RAJDOBÓZ 5

rajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobózrajdobóz

Rakowo 22-30 sierpnia 2009 r

 Rajdobóz w Rakowie w sezonie 2009 był nie mniej rewolucyjny niż rajd bieszczadzki. Złożyły się na to następujące czynniki:

– tyle było chętnych, że powstała lista rezerwowa,

– pogoda przez cały pobyt była wymarzona – każdego dnia słońce, jednocześnie  beż uciążliwych upałów,

–  w związku z powyższym sportów wodnych zażywano w ogromnych ilościach,  czasem nawet w nadmiarze,

 –  dyscyplina  obozowa tak wzrosła, że koni do jazdy  stale brakowało
(jeździł każdy, kto tylko jako tako się ruszał, zwalniały od niej poważne okoliczności),

– odbyliśmy poprawiny wesela, potem poprawiny poprawin, a balangi przebiły  wszelkie dotychczasowe jakie Stare Konie pamiętają, 

– gulasz na obiad był tylko raz, a wyżerka jak zwykle spowodowała przyrost masy ciała u wielu osób.

           Ralaks po przyjeździe do Rakowa

 Najechaliśmy Rakowo w sobotę 22.08., a stawili się: Grażynka i Krzyś, Hania i Olo, Marycha i Heniu, Ruda i Walter, Staszka i Wołodia, Zgaga, Grażyna – Formisia, Maciek, Zdzichu, Anka, Iwona, Formisia i Jerry.  Miejscem docelowym była oczywiście „Śniegórka” u „Groźnego Wojtka”, który od 2 lat nie jest wcale groźny, raczej mocno obłaskawiony.   

Pobyt zaczęliśmy tradycyjnie gulaszem, bardzo smacznym zresztą, a na dobry początek zeszliśmy się wieczorem w salce konferencyjnej, by obejrzeć film Andrzeja – tym razem z rejsu barką po Sekwanie. Nie był to może temat a propos, ale uśmialiśmy się i zintegrowaliśmy, a niejeden postanowił odbyć taki rejs w możliwie szybkim czasie.

Niedziela jak na dzień świąteczny przystało, była bardzo świąteczna, to jest pełna relaksu i dobrej zabawy. Obowiązkowo odbyła się po śniadaniu jazda konna, bo to był żelazny punkt programu, nie do ominięcia.  W stajni „U Romana” w Komorzu  zastaliśmy znane  konie, znane pieski i znanych ludzi, z którymi jesteśmy  już bardzo zaprzyjaźnieni. Jazdy jak zwykle odbywały się w dwóch grupach, ponieważ jedni chcą jeździć tylko galopem, a drudzy kłusem i galopem.   Pierwszą grupę prowadził zazwyczaj Krzysiu, drugą szefowa stajni Ania lub Formisia. Piękne lasy bez początku i bez końca jak zwykle odurzały –  plątanina miękkich ścieżek w sosnowej głuszy,  kobierce kwitnących wrzosów, niezliczone oczka wodne  bez nazwy.  

 Silna grupa przed stajnią szykuje sie na pierwszą jazdę   

 ... i wyrusza na szlaki oraz bezdroża 

  Rowerowi też nie próżnują

Tego dnia osoby nie jeżdżące konno wyruszyły w przyrodę rowerami, bo płuca zmęczone życiem wielkomiejskim wymagają okresowej inhalacji, a rowery obok koni są stałym elementem Rakowskiego urlopu.

Po zrealizowaniu obowiązkowych punktów  programu spotkaliśmy się wszyscy na plaży nad jeziorem  Komorze, bo pogoda była iście plażowa. Byczyliśmy się przez szmat czasu, korzystając z wody i słońca, pływając,  gadając i przede wszystkim nic nie robiąc. Było to piękne lenistwo.

Wieczorem organizowaliśmy poprawiny Heniowego wesela, więc skróciliśmy  plażowanie, bo należało poczynić przygotowania.

Lenistwo na plaży nad Komorzem 

Dmuchanie baloników przed imprezą poprawinową

Poprawiny - czakamy na Nowożeńców

Już miesiąc przed rajdobozem Krzysiu posłał wici, że w tym roku balujemy w Rakowie w strojach  kiczowato-wsiowych, lub w stylu lat 60-70-tych, lub jedno i drugie razem. Początkowo pomysł wzbudził ostre protesty, bo w szalonym tempie życia przygotowanie nowej kolekcji było tylko uciążliwością. Ten i ów pertraktował odejście od zwariowanego pomysłu, panikując na myśl o dodatkowym kłopocie. Ale Krzysiu był niezłomny, a jak wiadomo szeryf jest władzą absolutną. Nastąpiły  więc penetracje szaf i sklepów i efekt ostateczny był doskonały.

Nie próżnujemy Noworzeńcy już saz nami Balangi ciąg dalszy

Całe to przedsięwzięcie było organizowane w tajemnicy  przed młodymi małżonkami, bo Krzyś wymyślił, że będzie to dla nich niespodzianka. Heniu z Marychą mieli przyjechać w niedzielę wieczorem,  a my  w strojach wyżej wymienionych mieliśmy ich powitać. Szef obiektu Wojtek przygotował specjalną, sutą  kolację. Każdy z obozowiczów obowiązkowo nadmuchał około 10 baloników przywiezionych przez Zgagę, stanowiących dekorację sali, razem z kolorową bibułką i adekwatnym banerem. 

Plan został wykonany w całości, a państwo młodzi po długiej podróży trafili w samo oko cyklonu. Zaskoczenie było pełne, a trzeba nadmienić, że wygalantowaliśmy się odlotowo. Była chłopka, Lolitki, damulki i hippisi, także  gromadka chłopców w przykrótkich lub całkiem krótkich spodenkach na szelkach i pod śledziowatym krawatem,  a nawet gość we fraku i cylindrze.

Po powitaniach zasiedliśmy wspólnie do weselnego stołu i zabawa zaczęła się na dobre.  Tańcowaliśmy w wyśmienitych nastrojach do późnej godziny, wznosiliśmy toasty i bawiliśmy się świetnie. 

W poniedziałek po śniadaniu silna grupa jeździecka pognała do koni,  by następnie ruszyć na podbój lasów i sosnowych bezdroży. Ze stajni jak zwykle wyjechały dwie grupy, każda zażyła wiele emocji i  uciechy.  Pozostali rowerowali, albo  leniuchowali, albo się moczyli. Niektórzy próbowali zaczarować las i   znaleźć jakiegoś grzyba, mimo  że wieść gminna  niosła,  iż grzybów nie ma. Było zbyt  ciepło i zbyt sucho. Ale uparciuchy coś tam nazbierały, a nawet zgubiły  się w lesie przy okazji..

Jak zwykle poranna zbióraka przed stajnią  Na podbój rakowskich lasów i sosnowych bezdroży

 

Potem znowu wylegliśmy na plażę, leniąc się absolutnie. Jedni pływali, drudzy na zmianę kajakowali, bo szef Wojtek przywiózł nam jeden ze swoich kajaków.  Hania Olowa nawiozła babskiej prasy i czytała dziewczynom, co należy robić, aby być zawsze  piękną, młodą  i bogatą. Podstawowym warunkiem takiego efektu  jest gimnastyka mięśni twarzy, a  należy ją robić stojąc w miejskich  korkach, bo wtedy jest najwięcej  bezproduktywnego czasu. No, może do bogactwa ma się to nijak, ale pozostałe efekty  są murowane.  

Jeszcze potem parę osób pojechało do Czaplinka na  drobne zakupy. Dzień  biegł na zwolnionych obrotach, korzystaliśmy z pełni lata i pełni urlopu. Taki dzień nie miał się już powtórzyć, bo potem program był stale bardzo napięty.

Wylegiwania nad Komorzem ciąg dalszy  ... kto pierwszy do kajaka!

Tuż przed samym wieczornym obiadem okazało się, że zaginęły na bezkresie wód Komorza dwie kajakarki. Kajak był wykorzystywany przez całe popołudnie na zmianę, każda dwójka miała pływać około godziny, aby wszyscy chętni skorzystali. Niestety ostatnia dwójka nie wykazała dyscypliny i po prostu się rozpłynęła. Próby nawiązania kontaktu komórkami nie skutkowały, więc  na wszystkich padł blady strach. W sumie dziewczyn nie było 3 – 4 godziny. Rozważano rozmaite warianty zdarzenia, a jednocześnie dojrzewał pomysł przedsięwzięcia profesjonalnych poszukiwań.  Jeżeli dziewczyny świadomie postanowiły opłynąć jezioro dookoła, to postąpiły niefrasobliwie, gdyż  kajak miały na czas ograniczony, a taki rejs zajmuje wiele godzin. W końcu grubo po 18.00 pojawiły się na horyzoncie, więc wszyscy odetchnęli. Gdy weszły spóźnione do jadalni, nie wykazały bynajmniej skruchy – dowiedzieliśmy się z niewinnej relacji, że żadna nie miała zegarka, a obie komórki wysiadły.  Oczywiście nie było to żadne usprawiedliwienie i dostały od szeryfa naganę, oraz musiały wysłuchać  wykładu na temat odpowiedzialności.

Tym samym przekonaliśmy się, że dyscyplina obozowa jest brana bardzo poważnie.

Do tego stopnia, że jak innego dnia  szeryf  wyraził bezosobowo reprymendę, że ktoś tam opuścił bez usprawiedliwienia jazdę konną, na drugi dzień winowajcy  natychmiast to odrobili (stajnia nie mogła być stratna). Jeden winowajca jeździł dwa razy, a drugi pognał na jazdę  poza grafikiem, wieczorową porą, nie mając wcześniej takiego planu. 

Wtorek byt dniem spływu kajakowego. Jednak po śniadaniu kowboje ruszyli  do stajni, bo jazda konna była jak poranny pacierz. Przegalopowali las wzdłuż i wszerz, przewentylowali płuca i w dobrej kondycji wrócili do  „Śniegórki”,  gdzie  kajaki już się grzały.

Jazda konna jak pacierz codzienny

Szef Wojtek zwodował je w rejonie sławetnej rury pomiędzy jeziorami  Komorzem a Rakowskim, więc gdy tylko towarzystwo złapało oddech, ruszono  na podbój Pojezierza Drawskiego.  Trasa spływu była jak zwykle ambitna i wiodła przez   Rakowskie, rwącą rzeczkę pomiędzy jeziorami, następnie Brody, Strzeszyńskie, Kocie i Pile, gdzie spływ zakończono. We wsi Strzeszyn zaplanowano   przerwę  w wiosłowaniu,  gdyż pogoda jak zwykle dopisała,  więc nie było powodu  gdziekolwiek się śpieszyć. Wioślarze wylegli na pomost i zażyli kąpieli,  potem  głodni rzucili się  na  wygniecione i ugotowane buły ze śniadania. W dalszej trasie tradycyjnie pobłądzono,  ale w końcu szczęśliwie cała grupa dopłynęła do  celu.

Silni, zwarci, gotowi do spływu  Zaokretowanie ...  ... spływamy

Ci co nie  popłynęli spływem,  również tradycyjnie   pedałowali, spacerowali, plażowali. Mała podgrupa odkryła dziką plażę nad Komorzem,  gdzie brakowało co prawda miękkiego piasku i leżenie na wyschniętej, suchej łączce  ćwiczyło ciało jak u fakira, ale urok miejsca wynagradzał wszystko. Krystaliczna, turkusowa woda, korale jarzębin  przeglądające się w  toni, las wkoło i  żywej duszy. W takim miejscu można zapomnieć o Bożym świecie i o to chodziło.

Cicha ustronna plaża udekorowana jażębinami  Relaks po całym dniu przy, nie tylko, kominku

Wieczorem popijaliśmy rozmaite trunki w podgrupach.  Ponieważ na następny dzień zapowiedziano mecz  siatkówki, dziewczyny na szybko stworzyły  grupę  czirliderek  i zaplanowały występ,  jakim mecz miał być okraszony.  Zadanie było bardzo poważne, bo należało ustalić i stroje i choreografię. Na tym zadaniu wieczór upłynął w bardzo wesołej atmosferze, aczkolwiek tylko w damskim gronie.

Ale panowie także radzili sobie – Johny Walker i piwo miały wielkie powodzenie.

W środę szef stajni Roman wraz ze swoją świtą zorganizowali piknik. Poprzednimi laty piknikowaliśmy na Spyczynej Górze, tym razem znaleziono inne miejsce. Był to  wąski przesmyk pomiędzy dwoma częściami jeziora  Kołbackiego we wsi Czarne Wielkie. Konni jechali tam ok. 2 godzin w jedną stronę, rowerowi poprzez wsie Komorze i Polne jechali mniej więcej tyle samo. Tym razem nikt z rowerowych nie ucierpiał, jak to ongiś bywało,  więc ta negatywna tradycja została przerwana.  

Konni przybywają na piknik   Rowerzyści tudzież   Parkowanie koni w corralu na pikniku

Jezioro Kołbackie jest niewielkie, leży na północ od Komorza,, a obfituje w węgorze, liny, leszcze i szczupaki. Jest pięknie położone wśród lasu sosnowego,  nie ma tam  ludzi  zarówno na lądzie jak i na wodzie, więc do relaksu jest wyśmienite.  Na miejsce dowieziono pełen wyszynk, najedliśmy się wspaniałego żurku, sałatki z zieleniny i pieczonej na ognisku kiełbachy. Piwa nie brakowało,  że o innych trunkach nie wspomnieć. Konie zaparkowane w lesie odpoczywały, a  ludziska spożywały, pływały,  polegiwały. Przy drewnianym stole przegadaliśmy wiele istotnych tematów, szczególnie burzliwie rozpatrując problem  homo-niewiadomych – nie wiadomo dlaczego.  Okazało się, że z tolerancją różnie bywa, a nawet nie najlepiej, więc gdy  zrobiło  się gorąco – obóz zwinęliśmy.  

Ustawiamy stoły i ławy   Uczta! Pyszne jedzemnie a trunki zacne...   Pamiatkowe zdjecie przy Przesmyku Kołbackim

Zażyliśmy tam błogiego relaksu. 

Pora wracać, a co sobie myslicie....!   Wracamy, najpierw konni   ....potem rowerowi

Po powrocie do „Śniegórki”  jak zwykle czas był napięty, gdyż wkrótce zaczynał się zapowiedziany  mecz siatkówki.  Poprzednimi laty mecze siatkówki rozgrywały Stare Konie kontra stajnia,  ale w tym roku decyzją szeryfa mecz miał być rozegrany pomiędzy płciami, czyli baby na facetów. Każdy z zespołów wzmocniła stajnia  i inne zaprzyjaźnione osoby, a  publiczności również nie zabrakło. Czirliderki odbyły szybką, krótką próbę w pensjonatowej jadalni i  przy wielkim aplauzie wbiegły na obrzeża boiska, gdzie mecz już trwał.  Oba zespoły grały z wielkim poświęceniem, było mnóstwo niesamowitych akcji  i  każdy zawodnik dawał z siebie wszystko. Czirliderki kibicowały babom i także dawały z siebie wszystko. Emocje były ogromne,  burzliwe owacje wybuchały w bardzo wielu sytuacjach,  a mecz zaczęty w dzień  skończył się w nocy.  Wygrali oczywiście lepsi… no dobra, faceci.

Początek meczu - jeszcze swieci słońce   Koniec meczu przy księżycu   Czirliderki w akcji

Po meczu  dla ochłody emocjonalnej zasiedliśmy w małym domku  przy rozmaitych trunkach, weseląc się nadal.  Próby rozpalenia kominka spełzły na niczym, ale  atmosferę mieliśmy gorącą.

We czwartek szeryf zapowiedział  dzień  zwiedzania. Zwiedzać mieliśmy rozmaite miejsca i obiekty, ale oczywiście po  zaliczeniu niezmiennego punktu programu, to jest   jazdy konnej.

A na jazdę konną obstalowany był fotograf w osobie Grażyny Formisi, gdyż co warte byłyby najlepsze przygody urlopowe, gdyby nie zostały  zatrzymane po wieczność na dziesiątkach zdjęć.

Ze stajni wyjechały jak zwykle 2 grupy jeździeckie, „Texas rangers”  pod wodzą Krzysia tylko na galopy i „Mohers rangers”  pod wodzą Formisi na galopy z domieszką kłusa. Po zrobieniu całej masy  zdjęć pod stajnią grupy rozjechały się w  różne  strony i każda realizowała swój program. W drugiej grupie znalazły się 2 hucułki, gdyż dużych koni nie było w wystarczającej ilości. W czasie  kłusa trochę nie nadążały za innymi,  więc trzeba było wykazać pewną elastyczność, co też miało miejsce. Po rozpoczęciu galopu na piaszczystej drodze jeden niesforny hucułek  gwałtownie odbił od grupy,  wyrwał do przodu i wpadł między sosny. Najwyraźniej miał własną  koncepcję  dalszego podróżowania.  Narobiło się strachu i zamieszania, ale  finał był szczęśliwy, ostatecznie w siodle siedziała wytrawna  kowbojka, a nie byle łamaga. Dla ostudzenia emocji grupa snuła się jakiś czas stępem po sennym, pustym lesie, pełnym, fioletowych wrzosów i białych nenufarów na zagubionych oczkach wodnych. Gdy emocje opadły i dwie kowbojki wymieniły się końmi, galop ruszył dalej. Tym sposobem grupa dotarła do urokliwego „Wzgórza Mandaryny” wyznaczonego na sesję fotograficzną. Tam kręcąc się pomiędzy sosnowym młodnikiem i dorodnymi jarzębinami, dostarczono motywów pani fotograf, która pracowała bardzo pilnie. Oj, będzie co wnukom pokazywać.

Grupa rangers mohers w stepie   Na wzgórzu Mandaryny   ... i przy jarzębinach

Po powrocie do „Śniegórki” oporządziliśmy się trochę, złapaliśmy oddech i ruszyliśmy zwiedzać.  

Najpierw Zdzichu poprowadził kawalkadę samochodów do Prosina zobaczyć hodowlę strusi. Na miejscu nie pokazał się żaden tubylec, ale strusie dopisały i były bardzo imponujące. Jeden odtańczył nawet niezwykły taniec powitalny, wdzięcząc się do gości jak na gościnnego strusia przystało. Po występie strusia ruszono dalej, jadąc przez zapomniane przez czas wioski  Prosinko i Żerdno.  Z kątów wyzierał niedostatek, ludzie nie mają tam pracy i żyją ze zbieractwa, a pewien autochton także ze swoich 15 kóz. Szokującym kontrastem była więc posiadłość pewnego biznesmena, który nieopodal posiada kilkanaście ha, własne jezioro, własną wyspę, a na okrasę lądowisko dla własnego helikoptera.

No cóż, los nie daje po równo, nikt takiego zapewnienia na starcie życia nie dostał.

Strusia farma   Na dziedzińcu zamku Drahim  Czysta, błękitna woda jeziora Żerdno zaprasza do kapieli

Kolejnym etapem wyprawy było Stare Drawsko i tradycyjna smażona ryba. Zakotwiczyliśmy w sympatycznej knajpce i najedliśmy się sielawy, rybki bardzo regionalnej i bardzo smacznej. Sielawa żyje w jeziorach głębokich i zimnych, jest dość unikatowa w Polsce, ale na tym terenie obficie poławiana.  

Po zaspokojeniu głodu najechaliśmy tłumnie zamek Drahim leżący nieopodal. Ruiny zamku Drahim w Starym Drawsku widywaliśmy każdego roku z daleka, ale nigdy go nie penetrowaliśmy. Zamek pochodzi z I połowy w XIV w., a powstał na miejscu prastarej osady słowiańskiej. Pierwszym właścicielem był zakon Joannitów, który zarządzał nim najdłużej w kalejdoskopie historii, niezależnie od tego, do kogo zamek aktualnie należał. A należał raz do Polski, raz do Brandenburgii, aż w XVIII w. został zniszczony w wojnie prusko-rosyjskiej i nigdy nie wrócił do dawnej świetności. Obecnie należy do prywatnego Muzeum Motoryzacji i Techniki z pod Warszawy, które stworzyło wewnątrz murów bardzo realistyczną i uroczą wioskę średniowieczną. W weekendy odbywają się tam rozmaite festyny i kiermasze. My nie trafiliśmy na tego rodzaju imprezę, bo nie był to weekend, ale tym samym uniknęliśmy tłumów i zamek był nasz. Poszwendaliśmy się po zakamarkach, oglądając stare chatynki, średniowieczny lazaret, rozmaite dyby, stare zbroje i sklepik z ziołami, grzybami i prawdziwym, wiejskim chlebem. Z murów obronnych rozciągał się przepiękny widok na jezioro Żerdno, błękitne jak rozlana farba. Nacieszyliśmy oczy i pojechaliśmy dalej.

A dalszym etapem był polecany, renomowany ośrodek wodny Stare Kaleńsko, gdzie mieliśmy użyć eksluziwu. Niestety ośrodek okazał się zaniedbany i mało już ekskluzywny, nie koniecznie wart wyprawy. Na szczęście wspaniała woda w jeziorze to wynagrodziła i wszyscy z przyjemnością popływali.

Następnie eksplorowaliśmy starą osadę Siemczyno, siedzibę rodu von Goltz, jednej z największych arystokratycznych rodzin pomorskich, która przez wiele wieków utrzymywała ścisłe związki z Polską. Barokowy pałac z XVIII wieku na planie podkowy, największy w okolicy Czaplinka, to siedziba rodowa Golców. Z dawnego wyposażenia pozostało niewiele, są fragmenty dwóch kominków, resztki jednego pieca z holenderskich kafli, oraz gipsowe sztukaterie w jednej z sal pałacowych na piętrze. Wkoło pałacu rozciąga się stary park podworski z urokliwą aleją grabową, a w części zabudowań gospodarskich działa dziś hotel.

Palac Goltzów w Siemczynie od tyłu   ... i od frontu

Nafaszerowani historią i rybami wróciliśmy na swoje włości, w sam raz na obiad, który był  tego dnia wyjątkowo smaczny.

Oj, nie da się utrzymać wagi na staro-końskich urlopach, zawsze coś tam każdemu przybędzie.

Wieczorem zebraliśmy się w salce seminaryjnej na pokazie zdjęć, które zrobiliśmy do tego  momentu. Jak wiadomo na urlopach robi się teraz zdjęć całe setki, więc  mieliśmy co oglądać,  bo prawie każdy miał aparat. Śmiechu było co niemiara,  że o trunkach i przegryzkach nie wspomnieć.  Spędziliśmy wesoły wieczór, jak  każdy do tej pory i każdy następny.

Piątek po śniadaniu był czasem bardzo atrakcyjnym,  czyli jak nie trudno się domyślić: jazda konna, rowery, spacery, plaża. Pewna mała, zawzięta podgrupa ruszyła bladym świtem na grzyby. Wrócili na śniadanie demonstrując – jak na bezrybie – całkiem niezły połów.

O godzinie 14.00 czekał na nas w Czaplinku  zamówiony katamaran, żeby pożeglować po bezkresie jeziora Drawskiego. Zaokrętowaliśmy się punktualnie i ruszyliśmy  w dal błękitną.

Katamaran czeka   ... i zabiera nas w dal błękitną

 Pogoda była  wymarzona, „ruch” na wodzie niewielki. Jak okiem sięgnąć snuły się po toni „samotne, białe żagle”, a  my płynęliśmy w leniwym błogostanie do wyspy Bielawy, gdzie przewidziany był postój. Na wyspie padł tej wiosny  200-letni buk,  powalony przez  burzę.  Widzieliśmy go  zeszłego  roku w dobrej kondycji i   zapowiadało się wówczas na następne 200 lat. Niestety  niczego na tym świecie  nie można być pewnym, więc zadumaliśmy się nad kolosem i  marnością tego świata i ruszyliśmy dalej. A dalszym etapem rejsu była znana nam wyspa kormoranów, którą zawsze chętnie się odwiedza. Koczują tam setki tych wielkich, czarnych ptaków i mimo zniszczeń jakie czynią, robią wielkie wrażenie. Opłynęliśmy wysepkę dookoła i pożeglowaliśmy w drogę powrotną do Czaplinka.

Na wyspie Bielawie - zwalony buk   Przepływamy obok wyspy kormoranów

Nie trzeba nadmieniać, że czas   naglił, bo wieczór  był zaprogramowany i należało się przygotować. .

A programem na wieczór były poprawiny poprawin. Uznaliśmy dość gremialnie, że dobrej zabawy nigdy dość, a przebieranka wszystkim  bardzo się spodobała,  więc należało ją powtórzyć.  Co prawda nie zastosowano  dyscypliny partyjnej, ale i tak  wszyscy  się wystroili  jak na poprawiny  poprawin przystało,    to jest w nawiązaniu do poprawin  number 1.  Na stół wjechały drobne zakąski, a z głośników popłynęła muzyka, również  pasująca do całości.  Zaczęło się dość niewinnie,  ale po chwili Michaj Burano  zelektryzował  salę starym, dobrym twistem,  więc  temperatura od razu podskoczyła. Potem poleciał „Rudy rydz”,  „Malowana lala”, Mamo, nasza mamo” i tym podobne. Ponieważ to muzyka naszej młodości, więc nogi same pląsały,   nikt nie pozostał   nieczuły. Gdy po chwili  nadwątleni panowie „ruszyli na jednego”, panie pozostały na parkiecie i twistowały dalej.  Właśnie zaczął się „Walentyna twist”, sztandarowy przebój kultowych Filipinek. Wygiby osiągnęły apogeum, panie gięły się i  piszczały z gramofonem: „…brawo Walu, bis…”, a panowie wtórowali  zza stołu basami refren: „Walentyna, Walentyna…” . Gdy  po  „jednym”  męska połowa dołączyła do damskiej, rock-and-rollo-twist  przybrał na mocy przy „Dwudziestolatkach”,  „Tych opolskich dziouchach”  i „Szybkim Billu” Kasi Sobczyk. Dało się nieco złapać oddech w wolniejszych rytmach  „Kormoranów” Szczepanika  i  „Dziwnego świata” Niemena, by  szaleć  dalej przy całej palecie starych przebojów Niebiesko i Czerwono-Czrnych, Blackoutów,  Trubadurów, Jacka Lecha i tym podobnych Stanach Borysach. Orgię tańca finiszowaliśmy „Kwiatem jednej nocy” Alibabek, a było to dobrze ponad godzinę pląsania bez chwili  przerwy. 

Drugie poprawiny Balanga całą gebą ... i dzikie szaleństwa

Atrakcją wieczoru byli dwaj bluesmani, którzy w opaskach na włosach i boso  niespodziewanie wpadli na salę i dali popisowy  koncert. Był to Krzyś i jego kolega, który przyjechał z żoną na weekend. Posłuchaliśmy gitariady  z przyjemnością,  była okazja ostudzić rozgrzane ciała.

W ten sposób dotrwaliśmy do północy, kiedy  padło hasło: „do Amarantów”  i wszyscy, z kieliszkami w ręce, wdrapali się na krzesła. Odśpiewaliśmy hymn i zabawa się skończyła. Było to obiecane „Groźnemu Wojtkowi”, ale nie było jednoznaczne z pójściem grzecznie do łóżek.  Bo ten proces trwał w różnych podgrupach  bez końca.  

W ten sposób załapaliśmy sobotę. A w sobotę  po śniadaniu  odbyła się…  oczywiście jazda konna – niestety ostatnia na wywczasach. Przegalopowaliśmy lasy w rozmaitych grupach i podgrupach i  żal było opuszczać stajnię. Być może spotkamy się za rok, ale  kto to wie?

Ostatnia jazda na tegorocznym rajdobozie   ... i ostatni spływ

Konie Romanowe  okazały się jak zwykle rewelacyjne,  każdy z nich był najlepszy w opinii tego, kto go dosiadał. Generalnie wszyscy zostali   usatysfakcjonowany.   Była jedna „gleba”,  jak na wczasy w siodle przystało, ale w takiej konspiracji, że trudno uronić rąbka. 

Tego dnia odbył się drugi spływ kajakowy, bo podobnie jak z końmi, należało się nakajakować na  zapas. Opłynięto te same jeziora co poprzednio, bo jest to niezwykle piękna trasa i nigdy się nie znudzi. W zimowe wieczory, gdy  grypa przywali,  wspomnienia i zdjęcia będą osładzać  czas oczekiwania na  kolejne takie lato.

Po obiedzie obstalowaliśmy wóz traperski i do niego 2 ciężkie koniska. Wóz był własnością „Śniegórki”, a konie zaprzyjaźnionego rolnika. Celem obstalunku  była wycieczka po lesie, by osoby nie jeżdżące konno  miały szansę spenetrować głębokie  jego zakamarki,  nie osiągalne w inny sposób.  A lasy są tam  przepiękne,  szczególnie w porze kwitnienia wrzosów.  Wóz obsiedliśmy w strojach organizacyjnych, bo choć raz wypadało pokowboić. Przez całą drogę towarzyszyła nam wierzchem córka pana woźnicy, co dodało uroku kawalkadzie, a córkową klacz wykorzystaliśmy do licznych fotografii.

Przejażdżka wozem - konie  ... i my Żegnamy Komorze

Właściciel koni i woźnica w jednej osobie przyznał, że tak licznej bandy jeszcze nie woził. Było nas 20 osób. Problem polegał  na tym, że koniom było dość ciężko i kłus wchodził w rachubę  tylko z górki. Pan woźnica  uprzedził o tym fakcie i bardzo przeprosił. Poza tym wyszło na jaw,  że z hamulcami nie jest najlepiej, więc jazda z tych górek była chwilami mrożąca krew w żyłach.  A górek w terenie morenowym jest mnogość. Jednym słowem raz koniska drapały się na kolejne wzniesienie „w pocie czoła”, a raz pędziły w dół  gonione przez wóz i ledwo starczało im nóg, by przed tym wozem uciec.  Pasażerowie podróżowali w nieświadomości,  gdyż z tyłu niczego się nie czuło. A jazda była chwilami  dość karkołomna. Ale  woźnica był mistrzem w swoim fachu i dowiózł towarzystwo bezpiecznie do celu. Raz tylko schodziliśmy z wozu, gdy górka wypadła na asfalcie. Ale był to czysty zysk, gdyż właśnie nad wodami Komorza filmowo  zachodziło  słońce,  a górka wypadła w rejonie plaży. Nacieszyliśmy oczy, bo nie często widuje się takie spektakle.

Wieczorem zaplanowane było ognisko, więc wkrótce po zejściu z wozu spotkaliśmy się pod wiatą. Kiełbasa i kaszanka skwierczały już na ogniu, zapach  niósł  się po lesie,  więc nie  dało  się  pościć.  Mimo rozmaitych obietnic każdy najadł się niemożliwie. Trochę pośpiewaliśmy, ale jakoś nie bardzo szło. No bo jak się weselić,  skoro nazajutrz wyjeżdżamy. Więc gwarzyliśmy sobie w podgrupach, sączyliśmy piwko, Krzysiu z kolegą brzdąkali na gitarach. Było sympatycznie, choć nostalgicznie. Nie da się zmienić faktu,  że czas pędzi do przodu,  a szczególnie gdy chciałoby się go zatrzymać.

Pozegnalne ognisko  Ostatni raz Zdrowie Konia  Blues & country

Kolejny rajadobóz w Rakowie przeszedł do historii. Użyliśmy dużo słońca, koni, wody i wytańczyliśmy się za wszystkie czasy.

W  niedzielę nafaszerowani jajecznicą na kurkach ruszyliśmy w swoje strony, ale na pewno tu wrócimy.  

Szeryfostwo - Grażynka i Krzyś

 

Tekst: Formisia

Zdjęcia: obie Formisie, Wołodia i Hania Olowa

Na stronę wstawił: Olo

Dodaj komentarz