piękne widoki, Józek wynalazł znowu mało komfortową, kamienistą, nieprzyjemną ścieżkę w dół, którą zjechaliśmy do miejsca spotkania z wozem.  Miejsce biwaku nie było zbyt wygodne i urokliwe, ale odpoczynek wszelkim stworzeniom się należał, nie mówiąc że coś się należało żołądkom.

29. Z tyłu Trzy Korony na wyciągnięcie dłoni 30.  Gdzie by się nie ruszyć, wszędzie pięknie
31. Siostry Sisters ruszyły z biwaku pieszo do domu – uchodziły się 32. Połoniny Szlachtowskie, cudo


W drodze powrotnej  druga grupa spotkała na trasie Siostry Sisters, które z biwaku ruszyły do domu pieszo. Było to wyzwanie nie lada, miały do domu daleką drogę. Chyba się nie spodziewały że aż tak daleką. Ale doszły i zmęczone zdążyły na obiad. A było do czego się śpieszyć, tego dnia kuchnia zaserwowała pyszną ogórkową i indyka z kurkami, mniam, mniam. I nie był to koniec wyżerki, Formisia z Jagą postawiły blachę ciasta z galaretką i owocami, jako upadkowe za zgubioną derkę i okulary. Najedliśmy się do niemożliwości, każdy ledwo się ruszał.
Wieczorem siedzieliśmy na ogrodzie z procentami, były też spacery w podgrupach do rezerwatu, gdzie każdy wchodził w głąb wąwozu na ile miał siłę. Parność panowała wielka, więc poszaleć się nie dało.
Czwartek obudził nas deszczem, więc znowu powiało nadzieję że się ochłodzi.  Niestety nic z tego, zanim wyszliśmy po konie, już było gorąco jak w piekle.
Jedziemy konni i wóz razem, najpierw w głąb wąwozu Biała Woda, na wschód. Pierwszym celem była bacówka, gdzie baca robi sery owcze i gdzie zorganizowano dla nas pokaz produkcji oscypków. Głównym prelegentem był Andrzej. Pasterstwo ma w Pieninach Małych ponad 500-letnią tradycję, aczkolwiek po wojnie, wraz z wysiedleniem Łemków, straciło swój rozmach. Gdy w roku 1954 powstał Tatrzański Park Narodowy i owce poza niewielkimi kierdelami usunięto z Tatr, tamtejsi górale ze swoimi stadami przybyli w Pieniny. Obecnie Pieniny są głównym regionem pasterskim w Polsce, ale nie są to już wielkości takie jak przed laty. Co prawda sery zawsze mają wzięcie, ale kożuchów i swetrów z owczej wełny prawie się nie nosi. Dowiedzieliśmy się, że oscypki które codziennie jadamy na śniadanie pochodzą z tej bacówki. Póki co popiliśmy żętycy i ruszyliśmy dalej.

33. W bacówce, oscypki z tej bacówki jadaliśmy na śniadanie 34. Mosów dwóch i kronikarka na kolejnym biwaku


A dalej jedziemy na wschód podobnie jak pierwszego dnia, namierzamy niebieski szlak  na północ i stromo lasem, granicą polsko-słowacką pniemy się na Obidzę. Docieramy  do czerwonego szlaku i widokowych łąk, skąd ponownie wyraźnie widzimy Tatry. Po łąkach dużo galopujemy, łąki aż się proszą. Jest duża duchota, gzy tną niemiłosiernie, pęd chroni przed tymi upiornymi wampirami. Wreszcie spokojnym stępem zmierzamy stromo w dół w stronę Rusinowskiego Wierchu, by spotkać się z wozem. Andrzej rozpalił małe ognisko, tak aby dym ledwie się tlił i okadzał konie wozowe. Biwakujemy na skraju łąki pod jodłowym młodnikiem, wcinamy bigos z piwem i jest sielankowo.

35. Biwak gdzieś między Obidzą a Jaworkami 36. Piękne życie spędzają kowboje

 

Niestety duchota nie wróży dobrze, więc skracamy czas biwaku i ruszamy w drogę powrotną. Konni drapią się z powrotem pod górę, stromizny Pienin i Beskidu Sądeckiego zaskakują każdego dnia. Po osiągnięciu  wierzchowiny nie widzimy już Tatr, zasnuła je mgła, a pomruki burzy są coraz bliżej i zaczyna kropić. Galopujemy gdy tylko się da, aby uciec burzy, ale w końcu trzeba zjechać na dół w stronę domu, a kolejny  pion jest znowu bardzo męczący dla ludzi i koni. Po zjechaniu do doliny Białej Wody dużo kłusujemy i umordowani, nasyceni przyrodą i przygodą, docieramy do domu. Burza nie nadeszła.
W piątek parność ponownie wróży burzę, nie zmienia to jednak rajdowych planów. Tego dnia wspinamy się jak w poniedziałek na Durbaszkę, trochę innymi ścieżkami. Podobnie jak wtedy wierzchowinę pokonujemy galopem, ku uciesze ceprów.  Cepry pozdrawiają, fotografują, wołają „ale przygoda”. Tym razem jedziemy na zachód, cały czas granicą polsko-słowacką. Nie zajeżdżamy do schroniska, galopujemy dalej do żółtego szlaku, którym bardzo stromą, kamienistą ścieżką opuszczamy się do wsi Szlachtowa.
W tym czasie wóz jechał grzecznie szosą w stronę Szlachtowej, ale przed Szlachtową  remontowano jakiś czas wcześniej most i zrobiona była przeprawa zastępcza. Andrzej postanowił z tego wariantu skorzystać, chcąc choć na chwilę zjechać z szosy. Nie wiedział, że zastępczego mostu już nie ma. Zjechali z szosy, wąską ścieżynką podjechali do rzeki i nagle stanęli nad głęboką wyrwą, bez możliwości przeprawienia się na drugą stronę. Nastąpiła konsternacja, gdyż w tym miejscu nijak nie dałoby się wozem wykręcić. Ewa Gdańszczanka jęknęła „może my wysiądziemy”, widząc że zapowiada się masakra. Pasażerowie powysiadali,   Andrzej zbierał przez chwilę myśli, ale problem rozwiązały konie. Spięte orczykami, powodowane niepojętym porozumieniem, wykonały nagle zsynchronizowany skok przez rów, w filmowym baskilu, lądując po jego drugiej stronie. Wóz najpierw wrył się przodem w dno rzeki, potem został przez konie wyszarpnięty do góry, a Andrzeja rzucało na wszystkie strony, kapelusz fruwał w powietrzu. Podskakiwały też skrzynka piwa i garnek z zupą. Kowboje patrzyli z przerażeniem, ale nie był to bynajmniej koniec atrakcji. Konie były w szoku, więc gdy poczuły grunt pod nogami, poszły w cwał. Na szczęście łąka za rzeką miała krzaczaste obramowanie, nie zachęcające żeby się w nie wbijać. Andrzej próbował oszalałe konie prowadzić po obwodzie tej łąki, licząc że konie nie będą atakować krzaków i że galop po kole wyhamuje w końcu ten impet. Tak się stało, zrobili parę kół i zaprzęg został zatrzymany. Konie ociekały pianą, a Andrzej skwitował całe zdarzenie: „no, piwo i zupę dowiozłem”. Pięknie tą historię opowiadał potem przy ognisku Kupcio, a póki co konni z niedowierzeniem słuchali co się stało.

37. Biwak pod muzeum w Szlachtowej, chwilę wcześniej wóz skakał przez rów 38. Muzeum Pienińskie


Miejsce biwaku znajdowało się przy ulicy naprzeciw Muzeum Pienińskiego, które było tego dnia celem wyprawy. Miejsce biwakowe było mało przyjemne, gruzowisko, kłujące osty i gzy tnące jak wściekłe.  Burza pohukiwała i najlepiej byłoby najkrótszą drogą uciekać do domu. Ale program należało zrealizować, więc po posiłku poszliśmy zwiedzać. Muzeum było bardzo ciekawe, oprócz innych ekspozycji obejrzeliśmy życie i kulturę dawnych mieszkańców Pienin, ówczesne wyposażenie ich gospodarstw domowych, stroje, sztukę ludową, tradycje regionu – pasterstwo, rolnictwo, rybołówstwo, flisactwo. Był cały dział związany z kurortem w Szczawnicy, a także galeria znanych osób, które tu przyjeżdżały. Z przyjemnością to wszystko obejrzeliśmy, ale zaczynający się deszcz i burzowe pomruki były mocno stresujące. Ruszając w drogę powrotną poubieraliśmy peleryny i bardzo stromo wspięliśmy się na wierzchowinę, tak jak poprzednia grupa przedtem zjechała. Tam pędziliśmy galopem w stronę zjazdu do Jaworek, widzą jednocześnie po lewej stronie ulewę nad Beskidem Sądeckim i słysząc w dali grzmoty.. Gdy zaczął się zjazd do Jaworek było tak ślisko na błotnistej ścieżce, że w pewnym momencie wywalił się Wiarus wraz z zawartością, czyli z Józkiem. Parę sekund zbierali rozum i Wiarus podniósł się gwałtownie, nie gubiąc zawartości – czyli Józka. W dalszej drodze na stromiznach było stale niebezpiecznie ślisko, miejscami konie zjeżdżały na zadach.  Zewsząd po stokach spływała woda i  w końcu zrozumieliśmy, że w tej części gór ulewa już była, musiała przejść w tym czasie, gdy zwiedzaliśmy muzeum. Dziękowaliśmy niebiosom że było to muzeum i zatrzymało nas w Szlachtowej, w ten sposób niechcący przeczekaliśmy oberwanie chmury.

39. Pełna gala na ognisku 40. Byli z nami gospodarze


Wieczorem spotkaliśmy się pod wiatą przy ognisku, galowo ubrani, gdyż z powodu wyjazdu szeryfy następnego dnia rano chcieliśmy oficjalnie podziękować organizatorom i gospodarzom. Podziękowania były szczere i gorące, bo byliśmy bardzo zadowoleni z pobytu, bardzo tu o nas dbali i dogadzali, każdego dnia odczuwaliśmy swojski, rodzinny klimat. Dziękowaliśmy Teresce i Justynie za wspaniałą kuchnię, choć na pewno skutki obżarstwa będą opłakane. Dziękowaliśmy Andrzejowi, szefowi obiektu, na pewno miał istotny udział z sporządzeniu ciekawego programu pobytu, a skakanie wozem przez rów to istny majstersztyk. Znowu będzie co opowiadać. Nasz Józiu jak zawsze bezpiecznie  przeprowadził nas przez górskie zakamarki, a jeśli spojrzeć na mapę i prześledzić trasy codziennych wędrówek, to ho ho ho…. też jest się czym chwalić. No i przywlókł te nasze kochane koniska 200 km, niesamowite. Oczywiście tu wrócimy, zapowiedzieliśmy to gospodarzom. Każdego dnia szeryfa upominała aby dobrze się sprawować, żeby nas tu chcieli. Wieczór był bardzo miły, rozśpiewany, procenty umiarkowanie krążyły, ogień płonął.

41.  Szeryfa śpiewa hymn rajdu 42. Śpiewanie trwało do późnej nocy


Ale w sobotę znowu ruszyliśmy w trasę, niestety ostatnią. Tego dnia wszyscy jeźdźcy pojechali razem (ubyła Marysia i wcześniej Dorotka), natomiast wóz nie wyjechał w ogóle. Stali rezydenci wozu zaprogramowali sobie czas indywidualnie – Siostry Sisters ruszyły w góry pieszo, a Kupcio z Walterem wybrali się do Szczawnicy. Natomiast g
rupa konna pojechała na wschód podobną trasą jak pierwszego dnia, jednak wcześniej  robiąc pętlę w górach i zjeżdżając koło bacówki. Podróżowaliśmy  spokojnym stępem, łapiąc oddech od upału w lesie, którym sporo jechaliśmy.  Jazda była relaksowa, obfitująca też w piękne widoki i sesje foto.

43. Ruszamy ostatni raz w trasę 44.  Piękny jest ten świat

 

Obiad był o 15.00, po obiedzie ruszyliśmy pieszo w głąb rezerwatu do barku na lody, gdzie w miłym chłodzie spędziliśmy popołudnie. Ten spacer był nie mniej wymagający niż jazda konna, gdyż upał zwalał z nóg. Wieczorem mieliśmy grilla pod wiatą i były to już naprawdę ostatnie chwile. Sączyły się pogaduszki w podgrupach, ale śpiewać już się nie chciało, każdy podświadomie żył myślą o dalekiej  podróży do domu.
Rajd był fantastyczny, poznaliśmy nowe miejsca i ludzi, poznaliśmy też własne możliwości, gdyż jak za dawnych czasów po łąkach dużo galopowaliśmy.

Baj baj Józinku

 

Chcemy tu wrócić, trzymajmy się.  

Wigilia Starych Koni 2023

Tradycyjnie w grudniu Stare Konie spotkały się na wieczerzy wigilijnej, a wcześniejszą chęć udziału w tym spotkaniu zadeklarowało aż 30 osób. Przybyli Ci bardziej aktywni w ciągu roku, ci mniej aktywni, ale także kilka osób zjawiło się po raz pierwszy. Było to bardzo miłe i miejmy nadzieję, że dobrze rokuje na nadchodzący rok.

 

Miejsce spotkania wynalazły Hania Olowa i Marysia, a było to bistro „Duży Pokój” na Popowicach. Bardzo dobrze wspominamy miejsce poprzednich spotkań wigilijnych (restauracja „Orbita” przy basenie na Wejherowskiej), ale niestety ceny które w tym roku „Orbita” zaproponowała były absolutnie zaporowe. „Duży Pokój” okazał się dobrym zamiennikiem pod względem standardu i ceny, ważny był też dogodny parking. Lokal jest przestronny, ładnie udekorowany i z klimatem,  obsługa grzeczna i pomocna. Spotkaliśmy się tam 14 grudnia późnym popołudniem.

 

Na stole znalazło się wszystko to co być powinno: barszcz z uszkami, ryby, pierogi, kasza z grzybami, kompot z suszonych owoców i kutia, potem piernik, sernik, napoje.  Był też oczywiście opłatek. Gdy po powitaniach zasiedliśmy do stołu, Marysia złożyła wszystkim ogólne serdeczne życzenia, które przyjęliśmy wraz z opłatkiem i nadzieją że na pewno się spełnią.

 

Biesiadowaliśmy nieśpiesznie, snując pogaduszki w podgrupach. Hania tradycyjnie częstowała „całuskami”  własnej produkcji, które znamy i lubimy. Jednak absolutnym hitem był tort, który przywiózł nowy Stary Koń Leszek. Wielki, wysoki tort ogrodzony był czekoladowym płotem i udekorowany podkówkami i kłosami zboża, a po zagrodzie biegały czekoladowe koniki. To dzieło sztuki aż szkoda było napocząć, ale wszystkim ślinka leciała, więc w końcu napoczęliśmy. Smak wypieku nie ustępował wyglądowi, więc kto mógł, pertraktował o dokładkę. Spontanicznie postanowiliśmy napisać podziękowanie dla osoby która to dzieło stworzyła, więc choć nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, jakaś kartka się znalazła i Mścich w imieniu wszystkich wykonał laurkę. Wcześniej tort został uwieczniony na wielu zdjęciach.

 

Po konsumpcji przystąpiliśmy do części artystycznej, a było to podsumowanie całego minionego roku starokońskiego, przygotowane przez Ola. Olo przypomniał spęd wiosenny w Mysłakowicach, rajd bieszczadzki, rajdobóz w Jarosławcu i spęd jesienny ponownie  u Luizy w Mysłakowicach. Referat okraszony był zdjęciami rzuconymi przez rzutnik na ścianę, więc mogliśmy z nostalgią przypomnieć sobie te piękne chwile, zachęcając jednocześnie osoby, które tam nie były, aby dołączyły do zabawy w nadchodzącym roku. Bo wszystko jest możliwe.
Możesz….

 

Zobaczymy co Nowy Rok przyniesie.

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Hania Olowa, Formisia.

 

XXXIII Spęd Starych Koni, Mysłakowice 20 – 22.10.2023

Tegoroczna wczesna jesień była słoneczna i ciepła, stanowiąc niejako przedłużenie pięknego lata, więc po powrocie z bardzo udanego pobytu nad morzem, aż chciało się znowu gdzieś jechać. Spontanicznie powstał pomysł zorganizowania jesiennego spędu, a po krótkich konsultacjach na miejsce spędu wybraliśmy Mysłakowice, agroturystykę „U Luizy”. Pobyt majowy u Luizy wszystkim się podobał, więc po co szukać czegoś więcej. Sporo osób deklarowało chęć uczestniczenia w spędzie i na podane konto zaczęły wpływać pierwsze zaliczki. Niestety tak dobrze było tylko na początku. Tydzień przed wyznaczonym terminem przyszło tak gwałtowne ochłodzenie, że zapał wielu osób zaczął stygnąć. Prognozy mówiły, że na sam weekend przewidziany jest wręcz śnieg, do tego zero stopni. U Luizy było już wszystko nagrane, więc nie dało się imprezy odwołać, ale frekwencja topniała. Ostatecznie zaliczkę wpłaciło dwanaście osób, a dojechało w piątek tylko osiem.

1. Agroturystyka „U Luizy” w Mysłakowicach 2. Witajcie


Żeby jeszcze pognębić dzielną grupę która nie rezygnowała z wyjazdu, podróż piątkowa była bardzo trudna – mgła jak mleko, zimno, ślisko i po drodze kilka ciężkich wypadków. Jednak gdy dwie pierwsze dziewczyny wysiadły z samochodu u Luizy na podwórku, słońce świeciło jak gdyby nigdy nic. Az każda chciała, żeby druga ją uszczypnęła. Okazało się że nie należy za bardzo wierzyć prognozom pogody, bo jak ogólnie wiadomo prognozy się sprawdzają lub nie, a pogoda generalnie zmienia się jak w kalejdoskopie. Tak właśnie się stało i dwa dni naszego pobytu były bardzo udane – aura zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Pełni otuchy pownosiliśmy bagaże do pokoi i ruszyliśmy do stajni, gdyż koniki czekały. Jazdę prowadziła znana nam Wiktoria. Dosiedliśmy tych konie które nam przeznaczono i  pojechaliśmy w teren. Za miastem było jeszcze trochę mgły, tak że góry były mało widoczne, ale kłusowaliśmy sobie raźno po wilgotnych łąkach, ciesząc oko ich bezkresem  i pustką. Po drodze spotkaliśmy stadko saren, robiliśmy sporo zdjęć. Jazda była bardzo przyjemna, każdy miał satysfakcję  że się nie przestraszył i przyjechał.

3. W piątek po przyjeździe siodłamy konie 4. Czekamy na hasło do wymarszu
5. Bezkresne łąki w rejonie Mysłakowic 6. Pokonujemy rzekę  Łomnicę


W tym czasie osoby nie jeżdżące konno odbyły relaksujący spacer wzdłuż rzeki Łomnicy, na której jest parę urokliwych progów skalnych, a szum wody dobrze robi na zmęczone głowy
Na obiad Luiza zaserwowała smaczny barszczyk i wiadro pierogów, były ich aż trzy rodzaje. Zjedliśmy ogromne ilości, bo były wspaniałe.
Po obiedzie piliśmy najpierw wino, potem słynną wiśniówkę gwarecką, przysłowiowy „miód w gębie”. Jako że byliśmy chwilę po wyborach parlamentarnych, było o czym mówić i co zakrapiać.  Z powodu małej frekwencji wieczór był bardziej rodzinny niż rozrywkowy, na pewno będzie niezapomniany.

7. Na podwórku u Luizy – witają owieczki kameruńskie 8. Wieczór przy wiśniówce gwareckiej


W sobotę od rana świeciło tak intensywne słońce, że trudno było uwierzyć w jakich warunkach tutaj przyjechaliśmy. Podano obfite śniadanie, w tym słynne, smaczne twarożki. Spożywaliśmy bez pośpiechu, nic nas nie goniło.
Potem była jazda, wyprawiliśmy się na dwie godziny. Pojechaliśmy obrzeżem suchego zbiornika przeciwpowodziowego, zbudowanego na początku 20 wieku. Zbiornik został zbudowany celem ochrony Doliny Łomnicy przed powodziami, z których np. powódź w roku 1897 miała katastrofalne skutki.  Jechaliśmy trochę dnem zbiornika, trochę wałem, a widoki na Karkonosze były filmowe. Widoczność była jak brzytwa, niebo pomalowano na niebiesko, białe chmurki zdobiły niedalekie szczyty. Śnieżkę widzieliśmy było jak na dłoni. Łąki na dużym obszarze były jeszcze zielone, ale też miejscami zupełnie brązowe. Kontemplowaliśmy więc orgię kolorów, było po prostu bajkowo. Dojechaliśmy do gospodarstwa rolnego wśród łąk, w którym hodują kozy, osły i kucyki. Jadąc dalej dotarliśmy ostatecznie do lasu i galopowaliśmy po jego krętych ścieżkach. Na koniec Wiktoria zrobiła dla chętnych ostre galopy. Część koni została na wielkiej łące, a część pojechała poszaleć. Konie tej drugiej grupy po oddaleniu się poszły w cwał, aż wiatr świszczał w uszach. Było to wspaniałe, wróciliśmy usatysfakcjonowani.

9. Jazda sobotnia, świat jak malowany 10. Jedziemy dnem suchego zbiornika przeciwpowodziowego
11.  W tle Śnieżka i Karkonosze 12. W jesiennym lesie


Po powrocie do stajni mieliśmy jeszcze sporo czasu żeby posiedzieć przed domem na słońcu, wygrzać nadwyrężone kosteczki, pohuśtać się na huśtawce, dać szanse licznym kocurkom poleżeć na przyjaznych udkach. A przede wszystkim nacieszyć się chwilą gdy nie ma nic do roboty.

13. Relaks w słońcu 14. Relaks na huśtawce
15. Miłe lenistwo 16. Relaks z mruczkiem


Obiad był królewski, obfity i smaczny, aż trudno było potem wstać od stołu. Ale w końcu wstaliśmy, gdyż dalszy program był bogaty. Trzy osoby pojechały zwiedzić  starą kopalnię uranu w Kowarach, a pięć pojechało do Parku Miniatur, również w Kowarach. Jedno i drugie było bardzo ciekawe.
Kopalnia rud uranu w Kowarach działała w latach 1950 – 1958. Cały urobek wywożono do Związku Radzieckiego, gdzie uran wzbogacano i konstruowano pierwsze bomby atomowe. Miejsce było okryte tajemnicą, a górnicy pracujący w kopalni podpisywali dokumenty o zachowaniu dyskrecji. Kopalnię zlikwidowano na skutek wyeksploatowania zasobów, ale na początku lat 70-tych  stwierdzono taką koncentrację radonu w powietrzu kopalnianym, że zdecydowano się na zbudowano tam inhalatorium, podlegającego pod Uzdrowisko Cieplice. Przez rok działania inhalatorium udało się przyjąć 3600 kuracjuszy, którzy przeszli terapię radonową, mającą cenne działania prozdrowotne. Niestety z braku funduszy inhalatorium zlikwidowano. Obecnie jedna ze sztolni udostępniona jest dla turystów, trasa ma 1600 m, a zwiedzanie trwa ok. 90 min. Ogląda się narzędzia i urządzenia górnicze, ale także stare radzieckie mapy.

17. Kopalnia uranu w Kowarach 18. Jedna ze sztolni jest przygotowana dla turystów 19. Była to ciekawa wycieczka


Park Miniatur ma ok. 20 lat, to zbiór najważniejszych zabytków Dolnego Śląska, odwzorowanych w skali 1:25, z wielką precyzją. Jest ich 60, są wśród nich zamki i pałace, kościoły, starówki niektórych miast, górskie schroniska. Miniatury zgrupowano na terenie fabryki dywanów, w dużym ogrodzie wśród drzew i kwiatów. Na terenie obiektu jest mała kawiarenka, sklepik z pamiątkami, są przewodnicy, którzy ciekawie opowiadają. Np. dowiedzieliśmy się, że zamek Książ powstawał dwa lata, a pracowało przy nim wielu modelarzy. Samo tylko okładanie starej części zamku małymi kamyczkami trwało kilka tygodni. Wszystkie obiekty są w bardzo dobrym stanie, pomimo że nie są nigdzie chowane na zimę. Są stale odnawiane i zachowują intensywne kolory. Jest to niezwykłe miejsce, warte zobaczenia.

20. Park Miniatur w Kowarach – Śnieżka 21. Pałac Paulinum z Jeleniej Góry
22. Miniatura zamku Książ 23. Hanka i Iwona w Książu


Zwiedziliśmy potem prawdziwą starówkę Kowar, która jest bardzo ładna i kolorowa.

24. Starówka w Kowarach 25. Spacer po starówce w Kowarach


Po powrocie do pensjonatu ogarnęliśmy się szybko, gdyż ognisko już płonęło. Czekały kiełbaski,  kaszanka i cukinia na upieczenie, więc wśród śmiechu i pogaduszek przystąpiliśmy do kucharzenia. Każdy upiekł sobie co chciał, w międzyczasie popijając piwo i przyrządzonego przez Józka grzańca. Było dość ciepło i generalnie bardzo przyjemnie, więc nikt nie wybierał się spać. Ale koło 23 zaczęło kropić, więc zwinęliśmy wszystko i poszliśmy pomieszkać.

26. Ognisko w ciepły sobotni wieczór 27.  Piekliśmy kiełbaski i kaszankę,  piliśmy piwo i grzańca


W niedzielę od rana padało. Nie była to może ulewa, nie ochłodziło się istotnie, ale jak tu siadać na konia w deszczu, czy powędrować w góry. A te zadania były zaplanowane. Póki co dostaliśmy bogate śniadanie, a prowadziła kuchnię nowa dziewczyna Marta. Było w bród serów, wędlin, jajka w koszulkach, pomidory i inna zielenina, a do tego Marta nasmażyła górę naleśników. Co rusz donosiła nowe, a wszystko znikało. Nieśpiesznie biesiadując czekaliśmy na poprawę pogody, jednak nic takiego nie nastąpiło. Więc wczesnym południem ruszyliśmy do domu.

28. niedzielne śniadanie 


Luiza była z nami tylko w piątek, w sobotę rano wyjechała na wcześniej zaplanowany urlop. Ale wszystko hulało wzorowo. Wiktoria zarządzała rozdziałem koni i z koleżanką prowadziła jazdy, Marta świetnie gotowała i dodatkowo bawiła gości, ognisko się zapaliło, wszystko co trzeba mieliśmy, wystarczyło tylko poprosić. Podwórko jak zwykle pełne było zwierząt, więc przyjemność była dodatkowa. Szkoda że w niedzielę nie dało się zrealizować programu, ale wracaliśmy do domy zadowoleni,  zaopatrzeni w słoiczki z rosołem, wsiowe jajka, dżemy z cebuli, winogrona prosto z krzaka i dobry nastrój.  Z pewnością jeszcze tu wrócimy.

29.  Lord – ślązak 30. Loczek – quarter horse 31. Zefir – tinker
32.  Wróćcie jeszcze 33.  Trudno się rozstać 34.  Do miłego…

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć

 

Tekst i większość zdjęć: Ewa Formicka. Zdjęcia plenerowe na koniach: Wiktoria

XX Rajdobóz Starych Koni, Jarosławiec 2 – 10.09.2023

W roku 2023 rajdobóz Starych Koni ponownie odbył się w Jarosławcu, rekomendacją była frekwencja rok wcześniej – 30 osób. Nigdy na nasze imprezy nie przyjeżdżało tyle ludzi, nie licząc wigilii i rozmaitych jubileuszy. A skoro tyle przyjechało nad morze, widocznie wszystkim się podobało. W jarosławieckiej stajni Horyzont odpowiadają nam konie i miła obsługa stajenna, odpowiada hotel mający całkiem dobry standard, smaczne jest  jedzenie. Morze jest za płotem, a galopy po plaży dają dużo uciechy. Więc czego chcieć więcej. Niestety nad morze jest daleko i prawdopodobnie kiedyś z tego powodu będziemy szukać innego miejsca, ale póki co 2 września Stare Konie w ilości 29 osób zjechały do Jarosławca. Imprezie szefowała jak poprzednio Iwonka, a program zaproponowała bardzo bogaty i różnorodny.

1. Stajnia Horyzont w Jarosławcu 2. Stare Konie w Jarosławcu 2023


Każdego dnia po śniadaniu były trzy jazdy konne, jako że na jednej jeździe mogło być tylko 5 osób. Osoby nie jeżdżące konno miały po obiedzie zagwarantowaną bryczkę. Obiadokolacje jadaliśmy w godzinach 14 – 15, by potem realizować ciekawy program.
W niedzielę życie obozowe ruszyło pełną parą. Każdy dzień zaczynaliśmy od gimnastyki, którą prowadził niezmordowany Wojtuś. Zawsze w gimnastyce uczestniczyła spora grupa chętnych.
Niedzielne jazdy konne były ekscytujące, gdyż morze było lekko wzburzone, co dodawało smaczku. Galopy pod wiatr, do melodii huczących fal… piękne przeżycie.

3. Codzienna poranna gimnastyka 4. Pierwsza jazda


Po obiedzie ruszyliśmy do wsi Starkowo koło Ustki, ok. 30 km od Jarosławca, by zwiedzić tam Muzeum Śledzia. Muzeum jest niewielkie, ale bardzo ciekawe, natomiast w gospodzie obok można najeść się śledzi w każdej postaci, a wszystkie przepyszne. Byliśmy dopiero co po smacznym i obfitym obiedzie, ale to nie przeszkodziło by napchać się śledziami do imentu.

5. Muzeum Śledzia w Starkowie 6. Najedliśmy się śledzi w różnej postaci


Wieczorem zorganizowaliśmy oficjalne otwarcie obozu, podczas którego organizatorka rozdała program pobytu, a ponadto wręczyła każdemu zaproszenie na bankiet  urodzinowy, zaplanowany na wtorek. Tym samym wydało się że trzy osoby świętować będą okrągłe urodziny, czyli innymi słowy będzie imprezka. Natomiast na wieczorze inauguracyjnym miłym akcentem było powitanie australijskich gości, Ety i Paula, którzy właśnie kontynuowali swoją podróż poślubną po Europie. Powitani zostali chlebem, solą i koszem kwiatów, a wzruszona Eta w swoim wystąpieniu podkreśliła jakie to dla niej ważne móc spędzić czas i zaznać przygód ze starymi przyjaciółmi. Po przemówieniach Wojtek odpalił gitarę i zabrzmiał śpiew wielkiej mocy, każdy bardzo się starał. Wieczór wesoło płynął, śpiewaliśmy dopóki paluszki naszego gitarzysty dawały radę.  Uśpiewaliśmy się prawie jak na rajdzie.

7. Wieczór inauguracyjny 8. Śpiewamy Sto Lat nowożeńcom
9. Eta i Paul zostali powitani chlebem, solą i kwiatami   10.  Niedzielny wieczór zakończony gromkim śpiewaniem


W poniedziałek rano jeźdźcy ruszyli do stajni, każdy w swojej grupie. Pogalopowaliśmy  po plaży i po lesie, uciecha była wielka. Słońce dopisało, cieszyła oko pusta plaża i postrzępione grzywy fal. Dzień dobrze się zaczął.

11. Kolejny dzień, kolejna jazda, Doris z Pepsi 12. Wojtuś i Largo
13. Józek i Wacek 14. Iwona na Koridzie

 

Kontynuując zabawę liczna grupa cyklistów ruszyła po obiedzie do wypożyczalni rowerów, by następnie udać się na wyprawę rowerową do Darłówka, a jest to ok. 20 km w jedną stronę. Wzdłuż polskiego wybrzeża są wyznakowane przepiękne trasy rowerowe na ogromnym dystansie ponad 500 km, są one dobrze przygotowane i oferują wspaniałe widoki.  Będąc nad morzem warto przejechać się odcinkami tej trasy, jest to duża frajda.

15, Rowerowa wyprawa do Darłówka 16. Eksplozja radości


Późnym popołudniem robiliśmy grilla pod naszym pensjonatem, szefowa przygotowała kiełbasę i sałatki, były rozmaite trunki. Siedzieliśmy na leżakach i ogrodowych fotelach gawędząc i czas miło leciał.

17. Popołudniowy grill 18. Pieką się kiełbaski


We wtorek po śniadaniu galopowaliśmy po plaży i po lesie, frekwencja na jazdach była niezmiennie duża. Jazdy tego roku prowadziła współpracownica Kingi Ala, zaspakajając w zupełności nasze oczekiwania – ugalopowliśmy się do woli.

19. Galopem po plaży 20. Co za radość…


Ale głównym punktem programu we wtorek były urodzinki dwóch kowbojek i jednego kowboja, czyli imprezka. Zrobił się jednak drobny problem – Iwonka  poprosiła o przybycie w miarę możności w strojach eleganckich, ale niech to nie będzie kowbojada.  Prawdopodobnie obie jubilatki zamierzały wystąpić w kreacjach, do których kowboje nie będą pasować. Więc zrobił się mały popłoch, gdyż oprócz strojów  kowbojskich, żadna z pań nic innego w walizce nie miała. Ale poszły wici po pokojach, że na promenadzie można nabyć za parę zł bajeranckie kapelusze, więc panie ruszyły do boju. Nakupiły kapeluszy, dając na koniec sezonu zarobić sprzedawcom. Spódnicę każda jakąś miała, a jeśli któraś nie miała, to też nabyła. Tak że z jednej strony jubilaci mieli dla nas niespodziankę, ale z drugiej strony my zaskoczyliśmy jubilatów, schodząc na bankiet  elegancko wyszykowani.

21.  Zaczynamy wieczór urodzinowy 22.  Był to wieczór elegancki 23.  Obowiązywały kapelusze (nie kowbojskie)

 

W sali bankietowej stwierdziliśmy brak jubilatów – czyżby zapomnieli, czy śpią po aktywnym dniu? Kręciliśmy się chwilę zdezorientowani, aż tu nagle na scenie zobaczyliśmy trzech zgrzybiałych staruszków, którzy pojawili się nie wiadomo kiedy. Dwie babinki i jeden dziadulo, przygarbieni, w chuścinach i o laseczkach, drżącymi głosami zaintonowali: „starsi przyjaciele, starsi przyjaciele, starsi przyjaciele trzej, już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj”.  Gdy staruszkowie opanowali drżenie rąk, gdy złapali równowagę i powietrze w płuca, wygłosili odę do starości.

24. Nagle pojawiły się trzy staruszki 25. Staruszki odstawiły niezłe schow

 

Iwona – 
Co to za życie bywa w młodości, nie czujesz serca, wątroby, kości,
Śpisz jak zabity, popijasz gładko i nawet głowa boli  cię rzadko.
Jurek –
Dopiero człeku twój wiek dojrzały, odsłania życia urok wspaniały,
gdy łyk powietrza z wysiłkiem łapiesz, rwie cię w kolanach, na schodach sapiesz,
serce jak głupie szybko ci bije, lecz każdej chwili czujesz że żyjesz.
Mania –
Więc nie narzekaj z byle powodu, masz teraz  wszystko czego za młodu
nie doświadczyłeś, ale dożyłeś.
Więc chociaż czasem w krzyżu cię łupie, ciesz się  dniem każdym, miej wszystko w dupie.

Staruszki zebrały niesamowity aplauz, tym bardziej że „skąd my to znamy”. Pomachawszy publiczności rękami, chwiejnym krokiem zeszli ze sceny.
By po chwili…. wpaść na scenę ponownie, ale jakże odmienieni. Po zrzuceniu chust,  kaftanów i odrzuceniu lasek zobaczyliśmy trzy małolaty: Iwonkę w mini, Manię na szpilkach, Jurcysia w zgrabnych spodenkach. Małolaty ruszyły w energiczny pląs wyśpiewując: „I srebro i złoto, to nic, chodzi o to, by młodym być, więcej nic…”.   Gromkie brawa wstrząsnęły salą, zabawa była przednia. Po chwili do jubilatów ruszyli z prezentami przedstawiciele publiczności, gdyż mimo wszystko byliśmy przygotowani. Kach życzył Iwonce:
          „Spod zroszonej gleby grudki, wstają jasne niezabudki,
           Jubilatko otwórz oczy,  krąg przyjaciół cię otoczy”.
Maciej życzył Marysi:
          „W Jarosławcu się zebrali, ludzie duzi, średni mali
            i to tylko z tej przyczyny, że dziś Mani urodziny.
           ……………………………………………………………………
           Zdrowia, szczęścia, pomyślności,
           od wszystkich zebranych gości,
           Wznosimy okrzyki dzisiaj, niech żyje nam Marysia”
Jaga życzyła Jurkowi, nie wygłaszając co prawda własnej poezji jak poprzednicy, ale robiąc to nie mniej ciepło. Jubilaci podziękowali, byli bardzo wzruszeni.

26. Staruszki  pozbyły się kamuflażu, zobaczyliśmy trzy małolaty

 

27. Jubilaci dostali prezenty

 

Rozlano szampana, zaśpiewano gromkie „sto lat”, po czym jubilaci rozkroili zamówione torty i przystąpiliśmy do konsumpcji. Rozwinął się bardzo miły, klimatyczny wieczór. Marysia zainicjowała wspomnienia dawnych, AKJ-towskich lat, zachęcając aby każdy coś opowiedział o tamtych czasach, a szczególnie aby każdy zrelacjonował skąd się wziął w AKJ-cie.  Trunki się lały, rzewność gęstniała, wspomnienia płynęły. Wieczór był niezwykły.
W środę rano nie jeździliśmy konno, gdyż zaplanowano spływ kajakowy, a to wymagało czasu. Zaraz po śniadaniu kajakarze pojechali samochodami do wsi Jeżyczki, ok. 2o km od Jarosławca, by tam zaokrętować się i spłynąć rzeką Grabowa (największy dopływ Wieprzy)  do Darłówka. Grabowa płynie spokojnie i leniwie, nie ma zawirowań i niebezpieczeństw. Płynie się głównie wśród łąk, nurt rzeki obramowany jest może trochę nudną trzciną, ale w słońcu jest to bardzo dobry relaks. Spływ trwa ok. 3 godziny. Kajakarze nie zaznali żadnych  przykrych zdarzeń, w przeciwieństwie do poprzedniego roku. Dopłynęli do portu jachtowego w Darłówku, gdzie w kawiarni przy falochronie  spędzili trochę czasu na kawie i lodach, po czym wrócili na późny obiad. Każdy był bardzo zadowolony.​​

28.  W środę obdył się spływ kajakowy 29. Spływ rzeką Grabowa
30. Ach, jak przyjemenie, kołysać się wśród fal… 31.  …gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal

 

Późnym popołudniem nienasycone dziewczyny wynegocjowały u Kingi jazdę konną celem  oglądania zachodu słońca. Zachód słońca z końskiego grzbietu to magia, robi niesamowite wrażenie. Ale trzeba tu odnotować, że na obozie mieliśmy cały czas piękną pogodę i spektakularne zachody  można było oglądać każdego wieczoru.

32. Wieczorna jazda na zachód słońca 33. Niezwykłe przeżycie

 

W czwartek rano tradycyjnie jeździliśmy konno, ale głównym tematem dnia były występy estradowe,  do tegorocznego hasła obozowego, które brzmiało: „Morze (może) po horyzont”. Hasło to jak i wszystkie inne hasła w poprzednich latach,  wydawało się początkowo mega trudne i nie do ogarnięcia. Jednak zawsze w bólach i cierpieniach rodziły się niezwykłe przedstawienia, tak było i tym razem.
Jak każdego roku wiele osób początkowo czuło bunt i niemoc. Ale też jak co roku wynik ostateczny przeszedł najśmielsze oczekiwania, kreatywność i  talenty buchnęły jak fontanna. Zadziwiła też wielka różnorodność, szerokie horyzonty Starych Koni wydają się nie mieć granic.
Zanim zaczęły się występy na scenie, na sali można było zobaczyć trzy niewiasty, które prezentowały swoje szerokie horyzonty na T-shirtach w które się odziały. Z tyłu miały wydrukowaną fotkę jeźdźców na tle morza, do tego napis „Jeśli zechcesz, twoje horyzonty mogą być zawsze szerokie”. Z przodu każda obwiesiła się zdjęciami swoich szerokich horyzontów, i tak: Iwonka  pokazała siebie na nartach zjazdowych i biegowych, w kraju i nie tylko, także konie, góry i żagle, sporty które namiętnie uprawia. Ewcia pokazała zaliczone szczyty alpejskie, ujeżdżanie wielbłąda na pustyni w Izraelu, skoki za młodu przez wysokie przeszkody, biegówki, a także nagrodę Ko-Nike za wyczyn literacki. Karolina-podróżniczka pokazała siebie na wulkanie Teide na Teneryfie, safari w Afryce, Bajkał na Syberii, kwitnącą wiśnię w Tokio, ale także udział w konkursie barmańskim, gdzie dobrze jej poszło.

34. Dziewczyny prezentują swoje szerokie horyzonty 35. Teatrzyk Ola plus company

 

Występy estradowe zaczął Olo and company, przedstawiając scenkę w trzech odsłonach na podstawie piosenki Andrzeja Koryckiego „o moim morzu”. Artyście  towarzyszył  chórek (Jaga, Ewa, Hania) wyśpiewujący morskie przerywniki pomiędzy poszczególnymi odsłonami. Dekoracją całości był Neptun jak żywy, personalnie Walter. Olo zaczął opowieść jako mały chłopczyk, w czapeczce z daszkiem i ze szpadelkiem w rękach, snując wspomnienia zgrabną rymowanką:  

„Dawno temu w mieście, co z Poręby słynie,
Tato załatwił wczasy całej naszej rodzinie.
No i właśnie tego lata oczka moje młode,
Pierwszy raz zobaczyły tę  ogromną wodę.
Siedzę sobie ze szpadelkiem, babki z piasku kroję,
i tak z ciekawości pytam „Czyje jesteś morze?”

a ono mi odpowiada: (chórek) „twoje Jędruś, po horyzont twoje”.

Następnie chórek pociągnął gromko „Morze, nasze morze…”, a artysta wskoczył za zasłonkę, by  przeistoczyć się w dorosłego faceta. Tenże dorosły facet po chwili kontynuował opowieść:

„Gdy płynęliśmy na Bornholm prawie dziewięć wiało,
Jakieś ptasze pazurkami obiad ze mnie rwało.
Powiedziałem, że się nie dam i dzielnie walczyłem,
Lecz w końcu z sił opadłem, pawia razem z obiadem za burtę  puściłem!
I wkurzony albo gorzej na fordeku stoję,
Czyje jesteś morze – pytam”. 

Chórek: „twoje ofermo, po horyzont twoje”.
I chórek dalej (Olo się przebiera):

„Hej me bałtyckie morze,
Wdzięczny ci jestem bardzo,
Toś ty mnie wychowało,
Szkołeś mi dało twardą.
…………………………………………..
W ciszy czy w czasie burzy
Trzeba przy pracy śpiewać,
Bo kiedy śpiewu nie ma
Neptun się będzie gniewać”.

Za zasłonką Olo powrócił do współczesności, wyłonił się w kowbojskim kapeluszu jako Stary Koń i wyrecytował:

„Ostatnio Stare Konie zabrały mnie na wycieczkę (do Jarosławca),
Bym w gorącym, mokrym piachu ogrzał swą laseczkę.
Stoję w ciszy kontemplując te jesienne zorze.
Pytam – czyjeś ty teraz morze?”

 Chórek: „twoje dziadku, ciągle po horyzont twoje”.
I dalej chórek zaśpiewał piękne, nostalgiczne szanty:
……………………………………………………………………………………..
„Niedaleko mojego domu jest morze wielkie jak świat,
Wielkie głębie nie znane nikomu i ze skarbami wrak.
Niedaleko mojego domu jest port, gdzie żaglowce śpią,
Czekają na Wielką Wodę, zabrać mnie z sobą chcą”.

Olo dopowiedział resztę:
„Niedaleko mojego domu… gdybym tylko chciał, wyjść,
Proszę, nie mówcie nikomu. Nie wyjdę!  wśród Starych Koni najlepiej mi!

36. W zgrabnej rymowance Olo przedstawia swoje związki z morzem 37. Ola nie zmamią dalekie morza i podwodne skarby, chce być ze Starymi Końmi

 

Grupa dostała gromkie brawa, wysoko podnosząc poprzeczkę. Jednak za dużo czasu na wesołość nie było, gdyż po chwili na scenę wjechał rydwan zaprzężony w dwa rącze hippokampy, wioząc dostojnego Neptuna, władcę mórz, z żoną Salacją. Wychodząc naprzeciw marzeniom Starych Koni o dalekich horyzontach, Salacja przybliżyła wizje osiągnięcia tych zamierzeń:

Chcesz horyzont zobaczyć w wodzie,
Neptun z żonką, Salacją, to sprawią.
Bestie morskie rozszarpią trójzębem,
Błyskawice i deszcze sprowadzą,
Hippokampy pomogą w tym dziele
I poniosą po falach bez strachu,
Aż po morski wyłącznie horyzont,
Po zalaniu i ziemi i lasów.

Mamiąc dalekimi, morskimi horyzontami Salacja pokazała też drugie oblicze:

On może po horyzont. daleko to, czy blisko?
Sam tego nie wie nieboże, bo zna tylko to środowisko.
Wiedza ulata z czasem, nowej się nie chce zyskać.
Lecz on może! Po horyzont! pilota TV naciska.

Powiało i grozą i ironią, więc dla zneutralizowania rozchwianych emocji Neptun podał żonie wodze i trójzęba, chwycił za gitarę i zaintonował kolejne szanty, zachęcając salę do włączenia się w wesołe śpiewanie. Wcześniej dostaliśmy słowa piosenki, więc  gromki śpiew rozległ się na widowni, ożywiając atmosferę.

38. Rydwanem zaprzężonym w hippokampy wjechał Neptun z żoną Salacją 39. Neptun rzucił wodze, chwycił za gitarę i popłynęło elektryczne szanty

 

Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści,
Wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści.
          Hej ha! Kolejkę nalej, hej ha! Kielichy wznieśmy,
          To zrobi doskonale, morskim opowieściom.
Słona woda jest niezdrowa, za to piękna w morskiej bryzie,
A Salacja żądna władzy, słoną wodą słynie.
          Hej ha…
Po horyzont wody spiętrza, a po diabła nam tak dużo,
Neptun stajnie ma w opiece, bo wyścigom służą.
          Hej ha…
Stare Konie morze lubią, Neptun trójząb dla nich ostrzy,
Hippokampy – konie morskie, naszych koni siostry.
          Hej ha…

Kolejni artyści dostali gromkie brawa, nagradzające piękny występ, ale też wspaniałą scenografię, którą aktorzy sami stworzyli. Niewiarygodne, ileż to talentów drzemie w naszych ludziskach. Sala się rozbawiła i rozśpiewała, oczekując w dobrym nastroju następnych pokazów. Hippokampy odwiozły Neptunowe stadło w siną dal,  a na scenie zobaczyliśmy kolejne przedstawienie.
Stateczny profesor w stanie krytycznej apatii, opatulony kocem, siedzi w fotelu ze wzrokiem utkwionym w gazecie, nie przejawiając chęci do żadnej aktywności. Jego troskliwa asystentka  dokłada wszelkich starań by atrakcyjnymi propozycjami przerwać tą wegetację.

A. Panie profesorze, może napije się pan kawy?
P: mooooże….
A: a może zje pan coś dobrego – golonkę z chrzanem i kapustą?
P: mooooże….
A: a może pójdziemy na spacer z kijkami?
P:  mooooże….
A: a może obejrzymy film dla dorosłych?
P: mooooże….
A: a może pojedziemy na spęd Starych Koni do Jarosławca nad       morze?
     Profesor zrywa się z fotela, energicznie odrzuca koc i woła:
P: Tak! Tak! Jedziemy nad morze! Nad morze!
     Morze nasze morze. Aż po horyzont! I Stajnia Horyzont! 

Scenka oprócz samego sedna pokazała wielką siłę słowa moż(rz)e wynikającą z potrójnego jego znaczenia. Pierwsze znaczenie słowa może to propozycja – może to zrobimy, może tamto – kuszące pomysły, jako przeciwwaga apatii i braku aktywności. Drugie znaczenie: słowo  może (moooże) to forma migania się człowieka zniechęconego i apatycznego od podsuwanych propozycji. Trzecie znaczenie to bodziec porywający do porzucenia apatii – morze, tak, tam chcę jechać, tam gdzie będą Stare Konie i morze aż po horyzont w stajni Horyzont. 

40. Asystentka apatycznego profesora walczy z tą apatią 41. Pojechali nad morze, do Starych Koni


Takie widzenie hasła obozowego wszystkim się spodobało i na pewno dało do myślenia. Była burza oklasków, ale już po chwili weszły na scenę kolejne dwie artystki, by w podobnym klimacie przedstawić swoją scenkę, bardzo ambitną. Maja i Hanka zagrały scenkę na podobieństwo cyklicznej audycji Radia Wrocław 102,3 FM z cyklu „Na końcu języka”. Hania odegrała swoją zwykłą rolę eksperta-językoznawcy, natomiast Majka wcieliła się w redaktora prowadzącego. Tematem przedstawienia był związek i znaczenie trzech wyrazów: może, morze i horyzont.
Na początku wyjaśniona została etymologia słów może i morze. Chociaż dziś brzmią tak samo, kiedyś było inaczej, bo ż i rz wymawiało się różnie. Oba wyrazy mają bardzo stary rodowód i pochodzą z języka praindoeuropejskiego, który poprzez prasłowiański dotarł do polskiego. Rekonstrukcja językoznawców: może od mogti, a morze od moŕe.
Trzecie słowo, horyzont, pochodzi z greki i poprzez łacinę pojawiło się w polskich tekstach w XVI wieku, a jego definicja zasadniczo nie zmieniła się od starożytności. Oznacza okrąg powstały w wyniku przecięcia sfery niebieskiej na dwie części: widoczną dla obserwatora i zasłoniętą przez Ziemię. Horyzont zwany był też widnokresem, ziemiokresem i widnokręgiem. Pierwsze dwa słowa wyszły już z użycia, a współcześnie posługujemy się horyzontem (1339 użyć w Narodowym Korpusie Języka Polskiego) lub – rzadziej – widnokręgiem (170 użyć). Horyzont ma też inne znaczenia, w tym zakres wiedzy i zainteresowań.
Po tej dogłębnej analizie językowej nastąpiła konkluzja: może być morze po horyzont. Dwie uczone białogłowy dostały zasłużone brawa, wiedzy nigdy dość. A teatr trwał dalej. 

42. Audycja radiowa – etymologia  słów morze, może, horyzont 43. Horyzont


Już do tej pory różnorodność tematyczna była wielka, a jeszcze nie byliśmy nawet na półmetku. Ciekawe co  jeszcze tli się w głowach Starych Koni, co jeszcze można powiedzieć o morzu i horyzoncie.
Na środek wyszedł Kach i na początek zachłysnął się pięknem morza po horyzont w Jarosławcu, gdy ognista kula słońca jest jak nabiegła krwią źrenica między daleką linią wody i na wpół zaciśniętymi powiekami chmur. Akordu pełnego harmonii winno dopełniać osiem nut duszy, takich jak: czystość, cierpliwość, zacność myśli, wysiłek, zadowolenie, wolność od chciwości, wolność od zawiści, nieustanne współczucie dla istot żywych! Ale czy tak jest, czy świat tak wygląda? Artysta zadał pytanie: czy kraj złożony w znacznej większości z ludzi którzy każdego dnia dostrajają swe życie do brzmienia tego akordu może się stoczyć w PIS-zatracenie.
Otóż nie. 

44.  Kach czyta swoją poezję, polityczną oczywiście 45. Słońce jak źrenica oka między powiekami wody i chmur

 

Gdy przez chmury zły deszczyk przeciekł,
I paskudny wiaterek zawiał,
Na pobliskim uniwersytecie
Powołano wydział bezprawia.
Planowano katedrę chamstwa,
Samodzielny zakład cynizmu,
Kursy plucia, teorię kłamstwa,
I myślenia bez sylogizmu.
Jak na białe mówi się czarne,
Wkuwać miały chłopięta pilne,
W planie było bezprawie karne,
Jakoż i bezprawie cywilne.
I tu pierwsza migocze puenta,
Na skromnego wierszyka progu,
Jeden zgłosił się na studenta,
Reszta na pedagogów.

No cóż, tego byśmy nie chcieli, to jest istnienia takich uniwersytetów. Pozostając z  nadzieją na normalność oklaskami nagrodziliśmy artystę.  Po Kachu przyszła kolej na Jarkę, która podobnie jak jej przedmówca i jak spora część aktorów w Jarosławieckim teatrze, przedstawiła poezję własnej produkcji, także z ważnym przesłaniem.

„Morze po horyzont” to nasze hasło klubowe,
Może (?) aż po horyzont – zostanie nam to w głowie.
A może także w pamięci, może nam życie zmieni?
Iść śmiało po horyzont, nie tkwić na znanej przestrzeni?
Niezgoda na stagnację – to droga do życia otwarta.
I chociaż dla każdego inne to ma znaczenie,
Każdy chce widzieć horyzont jako swój cel i przeznaczenie.
A na zakończenie trochę sztampowo mi wychodzi:
My młodzi, choć może już nie tak młodzi,
Ale w tym marszu „po horyzont” nic nam nie przeszkodzi.

46. Jarka przekonuje, że wiek nie przeszkadza szerokim horyzontom 47. Zbyszek opowiada o śmieciach w oceanach po horyzont

 

Brawo Jarka, tak właśnie będzie, nic nam nie przeszkodzi dobrze się bawić i zrealizować jeszcze niejeden szalony pomysł, aż po horyzont istnienia…..
Niestety ten entuzjazm i optymizm mocno zważył Zbyszek, który po Jarce zrobił  wykład, dający przysłowiowym obuchem w łeb. Tematem jego wystąpienia było: „Morze po horyzont… śmieci”, jedna wielka apokalipsa. Słyszymy na ogół różne szczątkowe informacje na ten temat, ale zebranie wszystkiego w jedną syntetyczną całość daje efekt piorunujący. Usłyszeliśmy, że Wielka Pacyficzna Plama Śmieci między Hawajami a wybrzeżem Kalifornii ma powierzchnię pięciokrotnie większą od Polski i osiąga masę ponad 80 ton. Plama ta rozrosła się przede wszystkim w ostatnich 20 latach, ale niektóre elementy mają rodowód o wiele starszy. Plama śmieci  rośnie z każdym dniem, dryfując wraz z prądami morskimi, zmieniając swój skład i masę i łącząc się z innymi, mniejszymi plamami śmieci, których  jest w morzach i oceanach dużo więcej. Uczeni szacują że 20% śmieci w oceanach to skutek działania rybołówstwa przemysłowego, a 80% to śmieci przemysłowe napływające do mórz z lądu (w tym nie tylko plastik). Aż dwie trzecie wyłowionych przedmiotów pochodziło z fabryk w Chinach i Japonii, co potwierdza tezę, że azjatyckie giganty są głównymi sprawcami zamieniania mórz i oceanów w składowiska odpadów. Ale ludzie niszczą oceaniczne ekosystemy na różne sposoby. Problemem jest też postępujące zakwaszanie wód (wynik coraz większej emisji dwutlenku węgla), a także ogromne ilości pestycydów spuszczane do  rzek przez działające na ogromną skalę rolnictwo przemysłowe, wreszcie duży ruch oceaniczny, to jest statki produkujące nie tylko spliny i śmieci, ale także ogromny hałas. Wszystko to razem sprawia, że  co roku ginie 100 tys. zwierząt związanych ze środowiskiem morskim. Pomysłów na zatrzymanie tego trendu jest wiele, w życie wchodzą nowe technologie, nad którymi pracują naukowcy z całego świata. Ale to ciągle kropla w morzu potrzeb.
Ufff… i cóż tu można powiedzieć. Powiało grozą, ale nie pozostaje nam nic innego jak zdyscyplinować się na własnym, małym podwórku. Mniej dóbr nabywać, wyeliminować tak zwane reklamówki, ograniczyć chemię domową, nie marnować żywności … i wierzyć że tęgie głowy coś wymyślą.
Nie łatwo było powrócić do rzeczywistości, ale nie można się też było smęcić bez końca. Na scenę wkroczyła Marysia i zaczęła przekonywać, że życie jest piękne, po horyzont, po kres. Ale  zaznaczyła jednocześnie, że życiu trzeba się trochę przypodobać, trochę przypochlebić, trochę nadskakiwać, nie rozgniewać, nie rozdeptać.  Wtedy hojność zapewniona. Artystka aż wzięła lornetkę, aby się przekonać czy po horyzont jest tak wspaniale.

48. Życie jest piękne po horyzont – tak twierdzi Marysia 49. Mania przedstawia  wiersz W.Szymborskiej

 

Jesteś piękne – mówię życiu,
Bujniej już nie można było.
Bardziej żabio i słowiczo
Bardziej mrówczo i nasiennie.
Staram mu się przypodobać,
Przypochlebić, patrzeć w oczy.
Zawsze pierwsza mu się kłaniam
Z pokornym wyrazem twarzy,
Nie znajduję – mówię życiu –
Z czym mogłabym Cię porównać.
Nikt nie zrobił drugiej szyszki
Ani lepszej ani gorszej.
Chwalę hojność, pomysłowość,
Zamaszystość i dokładność.
I co jeszcze – i co więcej?
Czarodziejstwo, czarnoksięstwo.
Byle tylko nie urazić,
Nie rozgniewać, nie rozdeptać.
Od dobrych stu tysiącleci
Nadskakuję uśmiechnięta.
Szarpię życie za brzeg listka:
Przystanęło, dosłyszało?
Czy na chwilę, choć raz jeden,
Cokąd idzie, zapomniało?

Nie Marysia jest autorką tej poezji, to Wisława Szymborska. Ale Mania tak wspaniale odegrała   przesłanie noblistki na scenie, że aplauz był wielki.
Po Manii na scenie powiało, zaszumiało i w niebieskich łuskach pojawiła się delikatna, efemeryczna syrena. Podobno przed wyjazdem nad morze miała problem jak wszystkie baby:  „Jadę nad morze, Boże  co ja na siebie włożę!!!??? M o ż e ktoś mi pomoże????”
Ale kostium który syrenka ostatecznie wybrała na tą eskapadę był absolutnie odlotowy.
A nad morzem wszystko się może zdarzyć. Parafrazując piosenkę Alicji Majewskiej syrenka wyśpiewała: „Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców którzy mnie nie mieli, a chcieli…”. Po czym dopowiedziała: „ale wasza strata chłopaki, teraz załapałam się na  Neptuna, władcę mórz. Że ma tylko trzy zęby? No cóż, starość nie radość, ale idę w to… Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Odpływam po horyzont, do mojego króla”.  W aktorskich wyczynach Dorotka – bo ona była syreną –  nie pozostała w tyle za Manią, występ także okraszono dużym aplauzem.

 

50.  Na scenę wpłynęła niebieskołuska syrena 51. Syrenka chwali się że poderwała Neptuna

 

Po syrence na scenę wkroczyli nasi goście z Australii i również dali czadu. Eta na okoliczność występów estradowych ułożyła tekst piosenki, do muzyki Katarzyny Gaertner, a wykonała przy gitarze nieocenionego wuja. Talentem błysnęła wielkim.

Trzeba mi wielkiej wody, tej dobrej jak i złej,
Na wszystkie moje przygody i klęski drogi mej.
Trzeba mi fal szumiących, na piasku morza brzeg,
I  białych mew lecących po horyzontu kres.
         Stada koni pędzących, towarzyszy w dał mknących
         Po horyzont zielony, w niebo wnet przemieniony.
         Śpiewów przy ognisku, w bratnim kręgu uścisku,
         Barwy jesiennych lasów i bardzo dużo czas
I może kiedyś się znowu spotkamy
Na drogach wiodących donikąd,
Gdzie tylko kwiatów woń, gdzie kwiatów woń,
Gdzie dzikich koni pędzące tabuny
Unoszą kurzu baśniowe chmury,
Gdzie horyzontu kres, kres otwiera się.

Paul nie mniej zaszpanował, gdyż choć jego piosenka była krótka, wykonał ją zdecydowaną polszczyzną, z którą trochę powalczył:

Jak Pomorze nie pomoże,
To pomoże może morze,
A  jak morze nie pomoże
To pomoże może horse from stable ‘Horizon’!

52. Eta śpiewa piosenkę swojego autorstwa 53. Paul powalczył z językiem polskim, dobrze mu poszło

 

Artyści się bardzo podobali, brawa były rzęsiste. Nadmienić trzeba, że Eta miała jeszcze drugą piosenkę, ale ramy kroniki są ograniczone. Tak czy owak niesamowite, że wśród Starych Koni mamy takich artystów, brawo. Stare Konie pokazały niezwykłe talenty.
Ale to ciągle nie był koniec. Oto na scenie zobaczyliśmy Macieja, z pluszowym zającem w ręce, który po prostu wyrecytował:

„Było morze, w morzu kołek,
A na kołku siedział zając, i nogami przebierając śpiewał tak…
Było morze w morzu kołek,
A na kołku siedział zając i   nogami przebierając śpiewał tak… „

I tak po horyzont. W morskich klimatach każdemu coś w duszy gra, Maciejowi grało właśnie tak. Oklaski były gromkie, a jakże. 

54. Było morze, w morzu kołek…. 55. Jurek opowiada  jak jego życiowe horyzonty zdominował AKJ i konie


Teraz kolej przyszła na Kupcia. Kupcio także zaprezentował własną twórczość, nie pozostał w tyle. W zgrabnej rymowance przedstawił swoje życie, całkowicie zdominowane   końmi, z którymi zetknął się niejako przypadkiem w studenckim czasie. Każdy z nas podążył w życiu drogą taką lub inną, na wybór tej drogi zazwyczaj wpływ miało jakieś zdarzenie lub jakieś okoliczności. Jurkowi konie otworzyły szerokie horyzonty i został im wierny po zawsze, ale pociągnął go w tym kierunku kolega całkiem niechcący.

Raz pod mym domem ryknął przyjaciel jak trąba,
Jedziemy poszerzać horyzonty do Książna,
Wszak cała konna elita tam podąża.
Z szarego socrealu dnia codziennego
Nagła zmiana na coś innego.
Bryczesy, toczki, oficerki i siodła,
Ta aura młodego studenta uwiodła.
……………………………………………………………..
Dalej Jurcyś ciągnie rymowaną opowieść jak po powrocie z Książna życie akajotowiczów kwitło w stajni na Osobowicach, a także jak sprzedawali konie na poważnych aukcjach w Książnie, za poważne dolce.

Z Osobowic stajni – wyobrażasz sobie,
Do Książna na aukcję, do dziś sucho mi w dziobie.
Dzięki temu Szron czy piękna Blekrosa
Nie poszły na mięso ani też do woza.

Kolejne zwrotki rymowanki to opowieść jak słynny major Zieliński ćwiczył towarzystwo na ujeżdżalni i jak jego nauki skutkowały w siodle, ale też w damsko-męskich relacjach. Wierszyk jest dość sprośny i nie będzie zacytowany, można jedynie powtórzyć, że szerokie horyzonty naszego kolegi mocno się w tamtych czasach ugruntowały, w różnych kierunkach. Aplauz był, a jakże.
Po długiej rymowance na scenie pojawiła się Zgaga i swoje przemyślenia na temat morza po horyzont przedstawiła w bardzo krótkim wystąpieniu. Brzmiało to następująco:
Może morze może sięgać aż po horyzont, a może morze sięgać za horyzont (albo nie może tam sięgać). Kto to wie czy może. Ja jednak nie będę sprawdzać, wolę zostać tutaj, z Wami. Będę sobie siedzieć i patrzyć w dal na to morze i na ten horyzont.
Przemyślenia są dość zagmatwane, więc cztery asystentki pownosiły kartoniki z kawałkami tego  zdania, aby w sposób obrazowy pokazać co autor miał na myśli. Czy ten myk rozsupłał językową zagwozdkę trudno powiedzieć, ale siedzieć sobie i patrzyć na morską dal jest dobrym, relaksującym pomysłem… więc relaksujmy się w miarę możności.

56. Zagmatwane przemyślenia Zgagi na temat morza po horyzont 57. Filozoficzny wywód  Józka


Występy zakończył Józek. Zanim wszedł na scenę rozdał publiczności tajemnicze, zaklejone koperty, po czym wygłosił wykład pt: „Próba zagnieżdżenia pierwiastka metafizycznego w światowym dziele STARE KONIE w toku procesu MożeSZszszsz po Horyzont”. Prelegent skonstatował, iż w poprzednich wystąpieniach w wystarczający i wszechstronny sposób zdefiniowano pojęcie HORYZONT i wykazano bez cienia wątpliwości: Stary Koniu – możesz! To znacznie uprościło zadanie prelegenta. Zaczął, jak zauważył, niekonwencjonalnie – słowami: Już starożytnym … i ciągnął
„Już starożytnym wydawało się, iż wiedzą kto to są Stare Konie. Otóż prawda jest inna! Ich gniazdo sprzed około 60 laty, to pewien „starosłowiański gród” gdzie przez wieki pisano gotykiem, który przeszedł płynnie w szwabachę, choć był moment iż myślano o cyrylicy – aż stanęło na literkach łacińskich. No i poniosło DZIEŁO… Literatura i artefakty dowodzą o STAROKOŃSTWIE, wyobraźcie sobie Państwo,….w Australii !!! Skąd ten fenomen? Otóż, jak wykazano już we wcześniejszych wystąpieniach, osobniki tworzące owo DZIEŁO cechuje: racjonalny, naukowy OPTYMIZM oparty o pragmatyczną, permanentną FANTAZJĘ!!
Przypominając, iż przytoczone ustalenia obejmują w konkluzji tezę: „Stary Koniu Możeszsz i to po Horyzont” pozostaje jeden oczywisty krok do konstatacji: to JEDYNE TAKIE DZIEŁO w historii.!!!
Sz.P. – uważni obserwatorzy sygnalizują jednak pewne chmury na odległym jeszcze Horyzoncie!  Ich analiza doprowadza do kolejnej ważnej acz nieprawdopodobnej wręcz konstatacji, niestety popartej prawami KOSMOLOGII: energia niektórych Osobników zdaje się osłabiać!, wyczerpywać! I tu czas zaprząc do zgodnego działania leżące odłogiem metafizykę w parze z mistyką. Czas na działania tu i teraz. W kapeluszu naszego Pasterza są do wylosowania na paskach zadania dla każdego Starego Konia: wybierz wskazanie dla siebie, połącz z imienną kartą tego wieczoru – i działaj!”

Każdy po wylosowaniu swojego zadania i naklejenia go na otrzymany wcześniej w kopercie obrazek, zaprezentował całość wśród komentarzy, śmiechu i refleksji.
A oto przykładowe sentencje, wylosowane i naklejone na obrazki pod zdaniem:  „MOŻEsz aż po horyzont, więc TY:”

Czujesz brak perspektyw, oddechu, horyzontu? Gdzieś w stajni czeka na osiodłanie koń.
Siadasz, wyciszasz się, wchodzisz w głąb siebie. Możesz też zaprosić przyjaciół.
Zaplanuj bezkarnie ulec choć jednej swojej słabości – na początek.
Dostałeś talenty abyś mógł unieść nadchodzącą jesień.
Strzeż się konia z poczuciem humoru – nie te latka.

Był to bardzo dobry wykład na zakończenie estradowego wieczoru. Wśród zabawy, humoru, poezji – przyszedł moment na refleksję i zadumę. A że stanowimy jedyne takie dzieło w historii to fakt. Cieszmy się tym, idzie jesień….
Po tak bogatym wieczorze trzeba się było napić, ale nie z gwinta, na twardym krzesełku czy w siodle. Nieodzowny był ekskluzyw, więc przywdziewając kapelusze z dużym rondem i wstążką (panie), wybraliśmy się w piątek do winnicy w Darłowie. Winnica w Darłowie ma zaledwie, lub aż – 10 lat, i jest najbardziej wysuniętą na północ winnicą w Polsce. Prowadzi ją małżeństwo pasjonatów, którzy na dwóch hektarach uprawiają winorośl ze szczepów Solaris, Muscaris i Cabernet Cortis. Szef obiektu pokazał nam swoje uprawy, ale także winiarnię gdzie wino się produkuje i rozlewa. Na zakończenie zaprosił na degustację, gdzie mogliśmy się przekonać, że produkowane w Darłowie wino jest doskonałe. Każdy zakupił buteleczkę lub dwie. Wycieczka wszystkim się podobała.

58. Wizyta w winiarni w Darłowie 59. Oglądamy plantację w winiarni
60. Oglądamy proces tworzenia wina 61. Degustacja wina i oliwy


W końcu przyszła ostatnia sobota. Poza jazdą konną żadnego programu nie było, ale jazdy mieliśmy wspaniałe, ugalopowaliśmy się do woli. Były sesje foto, bo jak wiadomo zdjęć nigdy dość. Bryczka dla chętnych cały czas była dostępna, to również wielka przyjemność. Były też niekończące się spacery po plaży, tej przyjemności także długo nie zaznamy. 

62. Czy to film…. 62. To również artystyczne  ujęcie
63. Ostatnie galopy 64.  Morze po horyzont, radość po horyzont


W stajni podziękowaliśmy Kindze za niezapomniane przeżycia w siodle, oraz za elastyczność którą wykazywała, gdyż co tu dużo mówić – w tak dużej gromadzie, wśród młodzieży trochę starszej, zdarza się czasem zamieszanie czy niesubordynacja. Kinga w tym roku nie jeździła z nami (poza jazdą sobotnią i jedną wieczorną), ale zdalnie pilnowała porządku i przede wszystkim rozdziału koni.  A koniki ma wspaniałe: w dobrej kondycji, grzeczne, chętne – tylko jeździć. Chętnie się z nimi jeszcze spotkamy. Miło też wspominać będziemy Alę, która prowadziła z nami jazdy i robiła to dobrze, oraz bardzo pomocnego i niezawodnego Adriana. Podziękowaliśmy też mamie Kingi, czyli szefowej hotelu. Pani Danusia wykazywała elastyczność na ile mogła, przed nami miała dużą grupę i była bardzo zmęczona. Ale zupki robiła doskonałe.
W sobotę wieczorem spotkaliśmy się na ostatnim ognisku,  wypiliśmy trochę wina, trochę pośpiewaliśmy – ale każdy czuł na plecach powiew długiej podróży. Podziękowanie dostała Iwonka za sprawną organizację spotkania, a przede wszystkim za ciekawy i urozmaicony program. Dobrze się bawiliśmy każdego dnia. Rajdobóz jarosławiecki dobiegł końca. Baj baj morze po horyzont….

65. Ostatni grill 66. Ostatnie śpiewanie
67. Podziękowania dla organizatorki rajdobozu 68. Baj, baj morze po horyzont

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć

Tekst: Formisia
Zdjęcia:  Formisia, Karolina, Zbyszek i inni

XXII Rajd Starych Koni, Bieszczady 16 – 25.06. 2023

To Stare Konie już mają we krwi 
Że kiedy czerwiec się kończy, 
Wsiadają w bryki i pędzą na wschód, 
Gdzie czeka na nich koń rączy.

W połowie czerwca br przetoczyła się przez starokoński świat wiadomość, że nasz Dwernik się spalił. Była to wieść elektryzująca i niewiarygodna, ale przez dwa dni nie poznaliśmy żadnych szczegółów. Serce się ściskało na myśl o losie pogorzelców, jednak  każdy miał z tyłu głowy pytanie: co z naszym rajdem, odbędzie się czy nie…. Po dwóch dniach pojawiła się w internecie informacja, że całkowicie spaliły się tylko zabudowania gospodarcze wraz z zawartością, natomiast nie ucierpiały budynki mieszkalne, stajnia i zwierzęta. Straty Gosia z Jarkiem ponieśli ogromne – stracili prawie wszystkie maszyny rolnicze, których dorabiali się latami, poszła z dymem serowarnia, w której Gosia robiła sery dające dochód, całkowicie sfajczył się też sprzęt jeździecki, pracujący każdego  lata na ichnich rajdach. Ale nasz rajd nie został zagrożony – Józek przecież przywozi swoje konie i swoje siodła, a dochodem  dzieli się z Dwernikiem i nie byłoby sensu z tego rezygnować.  Więc dał hasło że mamy przyjeżdżać. Na internecie powstała zakładka do wpłat na rzecz pogorzelców, gdzie dość szybko środków przybywało, a Stare Konie brały w zbiórce czynny udział. 

1. Tuż przed rajdem 2023 przyszła  wiadomość, że spaliło się nasze ranczo w Dwerniku 2. Gospodarze Dwernika nie tracą jednak ducha


Tak więc 16 czerwca ruszyliśmy w drogę. Podróż jest mordercza, jednak każdego roku  dzielnie ją znosimy, a wiadomo że bez rajdu rok byłby ubogi i niepełnowartościowy. 
Widok zwęglonego budynku gospodarczego robił przygnębiające wrażenie, powiało smutkiem. Jednak Gosia z Jarkiem to dzielni ludzie, nie próbujący się poddać, siąść i płakać. Z pewnością mają swoją koncepcję jak wyjść na prostą, ale w międzyczasie w obejściu życie toczyło się pozornie bez zmian i także nasz rajd przebiegał wg utartych schematów. 

Wita niestety widok dość przykry, 
Spalone serowni zgliszcza. 
Pogoda kiepska, siąpi i leje, 
Sen z zadkiem w siodle się nie ziszcza.

Na rajd przyjechało 13 osób, w tym nowy kowboj Leszek. Konie przybyły te które znamy, z tym że Rodos i Hermes rajdowały dopiero drugi rok, natomiast całkiem nowym koniem był nie pierwszej młodości kasztanek Fant.  W tym roku aż 6 osób zadeklarowało chęć jeżdżenia na dwie zmiany, natomiast pozostała szóstka sama sobie przydzieliła konie które będą dzielić, więc codzienny ranny rytuał rozdziału koni nie miał racji bytu. Co prawda w pierwszy dzień szeryfa próbowała wyznaczyć kto kiedy pojedzie, ale bardziej dla zasady i śmiechu, bo wiadomo że  ostatnimi czasy absolutnie to nie wychodziło. Potem zrezygnowała. 

3. Stare Konie na rajdzie 2023 4. Nasz szeryf nadrzędny Józiu z nieodzownym sprzętem do pokonywania bieszczadzkiej gęstwiny


Ponieważ była nas mała grupka, Gosia nie miała nic przeciwko temu żeby każdy kto chciał obstalował samodzielny pokój. Aż 6 czy 7 osób chciało. 
Problem z rozdziałem koni nie dotyczył soboty, gdyż w sobotę padało od rana i nie było widoków na poprawę pogody. Szefostwo w osobach Józka i Jarka zaproponowało  dzień bezkonny, a w programie dnia pojawił się wyjazd do Ustrzyk Dolnych i tam wizyta w muzeum przyrodniczym i potem w Starym Młynie. Z przyjemnością zaakceptowaliśmy propozycję. W muzeum ustrzyckim byliśmy przed laty, jednak placówka przeszła absolutną metamorfozę. Nie jest to teraz jedynie zbiór eksponatów, teraz to ekspozycje multimedialne przedstawione w najnowszych technologiach. Pokazane w ten nowoczesny sposób flora i fauna Bieszczadzkiego Parku Narodowego, lokalna architektura i historia, były bardzo interesujące. Rzutem na taśmę obejrzeliśmy następnie muzeum młynarstwa w starym młynie z 1925 roku, który działał jeszcze na pełnych obrotach do roku 2007. Na czterech kondygnacjach pokazano kompletną linię do czyszczenia i mielenia zboża.  W młynie działa stylowa restauracja, gdzie rozgościliśmy się na południowy posiłek i zjedliśmy kisełycię. 

Pierwszy upadek nie z konia a z krzesła
Zalicza przy stole Kupa.
A grupa jedzie zoczyć przyrodę 
I zasiąść w młynie gdzie zupa.

SONY DSC
SONY DSC
5. Muzeum Przyrodnicze w Ustrzykach Dolnych 6. Muzeum młynarstwa w Ustrzykach Dolnych

 

Deszcz padał cały dzień. Po obiedzie ubraliśmy się galowo i dokonaliśmy uroczystego otwarcia rajdu. Były rozmaite trunki, aczkolwiek połowy nie dało się nawet spróbować. Wieczór spędziliśmy w jadalni na pogaduchach, wyjść do ogniska nijak się nie dało. Nowy kowboj Leszek, nie związany w żaden sposób z naszym ruchem,  zreferował gdzie nas namierzył i jakim trybem się tu znalazł. Okazało się że znalazł naszą stronę w internecie,  poczytał o naszych fascynujących rajdach, a przy okazji  rozpoznał na zdjęciach Formisię, która 30 lat wstecz uczyła go jeździć w jednym z podwrocławskich klubów jeździeckich. I tak po nitce do kłębka… 

SONY DSC
7. Uroczyste rozpoczęcie XXII-go rajdu w Bieszczadach 8. Nasza grupa


Dowiedzieliśmy się od Józka, że konie stoją w Wetlince Górnej, jakieś 15 km od Dwernika. Na szczęście w niedzielę dzień wstał słoneczny, więc zostaliśmy busem dowiezieni na kamping w Wetlince i mogliśmy zacząć rajdowanie. Niestety początek był dość nerwowy – na kamping nie dojechał sprzęt w postaci uwiązów i szczotek, więc po konie na pastwisko poszliśmy mając rozpięte wodze. Każdy złapał co mu w rękę wpadło i przyprowadziliśmy stadko na nie bardzo przyjazne podwórko, pełne żelastwa i braku czegokolwiek, gdzie moglibyśmy je uwiązać. Jedni coś tam znaleźli, inni oporządzali swojego konia z lotu. Jedyną szczotką jaką Józek gdzieś znalazł sam omiótł z błota wszystkie konie, a przy całym tym obrządku był dość nerwowy, bo generalnie było sporo zamieszania, każdy czegoś szukał i o wszystko pytał. Udało się wyjechać dopiero o 12.30, ale gdy w końcu nastąpił ten moment, odetchnęliśmy z ulgą.

9.  Zaczynamy rajd na kampingu w Wetlince Górnej 10. A hoj koniki …

 

Po chwili wjechaliśmy w cudny, pachnący świat i dobre humory wróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spory czas jechaliśmy u podnóża połoniny Wetlińskiej, widać było Chatkę Puchatka. Trochę kłusowaliśmy, ale nie za wiele, gdyż trawa była zbyt wysoka, a w takiej trawie nie wiadomo co jest pod nogami. Po wjeździe do prześwietlonego lasu natknęliśmy się na stado krów, więc znowu trzeba było wykazać ostrożność. Krowy prawdopodobnie uciekły z pobliskiego pastwiska, do którego my wkrótce dojechaliśmy i które mieliśmy pokonać po przekątnej. Pastuch elektryczny był opuszczony do ziemi (stąd ucieczka krów), więc wydawało się że mamy łatwo – jednak Melisa zaplątała się w kable i wpadła w panikę. Józek słynie ze stoickiego spokoju, który zachowuje we wszelkich trudnych momentach, więc kobyła po chwili wyczuła ten spokój i dała sobie oswobodzić nogi z niepotrzebnych sznurków.  Sytuacja została opanowana, jednak na dzień dobry trochę stresu zażyliśmy. Potem Józek asekurował pozostałe konie przy przechodzeniu przez zdezelowane ogrodzenie, gdzie jeszcze nowy Fant pod Marysią się zaplątał, tyle że niegroźne. 

11. Józek asekuruje konie przy przechodzeniu przez elektryczny pastuch 12. Cudny świat, Połonina Caryńska w tle


Po tym wydarzeniu czekała nagroda – przepiękne łąki i przepiękne panoramy, a wisienką na torcie była Połonina Caryńska, widoczna tuż tuż w całej krasie. Ostatecznie  dojechaliśmy do Brzegów Górnych, a była to nowa, dziewicza trasa, którą jechaliśmy pierwszy raz. Również pierwszy raz byliśmy na kampingu w Brzegach Górnych, gdzie spędziliśmy piękny czas w piękny czerwcowy dzień. 

13. Biwak w Brzegach Górnych  14. Byliśmy tu pierwszy raz

 

Gdy po biwaku druga grupa siadała na konie lekko padało. Jechaliśmy chwilę szosą, by w końcu wbić się w las. Od tego momentu zaczął się horror. Trasa była mega trudna, strome podejścia i trasa zarośnięta, mało przejezdna – ale to standard. Po chwili rozszalała się nawałnica, z nieba lała się ściana wody, zaczął się grad i burza. Pioruny waliły, białe kulki lodowe wbijały się w końskie grzywy, ulewa wlewała się we wszystkie kowbojskie zakamarki, peleryny nie stanowiły dostatecznej ochrony. Nawet jeśli udało się ochronić plecy czy tors, to i tak namakały spodnie i buty, więc dość szybko każdy był mokry jak szczur.  Gdyby jechać po stabilnej równej ścieżce, nasze cierpienia byłyby akceptowalne. Jednak teren był trudny, co rusz w poprzek ścieżki, i tak zawalonej pniami, gałęziami i błotem, pojawiały się niebotycznie głębokie jary, których dnem rwały wściekłe górskie potoki. Normalnie może nic tymi jarami nie płynie, ewentualnie jakaś cienka strużka. Teraz w ulewie na dnie każdego głębokiego jaru kłębił się oszalały żywioł. Szukanie objazdu było karkołomne, cały czas działaliśmy na bardzo stromym i śliskim terenie.  Gdy w końcu Józek decydował się na jakiś wariant, w każdym przypadku było to jakby rzucenie się do przepaści. Wydawało się że nie wyjedziemy z tej matni, może niejeden kowboj pomyślał: „czy my to przeżyjemy”? Andrzejowi dwukrotnie na okrąglutkiej Czantorii okręciło się siodło, co wymagało w tych dramatycznych warunkach przesiodłania. Czantoria słynie z tego że siodło się po niej kręci, ale na równej drodze nie ma problemu, wystarczy pocisnąć przeciwległe strzemię aby siodło wróciło na miejsce.  Jednak gdy jeździec wykonuje  akrobatyczne sztuczki wymuszone trudnościami terenu, siodło łatwo ląduje pod brzuchem. A przesiodłać w ulewie, na stromym zboczu, w plątaninie gałęzi, nie jest łatwo. Horror wydawał się nie mieć końca. Że nikt nie przeleciał koniowi przez łeb na śliskiej pionowej ściance, że w ogóle żaden koń się nie wywalił, to cud z nieba. 

Wreszcie na koniach ruszamy w góry, 
Burza częstuje nas gradem. 
Andrzeja siodło jeździ osobno, 
I trzeba rozstać się z zadem.

15. Na drugiej zmianie przeżyliśmy oberwanie chmury, burzę i grad 16. Były to  dramatyczne chwile

 

Ale wszystko ma swój kres, więc i nam się udało dotrwać do momentu, gdy wydostaliśmy się z matni na szosę. Szosy nie są marzeniem na konnych rajdach, lecz tym razem był to balsam na duszę. 
Dojechaliśmy wąziutką szosą do Nasicznego, gdzie zaparkowaliśmy konie w stanicy harcerskiej i skąd odebrał nas bus i odwiózł do Dwernika. Jeźdźcy na wozie również totalnie zmokli, gdyż wóz nie miał osłony i ulewa hulała po nim we wszystkich możliwych kierunkach. Gosia rozpaliła w jadalni w kominku i kto potrzebował, suszył buty i spodnie. Każdy z rozkoszą wskoczył pod gorący prysznic, a pyszny obiad dopełnił szczęścia. 
Tego wieczoru ponownie nie dało się siedzieć przy ognisku, więc spotkaliśmy się w jednym z domków kampingowych i spędziliśmy bardzo wesoły, wręcz rodzinny wieczór. 
Na rajdzie jest pięknie. 

SONY DSC
17.  Klimatyczny wieczór w  małym domku  18. Po przemoknięciu na jeździe w domku było ciepło i wesoło


W poniedziałek przed śniadaniem rozległo się na podwórku wołanie, że uciekły nasze konie w Nasicznem, więc jeśli jakieś chłopaki są już na chodzie, proszeni są o pojawienie się przy jeepie, gdyż pojadą do akcji. Okazało się że konie nigdzie nie uciekły, jedynie opuściły pastwisko i pętały się po stanicy. Podeszły do wiaty pod którą zostawiliśmy siodła i koce i zrobiły totalną demolkę. Wszystko zostało zdekompletowane, sprzęt bez ładu i składu poniewierał się po łące, w błocie i mokrej trawie. Może chciały się same osiodłać i wrócić do domu, kto wie co siedzi w końskiej głowie. Tak czy owak kiedy po śniadaniu przybyliśmy busem do stanicy, nikt niczego nie mógł znaleźć. Znowu zrobiło się nerwowo, gdyż z przyzwyczajenia każdy pytał Józka gdzie jest jego ogłowie czy czaprak, a przecież skąd on miał wiedzieć. Więc nerwowo burczał: „szukaj”. Oczywiście wszystko się znalazło, ale koce i czapraki nie wyschły po wczorajszej nawałnicy i  nie nadawały się do użytku (przezornie Józek przywiózł nowe), a siodła i ogłowia były totalnie upaćkane.  Każdy jakoś sobie powycierał swój ekwipunek i w końcu opanowaliśmy sytuację.

Konie zerwały wszystkie uwiązy 
I poszły raz zjeść coś inne, 
Siodła, czapraki, popręg i wodze… 
No i nie czuły się winne.

W końcu mogliśmy przystąpić do zaplanowanej części artystycznej, tak że kolejny rajdowy dzień powrócił na radosne tory. Tym wesołym akcentem było zarządzenie szeryfy, aby nowy kowboj wkupił się w szeregi profesjonalistów i zademonstrował swoją sprawność  – miał wypić strzemiennego z kieliszka ustawionego na zadzie konia, bez użycia rąk. W ubiegłym roku podobne zadanie czekało ówczesnych debiutantów, Marka i Jurcia, ale wtedy nie udało się tego dokonać, gdyż z powodu obcych koni w grupie stadko było zbyt elektryczne. Teraz Lechu zadanie wykonał,  toteż wolno mu było jechać z nami dalej. 

19.  Po demolce w Nasicznem siodłamy konie 20. Nowy kowboj pije strzemiennego z kieliszka postawionego na zadzie konia

 

A tego dnia jechaliśmy z Nasicznego do wiaty na zboczach góry Dwernik-Kamień. W tej wiacie bywamy co roku, ale teraz jechaliśmy  ze stanicy, czyli częściowo trochę inaczej. Najpierw jednak wbiliśmy się z szosy w las, pokonując na wstępie rów, przez który niektóre konie skakały. Z klasą zrobił to Rodos i Fant pod Marysią, ale Marysię wybiło poza siodło i ostatecznie wylądowała obok konia. Wgramoliła się sprawnie na swojego kasztanka i wąską ścieżynką typu góra – dół posuwaliśmy się coraz wyżej, stromizny, objazdy różnych przeszkód i błoto nie dawały odetchnąć. Głęboko w dole szumiał Potok Nasiczniański, okraszając całość. Maczeta Józka całą drogę pracowała na pełnych obrotach.  

21. Na trasie trzeba czasem konia przesiodłać 22. Bieszczadzka gęstwina

 

Pod wiatą spędziliśmy miły czas, wcinając smaczne łazanki i zapijając piwem. Zaczęło kropić, zaczęła też pohukiwać burza, ale wszystko się rozwiało i druga grupa znanymi ścieżkami podróżowała po biwaku do Dwernika. Przedzieraliśmy się przez pozarastane  gęste zakamarki leśne, ale też przez otwarte widokowe łąki, a nad Dwernikiem przez słynną niedźwiedzią łąkę, gdzie widzieliśmy kiedyś misia i gdzie panoramy oczarowują.  Na każdej jeździe trochę pogalopowaliśmy. 
Niestety po tej uczcie duchowej przyszła niezbyt miła wiadomość, a mianowicie okazało się, że pastwisko dla naszych koni znowu znajduje się wysoko w górach. W ubiegłym roku powodem zainstalowania koni wysoko w górach była susza i brak trawy na dole, ale w tym roku w Bieszczadach dużo padało, trawa wyrosła bujna, więc wydawało się że znowu zaparkujemy za przysłowiowym płotem. Z nieznanych powodów stało się inaczej.  Chodzenie po konie w góry to bardzo obciążające zajęcie, trasa jest stroma i wiedzie po niemałym błocie. Rano jest się w miarę wypoczętym, ale zaprowadzenie koni na pastwisko po kilku godzinach spędzonych w siodle to duże wyzwanie. Niestety nie było wyjścia,  każdy chwycił swojego mustanga i ruszył w drogę. Na szczęście od połowy trasy Józek pozwolił puścić konie luzem, gdyż są przyzwyczajone do tej marszruty i znają drogę, trzeba tylko na dole pokierować aby trafiły we właściwą ścieżkę. Do samej góry  poszło tylko kilku facetów. 

23. Biwak na zboczach góry Dwernik-Kamień 24. Odprowadzamy konie na pastwisko

 

Na ten wieczór znowu przygotowaliśmy zamach na Leszka, o czym oczywiście nic nie wiedział. Postanowiliśmy go ochrzcić, tak jak kiedyś Macieja. Zamierzaliśmy to zrobić w Sanie, więc pod wieczór szeryfa zarządziła ubrać się odświętnie i pomaszerować na San. Jednak San okazał się dość wezbrany i mała plaża którą mieliśmy na myśli zniknęła pod wodą.   Pokręciliśmy się więc na moście i wróciliśmy na naszą rzeczkę za domem, czyli nad potok Dwernik. Poszukaliśmy dobrego miejsca i szeryfa przemówiła. Wywołała oseska na środek, powołała chrzestnych w osobach Formisi i wuja Woyta i zakomunikowała zdziwionemu kowbojowi co go czeka. Następnie poprosiła aby zdjął  kapelusz i nałożył czepek, a za czepek posłużyły Reni koronkowe majtki  z zaszytymi nogawkami. Leszek doznał szoku, ale ani na chwilę nie wypadł z roli. Chrzestny przemówił: „przyjmując obowiązki rodziców chrzestnych zobowiązujemy się wychować go na prawego członka społeczności jeździeckiej, której naczelnym hasłem jest „koń najlepszym przyjacielem człowieka jest”, a bezwzględną zasadą postępowania jest dbałość o dobrostan konia, która jest ważniejsza od troski o własne wygody. W życiu rajdowym obowiązywać go będzie podporządkowywanie się świętemu prawu „szeryf ma  zawsze rację”, a starszym i mniej sprawnym uczestnikom należy pomagać”. Chrzestna zdjęła oseskowi czepek z głowy, szeryfa dokonała polania głowy wodą bieszczadzką z potoku nad którym staliśmy, po czym chrzestna nałożyła kapelusz. Następnie Lechu otrzymał laurkę wykonaną przez uczestników zgromadzenia, oraz prezent w postaci zielonej koszulki z rajdowym logo, jakie wszyscy mamy.  Zabawa była przednia, a nowy kowboj nie przestawał się dziwić, że spotkała go taka uciecha. Po tym obrzędzie wróciliśmy pod wiatę, zapłonął ogień i śpiew popłynął w czerwcową noc. 

Mieliśmy chrzciny jak się należy 
Bo nowy członek nam nastał, 
Sam nas wyłuskał w sieci na stronie 
I spędził z nami czas swój.

25. Chrzciny Leszka 26. Wieczorne ognisko

 

We wtorek po śniadaniu zgromadziliśmy się pod stajnią i spłynęło na nas miłosierdzie Józkowe – oznajmił że po konie potrzebuje tylko 2-3 facetów, reszta nie musi chodzić. Reszta ma tylko stworzyć kordon na ostatnim odcinku od mostu do stajni, aby konie nie rozbiegły się po podwórzu i aby zagonić je po drodze do rzeki. Była to piękna wiadomość, więc dzień dobrze się zaczął. Tak było każdego dnia, po konie lub z końmi chodzili głównie Leszek, który nieustannie się wkupiał, oraz Marek i Jurek, czasem ktoś jeszcze. Pozostałym kowbojom bardzo się to podobało. 
Przed jazdą kuty był Wiarus. Konie nagminnie gubiły podkowy w bieszczadzkich błotach, więc prawie co rano któryś był kuty. 
Tego dnia przyodzialiśmy zielone koszulki, aby nowy kowboj miał szansę skonsumować swój prezent. Celem jazdy była wiata pod Sękowcem, a pojechaliśmy przez góry, podobnie jak z zeszłym roku, aczkolwiek z mniejszą dawką błądzenia. Wyrąbywanie tunelu w gęstwinie szło jednak pełną parą, standardowo dużo było niskich gałęzi i wszelakich chaszczy. Trasa ta obfituje w niemiłosierne błoto, małe bagienka i liczne wiatrołomy, co wymusza  wieczne,  trudne objazdy. W końcu zobaczyliśmy San, jeszcze tylko trzeba było go pokonać. Po Sanie jeździmy latami rutynowo, z lewego  brzegu na prawy, z prawego na lewy, wiele razy. Jedynie w jednym roku nie pokonywaliśmy Sanu, gdy stan rzeki był bardzo wysoki. W tym roku stan był średni, więc hulaliśmy sobie po rzece w najlepsze, co nawiasem mówiąc jest dużą frajdą. Ale w tym dniu woda okazała się  wyższa niż średnia, więc tym co mieli niższe konie wlewała się do butów i wszystkim kręciło się w głowach. Nie jest to przyjemne. 

27. Jazda koszulkowa – łąki nad Chmielem 28. Biwak pod Sękowcem

 

Kawałek za rzeką była nasza wiata i zasłużony odpoczynek. Przyjechała pieczona kiełbaska i pączki, tradycyjnie spędziliśmy biwak w błogim, wesołym klimacie. 
Przed ruszeniem w drogę powrotną jedna kowbojka wyraziła protest co do pomysłu  ponownego forsowania Sanu wpław, gdyż w tamtą stronę nabrała do butów tyle wody, że nie zdołała się w czasie biwaku wysuszyć. Józek ponownie okazał miłosierdzie i poprowadził kawalkadę przez okoliczny most. Atrakcją dalszej jazdy był wyraźny ślad wilka. po którym jechaliśmy spory czas. Bliżej pastwiska zobaczyliśmy z kolei świeży ślad misia, więc emocje były duże. Na obu jazdach pogalopowaliśmy trochę, jednak za wiele się nie dało, gdyż trawa była wszędzie bardzo wysoka, a poza tym jak tu galopować gdy jest z góry czy pod górę, a tym bardziej w gęstej głuszy. 
Po obiedzie poszły wici, że trzeba wyprać w rzece derki utytłane w błocie w Nasicznem, gdzie konie zrobiły demolkę. Wiele osób było bardzo zmęczonych po całym dniu, szczególnie tych, którzy jeżdżą na dwie zmiany. Więc trudno się było zebrać. Doszło nawet do poważnej awantury na tym tle między dwoma kowbojami, aż trzeba było dwa koguty rozdzielać.  Ale grupka chętnych do prania się znalazła, a pranie polegało na wypluskaniu koców w rzece, czyniąc to do momentu, aż błoto się usunęło. 
Wieczorem na tarasie jednego z domków Leszek wydał przyjęcie pochrzcinowe, serwując wódeczkę i różne słodkości. Ponownie dziękował za nadzwyczaj miłe przyjęcie jakiego doznał w szeregach Starych Koni, obiecując wywiązywać się ze wszystkich stawianych mu zadań. 

29. Pojenie koni po powrocie z trasy 30. Pod domkami życie towarzyskie kwitło

 

Kolejny dzień (środa) wstał gorący i duszny. Dzień jak wszystkie inne zaczął się poranną gimnastyką, gdyż nieważne czy deszcz czy spiekota, czy wyspani czy niedospani, nic nie zwalniało od porannej gimnastyki, którą prowadził niezmordowany Wojtuś. 
Przed jazdą znowu któryś koń był kuty, znowu ktoś czegoś szukał, znowu ktoś dostał zjebkę od Józka. Jednak gdy wskakujemy w siodła, powraca spokój i dobry nastrój. Tego dnia jechaliśmy do Stuposian, trasą znaną, ale biwakiem było inne miejsce niż zwykle. Na początku drogi był mozolny, długi podjazd pod górę, po czym wjechaliśmy w zarośnięty las, gdzie Józek wyjął maczetę i wywijał nią jak Wołodyjowski szabelką. Wycinając tunel w gąszczu roślinności mruczał pod nosem: „ależ pozarastało”. Aż dziw że nie zerwał wiązadła w barku. W poprzek trasy stale leżało zwalone drzewo lub połamane, wysoko sięgające gałęzie, skutkiem czego było wieczne  szukanie objazdu, najczęściej w trudnych warunkach. Trasa do Stuposian jest na dużym odcinku bardzo grząska, pokonywaliśmy niezliczoną ilość mniejszych i większych kałuż w trawie lub wręcz błotnistych bagienek. Konie Józkowe mają wyćwiczony niezwykły dar równowagi, dzięki czemu przenoszą nas bezpiecznie przez te wszystkie trudności, ale i tak trzeba się w siodle nieźle nagimnastykować, żeby nie zawisnąć na gałęzi lub nie zanurkować w grzęzawisko. Na szczęście nikt nie spadł, ale spadały baty, kapelusze, a Kupcio musiał swojego konia przesiodłać. Na okrasę tych cierpień cieszyły oko nieprzebranie łany dzwonków, jaskrów i malutkiej tojeści, a prastare jodły są na tym odcinku prawdziwymi  pomnikami przyrody. W końcu dojechaliśmy do wiaty przy wjeździe do Stuposian, gdzie czekał lunch i zasłużony odpoczynek. Na koniu jest pięknie, ale zsiąść z niego po ponad dwugodzinnych akrobacjach też jest pięknie. 

31. Józek wywijał maczetą jak Wołodyjowski szabelką 32.  W Stuposianach Wisłok wpada do Sanu

 

W lesie za wiatą Wisłok wpada do Sanu, co także jest piękną atrakcją… o ile chce się pójść to zjawisko zobaczyć. 
W drodze powrotnej długi czas jechaliśmy szpalerem kwitnących jeżyn, a na koniec parę osób miało szczęście zobaczyć kupę niedźwiedzia, więc piękna zażyliśmy co niemiara. 

Na ścieżkach ślady misia i wilka.
Z koniem się rozstać choć trudno, 
To stale trzeba, ciągle coś spada,
A więc nie było tu nudno.
Kapelusz, palcat i peleryna,
Chusta, Marysia, podkowa,
Stawianej wódki nie da się wypić
Wątroba mówi: odmowa.

33. W drodze 34. Ślad misia

 

Na obu jazdach było trochę kłusa i galopu, aczkolwiek ze względu na trudną trasę za wiele poszaleć się nie dało. 
Czwartek znowu wstał upalny, do tego prognozy były burzowe. A jak prognozy są wyraźnie burzowe, to jedziemy na Gajówki. Bo na Gajówki trasa jest dość krótka, ok. 1,5 godziny i nie ma otwartych przestrzeni. Tak się złożyło że na czwartek zaplanowaliśmy wieczór wiankowy, więc krótka jazda była bardzo potrzebna.  
Znowu w początkowej fazie trasy pięliśmy się mocno do góry, tak że konie bardzo się upociły i stawaliśmy aby złapały oddech. Dalej trasa była usiana błotnistymi bajorami i w jednym takim bajorze Rodos zanurkował nosem w błoto, ale na szczęście podparł się na nadgarstkach i po chwili powstał. Cudem nie doszło do kąpieli konia i jeźdźca. Natomiast na końcu peletonu chłopaki zbierały grzyby, więc końcówka chwilami tak odstawała, że trzeba było na nich czekać. Było to trochę denerwujące, ale na biwaku dostaliśmy przepyszny makaron z grzybami (zebranymi poprzedniego dnia), więc w sumie dobrze że nie zostawili w lesie dorodnego prawdziwka czy kozaka, zbieranie grzybów w czasie jazdy się opłaca. 
W powrotnej drodze jeden kowboj zgubił pelerynę, której odzyskanie zabrało trochę czasu, a na naszym moście w Dwerniku doszło do spłoszenia się koni, gdyż jakiś pojazd podjechał pod końskie zadki zbyt gwałtownie. Było to dość niebezpieczne. Ale na koniec znowu był piękny akcent – pojechaliśmy na tyły wsi by trochę pogalopować, a przede wszystkim by ucieszyć oczy panoramami z łąk ponad wsią, które są bardzo malownicze. 

35. Koński parking na Gajówkach 36. Łąki nad Dwernikiem

 

Po jeździe pierwszy raz od paru lat mieliśmy trochę więcej czasu na odpoczynek i zbieranie kwiatów.  Nudne będzie stwierdzenie, że wianki powstały piękne, ale naprawdę każdy się  postarał. Do obiadu zasiedliśmy więc wystrojeni i ukwieceni, w doskonałych humorach. Na obiedzie mieliśmy gościa w osobie kolegi szeryfy, który przyjechał z wielkim baniakiem tokaju. Z przyjemnością wypiliśmy po kieliszku, po czym szeryfa wydała oświadczenie. Oświadczyła mianowicie, że struktury rajdowe tak się rozrosły, że  wymaga to powołania odpowiednich ministerstw. I niniejszym powołuje ministrów w osobach: 
– Wuja                Minister Spraw Zagranicznych 
– Dorota              Minister Rozwoju Rolnictwa  
– Andrzej            Minister Zachowania Zdrowia 
– Lalucha            Minister Leczenia Zachowań Maniakalnych 
– Renia                Minister Estetyki Życia 
– Ewa                  Minister Dziedzictwa Starokonnego i Historii
– Maciej  Minister Mniejszości Narodowych Półkuli Północnej 
– Stefan               Minister ds. Kultury Słowa 
– Marek               Minister Wetter In Arsch 
– Aldona              Minister Filozofii i Szkolnictwa Wyższego
– Jurek                 Minister ds. Kontaktów z Polonią
– Leszek              Minister Transportu 
– Józek                Minister Turystyki Konno – Geriatrycznej

37. Nowi ministrowie – Minister Estetyki Życia 38. Minister ds Kultury Słowa  39. Minister ds Kontaktów z Polonią

 

Każdy nowo powołany minister wychodził na środek i dostąpił uściśnięcia dłoni szeryfy. Chwile były podniosłe, każdy docenił wyróżnienie które go spotkało. Nie pozostało nic innego jak iść na most i kontynuować zabawę.
A na moście zabawa rzeczywiście mocno się rozwinęła. Najpierw tradycyjne Stefan częstował nalewką ze swej słynnej srebrnej zastawy, po czym tradycyjnie zatrzymywaliśmy samochody chcące przejechać przez most i nachalnie żądaliśmy myta. Miał być wierszyk, piosenka lub tanieć. Trzeba przyznać że oprócz jednego czy dwóch ponuraków pasażerowie wszystkich pozostałych aut wykazali się humorem i łatwo wpisywali się w role. Były śmieszne wierszyki i piosenki, m.in. szanty, były tańce góralskie i nie tylko. Ponieważ sami zaczęliśmy tańce, niektórzy turyści z chęcią się przyłączali. Wesołość eksplodowała i zabawa mogłaby trwać bez końca, ale ostatecznie przyszliśmy na most celem zwodowania wianków, więc przed zmrokiem należało to uczynić.  Z wiankiem zawsze trudno jest się rozstać, jednak wiadomo że gdy wianek dopłynie do morza, szczęścia czeka moc – a szczęścia nigdy nikomu za wiele. Więc płyń wianku, płyń, czyń swoją powinność. Tego roku wody w Sanie było na tyle dużo, że nie zachodziła obawa, że któryś zawiśnie na kamieniu i nie odpłynie. Popatrzyliśmy jak odpływają i wróciliśmy pod wiatę pełni dobrych myśli.

Przy Stefanowej naleweczce 
Wianki spłynęły wraz z nurtem,
Humory cudne, goście na moście,
Myto płacili nam hurtem.

Tego dnia przyjechała Kasia, więc pod wiatą odbył się koncert na najwyższym poziomie. Zabrzmiała gitara, dwie harmonijki i skrzypce. Śpiewaliśmy z wielkim zaangażowaniem, wieczór był niezapomniany. Hitem rajdu stała się ballada wujów – nasz Wojtuś skomponował muzykę, słowa ułożył nie znany nam brat Wojtusia Maciej.  Śpiewaliśmy tą balladę każdego wieczora. Powstały nowe zwrotki, dla panów i dla pań. Obie grupy śpiewały swoje kwestie na przemian. Było to wesołe, ale jednocześnie nostalgiczne i po prostu piękne. 

A przy ognisku chór męsko-damski, 
Całkiem nowiutkie linijki,
Skrzypce, gitara, strojone głosy, 
I piękne dwie harmonijki

40.  W wiankowy wieczór na moście pobieramy myto 41. Wielu przypadkowych turystów przyłączało się do zabawy
42. Zabawa była przednia 43. Tańce na moście
44. Chłopcy z szeryfą 45. Dziewczynki w całej krasie

 

W piątek było nie tylko gorąco, ale dostawaliśmy na komórki alerty ostrzegające przed niebezpiecznymi burzami. W planie była wyprawa do wiaty pod Białą Stajnią, gdzie pojechaliśmy wierząc że uda się uniknąć nawałnicy. 
Najpierw jedziemy znaną trasą wzdłuż Sanu, gdzie każdego roku jest trochę inaczej i gdzie zawsze trochę błądzimy. Tego roku ścieżka jest nieco udeptana, ale i tak dość trudna – zarośnięty busz, trudne zjazdy, rąbanie tunelu.  Cztery pierwsze konie posuwają się do przodu dość rześko, ale pozostałe zostają w tyle i w pewnym momencie gubią się w gęstwinie. Gdy czołówka zorientowała się że podróżuje sama, po pozostałych nie ma śladu. Stanęliśmy poczekać, ale nikt się nie pojawiał. W lesie śpiewały ptaki, ale żaden odgłos nie przypominał kawalkady jeźdźców. Zrobiło się nerwowo, aż w końcu usłyszeliśmy gdzieś z daleka wołanie: „przyjedźcie po nas”. Józek wraca szukać zgub i bynajmniej nie trwało to małą chwilę. Sprawy nie ułatwiał fakt, że mimo nieco udeptanej trasy w stosunku do poprzednich lat i tak plątanina wszelkiej roślinności była upiorna.  Wreszcie jesteśmy wszyscy razem i przedzieramy się dalej. Trzykrotnie przekraczamy San, było trochę kłusa i galopu. 

46. Trasa była upiorna… 47. … ale San był piękny

 

Udało się znaleźć wyjazd na wąską szosę, by po jej przekroczeniu wjechać na pechowe łąki nad Smolnikiem, gdzie każdego roku doświadczaliśmy niebezpiecznych incydentów. Tym razem nie mogło być inaczej, Melisa wpada w druty i reaguje paniką. Trawa jest bardzo wysoka, więc nie widać co się w niej czai, a te druty były tu już zeszłego roku. Zrobiło się zamieszanie, ale ostatecznie kobyła zostaje oswobodzona i podążamy dalej. Mijamy Smolnik nie zajeżdżając na naleśniki i podążamy nowymi ścieżkami do przodu. Trasa którą od tego miejsca wymyślił Józek jest nieznana i okazuje się być rzeką błota, której nijak nie da się pominąć. Konie brodzą w brejce sięgającej powyżej pęcin, ściana zarośli uniemożliwia wyjście z mazi i objazd tej matni. Józek wywija maczetą niemal bez wytchnienia,  busz jest upiorny. Nierówności pod nogami są traumatyczne, ale nasze koniki kolejny raz przenoszą nas bezpiecznie, a i nasza nabyta przez lata równowaga jest ponadnormatywna.

48. Busz 49.  Busz cd

 

Więc w końcu docieramy na biwak, pilnie potrzebując odpoczynku.
Pojedliśmy, pogawędziliśmy, poleżeliśmy na ławkach i na trawie.
Gdy po biwaku zebraliśmy się do powrotu, Józek zrezygnował z tej części trasy która wiodła przez breję, poprowadził szosą, gdzie ruch był dość duży, ale i tak było bezpieczniej. Potem wjechaliśmy z powrotem na smolnikowe łąki, gdzie tradycyjnie łatwo nie było. Rowy były chwilami głębsze od niejednego konia, na jednym z nich Wiarus odmówił współpracy. Powiedział „nie” i koniec. Długo trwało zanim dał się przeprowadzić, nie było to łatwe. A za chwilę znowu akcja – Andrzej na Czantorii wpadli do dziury, której nikt nie widział w wysokiej trawie i którą poprzednie konie cudem ominęły. Czantoria wygrzebała się jakoś, ale różnie się to mogło skończyć.

Chłopaki dzielenie chodzą po konie, 
Na zbyt wysoki szczyt góry,
A w czasie jazdy Józek wpadł w druty,
A  Andrzej wyszukał dziury.

50. Czasem rowy na trasie są głębokie na wysokość konia 51. Andrzej na Czantorii wpadli do głębokiej dziury, ale wykaraskali się

 

Szczęśliwie dotarliśmy do stajni, a gdy tylko pownosiliśmy siodła do środka przyszła taka ulewa, że świat zginął w wodnej kipieli. Biedne koniska przywiązane do drągów namakały w tej ulewie, a my czekaliśmy aż kataklizm minie, gdyż nijak nie dało się nosa wyściubić. Korzystając z okoliczności Józek okuł dwa konie, tym samym rano nie będzie roboty i zwlekania z wyjazdem. A gdy wreszcie przestało lać,  trzech chłopaków poszło w upiornym błocie zaprowadzić konie w góry – dzięki Wam kowboje.

52. Koniki niczym zmokłe kury podczas ulewy 53. Nie da się wyjść ze stajni, więc Józek okuje dwa konie


Po obiedzie zasiedliśmy przy ognisku i spędziliśmy zaczarowany  wieczór. Deszcz  uderzał w dach wiaty i ta delikatna deszczowa kanonada jak słodka melodia działała kojąco. Ponieważ trzy osoby wyjeżdżały rano do domu, tego wieczora szeryfa odśpiewała swój tradycyjny hymn, który jak zwykle ułożyła w tak zwanym międzyczasie i oczywiście był majstersztykiem. Poszczególne zwrotki wplecione są w niniejszy tekst. Podziękowaliśmy też Józkowi, chcąc aby wszyscy rajdowicze przy tym byli. Padło wiele ciepłych słów, z obu stron. Jak zwykle trudno było uwierzyć, że dopiero przyjechaliśmy, a tu już przychodzi wyjeżdżać.

54.  Wieczorne ognisko, odwiedziła nas Kasia 55. Szeryfa śpiewa hymn rajdu

 

No ale jeszcze nie koniec, jeszcze mamy całą sobotę. Z pewnością będzie kolejnym udanym dniem.
W sobotę mżyło trochę przy siodłaniu, ale co tam, w ostatni dzień zmoknąć to żaden problem. Józek zaproponował jedną wspólną jazdę, więc wóz nie wyjeżdżał, a Renia miała wolne. Wyjechaliśmy w las Dwernicki i smęciliśmy się trochę po jego mokrych ścieżkach, peleryny chroniły przed ociekającą deszczem gęstwiną. Jechaliśmy szpalerem kwitnącej jeżyny i czarnego bzu. Przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy w las po drugiej stronie, w kierunku Magury Stuposiańskiej. Krążyliśmy po nowych ścieżkach, las był senny, piękny i niezwykle nostalgiczny.   Niestety mega błoto powodowało że pod górę ciężko było wyjechać, a na dół konie zjeżdżały na zadach. Ponownie przecięliśmy szosę i pokonaliśmy niezwykle wzburzony, brunatny potok Dwernik, który huczał jak wielka rzeka. Wspięliśmy się do góry, mając w końcu potok głęboko w dole, a  przed nami    pojawiły się pomnikowe buki, niezwykle malownicze. Na końcówce Józek dwukrotnie rozsupływał druty ogradzające pastwisko, ale tym razem żaden koń się nie zaplątał. Była to nasza ostatnia jazda i tym samym zakończyliśmy rajd cali, zdrowi i bardzo zadowoleni.

56. Smęcimy się po mokrym lesie 57. Potok Dwernik

 

W ramach lunchu Gosia zaserwowała fasolkę po bretońsku i razem z Jarkiem postawili baniaczek domowej nalewki. Najedliśmy się fasolką do syta, ale wieczorem był jeszcze świąteczny obiad, podany pod wiatą. Pośpiewaliśmy potem dziarsko, ale tylko do 22, gdyż rano czekała długa droga do domu. Padło wiele kolejnych, ciepłych słów, a przede wszystkim zapewnienie że rajdować nie przestaniemy, a Józiu obiecywał zapewniać nam niekończące się  atrakcje i przygody.

58. Pożegnalny obiad pod wiatą 59. Pożegnalne ognisko

 

Ala, Dorotka, Renia, Aldona,
Ewa i Marek i Stefan
Kupcio i Andrzej, Jurek i Leszek
Wojtek no i szeryfa.
Wyróżniam tutaj wszystkich z imienia
Jak Wojtek na gimnastyce,
Trzynastu wspaniałych zapewne szybko
Zapisze się w Ewy kronice.

 

Rano do śniadania Kasia tradycyjnie grała na skrzypcach, więc nostalgia się pogłębiła. Ale przecież niedługo wrócimy, bo cóż to jest rok – minie jak z bicza strzelił.
A więc do kolejnego rajdu….

Dbajcie o zdrowie, zbierajcie siły,
Rok jest długi lecz zleci,
Przed nami przyszłość, przygód bez liku,
I rajd aż dwudziesty trzeci.

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.
Powrót do tekstu strzałką w górnym lewym rogu

Tekst: Formisia 
Zdjęcia: Formisia, Renia, Maruś, Leszek i inni

XXXII Spęd Starych Koni, Mysłakowice, „U Luizy”, 5 – 7.05.2023

Nadeszła wiosna, wonna, radosna,
nadzieją życia upaja się świat…

 

… a skoro tak, to Stare Konie ruszyły z początkiem maja na wiosenny spęd. Miejscem spotkania była tym razem agroturystyka „U Luizy” w Mysłakowicach, obiekt wcześniej nam nieznany, aczkolwiek zlustrowany w marcu br. Jest to ośrodek bardzo klimatyczny, zadbany, a szefowa Luiza jest osobą ciepłą, gościnną, i zarówno ona jak i jej załoga, cierpliwą. Nasza grupa jest co prawda bardzo fajna, ale  marudzimy czasem, a konkretne oczekiwania potrafimy śmiało zgłaszać. Gospodyni w każdej sprawie wykazywała dobrą wolę i elastyczność. M.in. dzielnie znosiła informacje o coraz to innej liczbie osób które przyjadą, bo trzeba przyznać że liczba ta była wyjątkowo zmienna i w ostatnich dniach mocno malejąca.
Ostatecznie na spędzie pojawiło się 16 osób, w tym Jola z Gerardem z Getyngi.

 

1. Agroturyatyka „U Luizy” w Mysłakowicach 2. Przyjechało 16 osób.

 

W ośrodku jest 15 koni różnych ras, w tym 5 quarter horse, 2 tinkery, gruby ślązak i 2 zimnokrwiste do zaprzęgu, stacjonujące chwilowo u kolegi. Są też psy, koty i przesympatyczne owce kameruńskie, bardzo towarzyskie.

 

3. Zwierząt u Luizy jest dostatek – na zdjęciu wyżej to nie niedźwiedź, to kaukaz. 4. Były pieski wielkie i całkiem maleńkie. 5. Kota nie mogło zabraknąć.

 

6. Furorę robiły owce kameruńskie – Zosia i Zuzia. 7. Owieczki za garść chrupków wchodziły na kolana.

 

Do dyspozycji mieliśmy pięć pokoi w budynku, oraz dwa domki drewniane stojące obok, wyposażone we wszystko co potrzebne do samodzielnego bytowania.
Luiza dobrze nas karmiła – serwowała bogate śniadania i smaczne obiady, a w tak zwanym międzyczasie częstowała herbatą, kawą i domowym ciastem, pałaszowanym  w okamgnieniu.

8. Część osób mieszkała w drewnianych domkach. 9. Luiza dobrze nas karmiła.

 

Część osób przyjechała w piątek do południa i te osoby zakosztowały pięknej, słonecznej pogody. Trzy dziewczyny dosiadły rumaków i pojechały z prowadzącą Wiktorią w teren. Pozostałe osoby wygrzewały się w słońcu, miło gaworząc i reanimując zmęczone organizmy ptasim koncertowaniem i szmerem płynącej obok rzeki Łomnicy.

… i tylko w górach śnieg biały został…

Uroki wczesnej wiosny zachwycały – świeża zieleń, kwitnące jeszcze drzewa (we Wrocławiu już przekwitały) i przede wszystkim widoczne na horyzoncie pasmo Karkonoszy ze Śnieżką na czele, pokryte ciągle śniegiem. Były to wspaniałe chwile, a jazda która miała być na początek krótka, wyszła dwugodzinna.

 

10. Jazda piątkowa – w tle Karkonosze w śniegu. 11. Nad urokliwym stawem.
12. Jazdy prowadziła klubowa instruktorka Wiktoria. 13. Świeży, majowy las.

 

Po obiedzie siedzieliśmy przy ognisku, popijając różne trunki i ciesząc się swoim towarzystwem. Na krok nas nie odstępowały dwie sympatyczne owce kameruńskie, które za garść chrupków wchodziły na kolana.

 

14. Wieczorne ognisko. 15. Miłe pogaduszki.

 

Niestety w nocy przyszedł deszcz i padał cały ranek. W programie były dwie jazdy konne, galopna i bezgalopna, a osoby nie jeżdżące konno miały zagwarantowaną przejażdżkę po okolicy dużą bryczką. Niestety pogoda zweryfikowała te plany i jazdy wierzchem zostały przesunięte o godzinę, a bryczkę  przełożyliśmy na niedzielę.
O
11 deszcz ustał, wyszło nawet słońce  i konni ruszyli w teren.

 

16. Wnuczka już w siodle, dziadkowie w emocjach. 17. Kolorowe stadko.

 

Obie jazdy się udały i pojeździliśmy do woli. Pod siodło poszły i tinkery i quartery, a jeździliśmy w prawdziwych westernowych siodłach, co było nowym doświadczeniem. Klubowa instruktorka Wiktoria poprowadziła innymi ścieżkami niż w piątek – jechaliśmy przez łany kwitnącego rzepaku, przyjazne łąki i miękkie, leśne ścieżki. Znowu byliśmy blisko gór, niestety ginęły częściowo we mgle, aczkolwiek obrazki i tak były zachwycające. Grupa galopująca poszalała na łąkach i leśnych ścieżkach. Westernowe siodła wywołały różne komentarze – Marysia stwierdziła że w takim siodle pustynię Gobi by pokonała, ale innemu kowbojowi było za twardo. Tym niemniej rzadko kiedy trafia się taka gratka.

 

18. W górach śnieg, na nizinach kwitną rzepaki. 19. Niezwykłe widoki, niezwykłe przeżycia.

 

Przed wyjazdem konnych w teren oglądaliśmy przez chwilę na ujeżdżalni jazdę w stylu western, gdyż w ośrodku Luizy uprawia się western riding, a jeden  quarter horse jest szczególnie utytułowany. Tego konia o wdzięcznym imieniu Hollywannshine szefowa udostępniła naszej koleżance Ani i Ania mogła popróbować reiningu. Holly ma na swoim koncie poważne sportowe osiągnięcia, w tym vice mistrzostwo Europy w reiningu w kategorii młodych koni. Siąść na takiego konia to nie byle gratka, a jeszcze zakręcić na nim młynka to z pewnością duże przeżycie.

20.  Zgaga miała fuksa dosiąść utytułowanego quarter horse o imieniu Hollywannshine. 21. Luiza na niemniej utytułowanym quarter horse o imieniu Red Bronco Bonanza.

 

W międzyczasie pogoda ustaliła się ponownie na pochmurną, lecz nie deszczową. O 15 skonsumowaliśmy obiad i poprosiliśmy aby jednak wóz przyjechał. Nie wiadomo co będzie w niedzielę, a sobotnie popołudnie jakoś trzeba  obejść. Pan woźnica (kolega Luizy, użytkujący jej zaprzęgowe konie), najpierw odwołany, teraz przywołany – pojawił się bez sarkania i 11 osób ruszyło na wycieczkę.

22. Ruszamy na wyprawę wozem konnym. 23. Nalewka gwarecka neutralizowała chłód.

 

Objechaliśmy Mysłakowice wkoło, słuchając opowieści o tym co po drodze mijamy. Przede wszystkim zobaczyliśmy budynki nieczynnych Zakładów Lniarskich „Orzeł”, który to zakład był w dawnych czasach jednym z największych producentów tkanin lnianych w Europie. Tradycje lniarskie Mysłakowic sięgają bardzo odległych czasów. Mieszkańcy tych terenów żyli m.in. z chałupniczego przędzenia i tkania lnu, ale w 1839 roku król pruski Fryderyk Wilhelm III zadecydował o budowie zakładu z prawdziwego zdarzenia, o nowoczesnych jak na tamte czasy rozwiązaniach technicznych. Zakład stał się  przodującym w Europie. Po II wojnie światowej przeszedł w polskie ręce i nadal produkował len, tysiące metrów obrusów, serwet i prześcieradeł. Niestety w roku 1995 został sprywatyzowany, a w roku 2010 ogłoszono upadłość. Obecnie można zobaczyć jedynie ruiny. Jadąc dalej zobaczyliśmy pałac mysłakowicki, który przez wieki ulegał różnym przeróbkom i modernizacjom, miał też wielu właścicieli, m.in. właśnie Fryderyka Wilhelma, dla którego był ulubioną letnią rezydencją. Obecnie jest to szkoła podstawowa, a wnętrza straciły swój pałacowy charakter. Następnie mijając z daleka kościół dowiedzieliśmy się, że daszek nad wejściem podtrzymują autentyczne kolumny z Pompei, które król pruski otrzymał w darze od króla Neapolu. Widzieliśmy to cudo tylko z daleka. Natomiast całkiem z bliska widzieliśmy wiele pięknych domów tyrolskich, jako że w latach 30-tych XIX wieku do Mysłakowic przybyli protestanccy emigranci z Tyrolu, zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron na skutek katolickiej polityki Habsburgów. Na nowej ziemi budowali domy w swoim rodzimym stylu, powstało ich w sumie ponad 50, z czego wiele zachowało się do dziś.

 

24. Nieczynne Zakłady Lniarskie w Mysłakowicach. 25. Pałac Habsburgów.

 

Wycieczka była dużą atrakcją, ale na wozie było rześko. Na szczęście mieliśmy różne polarowe okrycia, a Hania częstowała nalewką gwarecką, która była wspaniała i trzymała przy życiu. Po powrocie Luiza zaprosiła na gorącą herbatę i domowe ciasto, więc zregenerowaliśmy się i przed wieczorem ponownie zasiedliśmy przy ognisku. A na ognisku czekała kolejna niespodzianka – nasza gospodyni wyczarowała swojską kiełbasę i swojską kaszankę, więc mimo przejedzenia się ciastem rzuciliśmy wędlinę na ruszt i po upieczeniu pożarliśmy z wielkim apetytem. Gerard częstował dobrym winem, była też rajdowa „żołądkowa”, niektórzy preferowali piwo. Tak że wieczór upływał bardzo miło i smacznie, i tylko śpiewać się nie chciało,  choć mieliśmy  śpiewniki. Chciało się pogadać. Niektóre osoby widzą się relatywnie często, ale były osoby widywane dużo rzadziej, więc pogaduszki były potrzebą chwili.

26.  Piecze się kiełbasa. 27. Piecze się kaszanka.

 

W niedzielę było znowu pochmurno, lecz na szczęście nie lało, co wcześniej  prorokowano. Na jazdę konną wybrały się cztery osoby, natomiast siedem ruszyło w góry – co też było w programie spotkania. Celem wyprawy pieszej była góra Mrowiec  koło Mysłakowic, mająca dość ciekawą historię. Góra była bowiem ulubionym miejscem  wędrówek Fryderyka Wilhelma, który ze szczytu delektował się widokiem Karkonoszy (sam Mrowiec należy do Rudaw Janowickich).

28. Na szczycie góry Mrowiec.  29. Fotek nigdy za wiele.

 

Król razem ze swoim zaprzyjaźnionym generałem tworzyli z pasją krajobraz sentymentalny między Mysłakowicami a Bukowcem, włączając w program także górę Mrowiec. Wytyczono na jej zboczach wiele wypielęgnowanych ścieżek, ale przede wszystkim na szczycie stanęła wieża widokowa i słynny kamienny stół, przy którym spożywano posiłki w romantycznej scenerii. Król lubił tam bywać, popijać wino i cieszyć oczy panoramą gór. Teraz my mieliśmy tą przyjemność, aczkolwiek po wieży i stole nie ma śladu, a drzewa tak porosły, że Karkonoszy za bardzo nie widać (widać je z polanki podszczytowej).  Szczyt to teraz kupa kamiennych bloków i resztki wykutych schodków, ale przyjemnie było się na nią wdrapać i poczuć po królewsku. Tym bardziej że góra choć niewielka,  (513 m) wycisnęła jednak sporo potu podczas jej forsowania.

 

30. Górzyści schodzą ze szczytu. 31. Józek sprawdza czy rozkwitające konwalie już pachną.

 

Po powrocie z wycieczki znowu zostaliśmy ugoszczeni herbatą, kawą i wspaniałym ciastem, udało się też nabyć jajka od podwórkowych kur i swojską kiełbasę. Pogadaliśmy jeszcze z Luizą i dobrze nastrojeni ruszyliśmy do codziennych obowiązków. Akumulatory zostały naładowane i…. pewnie jeszcze tu wrócimy.

 

32.  Przyjedziecie jeszcze? 33. Luiza

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć  (powrót do pierwotnego rozmiaru strzałką  ← w górnym pasku zadań)

 

Tekst: Formisia
Zddjęcia: Formisia, Hanka Olowa, Iwona, Wiktoria i inni

 

Moje refleksje po odejściu Krzysia Lorenza

Krzysiu Drogi!                          

 

Bardzo chciałem Cię osobiście pożegnać, w swoim imieniu i w imieniu „Starych Koni”. Okazało się to wszakże niemożliwe. Wobec tego piszę tych kilka moich refleksji z Tobą związanych.

Na przełomie lat 50.-60. pracowaliśmy w tej samej Katedrze Chemii Fizycznej na Politechnice Wrocławskiej i od tej pory datuje się nasza znajomość i przyjaźń. Zawsze miałeś jakąś pasję której poświęcałeś się bez reszty, a gdy przedsięwzięcie z tym związane doprowadziłeś do  rozkwitu zostawiałeś innym kontynuację Twojego dzieła, a sam zabierałeś się za coś następnego. A miałeś pomysłów zawsze wiele – założyłeś KTCh (Koło Turystyczne Chemików) na Politechnice. Potem był AKJ chyba najważniejsze Twoje dzieło. Kolejno zająłeś się z całą pasją robieniem doktoratu, a gdy ten już był na ukończeniu zapisałeś się do technikum leśnictwa, byłeś leśniczym i łowczym w Siennej w Górach Bialskich. Wróciłeś znów na Politechnikę, ale już nie na chemię, a na ochronę środowiska. Równocześnie organizowałeś i pilotowałeś wycieczki naukowe do przeróżnych zagranicznych oczyszczalni ścieków i podobnych instalacji. Pod koniec życia „wróciłeś do korzeni” –  zająłeś się historią ostatnich czasów swych rodzinnych stron – Drohobycza. Redagowałeś biuletyn Towarzystwa Przyjaciół Drohobycza – była to Twoja ostania pasja. Odkąd Cię znałem była przy Tobie ona, Żona  i wierny przyjaciel, Jarka, nawet w chwilach zawirowań.

Tu chciałbym trochę więcej powiedzieć o powstaniu AKJ-tu. Wszystko zaczęło się w Książu. W roku 1965 na turnusie „wczasów w siodle” było więcej „waletów” niż legalnych uczestników. W związku z tym inż. Dąbrowski (wówczas vice-dyrektor Stada Ogierów) zorganizował dla nich  dodatkowy turnus. To chyba  właśnie wtedy rzuciłeś hasło – „załóżmy studencki klub jeździecki”. Reakcje były różne, ale Ty zebrałeś kilku entuzjastów podobnych do Ciebie (Mirek Soroka, Czesio Nowak, Janek Hołowiński) i przystąpiliście ostro do działania. W efekcie już 6 grudnia tego roku został zarejestrowany Akademicki Klub Jeździecki przy Radzie Okręgowej ZSP.  Ty zostałeś pierwszym prezesem Klubu,

 Odzew ze strony braci studenckiej był natychmiastowy. Na zebraniu organizacyjnym największa sala audytoryjna na Politechnice nie zdołała pomieścić chętnych do zapisania się do klubu. Wszakże na razie prócz nazwy nie było niczego – stajni, koni, instruktora, siodeł, paszy, niczego. Dzięki Twojemu entuzjazmowi i umiejętnościom wkrótce zaczęło wszystko powstawać. Klub zaczął prowadzić działalność szkoleniową (powstała „Akademia Jeździecka” z rektorem Heniem  Geringerem), sekcja sportowa oparta na początku na dwóch jeźdźcach (A. Szmyrka i M. Olszowski), wkrótce dołączyli następni. Ze starej obory na Osobowicach powstała stajnia, siodlarnia i magazyn paszy, znalazły się też i konie, a od wojska klub otrzymał 10 kulbak. Instruktorem został mjr Wacław Zieliński (przedwojenny oficer 15 płk Ułanów). Rozpoczęły się regularne jazdy rekreacyjne, a już w następnym roku ruszył „I Akademicki Rajd Konny po Ziemi Lubuskiej”. Ty byłeś szeryfem drugiego turnusu tego rajdu. Klub rozwijał się, a w dodatku życie towarzyskie kwitło. Trzeba dodać , że wszystko to działo się w dobie głębokiej komuny. W latach 70. Klub był w pełnym rozkwicie, wtedy Ty zająłeś się innymi sprawami, jakkolwiek nigdy nie straciłaś z Klubem kontaktu.

Wagi powstania takiego klubu, którego Ty byłeś twórcą nie sposób nie docenić. Klub wychował wielu jeźdźców, trenerów, sędziów jeździeckich i innych działaczy. Dość powiedzieć, że w kilkanaście lat po powstaniu AKJ-tu, większość członków Zarządu  i Kolegium Sędziów Dolnośląskiego Związku Jeździeckiego a także trenerów, instruktorów i innych działaczy w Okręgu wywodziło się z naszego AKJ-tu.  Klub wychował też kilku jeźdźców, którzy osiągnęli sukcesy na skalę światową. Nie bez znaczenia też jest, a kto wie czy nie jest to najważniejsze, że przyjaźnie wtedy zapoczątkowane trwają do dziś. Wciąż byli członkowie AKJ-tu spotykają się by aktywnie spędzać czas. Twoja też w tym zasługa.

Na końcu nasuwa się mi taka refleksja – w życiu ma  się wielu przyjaciół, ale prawdziwych przyjaciół tylko kilku, Ty byłeś takim, nie tylko zresztą moim, prawdziwym przyjacielem. Za szybko odszedłeś!   

Andrzej Olszowski

 

16 kwietnia 2023 r.

Pożegnanie Krzysztofa Lorenza

Pożegnanie Krzysztofa Lorenza

Krzysio Lorenz był twórcą, członkiem założycielem powstałego w roku 1965 Akademickiego Klub Jeździeckiego składającego się ze studentów wrocławskich uczelni. Był jego pierwszym prezesem w czasach głębokiej komuny. Dzięki takim ludziom jak On młodzież akademicka bawiła się w „kowbojowanie”, ale też uczyła się życia i ciężko pracowała żeby utrzymać konie i klub. Krzysztof był szeryfem na I rajdzie konnym – pokazał, że ta rola wiąże się z ogromną odpowiedzialnością za ludzi i konie.

Los zrządził, że sprawuję dziś rolę szeryfa , choć wśród tu obecnych jest wiele osób bardziej zasłużonych dla środowiska jeździeckiego.

Kultywujemy tradycje AKJ jako grupa „Starych Koni”, jeździmy nadal na rajdy konne – bo przyjaźnie z  tamtych lat przetrwały do dzisiaj.

Żegnamy Cię Krzysiu!

Pożegnania są trudne i krótkie. Za krótkie jak na takie długie życie.

Zostaną nam w pamięci  wspólnie spędzone chwile.

Maria Geringer d’Oedenberg – szeryfa „Starych Koni”

Opole, 5 kwietnia 2023 r.

Jubileusz 25-lat Starych Koni i wigilia 2022

 

1997-2022

Wielki Jubileusz –
25 lat Starych Koni

i
Wigilia2022

Wrocław, 10 XII 2022 r.

25 LAT !

W roku 2022 stuknęło Starym Koniom 25 lat istnienia – ćwierć wieku dobrej zabawy,  ekscytujących eskapad konnych, ognistego tańcowania, wyczynów wodnych, górskich  i rowerowych, klimatycznych opłatków. W najśmielszych snach nikt się nie spodziewał, że ruch spontanicznie nazwany „Stare Konie” przetrwa tyle czasu, że wręcz będzie się z czasem umacniał i rozrastał, a spotkania staną się w rocznym grafiku wielu osób   ważnym punktem programu.
Przeżyliśmy rozmaite lecia – 10-ty, 20-ty, 30-ty spęd, X-lecie, XX-lecie, obecne XXV-lecie Starych Koni, 40 lat AKJ, 50 lat AKJ, rajd X, rajd XX… ileż to wspaniałych spotkań, przeżyć, pomysłów, niewyczerpany worek niespodzianek. Kreatywność jednych nieograniczona, niesłabnąca potrzeba innych uczestniczenia tych wydarzeniach.

Przeżyliśmy różne lecia – tutaj X spęd Starych Koni, Książ 2002

Spęd XXX,  Nowinka 2021
Jubileusz 10-ciu lat Starych Koni, Kąty Bystrzyckie 2007, tort jubileuszowy Jubileusz 20-tu lat Starych Koni, Karpacz  2017

 

Komitet organizacyjny aktualnych wydarzeń jubileuszowych (Hania Olowa i Marysia) postanowił połączyć Wielki Jubileusz i wigilię 2022 w jedno spotkanie. Termin ustalono na dzień 10 grudnia. Informacja poszła w świat i wkrótce zaczęły napływać zgłoszenia. Lista osób nieznacznie się zmieniała, co rusz ktoś ubywał, ktoś przybywał. Ostatecznie pojawiło się 37 osób. Miejscem spotkania była „Orbita”, lokal w kompleksie sportowo-widowiskowym przy ulicy Wejherowskiej we Wrocławiu, gdzie  obchodziliśmy już dwukrotnie wigilie i bardzo się wszystkim podobało. Były wtedy piękne, świąteczne dekoracje, dużo miejsca, nawet dla licznej grupy, smaczne jedzenie. Ważnym atutem tego miejsca jest duży parking i łatwość zaparkowania. Nie szukaliśmy więc nic innego.


Tym razem obstalowaliśmy podwójną imprezę, Jubileusz i wigilię – więc w planie był  pomiędzy jednym a drugim galowym posiłkiem spacer. W pobliżu są wały nad Odrą, park miejski, a nawet był przez chwilę pomysł wyprawienia się do Osobowic, powąchać stare kąty. Jednak rzeczywistość zweryfikowała te ambitne plany, program był tak napięty, że nie dało się nawet nosa wyściubić poza mury „Orbity”.

Goście się schodzą Jak miło się spotkać


Około godz. 14.00 Marysia otwarła zgromadzenie i powitała gości, w tym licznych  przyjezdnych. Najdalej, bo z Gdańska, przybyli Wojtek z Alą i gitarą. Z Warszawy zjawiła się Staszka, Kach i Jurek medialny. Ze Śląska przyjechał Olek kapitan z połowicą, a z Zielonej Góry Mścich, również z połowicą. Po powitaniu głos zabrał I prezes AKJ Krzysiu Lorenz i opowiedział jak doszło do założenie Akademickiego Klubu Jeździeckiego w grudniu 1965 roku i kto się do tego najbardziej przyczynił. AKJ wrocławski był jednym z pierwszych studenckich klubów jeździeckich w Polsce, był też jednym z najliczniejszych i najsprawniej działających. Przez cały okres swego istnienia posiadał własną stajnię, własne konie i sprzęt jeździecki, a w końcu nawet własny hipodrom (Świniary). Głównym inicjatorem powstania AKJ był Krzysiu Lorenz, ale wśród pierwszych zapaleńców i działaczy był też Czesiu Nowak, Mirek Soroka, Heniu Geringer, Jurek Olek i parę innych osób, w tym wielu całkiem zapomnianych. Krzysiu przyznał że mógłby długo mówić o początkach AKJ, ale czas gonił, a powodem spotkania były inne czasy.

Spotkanie otwarła Marysia Po powitaniu głos zabrał I prezes AKJ Krzysiu Lorenc

 

Następnie głos zabrała Hania Olowa i przedstawiła garść statystyki dotyczącej już Starych Koni, czyli naszego minionego ćwierćwiecza.
Wygląda to tak:
Spędów odbyliśmy 30, te 30 spędów spędziliśmy w 27 miejscach:  8 w Kotlinie Kłodzkiej, 5 w Kotlinie Jeleniogórskiej, 6 na Pojezierzu Lubuskim, 6 w Książu i okolicach, 2 w Wielkopolsce, 3 we Wrocławiu.
Bali było 13 w 10-ciu miejscach.
Rajdów było 21 – 6 huculskich w Beskidzie Niskim i 15 na dużych koniach. Rajdów na dużych koniach odbyliśmy 12 w Bieszczadach, 1 w Beskidzie Niskim, 1 na Pogórzu Dynowskim i 1 w Górach Słonnych. 10 rajdów było z codzienną zmianą miejsc, 11 gwiaździstych i mieszanych.
Rajdobozów było 21 – 8 w Rakowie, 8 w Komorzu, 1 na Mazurach, 3 w Salinie i 1 w Jarosławcu.
Na wigilijnym opłatku spotkaliśmy się 20 razy w 16-tu miejscach.
Statystyka jest tak imponująca, że dech zapiera. A biorąc pod uwagę że frekwencja na naszych ostatnich imprezach rośnie, można podsumować : „tak trzymać”.

Tak trzymać!!!


Po części oficjalnej o głos poprosiła Jarka, by spontanicznie wyróżnić dwie osoby, które w jej odczuciu szczególnie przyczyniają się do utrwalania wizerunku Starych Koni – Formisię czyniącą to piórem, Andrzeja Liska aktywnego kamerą. Było to bardzo miłe. Ale wyróżnień nie był koniec: Marysia miała dla aktywistów złote podkowy z ryżu, którymi uhonorowała wymienionych wyżej, ale także Krzysia Lorenca, od którego AKJ się zaczął, Ola, głównego przywódcę Starych Koni, Wojtusia, niezmordowanego gitarzystę i Jurcia medialnego, za całokształt dokonań filmowych.
W międzyczasie kelnerki wniosły obiad i przystąpiliśmy do spożywania. Obiad był wykwintny i smaczny, był to też czas żeby pokonwersować z sąsiadem z boku lub zza stołu, bo tego też byliśmy złaknieni. Obiad zakończyliśmy „zdrowiem konia”, obowiązkowo na stole – choć nie każdy się zdyscyplinował w tym względzie. „Zdrowie konia” wypiliśmy szampanem.

Obiad był wykwintny Po obiedzie odśpiewano „zdrowie konia”


Nasyceni przeszliśmy do drugiej sali i część rozrywkową spotkania zainaugurował Andrzej, pokazując nostalgiczny film z początkowych spędów Starych Koni, które zawsze niezmordowanie kręcił. Z rozrzewnieniem oglądaliśmy tamte spotkania, ale też rozczulające było jacy piękni wszyscy byliśmy…
No cóż, ale nikt się teraz specjalnie nie zmienił.
A w planach jest spotykać się do końca świata i o jeden dzień dłużej.
Po filmie pokazującym dawne spędy Andrzej pokazał film ze ślubu Ety i Paula w Australii, gdyż takowy się odbył w listopadzie i rzecz jasna była tam nasza delegacja.  Z przyjemnością zobaczyliśmy jak nasza koleżanka kwitnie tam na tych antypodach, ale  miło było też widzieć jakie piękne druhny miała na ślubie (Renia, Marysia, Dorota). Cała delegacja zaprezentowała się pierwsza klasa.
Czas naszego spotkania płynął w sielskiej atmosferze. W międzyczasie podjadaliśmy rozmaite wspaniałe ciasta, upieczone przez nasze dziewczyny, był też czas aby pośpiewać, trochę kolędy, trochę repertuar ogniskowy. Ale trzeba uczciwie przyznać, że na śpiewanie zbyt dużo czasu nie mieliśmy, program gonił.

Andrzej pokazał nostalgiczny film z początkowych spędów Atmosfera spotkania była radosna Był czas pośpiewać kolędy i piosenki ogniskowe


Bo oto Marysia wydala komunikat, że za chwilę odbędzie się konkurs rysunkowy, w którym uczestnictwo jest obowiązkowe. Rozdała kartki papieru, ołówki i podała temat – na jednej stronie narysować konia, z tyłu napisać „co mi konie dały”. Powiało niedowierzeniem, no bo jak tu rysować konia, gdy się rysować kompletnie nie umie. Ale nie było odwołania ani żadnej taryfy ulgowej, więc każdy dzielnie przystąpił do dzieła. Wyznaczono jury w osobach Jagi, Staszki i Jarki. Po pewnym czasie dzieła zostały zebrane i oddane jurorom, a w oczekiwaniu na werdykt raczyliśmy się słodkościami. Okazało się że jury mniejszą wagę przywiązywało do wartości artystycznej naszych  produktów, a bardziej do oryginalności wyznania: „co mi dały konie”, przynajmniej w odniesieniu do zwycięzcy. Bo zwyciężczyni, Iwonka, tak podsumowała co jej dały konie – radość, wolność i złamany kręgosłup. Wszyscy wiemy że Iwonka latem spadając z konie złamała kręgosłup szyjny, więc nikt jej nie zdołał  przebić w niezwykłości końskich doznań – wygrała bezapelacyjnie. Drugie miejsce przypadło Astrid, gdyż obrysowała swojego, całkiem zgrabnego konika  taką masą kwiatków i innych radosnych elementów, że nagroda się należała. Trzeci wyczyn należał do Aldony. Dziewczyny dostały nagrody, a po chwili zadrgały struny gitary i znowu trochę pośpiewaliśmy.

Marysia zapowiada konkurs rysunkowy Konkurs rysunkowy wygrała Iwona


W tym czasie kelnerki wnosiły na stoły kolejne półmiski i po chwili zasiedliśmy do kolacji wigilijnej. Rozdano opłatki, Marysia złożyła wszystkim ogólne życzenia świąteczne i tym samym znaleźliśmy się w nowym klimacie, w klimacie świątecznym. Był barszczyk z uszkami, ryba po grecku i śledzie, sałatka i różne pierogi, w końcu kutia. Wydawało się że po sutym obiedzie wieczorny posiłek nie będzie miał wzięcia, ale nic mylnego – wcinaliśmy ze smakiem. Ktoś nieśmiało wspomniał o planowanym spacerze, ale zrobiło się ciemno, a program nadal był daleki od zrealizowania, więc daliśmy spokój.

Pierogi na wigilii muszą być Kutia też….


Kolejnym punktem spotkania był quiz ze znajomości historii Starych Koni, autorstwa Formisi. Quiz polegał na tym, że na ekranie pojawiało się zdjęcie, a w ślad za nim pytanie – kto to, gdzie to, co to…  Dobra odpowiedź dawała 1 pkt bonifikacyjny, cząstkowa 0,5 pkt. Powołano jury w osobach: Iwona, Wandzia i Hanka Olowa do zliczania punktów. Zdjęcia były pokazywane bez zachowania chronologii i logiki, jeden wielki misz masz. Zdjęć było 42 i bynajmniej nie dotyczyły jedynie wyczynów jeździeckich, lecz różnych zdarzeń z bali, spędów, rajdów i wszelkich innych spotkań. Emocje były duże i czasem trudno było rozstrzygnąć kto pierwszy dał dobrą odpowiedź. Jury miało co robić. Ostatecznie po podliczeniu punktów zwycięzcą okazał się Olo, co nie było wielką niespodzianką. Olo prowadząc naszą stronę internetową jest „otrzaskany” z historią Starych Koni, a pamięć ma fenomenalną. Drugie miejsce zajęła Jaga, a trzecie Marysia. Cała trójka dostała nagrody, a nagrodą były małe popiersia koników z okolicznościową tabliczką i kokardką.

Historię Starych Koni najlepiej zna Olo – zwycięzca quizu Miejsce II zajęła Jaga, a III Maria Nagrodą było popiersie konika z kokardką 


Takiego konika dostał też Wojtek, który co prawda nie wygrał quizu, ale jego niezłomność  w gitarowych wyczynach jest godna nieustannego doceniania. Tym razem przyjechał  pociągiem znad morza z takim wielkim pudłem… brawo dzielny kowboju.
Chwilę pośpiewaliśmy, ten i ów wypił kolejną kawę, a tu już ogłoszono następną zabawę. Marysia z Hanką rozdały wszystkim papier kolorowy, do tego klej i nożyczki. Padło hasło: kleimy łańcuch na choinkę.  Pocięliśmy swoje papiery na wąskie paseczki i wśród śmiechu i pogaduszek każdy kleił swój łańcuch. Gdy były gotowe, dziewczyny zarządziły że cząstkowe łańcuchy sklejamy w jeden długi i kolorowy, którym ostatecznie ubierzemy jedną z choinek na sali, których było za plecami kilka. Była to piękna i klimatyczna zabawa, a przede wszystkim coś nowego, czego nigdy wcześniej nie wymyśliliśmy. Stworzyliśmy łańcuchowy krąg, by zachłysnąć się ciepłym, świątecznym klimatem. Ostatecznie giga-łańcuch wylądował na wybranej choince. Potem były fotki z łańcuchową choinką i fotki grupowe. Tym pięknym akcentem z żalem zakończyliśmy jubileuszowy spęd i jubileuszową wigilię.

Zrobiliśmy mega długi łańcuch nya choinkę Była zabawa
Każdy chciał mieć fotkę z choinką ubraną w „nasz” łańcuch Spędziliśmy piękny czas

 

Rozeszliśmy się z nadzieją na szybkie, kolejne spotkanie.

 

Tekst i opracowanie: Formisia
Zdjęcia: Formisia i inni
Wstawił na stronę: Olo