Archiwa tagu: 2024

XXI Rajdobóz Starych Koni, Jarosławiec 31.08. – 8.09.2024

W bieżącym roku rajdobóz Starych Koni odbył się ponownie w Jarosławcu, gdyż bardzo duża frekwencja rok i dwa wcześniej wskazuje, że jest to miejsce trafione. A skoro tyle ludzi chce tam przyjeżdżać, po co szukać czegoś innego. Przede wszystkim odpowiada nam stajnia, znane, bezstresowe konie, a także prowadzące jazdy dziewczyny, które trochę się zmieniały, ale każda sprostała zadaniu. Pasuje też  pensjonat, dobre jedzenie i klimat. No i morze za płotem – najwyraźniej urlop nad morzem jest dla wielu osób istotnym argumentem. Organizatorka obozu Iwona każdego roku proponuje ciekawy program, tak że czas poza jazdą konną jest wypełniony i atrakcyjny. 
Więc przyjechaliśmy znowu do Jarosławca.

1.  Pensjonat „Strażnica” w Jarosławcu 2. Stajnia „Horyzont” w Jaroslawcu


Jarosławiec to mały kurort na środkowym wybrzeżu pomiędzy Darłowem a Ustką. Leży wśród sosnowych lasów, a brzegiem na odcinku 2 km ciągną się klify osiągające 45 m wysokości. Mieścina ma rodowód XV-wieczny, dawni mieszkańcy trudnili się głownie rybołówstwem  i wydobywaniem bursztynu. Jednak już 100 lat wstecz wieś  została odkryta przez letników i ta jej funkcja zaczęła się gwałtownie rozwijać. Letnicy cenili sobie otoczenie sosnowych lasów oraz szerokie plaże  oddalenie od dużych ośrodków miejskich – i są to atuty działające do dziś. Nie bez znaczenia jest fakt, że kurort leży w pasie najczystszego w Polsce powietrza, silnie najodowanego, pozytywnie wpływającego na górne drogi oddechowe.

3. Jarosławiec 200  lat temu 4.  Jarosławiec dziś


Grupa licząca 26 osób zjechała w sobotę 31 sierpnia, późniejszym popołudniem. Miło się było spotkać, tym bardziej że niektóre osoby widzą się ze sobą dość rzadko. Zaraz po obiedzie udaliśmy się na plażę uwiecznić to miłe spotkanie wspólną fotką.  Kilka osób pojechało do Rusinowa na dożynki, inni zażyli spacerów po plaży, ciesząc oko spektakularnym zachodem słońca. Wieczorem siedzieliśmy w kuchni na piętrze, gdzie co rusz ktoś po coś wpadał, a Kach rezydujący tam od dłuższego czasu częstował własną, bardzo dobrą nalewką. Był to bardzo wesoły początek obozu.

Stare Konie zjechały do Jarosławca W dzień przyjazdu parę osób zaliczyło dożynki w Rusinowie


Obóz zaczęliśmy z przytupem – zaraz następnego dnia (niedziela) o ósmej rano   odbyła się gimnastyka pod wodzą Wuja Woyta, co jest wieloletnią tradycją zarówno rajdów jak i rajdobozów. Po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła do stajni  i  potem wierzchem na plażę. Jeździliśmy jak poprzednimi laty na dwie grupy, których skład zmieniał się w kolejnych dniach. Jazdy prowadziły znana nam Karolina i nie znana wcześniej Magda, obie robiły to bardzo dobrze, świetnie wpisując się w naszą bandę. Schemat codziennych jazd był taki sam – wjeżdżaliśmy na plażę, chwilę stępując i brodząc w wodzie, po czym prowadząca dawała hasło do galopu i pędziliśmy przed siebie pod wiatr. Odcinki galopu były krótsze lub dłuższe, było tych galopnych odcinków dwa, trzy lub cztery, w zależności od warunków. A głównie od tego, ile ludzi przebywało w tym momencie na plaży – staraliśmy się nikogo nie rozjechać. Na ogół budziliśmy entuzjazm wśród wczasowiczów, pozdrawiali i robili fotki. Na pierwszej jeździe zazwyczaj na plaży było tylko parę osób, co dawało duży komfort. Znacznie więcej było na drugiej i wtedy trzeba było uważać. Ale gdy jeździliśmy o siódmej rano, plaża była pusta i można było poszaleć.
Po plażowych przyjemnościach zjeżdżaliśmy do sosnowego lasu, gdzie w nieco innych   ale równie pięknych klimatach włóczyliśmy się po co rusz innych ścieżkach, kłusując lub galopując. Jazdy były bardzo piękne, dawały dużo uciechy, toteż absencja była dość umiarkowana. A jeżdżących konno było w tym roku aż 11 osób.

Pierwsza grupa w pięknych okolicznościach przyrody Druga grupa w niemniej pięknych okolicznościach przyrody


W niedzielę poza jazdą konną panował po-podróżowy luz, nie było ścisłego programu. Uprawiano plażing i spacery brzegiem morza, na zmianę z przeczesywaniem nadmorskich sklepików,  gdzie wabiły duże przeceny. Wieczorem część osób siedziała pod wiatą, gdzie panował znaczny chłód, miód na rany dla przegrzanych po tegorocznych upałach. Chłód nie pozwalał jednak siedzieć zbyt długo.
W poniedziałek od rana program był napięty – gimnastyka, jedna jazda z Karoliną, druga z Magdą, wczesny obiad i wyprawa rowerami do Darłowa. Rowery są w programie każdego roku, gdyż nadmorskie trasy rowerowe aż się proszą żeby ich zakosztować. Dzień był nieco chłodniejszy, więc dało się żyć. Uczestnicy wyprawy rowerowej korzystali z tej samej wypożyczalni rowerów co zawsze i przy okazji stwierdzili, że pojazdy są dużo lepsze niż poprzednio. Wyprawa rowerowa to ponad 30 km w dwie strony, więc można się  napedałować. Rowerzyści wyjeżdżają z Jarosławca na zachód, jadą najpierw lasem, potem przesmykiem między jeziorem Kopań a morzem, przy czym bliżej Darłowa widoki na morze się otwierają i jest bardzo pięknie. W Darłowie obowiązkowo jest postój w kawiarni, gdzie wyrównuje się zużyte kalorie ciachem lub lodami.

Wyprawa rowerowa do Darłowa Na rowerowej trasie Wyrównywanie spalonych kalorii w kafejce w Darłowie


W czasie eskapady rowerowej kilka osób nie uczestniczących w niej pojechało do Darłowa samochodem, a jeszcze inni wędrowali brzegiem morza, co zawsze jest dużą frajdą. Dzień był bardzo intensywny, ale wieczorem siedzieliśmy jeszcze na korytarzu na piętrze weseląc się, gdyż nie wszyscy chodzą spać z kurami.

Spacery brzegiem morza były każdego dnia – Zgaga Spacery cd – Jola


We wtorek oczywiście galopowaliśmy po plaży, a błękit morza i błękit nieba były wręcz nierealne.

Wojtek na Largo Jola na S-Mar
Ala na Wacku Andrzej na Sezamie

 

Ci co nie byli akurat na koniu zażywali morskiej kąpieli, ale zaznaczyć należy że woda w Bałtyku była ekstremalnie zimna. Przeczytaliśmy, że panowało tu zjawisko zwane  „bańka zimna”, to jest bańka wody o niewyobrażalnie niskiej temperaturze wśród bezmiaru morza znacznie cieplejszego. Gdy na plaży było co najmniej 30 st., bańka zimna miała temperaturę 9 – 11 st.  Bańka ta usadowiła się akurat w rejonie Jarosława i Darłowa… jednak wielu osobom to nie przeszkadzała.

Plażing Mewy i ludzie

 

Jazda konna i plażowanie nie stało w kolizji z buszowaniem po sklepikach, gdyż przeceny stale mamiły, a urlop jak wiadomo aż się prosi aby pozaglądać tu i tam i nabyć trochę dóbr niekoniecznie potrzebnych. Wręcz nie da się wrócić z takiej eskapady po nadmorskich sklepikach z gołą ręką (czytaj: pustą torbą). Daje to dużo radości.
W programie wtorkowym była wycieczka do Ustki. Urlopowaliśmy w tym rejonie trzeci raz, a nigdy dotąd nie byliśmy w Ustce. Tymczasem z przyjemnością stwierdziliśmy że jest to piękny kurort i wycieczka była bardzo udana. Ustka to stara kaszubska osada rybacka, a na starówce zachował się jeszcze średniowieczny układ uliczek, ze względu na wartość historyczną objęty ochroną konserwatorską. Z dawnych czasów zostało sporo rybackich domów szachulcowych, które sukcesywnie poddawane są renowacji.

Wycieczka do Ustki Zabytkowe domki szachulcowe w Ustce

 

Wśród tych uroczych domków powędrowaliśmy w stronę portu, by odbyć falochronem spacer w głąb morza, zobaczyć latarnię morską, syrenkę z łososiem w ręce, wpływające kutry i stateczki turystyczne. Syrenka ustecka ma stosunkowo młody rodowód, ale już powstała legenda, że pogłaskanie jej lewej piersi gwarantuje spełnienie marzeń. Co też skwapliwie uczyniliśmy. Morska bryza przyjemnie odświeżała powietrze, powodując że po miejskiej duchocie wracało życie i apetyt na dalsze wyzwania. Wracając z portu zahaczyliśmy o klimatyczną herbaciarnię, gdzie w miłej atmosferze, przy herbatce z aromatami i smacznych wypiekach, spędziliśmy późne popołudnie. 

Na falochronie w Ustce Ustecka syrenka
W klimatycznej herbaciarni w Ustce Herbatka aromatyczna i dobre ciacho


Środa była dniem spływu kajakowego, corocznej atrakcji morskiego rajdobozu. Z tego powodu jazdy konnej miało nie być, ale cztery osoby wynegocjowały przejażdżkę o 7.00  rano, gdyż dwie z nich nie wybierały się na spływ, a dwie uznały że dadzą radę. O 7.00 rano plaża jest pusta, więc można galopować bez końca, bez żadnych ograniczeń, tym bardziej że panuje przyjemny chłód, uskrzydlający jeźdźców i konie.

Maria na Koridzie Leszek na  Nikicie


Ale zasadniczym punktem programu był tego dnia spływ kajakowy. Tym razem był to spływ rzeką Unieść, czyli zupełnie innymi wodami niż dwa poprzednie. Kajakarze pojechali ok. 40 km do wsi Sianów, gdzie zaokrętowali się i popłynęli do wsi Osiek Ta niewielka rzeczka ma 26 km długości, a spływ odbywa się na odcinku 10 km,  częściowo też po Jeziorze Jamno. Wodniacy początkowo płynęli wąskim korytem wśród bujnej roślinności, przedzierając się przez gęste trzciny. Dopłynęli do progu wodnego, którym można było spłynąć lub kajak przenieść. Wszyscy wybrali wariant pierwszy, ale i tak na późniejszej trasie spotkali się z koniecznością przenoszenia kajaka, co było dodatkową przygodą. Dalej płynęli trochę lasem, trochę łąkami, potem pod nisko zawieszonym mostkiem wymagającym położenia się w kajaku na płasko. W końcu dotarli do jeziora Jamno. Rejs jeziorem trwał jeszcze ok. 20 min, by ostatecznie po 3 godzinach wiosłowania dobić do wsi Osiek, gdzie w ładnym pałacyku przewidziany był obiad. Cała wycieczka była bardzo udana, dobrze zorganizowana i wszystkim dała great fun.

Początek spływu kajakowego Słońce prażyło
Przepłynięcie progu wodnego Krajobraz był bardzo urozmaicony
Dodatkowe atrakcje na spływie Na jeziorze Jamno


Ale osoby nie uczestniczące w spływie bynajmniej nie próżnowały. Było plażowanie, wędrówki brzegiem morza, ryba w smażalni, wylegiwanie się na leżaku w ogródku z książką w ręce. Po południu niemała grupa trafiła do przyjemnej tawerny Corso, gdzie zjedli rybę ci którzy nie byli w smażalni, a wszyscy zakończyli biesiadę lodami. Wieczorem zmęczenie zrobiło swoje, więc dzień zakończyliśmy spokojnie przy Wojtka nostalgicznej gitarze.

Impresje Relaks w ogrodzie
Czas na lekturę  Wieczór przy gitarze


Czwartek był dniem występów estradowych. Ale dzień rozpoczęliśmy tradycyjnie – gimnastyka i jazda konna. Ugalopowaliśmy się do pełni szczęścia.

 

Poranna gimnastyka Iwona na Koridzie


Od lat rajdobozy miały hasło przewodnie, przy czym początkowo były to tylko przebieranki, nawiasem mówiąc bardzo kreatywne. Z czasem zrobiły się teatrzyki, coraz bardziej kreatywne. Gdy każdej kolejnej wiosny hasło zostało ogłoszone, zżymaliśmy się na „durny” pomysł, niemożliwy do przedstawienia. Ale gdy już spektakl trwał, zdumienie rosło, że kreacja może przybrać takie rozmiary. Nie inaczej było tego roku. Hasło brzmiało ni mniej ni więcej tylko: „Hop siup zmiana…”. Początkowo brzmiało ono nieco dłużej, lecz oryginał nie przeszedł przez cenzurę i zostało to co zostało. Gdy zobaczyliśmy hasło  na naszej stronie internetowej, większość osób jęknęła, że się poddaje. Ale występów nikt nie odwołał, więc  w czwartek późnym popołudniem przyszliśmy do teatru. Ustalono kolejność i zabawa ruszyła.
Pierwsi na scenę weszli Gabi, Kach i Maciej. Panowie zasiedli na krzesłach, a Gabi wygłosiła krótką prelekcję, przedstawiając jak na zmianę pracują owady, ptaki i… ci dwaj faceci.
Które owady pracują na zmianę?
Mucha pracuje od 6.00 do 22.00. Potem hop siup, zmiana i zaczyna komar, od 22.00 do 6.00 tnie jak szalony.
I tak to trwa od wiosny do jesieni, potem mają urlop zimowy.
A ptaki? Na przykładzie ptaków Gabi zaproponowała zagadkę, za dobrą odpowiedź  obiecując nagrodę.
A było to tak, bociana drapał szpak,
Potem była zmiana i szpak drapał bociana.
I były jeszcze trzy zmiany,
Ile razy szpak był drapany?
Nastąpiła konsternacja i szybkie liczenie który którego ile razy drapał. Zawiłość matematyczna była poważna, ale najszybciej łamigłówkę rozwikłała Doris i wygrała order „Jesteś zwycięzcą”.
Oczywiście szpak był zero razy drapany, wsłuchajcie się w wierszyk.
A faceci? Zasiedli na krzesłach deklarując gotowość do ciężkiej pracy, do której miała zagrzewać Gabi wybijając rytm: „hop siup, zmiana dup”. Chłopaki dzielnie się uwijali by sprostać zadaniu, ale… zmieniali tylko krzesła. Tak to się napracowali.

Swoją scenkę do hasła „Hop siup, zmiana” prezentuje Gabi ze swoimi chłopakami Bohater scenki Gabi 


Występem tym aktorzy wprowadzili publikę w wesoły, lekki nastrój, niwelując tremę następnych odważnych. Były oklaski i dużo śmiechu.

Dżentelmen z damą wrócili z balu… …dama plotkuje bez końca


W tym dobrym klimacie na scenę weszła dostojna para, dżentelmen we fraku i dama w seksownej czerwonej sukni i wysokich szpilkach. Najwyraźniej wracali z balu, gdyż dama lekko chwiała się na nogach. Szybko też zzuła szpilki, aby lepiej trzymać równowagę. Dżentelmen zasiadł w fotelu z gazetą w ręce, licząc że odsapnie po intensywnym wieczorze, ale dama podchmielona i mocno rozbawiona paplała bez końca. Najwyraźniej bawiły ją i zadziwiały ploteczki, zasłyszane czy podpatrzone tu i tam,  pokazujące przyjaciół w zupełnie nowych odsłonach

Proszę pana, proszę pana,
Zaszła u nas wielka zmiana:
Ewcia – przykład cnót wszelakich,
Koronkami odmieniona,
Miast się ubrać przyzwoicie
Demonstruje piękno łona,
Przykrywając je stringami
Czerwonymi, z dziureczkami.
Na ryneczku Koniakowa
Toples Ewy się podoba
I entuzjazm wzbudza w necie. 

Pan
Pomyśl tylko, co ty pleciesz!
To zwyczajne kłamstwo przecież.

Proszę pana, proszę pana,
Zaszła u nas większa zmiana
W konkurencji ujeżdżenia.
Walker dziś trenuje Zgagę;
Bajdka jej na głowę wsadził,
Łbem popycha ją przed siebie
I kopytem w portkach grzebie!
Hania-Zgaga pociągowa
Taszczy konia już bez słowa,
Na Walkera całkiem głucha.

Fe, nieładnie, fe, kłamczucha!

To nie wszystko proszę pana,
U Dorotki dzisiaj z rana
Koncert dała ptaków zgraja:
,ćwir, świr.. ku-ku.. świstowaja’!
Z instrumentem podfrunęły
I Dorotkę w kółko wzięły.
Akordeonistka rada,
„Lotem trzmiela” się przechwala
Granym z nut jako i z głowy.
Tak skończyła ich namowy.

To dopiero jest kłamczucha!

Proszę pana niech pan słucha,
Znowu knuje coś Szeryfa!
To zajęta, to znów wzdycha,
Bajek słucha, bajki czyta,
Pieców uczy się działania,
Różnych gazów stosowania.
I z ryzykiem się oswaja…
W kosmos leci!! (snadź ma jaja).
Przyholuje gwiazdę z nieba
Tej na piersi jej potrzeba.

To kłamczucha niesłychana

Co pan na to, proszę pana?
Zbyszek obiektywy zmieniał
Na żaglówce bryzę łapiąc,
Lecz Iwonkę przyfilował,
Jak się przekomarza z ptakiem.
Mewę chciała skontrolować,
Czy właściwie skrzydła składa.
A na fotce buzia cicha,
Już artyście nie przeszkadza…

Fe, nieładnie! Któż tak kłamie?
Zraz się poskarżę mamie.
Bardzo dobrze, drogi panie,
Zrób to zaraz – bez wahania,
To za sprawą skarżypyty
Śmiać się będzie w niebie mama.


Objaśnienia zwrotek dla Starych Koni spoza Magielka (grupa czatowa).

  1. Formisia, Ewcia, przesłała na Magielka fotografię czerwonych, koronkowych stringów z Koniakowa, które nałożyła na odzież w odpowiednim miejscu. Nosi się wszak nobliwie.
  2. Hania,  Zgaga, trenuje ujeżdżenie westernowe na koniu Walker. Ma kota o imieniu Bajdek (na cześć Bajdena).
  3. Dorotka, Doris, uczy się gry na akordeonie. Przesyła zdjęcia ptaków obserwowanych w ogrodzie, m.in. dudka na drzwiach garażu.
  4. Marysia, znana z kreatywności i niespożytej energii, na Magielku opisywała niektóre ze swoich licznych działań, sterowała telefonicznie naprawę pieca gazowego w domu, będąc w Pieninach.
  5. Zbyszek  – wioślarz, żeglarz i reportażysta – fotograf, bohater drugiego planu. Iwona znana jest z perfekcjonizmu w tworzeniu programu rajdobozów i z elokwencji.

Występ Laluchy i Wojtka wzbudził wielki aplauz, zabawa była przednia. Każda kolejna zwrotka wywoływała salwy śmiechu. Tekst powstał na kanwie „Kłamczuchy” Jana Brzechwy. Znaliśmy Alę z różnych talentów, ale jeszcze nie wiedzieliśmy że to poetka. Hm, co jeszcze w przyszłości pokaże? Brawo.
W kolejności wystąpili Jola z Gerardem. Zarówno oni jak i parę innych osób nie mieli przedstawienia, lecz raczej przesłanie, czy refleksję, czy po prostu chcieli się podzielić zmianą jakiej w życiu doznali. Jola wyraziła znaną prawdę: „Zamienił stryjek, siekierkę na kijek”. Gerard wystąpił jako podpora – tak jak i w życiu jest dla Joli podporą, w wielu aspektach. Resztę można sobie dopowiedzieć.

Jola i Ger mają teorię, że zmiany  są czasem  problematyczne Maja oznajmia, że zmienia styl życia


Majka z siostrą Sisters także przedstawiły zmianę jaka w ich życiu zaszła. Ułożyły limeryk, będący jednocześnie deklaracją.

Hanka Pewna zoolożka z AKJ z Wrocławia
Nie tolerowała birbanckiego bezprawia.
Picie z gwinta?! Dylu, dylu!

Tutaj Hania golnęła sobie z gwinta z przyniesionej flaszeczki. 

Maja Więc hop-siup i zmiana stylu:
Zwyczaj picia żabci-z-dupci od dziś ustanawia.

Po czym wyciągnęła buteleczkę w kształcie żaby napełnioną mocno procentowym trunkiem i obeszła salę częstując napitkiem, zapewniając tym samym, że tak już będzie – bo zmienia styl.  Nie trzeba przypominać, że Majka to znana biolożka badająca płazy, żaby przede wszystkim. Ale gdzie się ona zapędziła i w którym stawie wyłowiła kryształową żabkę z mocną zawartością? To pewnie Majki słodka tajemnica.
Zabawa była przednia, publika chętnie popiła wódeczki, co z pewnością ułatwiło zadanie następnym aktorom.
A następnie na scenę weszło małolackie trio w składzie: Iwona, Jaga, Ewa.  Dziewczyny w krótkich spodenkach, krótkiej spódniczce, podwórkowym dresiku, w czapeczkach z daszkiem i kokardach, zaczęły występ od kręcenia hula-hoop i skakania na skakance, wprowadzając w klimat. Po rozgrzewce małolatki gromko zaśpiewały i w takt przyśpiewki pokazały układ choreograficzny, demonstrując energiczne podskoki, zmieniające się co zwrotka.  

Trio się szykuje Wszelkie zmiany należy brać na wesoło

Trzymamy się za rączki, kręcimy się jak bączki.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
          Trzymamy się pod boczki, robimy duże kroczki.
          Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
Trzymamy się za rączki, skaczemy jak zajączki.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
          Trzymamy się za brzuszki, tańczymy jak kaczuszki.
          H
op, siup, dana dana, teraz będzie zmiana
Tupiemy bucikami, kręcimy bioderkami.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.


Wesołość się wzmogła, śmiech rozlewał się po sali. Po zakończonym występie dziewczyny jeszcze trochę poskakały na skakance i pokręciły kółkiem, ale zapowiedziały zasadniczą zmianę – teraz wy spróbujcie, kto następny, zapraszamy. Niestety tylko Dorotka zaryzykowała próbę, nikt więcej nie chciał podjąć rękawicy. Bo nie jest to takie hop siup gdy pesel uwiera. Tym niemniej rozluźnienie się pogłębiło i zabawa trwała dalej.   
W dalszej kolejności na scenę weszli Ela i Kornel. Ubrani w czarne kostiumy mimów, dodatkowo Ela w kitkach i czerwonych kokardach, Kornel z zieloną muszką. Do piosenki tej samej co w poprzednim występie, dowcipnie zademonstrowali scenkę „Hop siup, dobra zmiana”. Przedstawili w niej zmiany polityczne jakie w Polsce zaszły od powojnia do dziś.

Ela z Kornelem na poważnie Wszyscy pamiętamy te zmiany, chwilami ciarki szły po skórze

 

Z głośnika leciały najbardziej znane cytaty z przemówień przywódców z lat 1945 – 2024, a zaczął Gomułka, którego portret pojawił się na mównicy:  „W tym roku na każdego obywatela przypada po pół świni, a jak komuś mało, to może dostać jeszcze po ryju!”. Z głośnika popłynął wesoły przerywnik ”hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”, mimowie podskakiwali rozkosznie, a na mównicy pojawił się Gierek. Jak dobrze to pamiętamy: Możecie być przekonani, że my wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i nie mamy innego celu, jak ten któryśmy zadeklarowali: rozwijać kraj, umacniać socjalizm, poprawić warunki życia ludzi pracy. Jeśli nam pomożecie, to sądzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć. No, więc jak – pomożecie?” Dziś można się śmiać, ale puste półki w sklepach nie były w tamtym czasie do śmiechu. Żeby się nie rozklejać nastąpił kolejny  wesoły przerywnik – „trzymamy się pod boczki, robimy duże kroczki, hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”. Mimowie zademonstrowali te duże kroczki, symbolicznie pokazując dokąd wtedy doszliśmy, bo na mównicy pojawił się Jaruzelski. Tych słów na pewno nigdy nie zapomnimy: Obywatelki i obywatele! Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju”. Brrr… na szczęście „hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana” – i pojawił się Wałęsa. Z głośnika przemówił jako żywy: My naród! Oto słowa, od których chcę zacząć moje przemówienie. Nikomu na tej sali nie muszę przypominać, skąd one pochodzą. Nie muszę też tłumaczyć, że ja, elektryk z Gdańska, też mam prawo się na nie powoływać”. Zrobiło się weselej, tym bardziej że mimowie podskakiwali zabawnie, sekundując piosence lecącej z głośnika: „hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”. Zobaczyliśmy Kwaśniewskiego i usłyszeliśmy jego przestrogę: „Jarosławie Kaczyński, Lechu Kaczyński, Ludwiku Dorn… i Sabo!, nie idźcie tą drogą. Nie idźcie tą drogąAle i te czasy przemknęły jak meteor, bo „hop siup dana, dana, teraz będzie zmiana”. Na mównicy zobaczyliśmy Jarosława.  Jarosław miewa szokujące komentarze do różnych wydarzeń, jak np. ten: nie jestem zwolennikiem bardzo wczesnego macierzyństwa, ponieważ kobieta musi dojrzeć do tego, aby być matką. Ale jak do 25 roku życia daje w szyję, to, trochę żartuję, ale nie jest to dobry prognostyk w tych sprawach„. No cóż, mimowie robili co mogli by rozbawić towarzystwo, ale ciarki przeszły po niejednym grzbiecie. Więc historio tocz się dalej. „Hop siup… i nastał Tusk. Trwamy w Tuskowej rzeczywistości, który mówi: proste i jakże wielkie słowa, Polska będzie krajem szczęśliwych ludzi, Polki i Polacy będą dumnym narodem, nasze miejsce na ziemi będzie najlepszym miejscem na ziemi…” .Niech się stanie.  Aktorzy  zakończyli występ dłońmi podniesionymi w górę w geście zwycięstwa… i tego się będziemy trzymać. Spisali się bardzo profesjonalnie, mimo wszystko była to dobra zabawa.
Przyszedł czas na występ Józka. Józek zjechał do Jarosławca z zachrypniętym gardłem, więc na wstępie oznajmił, że  na scenie poszaleć nie może. Ale zaprasza na dwa ważne, specjalne starokońskie toasty, spięte akcesoriami, które chce ofiarować wszystkim uczestnikom zgromadzenia.

Józek chce wznieść ważne toasty Prezencik od Józka, dostali wszyscy

 

W tym celu proszę więc przyjąć ode mnie:
po pierwsze – odpowiednie dla szlachetnego medium toastowego naczynie (kufelek wraz z uzupełnianą zawartością);  po drugie – syntezę treści toastów niesioną przez znany nam skądinąd wizerunek (konik jarosławiecki)”.
Otrzymaliśmy zgrabne kufelki-kieliszki i papierowe koniki z życzeniami. Józek krążył po sali z dwoma butelczynami, w jednej był trunek ciemny, w drugiej jasny, Do tego toasty były następujące:
Toast I – refleksyjno życzeniowy – a medium w kufelkach ciemne:

  • Niech nasze grzywy zawsze będą bujne –  o maści siwej lub o dostojnej gładkości – bo to dowód naszych doświadczeń i przygód !
  • Niech nasze kopyta nie tracą wigoru, a nasz duch zawsze galopuje młodzieńczym tempem – z rozsądnymi interwałami !
  • Za te wszystkie przyjęte jabole, piwa, gorzałki i nalewki !
  • Za te noce, które przegadaliśmy i poranki, które przesypialiśmy !
  • Niech nasze ścieżki wciąż prowadzą do nieodkrytych pastwisk, a nasza przyjaźń nie rdzewieje jak podkowy okutego konia !
  • Pijmy za Stare Konie które ciągle mają młode serca.  

Hop siup, do dna!!! I zmiana – kufelki zostały napełnione jasnym trunkiem.

Toast II  –  medium jasne – oparty o 2 przesłanki:
Przyjaciel to człowiek, który wie wszystko o tobie i wciąż cię lubi !
Jak powiedział Julek Tuwim: „błogosławieni ci co nie mając nic do powiedzenia nie oblekają tego faktu w słowa”
Więc krótko – za naszą przyjaźń !! Hop siup, do dna.

Toasty się spodobały, a bardzo dobre Józkowe naleweczki okrążyły towarzystwo ze dwa razy. Ale za długo to pijaństwo nie mogło trwać, gdyż już zza kulis wyłoniła się kolejna para aktorów, Olo ze swoją połowicą Hanią. Hania przemówiła:
Kochani, życie leci, czas leci, wszyscy trwamy od zmiany do zmiany. My z Olem także możemy tutaj powiedzieć: „hop siup, zmiana” – bo dużo się u nas zmieniło. Nie ma nas na scenie, a przed sceną, bez przebrania, w zwyczajnych wizytowych ubrankach.  Olo zawsze wymyślał i przygotowywał program na nasze kolejne  rajdobozowe występy, lecz znów „hop siup, zmiana” – tym razem jesteśmy bez programu z różnych uzasadnionych względów. A pamiętając słowa Tuwima, które Józek przed chwilą cytował „błogosławieni ci co nie mając nic do powiedzenia nie oblekają tego faktu w słowa” – nie oblekamy, nie przedłużamy, dziękujemy za wysłuchanie, licząc na zrozumienie i obfite brawa.
Nie trzeba mówić, że brawa zabrzmiały obfite. 

Hania na wesoło prezentuje zmiany w jej i Ola życiu Marysia miała pokaz bardzo ambitny


Po Olach był czas na Marysię, która zakończyła tegoroczny teatr z przytupem. Najpierw jednak dłuższy czas montowała na scenie jakieś niezwykłe urządzenie, nie widoczne dla publiczności, gdyż montaż odbywał się za kotarką.  Następnie zrobiła krótki wykład o trzech stanach skupienia – stały, ciekły, lotny – przekonując, że między nimi mogą zachodzić w pewnych okolicznościach zmiany i jeden stan skupienia może   czasem przechodzić w drugi. Stan stały to jarzekła Marysiapatrzcie jak wyglądam, bo może was zaskoczyć zmiana. Po tych słowach weszła za kotarkę, tajemne urządzenie zaczęło wydawać dziwne dźwięki, by po chwili – hop siup – zza kotarki wyłonił się sporych rozmiarów bukłak, wypełniony po sam korek. To też ja, w stanie ciekłym – dobiegło zza kotarki. Potem coś się tam za kotarką dziwnego działo, coś zgrzytało, coś furczało, aż w końcu hop siup i w powietrze wzbił się tuman delikatnych piórek, które uleciały w bezkres. W ten sposób nasza Mania przeszła w stan lotny i po prostu odfrunęła.
W ten sposób występy zostały zakończone, tym bardziej że kolacja pachniała już na stołach, a po wyczynach artystycznych jeść się bardzo chciało. Pani Danusia przygotowała rozmaite przysmaki, bigos, leczo, śledzie na różne sposoby, wędliny, sałatki itd. Czekały nakryte stoły, więc wyczerpani przystąpiliśmy do biesiady.  A skoro stres minął, zajadanie przybrało wielki rozmach. Przyjechała Kinga z Magdą i wszyscy razem spędziliśmy piękny wieczór.

Kolacja po występach Były podziękowania dla osób funkcyjnych, były śpiewy

 

Korzystając z tak uroczystej okazji, w tym z okazji wizyty naszych gości, Wuja Woyt ciepło podsumował to nasze nadmorskie spotkanie, będące kolejną nietuzinkową przygodą. Podziękował Iwonie za perfekcyjną organizację, za atrakcyjny program i ciekawe pomysły. Podziękował dziewczynom ze stajni, za to że Kinga umożliwia nam dosiadanie wspaniałych koni, a Magda, Karolina i Ola przewodziły bezpiecznym, cudnym jazdom, wykazując przy tym dużą elastyczność i dużą cierpliwość,  bo choć jesteśmy fajną grupą, to jednak czasem marudzimy. Kuchnia również zadowoliła nasze podniebienia i generalnie zaznaliśmy tu dużej życzliwości. Więc prawdopodobnie za rok wrócimy znowu.
Na koniec Wuja odpalił gitarę i śpiewaliśmy do późnej godziny. Parę osób siedziało jeszcze potem na ogrodzie, gdyż noc była bardzo ciepła i spać było szkoda.

Ewa na Sezamie Doris na S-Mar
Jaga na Pepsi Maciej na Sezamie

 

Ale krótkie spanie nie przeszkodziło piątce jeźdźców stawić się o świcie w stajni.  Wczesne wstawanie nie jest może niczyim ulubionym zajęciem, ale o 7.00 rano zdecydowanie  lepiej się jeździ, szczególnie podczas gorącego lata. Tego piątkowego ranka na plaży było może 5-6 osób, więc galopy były długie i intensywne. Druga grupa jeździła zaraz po śniadaniu, więc też załapali dość pustą plażę. Niestety błogostan jaki nas ogarnął zmącił pewien wczasowicz. Gdy pierwsza grupa pomykała po plaży dość żwawym galopem, widząc w oddali spacerujących ludzi instruktorka, jak każdego dnia, głośno zawołała: „uwaga, konie jadą”. Wiatr i fale powodują, że spacerowicze  często nie słyszą tego ostrzeżenia, szczególnie gdy szukają muszelek i idą ze spuszczonym wzrokiem. Ale gdy usłyszą, grzecznie schodzą z drogi, jednocześnie pozdrawiają, uśmiechają się, robiąc zdjęcia. Tym razem jakiś starszy jegomość szedł naprzeciw galopujących koni, widział konnych dobrze, oprócz tego Magda głośno krzyczała,  Ponieważ coś takiego nigdy się nie zdarzyło, więc galopowaliśmy spokojnie, czekając aż gościu zejdzie. Ale gościu złośliwie szedł prosto na konie, nie mając zamiaru ustąpić drogi. Było ostre hamowanie, dosłownie w ostatniej chwili, niemal na jego klacie. Było to niebezpieczne i bardzo nieprzyjemne. 
Dzień spędziliśmy głównie na plaży, a wieczorem zebraliśmy się na ogrodzie, zasiadając przy stole do grillowanej kiełbasy. Takie wieczory są zawsze radosne, wesołe, chwilami nostalgiczne – dla takich spotkań trzeba i warto przyjeżdżać, nawet jeśli jest to związane z daleką podróżą. Gawędziliśmy przyjemnie, kiełbaski smakowały, a w końcu zabrzmiała gitara i siedzieliśmy do głębokich ciemności.

Wieczorny grill Wieczorne ognisko

 

W sobotę znowu znalazła się grupa chętnych do jazdy o 7.00 rano, gdyż przekonaliśmy się jaki to komfort gnać galopem po pustej plaży. Ugalopowaliśmy się do woli i  tradycyjnie wyjechaliśmy potem do sosnowego lasu, a sosenki o świcie miały niepowtarzalny urok. Druga grupa również zażyła dużo przyjemności, ale były to już niestety ostatnie jazdy na rajdobozie.  Zazgrzytała znana refleksja: „jak to jest, przecież dopiero przyjechaliśmy, a  już trzeba wyjeżdżać? Niewiarygodne”. Po jazdach jeszcze raz podziękowaliśmy dziewczynom za przyjemności jakich użyliśmy na końskim grzbiecie – Kindze, Magdzie, Karolinie, Agnieszce.  Raz jeździła z nami Ola, też wielkie dzięki. Jeszcze tu wrócimy.

Las sosnowy o świcie Podziękowania Kindze i jej współpracownicom
Na plaży Na plaży cd

 

Po obiedzie pojechaliśmy do niedalekiej wioski Naćmierz, gdzie zwiedzaliśmy skansen etnograficzny, działający od niedawna w starym młynie. Skansen usytuowany jest w dwóch budynkach, w jednym zebrane są pamiątki historyczne dotyczące regionu, w drugim pokazano urządzenia do produkcji mąki. Można prześledzić cały cykl produkcyjny od ziaren do mąki. Młyn pracował na pełnych obrotach jeszcze do roku 1999 i wszystkie urządzenia są nadal sprawne. Całe muzeum było bardzo ciekawe.

Skansen w Naćmierzu Zwiedzamy muzeum w Starym Młynie

 

Potem część osób pojechała do Darłowa, część wróciła do Jarosławca, były jeszcze ostatnie spacery, ostatnie przegalopowanie po sklepikach, bo a nuż coś ciekawego się jeszcze wypatrzy. Kupowaliśmy wędzoną rybę do domu i dodatkowe suweniry, bo jeszcze o kimś do obdarowania się zapomniało.

Ostatnie spacery Do widzenia

 

Ale przede wszystkim było pakowanie. Zakończyliśmy wspaniałą zabawę i w niedzielę po śniadaniu ruszyliśmy do domu.
Myślę że już będziemy planować kolejny wyjazd do Jarosławca.

 

Tekst: Ewa Formicka 
Zdjęcia: uczestnicy rajdobozu

XXIII Rajd Starych Koni, Pieniny 21 – 30.06.2024

Wszystkie wcześniejsze 22 rajdy które Stare Konie przeżyły były absolutnie fascynujące,  jubileuszowe i co rusz rewolucyjne. Ale rajd 2024 był szczególnie rewolucyjny, gdyż porzuciliśmy Bieszczady i Beskid Niski, przenosząc się w Pieniny. Rajd starokonny był zawsze synonimem słowa Bieszczady, te określenia wydawały się być jednoznaczne na wieczność. A tu nagle Pieniny. Powodów tej zmiany było wiele i długo dojrzewaliśmy do takiej decyzji. Ale co tu dużo gadać, Pieniny są dużo bliżej, a daleka podróż w Bieszczady stawała się dla wielu kierowców coraz trudniejsza. Coraz więcej uczestników rajdu najchętniej widziało się w roli pasażera czyjegoś samochodu. Nie da się też ukryć, że bieszczadzkie trasy naszych rajdów były trudne, nawet mimo tego, że w dużym stopniu pokonywane stępem. Właśnie ich duży stopień trudności wymuszał duże partie stępem. Mowa tu o trasach z Dwernika, ale tam ostatnio zakoczowaliśmy. Bardzo już się chciało jakiejś zmiany, więcej szerokich, rozległych panoram, mniej błądzenia, trochę więcej galopu kosztem mniejszej dawki wycinania tunelu w buszu aby móc przejechać. Oczywiście wycinanie tunelu w buszu, ciągłe błądzenie, strome wjazdy do wielu rzek, rzeki pełne niewyobrażalnie wielkich głazów, wąskie górskie ścieżyny zasłane zwalonymi drzewami trudnymi do obejścia, błota po końskie brzuchy czy wręcz bagna – to wszystko zostanie na zawsze w pamięci  i na zawsze będzie powodem do dumy że dawaliśmy radę. Ale…. trochę czegoś nowego, spokojniejszego, bardzo się już chciało.
Nasz nadszeryf Józek ma brata Andrzeja, który prowadzi podobny jak on koński biznes, w Pieninach. Po wielu pertraktacjach miejscem kolejnego, dwudziestego trzeciego rajdu, stały się więc Pieniny, a konkretnie Jaworki koło Szczawnicy. Ośrodek Andrzeja spełnia wszelkie warunki jakich oczekujemy, a istotnym elementem tej układanki było to, iż rajdować mieliśmy na koniach Józka, które znamy i kochamy i nie wyobrażamy sobie  dosiadać innych. Aby ten pomysł zrealizować konie Józkowe przeszły (też rajdem) z Sanoka do Jaworek 200 km, co jak się okazało nie było dla Józka problemem zaporowym.
​​

​​

1. Trasy naszych rajdów w Pieninach i Beskidzie Sądeckim 2. Ośrodek jeździecki Andrzeja Mosa w Jaworkach, nasza baza


Grupa 16 kowboi przyjechała zatem do Jaworek – 21 czerwca. Zastaliśmy bardzo ładny ośrodek, zadbany i ukwiecony, czekały przyjemne pokoje dwuosobowe z łazienkami, a konie miały pastwisko przylegające do budynku, więc nie groziło chodzenie po nie wysoko w góry. Kto miał okna z właściwej strony widział od rana stadko za oknem i słyszał kojące parskanie. Nawiasem mówiąc po pastwisku o świcie buszowały też łanie, a pewnego ranka było ich aż 17. Konie przybyły te które znamy – Eldik, Wezyr, Fikus, Czantoria, Rodos, Hermes, Weda, Emir, Linka, Wiarus i nowa Karmela. Wiarus był w tym roku  koniem prowadzącego, czyli Józka. Przyjechali: Wojtek z Laluchą, Marysia, Jaga i Walter, Aldona, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Dorota, Eta, Majka z siostrą Hanką, Leszek, Maciej warszawski i Kupcio.  Obiekt znajduje się na końcu Jaworek, prawie przy wejściu do rezerwatu Biała Woda, co jest atutem, gdyż było gdzie wieczorami spacerować.  A spacery były konieczne, gdyż byliśmy tak obficie i dobrze karmieni, że przed pójściem spać należało się przelecieć i spalić trochę tych pyszności które codziennie spożywaliśmy. Karmiła nas żona i córka Andrzeja, a wszystko co dziewczyny podawały na stół było swojskiego wyrobu i bardzo dobre. Andrzej wyrychtował elegancki wóz i osobiście nim powoził na codziennych trasach. Wszystko od początku się nam podobało i przeżyliśmy kolejną, piękną przygodę. Jazdy codziennie trwały po ok. 2 godziny w jedną stronę i tyleż z powrotem
Chociaż byliśmy w Pieninach, buszowaliśmy też po Beskidzie Sądeckim, gdyż Jaworki leżą na pograniczu tych pasm. Tak jak się spodziewaliśmy było dużo widokowych łąk i dużo galopowania po nich, ale zaskoczyło to, że zbocza gór po których pięliśmy się w wyższe partie są tak bardzo strome. Generalnie tutejsze góry nas zachwyciły, a piękna pogoda sprzyjała tym zachwytom.
Aczkolwiek była czasem niesforna.
W sobotę rano po obfitym śniadaniu udaliśmy się na pastwisko za domem odłowić mustangi, przy czym wyznaczanie kolejności jazd nie było konieczne, gdyż każdy wiedział którego dosiądzie i kiedy. Pięć osób jeździło na dwie zmiany, pozostali sami poustalali kto z kim jakiego wierzchowca dzieli i kiedy pojedzie.

​​

3. Pastwisko koni było za domem 4. Sobota – siodłamy


Tego dnia panowała wielka duchota i rokowania pogodowe były złe. Stromym zboczem pastwiska wdrapaliśmy się ponad posesję i chwilę drapaliśmy się jeszcze wyżej. Koniki dyszały, gdyż parność była dokuczliwa. Jaworki zostawały w dole, coraz dostojniej prezentował się po drugiej stronie masyw Radziejowej z jej najwyższym szczytem, Radziejową właśnie. Jechaliśmy na wschód. Wraz z przyrostem wysokości  zaczęło się chmurzyć, w końcu kropić i w dali grzmieć. Wyjechaliśmy na otwarte łąki, dotarliśmy do Przełęczy Rozdziela i  zmierzaliśmy granicą polsko-słowacką w kierunku góry Szczob, w masywie pomiędzy Beskidem Sądeckim a Pieninami Małymi. Ta góra nie była naszym celem, jedynie punktem orientacyjnym. Po chwili zaczęło padać, w końcu lać. Burza nas łatwo dogoniła i był moment, że galopowaliśmy pod burzowe zygzaki. Kto miał okulary, to z pewnością nic nie widział, bo ulewa nas zalewała. Trzeba się było całkowicie zdać na konia. Jak na pierwszy dzień rajdu, doznania były stanowczo za mocne.R
odziło się pytanie dlaczego galopujemy w tych dramatycznych warunkach, ale widocznie Józek chciał jak najszybciej uciec z tego feralnego miejsca. Wcześniej poubieraliśmy peleryny, ale ulewa była tak gwałtowna, że  każdy w końcu był mokry do majtek. Wreszcie zaczęliśmy zjeżdżać na dół, co dawało nadzieję na spotkanie z wozem. Gdy dotarliśmy na biwak  ulewa i burza minęły, ale przemoczeni doszczętnie jeźdźcy nie mieli się w co przebrać, gdyż w dobie upałów nikt nie zabrał na wóz nic na zmianę.  Wozowi dzielili się czym mieli, ale tylko połowicznie zażegnało to problem, gdyż sumarycznie tyle suchych ciuchów nie było. Na szczęście wyszło słońce, więc każdy ekspresowo się suszył, rozgrzewająco też działała tłusta zupa jarzynowa na baraninie. Wrócił dobry nastrój, skróciliśmy jednak maksymalnie czas biwaku, gdyż deszcz nie powiedział ostatniego słowa.

​​

5. Jechaliśmy w deszczu, potem w ulewie, wreszcie w burzy 6. Na biwaku wyszło słońce, a zupa wskrzesiła siły


Ci którzy jechali po raz drugi wskoczyli w siodła nie całkiem wysuszeni, wozowych natomiast czekała droga powrotna w przeciągu, jaki zawsze panuje na wozie gdy jest chłodno. Konnych wkrótce znowu dopadł deszcz, tyle że już nie ulewny, aczkolwiek peleryny były niezbędne. Pierwszy dzień rajdu był więc ekstremalny, ale dobry obiad i wieczorne ognisko wróciły  pozytywne emocje i ugruntowały je na dobre.

7. Wracaliśmy do Jaworek znowu w deszczu 8. Pogranicze Pienin Małych i Beskidu Sądeckiego


Tego dnia przyjechała Kasia, więc ognisko było bardzo muzyczne. Tym bardziej, że zadebiutowała nowa muzyczka, Doris, zaskakując towarzystwo nieznanymi wcześniej talentami. Doris dała recital na akordeonie, świetnie sobie poczynając. Zagrała kilka kawałków i aplauz był wielki. Potem grali w trójkę, a biorąc pod uwagę że Wojtek gra i na gitarze i na harmonijce, grały aż cztery instrumenty. Wieczór był bardzo klimatyczny, bardzo czekaliśmy na te chwile. Ogień skwierczał, muzyka i śpiew się niosły, gwiazdy przyświecały, istna sielanka. Miła była myśl, że to dopiero pierwszy dzień.
​​

9. Ognisko inauguracyjne 10. Doris zaskoczyła towarzystwo, dając koncert na akordeonie 


Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, pojechaliśmy na północny wschód, w głąb masywu Radziejowej.  Na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego Józek nie miał w planie nas wciągać, nie byłoby to możliwe. Dojechaliśmy mniej więcej do pół góry, ale cudność trasy była wielka. Najpierw sporą chwilę jechaliśmy wsią delektując się widokiem pięknej, drewnianej zabudowy. W Jaworkach jest sporo starych domów, a nowe  są budowane w nawiązaniu do starego stylu.  Jednak kto widział Jaworki 20 lat wcześniej, to z pewnością  poczuł wielki smutek – pustą kiedyś mieścinę, mającą zaledwie kilka domów, w sercu dzikiej przyrody, tak totalnie zabudowano, że łza się w oku kręci.  No cóż, na szczęście był koń i można się było wznieść ponad cywilizację, aby zobaczyć  cudną  jeszcze ciągle przyrodę ponad granicą możliwości budowania. A było czym się zachwycać, jak na dłoni widzieliśmy Wysoką – najwyższy szczyt Pienin, a także Trzy Korony, najbardziej spektakularny łańcuch w Pieninach. Zobaczyliśmy jeszcze jeden cud natury – bezkresny łan mieczyka dachówkowatego, rzadkiego kwiatka  chronionego, mającego status „narażony na wymarcie”. Miejmy nadzieję że na tej łące  nie powstanie nigdy nowe osiedle.

​​

                                 
11.  Łąki nad Jaworkami 12. Mieczyk dachówkowaty, zagrożony wymarciem

 

Ruszyliśmy dalej, a ze względu na stały wzrost wysokości był tylko krótki kłus i krótki galop w lesie nad łąką. W końcu droga wypadła w dół, by spotkać się z wozem, który nie mógł wyżej wyjechać. Józek szukał odpowiedniej ścieżki i wybrał bardzo niefortunnie.  Wybrał ścieżkę ekstremalnie stromą, którą zjazd był męczący, uciążliwy dla koni i dewastujący dla naszych kręgosłupów.  Trzeba się było prawie kłaść na siodle lub trzymać tylnego łęku, a stopy chwilami dyndały koło uszu końskich. Zjazd wydawał się nie mieć końca. W takich momentach, a było ich więcej, zadziwiała stromość Pienin i Beskidu. Ale w  końcu ta gimnastyka się skończyła, dotarliśmy na biwak, gdzie czekał wspaniały, krzepiący żurek. Na drogę powrotną Józek wybrał inną ścieżkę, aby ten nieprzyjemny pion ominąć, tym bardziej że teraz konie miałyby mocno pod górę.

13. Biwak pod Radziejową 14. Wszędzie wkoło widoki zachwycają


Wieczór spędziliśmy w ogrodzie, mając do przekąszenia arbuza i do popicia Jack Danielsa. Nie trzeba wspominać że wesołość panowała wielka, a szczególnie ubawiła towarzystwo opowiastka Kupcia, który jest mistrzem wesołych opowiastek. Była to opowiastka erotyczna o płaszczyku. Otóż pewna amazonka zmokła kiedyś na jeździe tak jak my poprzedniego dnia, ale nie myślała się zaziębić, więc zrzuciła wszystko z siebie i  dostała od kolegi płaszczyk przeciwdeszczowy, aby się czymś okryć. Gdy płaszczyk wrócił do właściciela, ten po powrocie do pokoju powiesił go na szafie. Zerkając na płaszczyk i widząc w myślach laskę która przed chwilą miała go na nagim ciele, nijak nie mógł spać, doznając też innych cierpień. Stwierdził że nie zmruży oka, więc wyniósł płaszczyk do pokoju sąsiada, mieszkającego obok. Rano sąsiad przyznał się, że nie wie co jest, ale nijak nie mógł spać, co spojrzał na płaszczyk, to spanie odchodziło. Więc wyniósł go na korytarz. Ubawiliśmy się setnie.
P
oniedziałek wstał dość rześki, więc powiało optymizmem. Oczywiście nikt nie życzył sobie deszczu, ale gorąco było bardzo dokuczliwe.
Dzień obfitował w zdarzenia. Najpierw przy siodłaniu koni dwie osoby osiodłały nie swojego konia. Wiedziały że jeżdżą na spółkę na karym, więc jak się trafił kary, to go osiodłały. Józek przechodząc obok załamał ręce, był to koń który za chwilę miał iść do zaprzęgu, nie nasz. Gapowicze musieli przesiodłać. Potem, gdy byliśmy już w trasie, Józek dostał rozpaczliwy telefon od Aldony, że wóz odjechał, nie zabierając jej i Ewy. Ponieważ nie miały numeru do Andrzeja, więc zadzwoniły do Józka, by ten dał cynk Andrzejowi, aby ten po nie wrócił. Andrzej będąc już spory kawał za domem, musiał karkołomnie zawrócić, aby zabrać zguby.
Tego dnia jechaliśmy na południe, na Durbaszkę, a trasa była niezwykle piękna. Właściwie każdego dnia mówiło się że tego dnia było piękniej niż poprzedniego, ale kolejnego mówiło się to samo. Wyjechaliśmy pastwiskiem do góry, potem chwilę podróżowaliśmy mniej więcej równą łąką, by zjechać w dół do innej części Jaworek. Po napojeniu koni w rzece i po przekroczeniu rzeki znowu droga prowadziła do góry, chwilę lasem, by ostatecznie wyjechać na kolejne łąki. Teraz wznosiliśmy się niezwykle urokliwymi łąkami na Durbaszkę, przez większość czasu mając Wysoką jak na dłoni. Jak morze falowały łany wysokiej trawy. Mijaliśmy duże stado owiec i pojedyncze, samotne drzewa. Panoramy stawały się coraz bardziej szerokie. Po prostu dech zapierało. Po osiągnięciu wierzchowiny znaleźliśmy się na lekko tylko pofalowanej ścieżce, którą galop trwał bez końca. Galopowaliśmy w stronę Palenicy, do miejsca gdzie dobrze widać Tatry.  Tatry były stąd na wyciągnięcie dłoni, ale w upalnym powietrzu widoczność jest nie najlepsza. Dało się jednak wyśledzić łaty śniegu na niektórych szczytach. Zawróciliśmy, galopując ponownie, by ostatecznie zjechać nieco niżej do schroniska ”Pod Durbaszką”. Zaparkowaliśmy konie w krzakach i udaliśmy się do schroniska, gdzie  czekała bardzo dobra kwaśnica, a kto miał jeszcze moce przerobowe, zamawiał szarlotkę. Siedząc przy drewnianym stole przed budynkiem  widzieliśmy jak na dłoni całe pasmo Beskidu Sądeckiego i cały szlak, którym jechaliśmy poprzedniego dnia. Było tak pięknie, że moglibyśmy tam siedzieć do końca świata.

​​

15. Podjazd na Durbaszkę 16. Schronisko Pod Durbaszką
17.  Sielanka i kwaśnica w schronisku 18. Łąki między Durbaszką a Palenicą


Droga powrotna przebiegała podobnie, aczkolwiek galopu było trochę mniej, gdyż więcej było zjazdów w dół. Tym niemniej od rzeki w której rano poiliśmy konie była znowu  stroma ścieżka w górę, po której Józek zarządził ostry galop. W tym galopie Rodos zgubił derkę, co było dla Formisi jadącej na nim sporym obciachem. 
Poniedziałkowy wieczór został wyznaczony na wieczór wiankowy, co było jednodobowym poślizgiem, ale jak wiadomo Noc Świętojańska jest wtedy kiedy szeryf postanowi, a nie wtedy, gdy chce tego kalendarz. Ledwo odprowadziliśmy konie na pastwisko i powrzucaliśmy siodła pod wiatę, już trzeba było ruszać na kwiatobranie i zasiąść do  dziergania wianków. O odpoczynku nie było mowy, należało zdążyć do obiadu. Każdy się uwijał jak w ukropie. Na obiedzie wszystkie głowy były ukwiecone. Z kwiatkami wkoło domu było dość marnie, ale każdy coś tam wynalazł i wydziergał. Surowcem była głównie przytulia, z dodatkiem tojeści, wierzbówki i żmijowca, a co ambitniejsze kowbojki wplotły w swoje rękodzieło poziomki, a nawet maliny. Po spożyciu dobrego jak co dzień obiadu ruszyliśmy na wieś szukać rzeki. Przez Jaworki przepływa Grajcarek, ale jak się okazało most był daleko od domu. Dzielnie ruszyliśmy w jego kierunku, stanowiąc  niemałą atrakcję dla wczasowiczów spotykanych po drodze. Wielu z nich pytało czy mogą fotografować – proszę bardzo, mówiliśmy.

19. Ciało profesorskie dzierga wianki 20. Wędrujemy szukać rzeki w Jaworkach, gdzie spławimy wianki

 

Na moście stwierdziliśmy niski poziom wody w rzece, co nie wróżyło dobrze naszym wiankom, które muszą przecież odpłynąć. Wraz z wiankiem mają odejść problemy, smutki, wszelkie zło. Żaden nie powinien zostać. A na to się niestety zapowiadało, wianki rzucone w wątły nurt zawisły na kamieniach. Wtedy nasz niezawodny Kupcio postanowił zaradzić tej przykrej sytuacji i bardzo karkołomnym, stromym nasypem zszedł do rzeki. Należy nadmienić, że miał rękę na temblaku, gdyż przyjechał na rajd poszkodowany ortopedycznie. Nie patyczkując się znalazł długi kij i popchnął te wianki, których dosięgnął. Niestety kilku nie sięgnął, więc patrząc w górę i widząc nasze zatroskane miny wszedł w butach do wody i wszystkie oporne wysłał do morza. Jak dobrze mieć przyjaciół zdolnych do poświęceń. Aplauz był wielki.

21. Na moście nad Grajcarkiem w Jaworkach 22. Kupcio pomaga wiankom odpłynąć


Resztę wieczoru spędziliśmy w wielkiej wesołości pod wiatą.
We wtorek gospodarze zorganizowali nam miłą niespodziankę. Był to spływ Dunajcem, główna atrakcja Pienin. Własnymi samochodami pojechaliśmy do Szczawnicy, gdzie przesiedliśmy się do autobusu turystycznego, wożącego turystów do Sromowiec Wyżnich, do przystani flisackiej. Tam chwilę czekaliśmy na nasze dwie tratwy, by po zaokrętowaniu się ruszyć w niebieską dal. Dunajec tworzy w Pieninach spektakularny przełom, wije się przez góry wieloma zakolami, a długość trasy od Sromowiec do Szczawnicy wynosi ok. 15 km i trwa ok. 2,5 godz. Mijane skalne ściany mają miejscami po 300 m wysokości. Tratwy to drewniane, połączone ze sobą czółna, stabilne i bezpieczne w porównaniu do pojedynczych dłubanek, którymi wożono turystów w minionym wieku. Płynąc widzimy najpiękniejsze partie Pienin, przede wszystkim Trzy Korony i Sokolicę, a flisacy barwnie opowiadają historię regionu, okraszając ją bogato dowcipami. Przełom Dunajca jest uważany za jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie. Była to piękna przygoda.

 

23. Przełom Dunajca to jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie 24. Spływ to piękna przygoda


Dopłynęliśmy do przystani w Szczawnicy i po lunchu w okolicznym barze pieszo wróciliśmy do centrum, gdzie stały nasze samochody. Ale przed powrotem do Jaworek postanowiliśmy jeszcze zwiedzić część zdrojową kurortu, choć upał zwalał z nóg. Więc najpierw  szukaliśmy chłodnej kawiarenki i lodów. Znaleźliśmy taką przystań, kawiarnię „Pokusa”, która spełniała wszelkie nasze oczekiwania. Taras pod drzewami zapewniał chłód, serwowali lody, galaretki i wszelkie napoje, a z głośników sączyła się nienachalna, relaksująca muzyka. Życie wróciło i zrelaksowani pomaszerowaliśmy zwiedzić Zdrój, w tym pijalnię, po czym ruszyliśmy do Jaworek.

25. Szczawnica – część uzdrowiskowa 26.  Maciej jubilat


Tego dnia Maciej miał urodziny, więc spontanicznie wchodząc do jadalni odśpiewaliśmy mu „Sto lat”, zaskakując jubilata. Pojawiło się nie wypite przy ognisku wino, a obiad zaserwowały dziewczyny wspaniały – po smacznym barszczyku wjechały na stół góry naleśników, z pieczarkami, kurczakiem i na słodko. Zjedliśmy ogromne ilości, część na wcisk, ale nijak nie dało się oprzeć. Zaintonowaliśmy Jubilatowi przyśpiewkę pasującą do okoliczności: „umarł
Maciek umarł, już leży na desce, ale mu zagrali, więc podskoczył jeszcze”. Potem poleciało więcej przyśpiewek w tym stylu, a Maciusiowi nie pozostało nic innego jak któregoś z kolejnych dni postawić blachę ciasta, pysznego rzecz jasna.
Wieczorem był już tylko spacer do rezerwatu i odpoczywanie.
W środę od rana panowała niebezpieczna duchota, ale dzielnie ruszyliśmy w trasę. Celem pierwszym była cerkiew w Jaworkach, obecnie kościół katolicki, bardzo piękny obiekt. Cerkiew, na miejscu starej drewnianej, zbudowano pod koniec XVIII w. z okazji utworzenia parafii unickiej na tym terenie. Przy okazji  wspomnieć należy, że Jaworki wraz ze Szlachtową, Białą Wodą i Czarną Wodą stanowiły do 1951 r. wyspę etnograficzną zwaną Ruś Szlachtowska, odrębną kulturowo od Łemków, którzy zamieszkiwali ten region. Cerkiew / kościół w Jaworkch tym słynie we współczesnych czasach, że posiada pełny, oryginalny, odnowiony ikonostas. Przywiązaliśmy konie do płotu i poszliśmy zwiedzać. Ikonostas robi wielkie wrażenie. 

27. Ikonostas w cerkwi w Jaworkach 28.  Konie zaparkowane pod cerkwią / kościółkiem


Około pół godziny trwało zwiedzanie, po czym wskoczyliśmy w siodła i pojechaliśmy dalej. Pięliśmy się na północ w kierunku Przełęczy Przehyba, stromo do góry, jakiś czas wsią, potem drogami polnymi, lasem,  aż w końcu osiągnęliśmy cudne Połoniny Szlachtowskie, z powalającymi panoramami. Jak film oglądaliśmy widziane każdego dnia Wysoką, Trzy Korony i Radziejową, ale także wyraźne Tatry, a nawet Gorce z Turbaczem. Robiliśmy mnóstwo zdjęć, ale też ugalopowaliśmy się do imentu. Jaga w tej aktywności zgubiła okulary, na szczęście zanim konie je podeptały znalazły się. Po uczcie duchowej jaką były piękne widoki, Józek wynalazł znowu mało komfortową, kamienistą, nieprzyjemną ścieżkę w dół, którą zjechaliśmy do miejsca spotkania z wozem.  Miejsce biwaku nie było zbyt wygodne i urokliwe, ale wóz wyżej by nie wjechał, a odpoczynek wszelkim stworzeniom się należał, nie mówiąc że coś się należało żołądkom.

29. Z tyłu Trzy Korony na wyciągnięcie dłoni 30.  Gdzie by się nie ruszyć, wszędzie pięknie
31. Siostry Sisters ruszyły z biwaku pieszo do domu – uchodziły się 32. Połoniny Szlachtowskie, cudo


W drodze powrotnej  druga grupa spotkała na trasie Siostry Sisters, które z biwaku ruszyły do domu pieszo. Było to wyzwanie nie lada, miały do domu daleką drogę. Chyba się nie spodziewały że aż tak daleką. Ale doszły i zmęczone zdążyły na obiad. A było do czego się śpieszyć, tego dnia kuchnia zaserwowała pyszną ogórkową i indyka z kurkami, mniam, mniam. I nie był to koniec wyżerki, Formisia z Jagą postawiły blachę ciasta z galaretką i owocami, jako upadkowe za zgubioną derkę i okulary. Najedliśmy się do niemożliwości, każdy ledwo się ruszał.
Wieczorem siedzieliśmy na ogrodzie z procentami, były też spacery w podgrupach do rezerwatu, gdzie każdy wchodził w głąb wąwozu na ile miał siłę. Parność panowała wielka, więc poszaleć się nie dało.
Czwartek obudził nas deszczem, więc znowu powiało nadzieję że się ochłodzi.  Niestety nic z tego, zanim wyszliśmy po konie, już było gorąco jak w piekle.
Jedziemy konni i wóz razem, najpierw w głąb wąwozu Biała Woda, na wschód. Pierwszym celem była bacówka, gdzie baca robi sery owcze i gdzie zorganizowano dla nas pokaz produkcji oscypków. Głównym prelegentem był Andrzej. Pasterstwo ma w Pieninach Małych ponad 500-letnią tradycję, aczkolwiek po wojnie, wraz z wysiedleniem Łemków, straciło swój rozmach. Gdy w roku 1955 powstał Tatrzański Park Narodowy i owce poza niewielkimi kierdelami usunięto z Tatr, tamtejsi górale ze swoimi stadami przybyli w Pieniny. Obecnie Pieniny są głównym regionem pasterskim w Polsce, ale nie są to już wielkości takie jak przed laty. Co prawda sery zawsze mają wzięcie, ale kożuchów i swetrów z owczej wełny prawie się nie nosi. Dowiedzieliśmy się, że oscypki które codziennie jadamy na śniadanie pochodzą z tej bacówki. Póki co popiliśmy żętycy i ruszyliśmy dalej.

33. W bacówce, oscypki z tej bacówki jadaliśmy na śniadanie 34. Mosów dwóch i kronikarka na kolejnym biwaku


A dalej jedziemy na wschód podobnie jak pierwszego dnia, namierzamy niebieski szlak  na północ i stromo lasem, granicą polsko-słowacką pniemy się na Obidzę. Docieramy  do czerwonego szlaku i widokowych łąk, skąd ponownie wyraźnie widzimy Tatry. Po łąkach dużo galopujemy, łąki aż się proszą. Jest duża duchota, gzy tną niemiłosiernie, więc pęd chroni przed tymi upiornymi wampirami. Wreszcie spokojnym stępem zmierzamy stromo w dół w stronę Rusinowskiego Wierchu, by spotkać się z wozem. Andrzej rozpalił małe ognisko, tak aby dym ledwie się tlił i okadzał konie wozowe. Biwakujemy na skraju łąki pod jodłowym młodnikiem, wcinamy bigos z piwem i jest sielankowo.

35. Biwak gdzieś między Obidzą a Jaworkami 36. Piękne życie spędzają kowboje

 

Niestety duchota nie wróży dobrze, więc skracamy czas biwaku i ruszamy w drogę powrotną. Konni drapią się z powrotem pod górę do szlaku którym tu przyjechała poprzednia grupa, a stromizny Pienin i Beskidu Sądeckiego zaskakują każdego dnia. Po osiągnięciu wierzchowiny nie widzimy już Tatr, zasnuła je mgła, a pomruki burzy są coraz bliżej i zaczyna kropić. Galopujemy gdy tylko się da aby uciec burzy, ale w końcu trzeba zjechać na dół w stronę domu, więc przechodzimy do stępa. Kolejny  pion jest znowu bardzo męczący dla ludzi i koni. Po zjechaniu do doliny Białej Wody dużo kłusujemy i umordowani, nasyceni przyrodą i przygodą, docieramy do domu. Burza nie nadeszła.
W piątek parność ponownie wróży burzę, nie zmienia to jednak rajdowych planów. Tego dnia wspinamy się jak w poniedziałek na Durbaszkę, trochę innymi ścieżkami. Podobnie jak wtedy wierzchowinę pokonujemy galopem, ku uciesze ceprów.  Cepry pozdrawiają, fotografują, wołają „ale przygoda”. Tym razem jedziemy na zachód, cały czas granicą polsko-słowacką. Nie zajeżdżamy do schroniska, galopujemy dalej do żółtego szlaku, którym bardzo stromą, kamienistą ścieżką opuszczamy się do wsi Szlachtowa.
W tym czasie wóz jechał grzecznie szosą w stronę Szlachtowej, ale przed Szlachtową  remontowano jakiś czas wcześniej most i zrobiona była przeprawa zastępcza. Andrzej postanowił z tego wariantu skorzystać, chcąc choć na chwilę uciec z szosy. Nie wiedział, że zastępczego mostu już nie ma. Zjechali z szosy, wąską ścieżynką podjechali do rzeki i nagle stanęli nad głęboką wyrwą, bez możliwości przeprawienia się na drugą stronę. Nastąpiła konsternacja, gdyż w tym miejscu nijak nie dałoby się wozem wykręcić. Ewa Gdańszczanka jęknęła „może my wysiądziemy”, widząc że zapowiada się masakra. Pasażerowie powysiadali,   Andrzej zbierał przez chwilę myśli, ale problem rozwiązały konie. Spięte orczykami, powodowane niepojętym porozumieniem, wykonały nagle zsynchronizowany skok przez rów, w filmowym baskilu, lądując po jego drugiej stronie. Wóz najpierw wrył się przodem w dno rzeki, potem został przez konie wyszarpnięty do góry, a Andrzeja rzucało na wszystkie strony, kapelusz fruwał w powietrzu. Podskakiwały też skrzynka piwa i garnek z zupą. Kowboje patrzyli z przerażeniem, ale nie był to bynajmniej koniec atrakcji. Konie były w szoku, więc gdy poczuły grunt pod nogami, poszły w cwał. Na szczęście łąka za rzeką miała krzaczaste obramowanie, nie zachęcające żeby się w nie wbijać. Andrzej próbował oszalałe konie prowadzić po obwodzie tej łąki, licząc że konie nie będą atakować krzaków i że galop po kole wyhamuje w końcu ten impet. Tak się stało, zrobili parę kół i zaprzęg został zatrzymany. Konie ociekały pianą, a Andrzej skwitował całe zdarzenie: „no, piwo i zupę dowiozłem”. Pięknie tą historię opowiadał potem przy ognisku Kupcio, a póki co konni z niedowierzeniem słuchali co się stało.

37. Biwak pod muzeum w Szlachtowej, chwilę wcześniej wóz skakał przez rów 38. Muzeum Pienińskie


Miejsce biwaku znajdowało się przy ulicy naprzeciw Muzeum Pienińskiego, które było tego dnia celem wyprawy. Miejsce biwakowe było mało przyjemne, gruzowisko, kłujące osty i gzy tnące jak wściekłe.  Burza pohukiwała i najlepiej byłoby najkrótszą drogą uciekać do domu. Ale program należało zrealizować, więc po posiłku poszliśmy zwiedzać. Muzeum było bardzo ciekawe, oprócz innych ekspozycji obejrzeliśmy życie i kulturę dawnych mieszkańców Pienin, ówczesne wyposażenie ich gospodarstw domowych, stroje, sztukę ludową, tradycje regionu – pasterstwo, rolnictwo, rybołówstwo, flisactwo. Był cały dział związany z kurortem w Szczawnicy, a także galeria znanych osób, które tu przyjeżdżały. Z przyjemnością to wszystko obejrzeliśmy, ale zaczynający się deszcz i burzowe pomruki były mocno stresujące. Ruszając w drogę powrotną poubieraliśmy peleryny i bardzo stromo wspięliśmy się na wierzchowinę, tak jak poprzednia grupa przedtem zjechała. Tam pędziliśmy galopem w stronę zjazdu do Jaworek, widząc jednocześnie po lewej stronie ulewę nad Beskidem Sądeckim i słysząc w dali grzmoty. Gdy zaczął się zjazd do Jaworek było tak ślisko na błotnistej ścieżce, że w pewnym momencie wywalił się Wiarus wraz z zawartością, czyli z Józkiem. Parę sekund zbierali rozum i Wiarus podniósł się gwałtownie, nie gubiąc zawartości – czyli Józka. W dalszej drodze na stromiznach było stale niebezpiecznie ślisko, miejscami konie zjeżdżały na zadach.  Zewsząd po stokach spływała woda i  w końcu zrozumieliśmy, że w tej części gór ulewa już była, musiała przejść w tym czasie, gdy zwiedzaliśmy muzeum. Dziękowaliśmy niebiosom że było to muzeum i zatrzymało nas w Szlachtowej, w ten sposób niechcący przeczekaliśmy oberwanie chmury.

39. Pełna gala na ognisku 40. Byli z nami gospodarze


Wieczorem spotkaliśmy się pod wiatą przy ognisku, galowo ubrani, gdyż z powodu wyjazdu szeryfy następnego dnia rano chcieliśmy oficjalnie podziękować organizatorom i gospodarzom. Podziękowania były szczere i gorące, bo byliśmy bardzo zadowoleni z pobytu, bardzo tu o nas dbali i dogadzali, każdego dnia odczuwaliśmy swojski, rodzinny klimat. Dziękowaliśmy Teresce i Justynie za wspaniałą kuchnię, choć na pewno skutki obżarstwa będą opłakane. Dziękowaliśmy Andrzejowi, szefowi obiektu, na pewno miał istotny udział z sporządzeniu ciekawego programu pobytu, a skakanie wozem przez rów to istny majstersztyk. Znowu będzie co opowiadać. Nasz Józiu jak zawsze bezpiecznie  przeprowadził nas przez górskie zakamarki, a jeśli spojrzeć na mapę i prześledzić trasy codziennych wędrówek, to ho ho ho…. też jest się czym chwalić. No i przywlókł te nasze kochane koniska 200 km, niesamowite. Oczywiście tu wrócimy, zapowiedzieliśmy to gospodarzom. Każdego dnia szeryfa upominała aby dobrze się sprawować, żeby nas tu chcieli. Wieczór był bardzo miły, rozśpiewany, procenty umiarkowanie krążyły, ogień płonął.

41.  Szeryfa śpiewa hymn rajdu 42. Śpiewanie trwało do późnej nocy


Ale w sobotę znowu ruszyliśmy w trasę, niestety ostatnią. Tego dnia wszyscy jeźdźcy pojechali razem (ubyła Marysia i wcześniej Dorotka), natomiast wóz nie wyjechał w ogóle. Stali rezydenci wozu zaprogramowali sobie czas indywidualnie – Siostry Sisters ruszyły w góry pieszo, a Kupcio z Walterem wybrali się do Szczawnicy. Natomiast g
rupa konna pojechała na wschód podobną trasą jak pierwszego dnia, jednak wcześniej  robiąc pętlę w górach i zjeżdżając koło bacówki. Podróżowaliśmy  spokojnym stępem, łapiąc oddech od upału w lesie, którym sporo jechaliśmy.  Jazda była relaksowa, obfitująca też w piękne widoki i sesje foto.

43. Ruszamy ostatni raz w trasę 44.  Piękny jest ten świat

 

Obiad był o 15.00, po obiedzie ruszyliśmy pieszo w głąb rezerwatu do barku na lody, gdzie w miłym chłodzie spędziliśmy popołudnie. Ten spacer był nie mniej wymagający niż jazda konna, gdyż upał zwalał z nóg. Wieczorem mieliśmy grilla pod wiatą i były to już naprawdę ostatnie chwile. Sączyły się pogaduszki w podgrupach, ale śpiewać już się nie chciało, każdy podświadomie żył myślą o dalekiej  podróży do domu.

45. Spacer do wąwozu Biała Woda 46. Ostatnie chwile na rajdzie


Rajd był fantastyczny, poznaliśmy nowe miejsca i ludzi, poznaliśmy też własne możliwości, gdyż jak za dawnych czasów po łąkach dużo galopowaliśmy.

Baj baj Józinku

Chcemy tu wrócić, trzymajmy się. 

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.
Wyjście ze zdjęcia strzałką w lewym górnym rogu 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: autorka i uczestnicy rajdu