„VII RAJD – prawdziwie bieszczadzki”
Ewa Formicka
Piątek – Przyjazd
Rajd roku 2008 można by nazwać rewolucyjnym, gdyż wszystko do czego nawykliśmy przez ostatnie 6 lat uległo zmianie. Pewne kanony zdawały się być wieczne, a tu nagle wszystko inaczej. Primo – nie pojechaliśmy (z różnych powodów) do Odrzechowej lecz dalej na wschód, w same Bieszczady. Drugie primo – rajd odbyliśmy na dużych koniach, co wydawało się kiedyś niemożliwe. Trzecie primo – nie było ani jednego upadku z tychże, rzecz całkiem nie do pomyślenia. Była co prawda jedna ewakuacja z konia „na wszelki wypadek” i dla odczynienia gorzałka upadkowa została uiszczona, ale trudno to nazwać upadkiem. Tak czy owak tradycji stało się zadość.
Naszym nowym organizatorem był Józek z Sanoka, dysponujący własnymi końmi i działający jako prywatna instytucja. Rajd zaczęliśmy we wsi Berezka niedaleko Zalewu Solińskiego w piątek 20 czerwca, a skończyliśmy w niedzielę 29 czerwca po śniadaniu. Dojechali kowboje w osobach: po raz siódmy szeryf Heniu, Formisia, Jurek medialny, Renia i Andrzej, po raz szósty Zgaga i wuja Woyt, po raz piąty Marycha i Hania Warszawianka, po raz czwarty Jola i Majka, po raz drugi Lalucha, Eta i Ewa Gdańszczanka, po raz pierwszy Kazio i źrebaki Rafał i Adaś.
Zameldowaliśmy się w eleganckim pensjonacie „Karino, każdy dostał wymarzoną „dwójkę” z wygodami, a wyszynk był całkiem niesamowity i od razy zapowiadał popuszczanie pasa. Wieczorem zasiedliśmy do suto zastawionego „szwedzkiego stołu”, okraszonego smażonymi pieczarkami i plackami ziemniaczanymi ze śmietanką. Poznaliśmy Józka i jego prawą rękę Magdę, oraz powożących wozem taborowym Artura i Ewelinę. Gdy złapaliśmy oddech po ciężkiej podróży i niemożliwie napchaliśmy brzuchy, ruszyliśmy asystować przy karmieniu koni, które pasły się za domem. Całe stadko przygnało zaraz zwabione dźwiękiem wiader, a Józek przedstawił to towarzystwo i spontanicznie doszło do przydziału koni. Wracaliśmy do pensjonatu usatysfakcjonowani, gdyż każdy dostał to o czym marzył. W rajdzie wzięło udział 9 koni plus prywatny Magdy. Były to: pełnej krwi angielskiej Berdanka, czystej krwi arabskiej Egibar, oraz małopolskie Gloria, Gaskończyk, Walkiria, Basior, Bojar, Czakram, Indefiks i Magdy Ładny. Wóz pociągnęły Szaman i Basia.
Uspokojeni zrobieniem dobrego interesu i obstalowaniem najlepszego konia z możliwych, rozpoczęliśmy rajd po Bożemu: zagrały gitary, popłynął gromki śpiew i „woda ognista”, a śmiech niósł się po wsi do późnych godzin nocnych.
Sobota – Pierwszy dzień
W sobotę nie było żartów, należało swój wybór skonfrontować z rzeczywistością – to jest odłowić mustanga, wyrychtować i dosiąść. Do południa pojechało na konfrontację 8 osób, po południu pozostali. Celem wycieczki była nieistniejąca wieś Bereźnica Niżna i jezioro Myczkowskie. Droga wiodła kręto zaroślami wzdłuż potoku o tej samej nazwie, jechaliśmy przez gąszcz wierzby, olchy i starych drzew owocowych. Od czasu do czasu Józek pokazywał w krzakach mało wyraźne podmurówki domów i resztki piwnic. W latach międzywojennych było tu ponad 30 domów, teraz na starym cmentarzu zachowało się kilka nagrobków, a na gałęzi drzewa ktoś zawiesił lustro. Dolina jest dzika i malownicza. Gdy poprzez gałęzie drzew zobaczyliśmy połyskującą taflę jeziora, zawróciliśmy z powrotem. Wycieczka trwała w obie strony 2 godziny. W drodze powrotnej spotkaliśmy wóz z resztą ludzi, który dojechał dokąd się dało i także zawrócił.
Po południu w to samo miejsce pojechała II grupa, a ci co nie pojechali wierzchem, wybrali się nad Solinę zażyć kąpieli. Przypadkiem załapali się na rejs statkiem po jeziorze, więc wrócili pozytywnie naładowani. Wieczorem pojedliśmy kulebiaku z barszczem, nie licząc całej masy półmisków wędlin i sałatek, posiedzieliśmy przy piwie. Biorąc pod uwagę, że konfrontacja z końmi była owocna i satysfakcjonująca, wszyscy nakręcili się pozytywnie i rano można było ruszać w bieszczadzkie ostępy.
Niedziela- Do Baligrodu
Rano po śniadaniu jak zwykle szeryf zarządził kto jedzie na I grupę, a kto na II. Ponieważ większość zawsze wolała na I, wiec szeryf dzielił po uważaniu, a najlepiej było siedzieć koło niego i pchać się łokciami.
Trasa rannej grupy była bardzo malownicza i urozmaicona, ale drugiej również. Każda grupa dokonywała codziennie odkrycia, że ich trasa była lepsza i w ogóle najlepsza na całym rajdzie.
I tak ranni pojechali chwilę asfaltem do Woli Matiaszowej, potem kolorowymi łąkami pełnymi margaretek łagodnie pod górę, galopując po nich ku wielkiej uciesze. Widoki były pyszne, a pogoda zamówiona. Wjechaliśmy do lasu i dotarliśmy do fermy hodowlanej jelenia karpackiego, oglądając z daleka nie małe stadko. Osiągnęliśmy Wierchy (635 m), a jadąc dalej zobaczyliśmy w oddali główne Połoniny i odbyliśmy sesję zdjęciową. Wjechaliśmy na teren Ośrodka Edukacji Leśnej i jakiś czas snuliśmy się wzdłuż szkółek modrzewia, dębu, świerka, klonu. Dalej droga wiodła przez stary las bukowo – jodłowy z domieszka modrzewia i sosny, było sennie i wspaniale chłodno, a konie deptały łany storczyków rozsianych na wątłej ścieżce. Plątanina ścieżek mizerniała i ginęła w czeluściach lasu, aż w końcu zapętliliśmy się w gąszczu gałęzi bez wyjścia, drapiących po twarzach i rękach. Adrenalina podskoczyła, ale Józek przyjął właściwy azymut, więc w końcu dotarliśmy do celu, czyli miejsca popasu ponad wsią Bereźnica Wyżna.
Dojechał wóz z roześmianą resztą bandy, także nasz samochód dostawczy z kuchnią polową i jedzeniem, toteż w dość szybkim czasie pałaszowaliśmy fasolkę po bretońsku, dokładając wiele razy. Konie powiązaliśmy do drzew i krzaków, a sami na końskich derach, znowu z pełnymi brzuchami, zalegliśmy w wysokiej trawie. Ten i ów zasnął głęboko, innym gryzące niemiłosiernie mrówki nie pozwoliły na najmniejszą drzemkę. Wkoło roztaczała się bajkowa panorama, łąka pachniała, że aż w nosie kręciło, a kwiatów nikt by nie zliczył. Szczególnie dwa monstrualne storczyki wzbudziły wielki zachwyt i zostały uwiecznione na taśmie filmowej. Oceniono je na dactylorhiza maculata.
Trasa liczyła po ok. 2 godziny, a na popasie także posiedzieliśmy ok. 2 godzin. Zrelaksowaniruszyliśmy dalej, a celem był ośrodek wypoczynkowy pod Baligrodem. Grupa konna znowu błądziła niemiłosiernie, forsując dziewiczy teren i polegając na nosie przewodnika stada. Nos ten działał bez zarzutu, więc wszelkie pobłądzenia miały zawsze pozytywny finał.
Wozowych, nasączonych rozmaitymi trunkami, dopadła wena twórcza i posuwając się do przodu piękną, leśną drogą, tworzyli. Dzieło miało dotyczyć tego co się zdarzyło do tej pory na rajdzie, jednak czy to weny było za mało, czy trunków za dużo, czy też za mało cierpienia, a za dużo wesołości – dość, ze dzieło nie powstało. Jechaliśmy po dość dużej stromiźnie w dół, a że z hamulcami było nie najlepiej i trzeba się było posiłkować starą opną podkładaną pod tyle koło, więc problem hamowania zdecydowanie wenie przeszkadzał. Rozbawieni dojechaliśmy do Baligrodu, gdzie zakotwiczyliśmy w przydrożnej knajpie, by…. wypić piwo. Sącząc chłodny trunek w przyjemnie chłodnym miejscu wzmożyliśmy wysiłek twórczy, ale nic to nie dało. Potem się okazało, ze grupa I wozowa także tworzyła w czasie swojej zmiany i osiągnęli rezultat całkiem interesujący. Ale o tym potem.. W każdym razie Renia miała niezły ubaw, uczestnicząc w konspiracji każdej z grup, jako że tworzenie odbywało się w tajemnicy przed pozostałymi.
W bardzo wesołym nastroju dotarliśmy do ośrodka Visan, na pograniczu osady Bystre i nieistniejącej wsi Rabe. Jak to już było do końca, dla koni wytyczono i ogrodzono przenośnym ogrodzeniem tymczasowe pastwisko wśród lasu, a my ruszyliśmy szturmem łapać pokoje. Niby były obiecane dwójki, ale nigdy nic nie wiadomo. Część ludzi załapała się na pokoje z łazienkami w pawilonie, a część w domkach kampingowych. Standard ośrodka był dobry, więc nikt nie narzekał. Po obiedzie, również nie budzącym żadnych uwag i jak zwykle za obfitym, odsapnęliśmy chwilę, by wieczorem spotkać się przy ognisku pod wiatą, obowiązkowo w strojach organizacyjnych. Każdy tam dotarł z jakimś trunkiem pod pachą. Gdy tylko ogień buchnął, popłynął nasz wyjątkowo gromki śpiew. Przerobiliśmy ze dwa śpiewniki, a dwie gitary cięły jak szalone. Gdy atmosfera dojrzała, wyszła na „scenę” grupa pierwszo-wozowa i odśpiewała swoje wypociny. Wypociny okazały się być nie lada arcydziełem na temat naszego medialnego Jurcysia, który w czasie rajdu ciężko pracował i nakręcał film. Woził samochodem straszne ilości profesjonalnego sprzętu i ustawiając się w wiadomych miejscach na trasie, a także na postojach i ogniskach, kręcił i kręcił. Tym samym przejdziemy do historii, obojętnie, czy zobaczymy efekty czy nie. Ktoś z rodziny na pewno zobaczy. Ale także Jurcyś przejdzie do historii, gdyż zaistniał w rajdowej balladzie. W trakcie wieczoru intensywnie mieszaliśmy trunki, więc wesołość rosła i rosła. Dziewczyny coś tam odtańczyły, pojawiły się nawet nie wiadomo skąd dwie wiedźmy w kolorowych perukach, które także odtańczyły szamańskie hołubce. Nasi dwaj gitarzyści, Wuja i Kaziu, którzy wcześniej poćwiczyli na osobności, dali niesamowity popis bluesa, aż ciarki szły po plecach. Dziewczyny spontanicznie stworzyły chórek i sekcję rytmiczną w jednym wydaniu, a rejwodziła Marycha. Wszelkie próby zaprzestania działalności gitarowo-bluesowej były kwitowane groźbą reklam. Bawiliśmy się świetnie, ale ponieważ od rana czekała kolejna trasa, więc w końcu zakończyliśmy tą zabawę i poszliśmy spać.
Poniedziałek – Żebrak i Wagabunda
Tego dnia ruszyliśmy do Woli Michowej, do „Latarni Wagabundy”, znanej nam sprzed 2 lat. Od rana było upalnie i duszno, a trasa wiodła co prawda lasem, lecz po szutrowej drodze, w całkowitym odkryciu. Konie i wozy jechały tak samo, po ok. 2 godziny każda zmiana. Początkowo był to stary asfalt, którym od czasu do czasu przemykały ogromne ciężarówy wożące drzewo. Za każdym razem wzbijały tumany kurzu, co w niemiłosiernym upale mocno dokuczało. W końcu skończył się pseudo asfalt i zniknęły leśne czołgi, ale zaczęły się smolarnie pracujące pełną parą. Stojące powietrze przeniknął zapach palonej smoły. Jechaliśmy tylko stępem, gdyż inaczej się nie dało.
Przez dłuższy czas posuwaliśmy się po terenie nieistniejącej wsi Rabe wzdłuż ściany lasu, a w jedynym prześwicie zobaczyliśmy jak na dłoni dostojną Chryszczatą (997 m).. Droga zrobiła się mocno stroma, koniska mimo stępa spociły się jak szczury. Po nie camiędzy drzewami łych 2 godzinach osiągnęliśmy Przełęcz Żebrak (816 m), gdzie zaplanowano postój. Powiązaliśmy konie do drzew w gęstych zaroślach, porozkładaliśmy na trawie koce (robiące za derki) do wyschnięcia. Nadjechała kuchnia i po chwili wcinaliśmy pyszny bogracz, znowu nakładając wiele razy. Na przełęczy istniał mocno zdezelowany punkt biwakowy, składający się z desek będących kiedyś ławkami. Poza tym rosła jak wszędzie wysoka trawa, w której storczyk podkolan biały zaglądał nam do talerzy. Pousiadaliśmy na deskach lub trawie, gdzie się dało, a miły chłód regenerował siły.
Gdy wszyscy odpoczęli, a szarość nieba zaczęła się podejrzanie zwiększać, ruszyliśmy w dalszą drogę. Od przełęczy droga wiodła zdecydowanie i stromo w dół. Heniu jako jeden z głównych hamulcowych powiesił się na hamulcu, a reszta załogi wozu znowu przystąpiła do działalności twórczej, znowu z mizernym skutkiem. W końcu zaczęło lać, a w dali zobaczyliśmy błyskawice.
Grupa konna odłączyła się od wozu i pojechali czerwonym szlakiem na szczyt Jawornego (992 m), zakosami w miarę możności, gdyż było dość stromo. Po osiągnięciu szczytu okazało się, ze szlak grzbietowy jest zasłany skalnym rumowiskiem, więc trzeba to było jakoś omijać, a nie zawsze się dało. Czakram usiłował przeskakiwać bloki skalne, a z boku straszyła dość spora stromizna. Do tego trzeba dodać mrok na szczycie i słyszaną w dali burzę, co dodawało grozy i podnosiło adrenalinę. Jazda w dół nie poprawiała nastroju, gdyż było ślisko na błocie i liściach, a w końcu zaczęła się ulewa i nieźle kowboi zlała. Na otarcie łez dobili w końcu do łąki na dole, gdzie pojawiło się na chwilę słońce i można było odbyć sesję foto. Odbył się też krótki galop, a nadmiar wrażeń skwitowała Berdanka nagłym położeniem się w trawie, bez „dania racji”, tak że Adaś ledwo uskoczył i uchronił swoje kończyny. Atrakcji dopełniła kolejna ulewa towarzysząca jeźdźcom do samego celu.
A celem był „przewrócony wieżowiec”, czyli „Latarnia Wagabundy” w Woli Michowej. Wszyscy przyjechali zmoczeni i zmęczeni, mniej lub więcej. Żeby dopełnić czary goryczy, nie czekały tym razem „dwójki”, więc było trochę zamieszania z pokojami. Przećwiczyliśmy to nie raz. Jakoś w końcu uporaliśmy się z tematem, wymuszając więcej pokoi niż się należało. Mimo standardu głęboko PRL-owskiego była wszakże ciepła woda w kranach, więc był to miód na rany. Zaraz odbył się szturm na prysznice. A potem to już sama frajda – smaczny obiadek pod wiatą nad rzeką (Osława), nasz znajomy Kiju (szef schroniska) polewający tokaj ze swojego gąsiorka, ciepło, sucho i wesoło. Tyle …że do czasu . Po raz kolejny przyszła wielka ulewa, tym razem z gradem jak orzechy, po której zrobiło się zimno i mokro. Zacinało z każdej strony i nie dało się nosa wyściubić. Staliśmy pokurczeni pod wiatą nie widząc co zrobić, aż tu nagle pokazała się filmowa tęcza i wszystko osłodziła. Kolejny dzień rajdowy dobiegł końca, poszliśmy grzecznie spać..
Wtorek – „Cuda, wianki”
Od rana pogoda była jak zamówiona, więc ochoczo ruszyliśmy dalej. Konni z „Latarni Wagabundy” wspięli się kolorowymi, widokowymi łąkami na malowniczą połoninkę, po której odbył się dość intensywny galop. Potem w trawie sięgającej końskich brzuchów zjechaliśmy na dół do malowniczej wsi Maniów. Cieszył oko widok licznych, starych chałup, sprzed nosa czołowego konia wyfrunął nagle czarny bocian, a z krzaków wyskoczyła dorodna łania. Przecięliśmy szosę relacji Komańcza – Cisna i starą drogą równoległą do szosy, wzdłuż Osławy, zmierzaliśmy do przodu – czasem kłusując, czasem galopując, gdy tylko się dało. Droga była jednak bardzo błotnista, pełna głębokich kolein wypełnionych wodą, a gałęzie nieraz dawały „po buzi”. Ponownie przecięliśmy szosę i bardzo stromym zjazdem ścięliśmy asfaltową serpentynę w okolicy Przełęczy Przysłup (749 m), by dotrzeć do miejsca popasu pod Żubraczem. Za chwilę dojechał wóz i samochód z kuchnią, więc głodni i w komplecie rzuciliśmy się na bardzo szybko zaserwowaną zupę gulaszową.
Na miejscu postoju trawa się gała pasa i była mokra po deszczu, a już szykował się następny deszcz.. Nie za bardzo się dało posiedzieć, więc po dość krótkim popasie przystąpiliśmy do zwijania obozu. Przyszła siąpawka, więc powyciągaliśmy peleryny. Tuz przed wyruszeniem w trasę okazało się, że Berdanka zgubiła podkowę, najwyraźniej zostawiła w błocie, którego tego dnia było w nadmiarze.. Józek z Arturem ekspresowo okuli klacz i podróżowaliśmy dalej.
Siąpawka szybko ustąpiła, wyszło słońce i okrasiło piękny świat dookoła. Wozowi zatrzymywali się co rusz, gdyż do celu było nie daleko, a wkoło wszystko nęciło.: a to lody w przydrożnym barze, pełnym wierzbowych zwierzątek, a to ikony w galerii w Cisnej, a to duperele w dwóch innych galeriach w Cisnej. No i wreszcie słynna „Siekierezada” w Cisnej, której nie wolno ominąć. Wystrój knajpy jest niesamowity, w każdym stole wbite siekiery., wszędzie mnóstwo diabłów i różnych niezwykłych akcesoria. Korzystaliśmy więc z uciech tego świata, opiliśmy się piwem w „Siekierezadzie”, nabyliśmy pokaźną ilość dupereli i bez pośpiechu kontynuowaliśmy podróż, by w końcu dobić do celu.
A celem był kultowy „Cień PRL-u” w Dołżycy. Tutaj planowaliśmy puścić wianki do morza, mimo, ze z jedno-nocnym poślizgiem. Miejsce wydawało się „na niuch” lepsze niż wcześniejszy kurort, a poza tym gnał z Ameryki Jerry Jankes na tą niepowtarzalną imprezę, a szybciej nie był w stanie przygnać.
„Cień PRL-u” miał wszelkie atrybuty adekwatne do nazwy. Pokoje zamykane na kłódki, lub klamki, które odpadały. Woda w kranach zimna, określona przez szefostwo jako „złamana”..
Na ścianach Lenin, Gomułka, Rokossowski i tym podobni faceci, dekoracji ścian dopełniały emblematy ZSMP, szyldy ulic znanych komunistów, itp. Łazienki posiadały tylko co niektóre pokoje, te dla przodowników pracy. Wystrój pokoi i łazienek odpowiedni do minionej epoki.
Jakoś tam opłukaliśmy się w zimnej wodzie i baby ruszyły na zbiór kwiatów, jako że chłopaki nigdy się za tym procederem nie parały. A kwiatów w całych Bieszczadach był dostatek, łąki pękały w szwach od margaretek, wszelkich dzwonków, jaskrów, firletki, ostrożeni i całej masy innych. Naplotłyśmy więc wianków ile trzeba i powkładaliśmy je na głowy do obiadu, choć każdy ważył nie mało. Po obiedzie przenieśliśmy się pod wiatę, gdzie zapłonęło ognisko i gdzie rozpoczęła się prawdziwa orgia – jak na obrzędy świętojańskie przystało. Były śpiewy pełną piersią, koncert bluesa, tańce zwyczajne i z pochodniami, solo Ety. Eta przez wszystkie dni nie dawała za wygraną i tak długo rodziła w bólach, aż urodziła „Pieśń do szeryfa”. Nie trzeba nadmieniać, że dzieło jest z górnej półki, a myślą przewodnią jest zachwyt nad życiem rajdowym jako przeciwwaga dla pomysłów spędzania wczasów np. na Teneryfie. Jerry wielce spóźniony dotarł ostatecznie na balangę, dostał wianuszek i nie jednego karniaka. Na wstępie podlizał się szeryfowi koszulką zza oceanu, co sprowokowało szeryfa do striptizu, celem przywdziania rzeczonej koszulki i zademonstrowania ogółowi. Striptiz odbył się przy wielkim aplauzie całej „sali”, więc już tylko krok był od zatańczenia na rurze – co dla szeryfa nie jest żadnym problemem i nowością. Wesołość była wielka, ale w końcu północ wybiła i po wypiciu zdrowia konia ruszyliśmy nad Solinkę dokonać obrzędu. Ciemności egipskie i dość karkołomne zejście do rzeki stanowiły poważne zagrożenie dla naszych kończyn, ale co tam, wianki muszą popłynąć. Zadanie wykonaliśmy dzielnie, a wartki nurt rzeki porwał wianki w oka mgnieniu i nie ma najmniejszych wątpliwości, że od tej pory wszyscy będą bardzo szczęśliwi. Tak jak zresztą są od kiedy wianki puszczamy. Tegoroczna zabawa była tak przednia, że po puszczeniu wianków nikt nie myślał o spaniu, wróciliśmy pod wiatę i bawiliśmy się dalej. Trwały śpiewy, tańce i ogólna wesołość.
Środa – Ciuchcia bieszczadzka
Rano po śniadaniu był czas wolny, gdyż o godz. 12.00 mieliśmy zabukowaną kolejkę bieszczadzką i wyprawę w nieznane. W międzyczasie każdy robił co chciał, a specjalna komisja ruszyła nad rzekę celem sprawdzenia, czyaby któryś wianek nie daj Boże nie pozostał, zawieszony na gałęzi. Wizja lokalna dała rezultat pozytywny.
O 12.00 w strojach bardzo organizacyjnych pojechaliśmy „cieniobusem” do wsi Majdan, skąd kursuje słynna bieszczadzka ciuchcia. Turystów chętnych do podróży było mnóstwo, tak że zrobiło się trochę zamieszania z miejscami. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i ruszyliśmy w drogę. Wyprawa ciuchcią to wielka frajda. Kolejka przemierza dzikie i odludne ostępy wzdłuż biegu rzeki Solinka, doliną pomiędzy Berdem (11041 m) a Matragoną (990 m). Dociera do nieistniejącej wsi Balnica na granicy ze Słowacją, po czym zawraca. W Balnicy jest teraz osada leśna z 7 mieszkańcami i sklepik z potravinami. W sklepiku najedliśmy się lodów i zupy chmielowej, po czym wróciliśmy do wagonu. Jeszcze przed wejściem do środka cyknęliśmy wspólną fotkę i wtedy rozwiązał się worek z chętnymi do zdjęcia z nami. Co rusz ktoś podchodził i pytał, czy może się z nami sfotografować, starzy i młodzi. Staliśmy więc cierpliwie w szyku, niektórzy siedzieli n a ziemi, dopóki ostatni chętny został usatysfakcjonowany.
Po powrocie do „PRL-u” nawcinaliśmy się pod wiatą bigosu i za chwilę ruszaliśmy do następnego „przystanku” w tej rajdowej przygodzie, jakim była cerkiew w Ropience.
Łopienka to nieistniejąca wieś u stóp Łopiennika, po której nie ma śladu, za wyjątkiem okazałej i dobrze utrzymanej cerkwi. W XVIII i XIX w. wieś była największym w Bieszczadach ośrodkiem kultu maryjnego, na lipcowy odpust przybywało tam do kilkunastu tysięcy ludzi. Przed wojną liczyła ponad 40 domów, mieszkańcy byli różnej narodowości. Po wojnie wszystkich wysiedlono, a cerkiew niszczała aż do roku 1992, kiedy zaczęto ją remontować. Wyprawa do Łopienki robi duże wrażenie, gdyż jest to miejsce całkowicie odludne – jechaliśmy zarówno końmi jak i wozem po ok. 2 godziny w jedną stronę nie widząc ludzi ani ich sadyb – aby w końcu dotrzeć do tak dobrze wyglądającej budowli.
Było późne, letnie popołudnie, długie cienie na trawie, cisza, spokój i pustka, szalony świat gdzieś za górami, za lasami… Spędziliśmy tam zaczarowane chwile. Konie powiązane do krzaków chrupały soczystą trawę, my snuliśmy się wkoło, zaglądając do środka i medytując pod Chrystusem Bieszczadzkim, lub przysiadając pod starą lipą rosnącą obok i wdychając jej aromaty. A poza tym to wszystko dookoła pachniało i nie chciało się wracać.
Ale głód robił swoje, a do domu daleko. Wróciliśmy na obiad dobrze po 20.00, a do jedzenia dostaliśmy pyszny smażony ser z oprawą, nie mówiąc o zupie. Po obiedzie chłopcy zasiedli przed telewizorem, gdyż był Bardzo Ważny Mecz. Dziewczyny już się poniekąd przyzwyczaiły do takich ekstrawagancji, więc obyło się bez incydentów typu dąsy. Niektóre nawet też zasiadły.
Czwartek – Śniadanie na trawie
Tego dnia miejscem docelowym było schronisko górskie na Jaworzcu. (605 m). Obie grupy miały trasę mocno urozmaiconą, ze sporą ilością galopu, po ok. 2,5 godziny jazdy. Pierwsi konni pojechali najpierw lasem, poprzez pasmo Ryczywół, błotnistymi ścieżkami, raz w górę, raz w dół, chwilami drogą szutrową. Wyjechali na malownicze łąki, narobili zdjęć, pogalopowali. Potem po torach starej kolejki wąskotorowej leniwie człapali w stronę Przysłupia i dalej łąkami do postoju w Stzrębowiskach. Błota był dostatek, bo jak ktoś scharakteryzował Bieszczady, jest to miejsce gdzie: dominuje: „…wszechobecne błoto, ciężkie, gęste, nieustępliwe, panoszące się zielsko…”. Tak, zdecydowanie dużo mieliśmy tych atrybutów.
W tym czasie na wozie było jak zwykle bardzo wesoło,. Robiliśmy mnóstwo zdjęć, jednak co chwilę wyrywał się jęk: „o nie, wyszła moja druga broda”, lub „jeszcze jedno proszę, tutaj widać garbaty nos”, albo :”tyle zmarszczek? Skasować proszę”. Pękaliśmy ze śmiechu i rzeczywiście, większość fotek poszła do kasacji. No cóż, zbyt wysoka technika…
Na planowanym postoju w Stzrębowiskach, na posesji u „Zbója”, zaplanowane było śniadanie na trawie. Gdy tylko rozsiodłaliśmy konie i opędziliśmy pierwszy głód zaserwowanym żurkiem z jajkami i kiełbasą, przywdzialiśmy bieliznę organizacyjną i nakryliśmy trawę. Renia ze Zgagą zadbały o to, aby nie zabrakło obrusów, koszyka pełnego butelek wina, serów i ciast. Były wina czerwone i białe, a ciasto drożdżowe specjalnie nam upieczono. Sery ozdobiłyśmy polnymi kwiatami, znalazły się nawet kieliszki. Przy pięknej pogodzie zasiedliśmy do spożywania, a wszystko było przepyszne. Dookoła snuły się luzem nasze mustangi, w dali jak na dłoni widać było główne pasmo Bieszczadów od Smreka, poprzez Połoninę Wetlińską, Caryńską, po dalsze wzniesienia. Siedzieliśmy na tej trawie mocno rozleniwieni, ale czas płynął nieubłaganie, a droga czekała daleka. Więc ponownie wskoczyliśmy w stroje podróżne i ruszyliśmy dalej.
Grupa konna pojechała najpierw drogą szutrową wśród lasu i szpaleru storczyków, aż do rozległych łąk z panoramą połonin bieszczadzkich na wyciągnięcie ręki. Cieszyliśmy oczy i robiliśmy zdjęcia. Nie wiadomo skąd pojawił się „Zbój” i przeprowadził nas przez krzaki i chaszcze bez żadnej ścieżki do torów starej kolejki, a torami do wsi Kalnica. Tam nas zostawił i wrócił do domu.
Galopowaliśmy poboczem szosy, potem nasypem nad łąkami, by w końcu dotrzeć do Wetliny i napoić spragnione konie. Przeprawiliśmy się przez płytką stosunkową Wetlinę i bardzo dziurawą i błotnistą drogą wzdłuż rzeki posuwaliśmy się do przodu, galopując niemal co chwilę. Galopy przerywały gwałtownie pojawiające się kolejne głębokie grzęzawiska lub zwalone drzewa. W końcu zaczął się stromy podjazd pod schronisko na Jaworzcu.
Podjazd pod schronisko był na tyle stromy, że samochód dostawczy nie mógł tam podjechać. Nasze bagaże przewoził więc na pewnym odcinku wóz konny, a manewry te wymagały nie lada kunsztu. Hamulce z trudem wytrzymywały zjazdy w dół, a wykręcenie także było niezłą ekwilibrystyką. Artur poradził sobie doskonale, ale ci, którzy brali w tym udział, dość znacznie podnieśli sobie adrenalinę.
W wysokiej trawie ponad schroniskiem powstało w oka mgnieniu ogrodzenie dla koni, a my mogliśmy wykonać szturm na pokoje. Bo jak to w schroniskach bywa, dwójek tam nie było. Nie było też prądu i nie wolno było chodzić w butach. Na najwyższe piętro wchodziło się niemal po drabinie, bardzo wąskiej nota bene. Wtarganie tam ciężkich toreb nie każdemu się udało, niektóre bagaże lokatorów najwyższego piętra zostały niżej. Łazienki natomiast były na poziomie piwnicy, więc chodzenie po ciemku od piwnicy po dach było nie lada wyzwaniem.
Jeszcze za jasności dostaliśmy dobry obiad i do zmroku snuliśmy się tu i tam, chłonąc czar tego miejsca. Bo mimo niewygód sceneria wokół była całkiem bajkowa. Niezwykłe widoki, pustka, aromaty pełni lata, fantastyczne światło przedwieczorne. Tutaj czuło się smak prawdziwej przygody.
Na chwilę jednak ten czar prysnął, gdyż czyjaś kolejna wizyta u koni ujawniła makabryczne odkrycie: Basior stał w trawie z łbem całym we krwi, jego szeroka, biała zazwyczaj łysina miała kolor intensywnie czerwony. Wyglądał jak oskalpowany koń Indianina. Przyniesiono wiadro wody i po umyciu rany okazało się, że nie jest tak źle. Koń skaleczył się gdzieś na sęku, ale rana nie była poważna i nie zagrażała życiu. Ani zdrowiu.
Wieczorem podjechał zamówiony „cieniobus”, co było ukartowane i nasi chłopcy pognali do „Cienia PRL-u” na kolejny Bardzo Ważny Mecz. Oczywiście do samochodu musieli kawał drogi zejść na pieszo, a potem w nocy wejść z powrotem na górę. Ale co się nie robi dla Bardzo Ważnego Meczu.
Dziewczyny zostały same i po zmroku rozsiadły się na schodach na pogaduchy. Te siedzące wyżej piły koniaczek, te siedzące niżej piły białe winko, po jakimś czasie nastąpiła zmiana. Nad głowami latały robaczki świętojańskie i oświetlały to wieczorne party.
Party kontynuowałyśmy potem w schronisku, gdyż zrobiło się chłodno. Pogaduchy dotyczyły wspomnień z dzieciństwa i były to niezapomniane chwile. Spędziłyśmy naprawdę uroczy wieczór.
Piątek – Zamykamy pętlę
Od rana była okropna duchota, wróżąca kolejne opady. Odłowiliśmy konie i ruszyliśmy w drogę. Znowu był kołowrót z przewożeniem wozem bagaży do samochodu, zmiana wozowa część lżejszych bagaży znosiła na dół w ręku. Artur zmajstrował dodatkowy hamulec, bez którego ten dzień mógłby mieć nie wesoły finał. Nawiasem mówiąc hamulec ten później został całkowicie „zajechany”, ale najpierw świetnie zdał egzamin przy dużych stromiznach i ostrych zakrętach.
Konni natomiast zjechali na dół i napoili konie w Wetlinie. Jechaliśmy wzdłuż Wetliny, raz lewym, raz prawym brzegiem, szukając lepszej drogi, ale żaden wariant nie był lepszy. Było grząsko, ślisko i dziurawo. Zrobiło się gorąco, deszcz nie nastał. Dotarliśmy w końcu do drogi szutrowej, jadąc raz zaroślami, raz lasem. Droga zaczęła się znowu wznosić, Wetlina zostawała w dole, a z nią rezerwat „Sine Wiry”, dla nas nie widoczny. Wjechaliśmy na zielony szlak, w ciemny las bukowy, pełen powykręcanych, starych drzew o dziwnych kształtach. Odetchnęliśmy od upału, ale po jakimś czasie wyjechaliśmy ponownie na otwarty teren z piękną panoramą. Znowu odurzyły niezwykle ukwiecone łąki, w tle zobaczyliśmy Łopiennik i Wierchy. Te ostatnie pokonaliśmy na początku rajdu, więc tym samym zatoczyliśmy koło. Zjechaliśmy w dół do wsi Terka, gdzie w przypadkowej, wielkiej kadzi pełnej wody znowu napoiliśmy konie.
W tym czasie wozy jechały również wzdłuż Wetliny, drogą przepaścistą, ponad rezerwatem „Sine Wiry”, w drugiej strony rzeki niż konni. Ponieważ była duża stromizna, bardzo kręte serpentyny i problemy hamulcowe, więc jazda mocno podnosiła adrenalinę. Ale jak zwykle Artur spisał się na medal.
Wszyscy spotkaliśmy się w Terce pod sklepem, gdzie zakupiliśmy piwo i widokówki, posiedzieliśmy chwilę pod parasolami. Główny postój miał miejsce po drugiej stronie ulicy, pod ruinami starej dzwonnicy. Kuchnia polowa jak zwykle ekspresowo otwarła podwoje, zapłonęło ognisko, a do jedzenia zaserwowano kiełabachę, którą sami sobie upiekliśmy. Upał się wzmógł, a koło dzwonnicy nie za bardzo było gdzie się schronić i posiedzieć. Jedynym miejscem okazała się równa jak stół, niewielka łączka obok dzwonnicy, pod wielką lipą. Jak się okazało był to zarośnięty trawą fundament starej cerkwi.. Ponieważ byliśmy pomęczeni drogą i upałem, więc wzięliśmy końskie dery pod lipę i uwaliliśmy się na szczątkach cerkwi. Za plecami mieliśmy regularny cmentarz, więc początkowo niektórzy szukali innego miejsca, mając mieszane uczucia. Ale innego nie było, więc z aluzjami typu: „no cóż, trzeba się przyzwyczajać” – kolejna osoba zalegała pod lipą. Szeryf po którejś dowcipnej aluzji skwitował : „na cmentarzu jak się okazuje też może być pięknie i przyjemnie”. Niewątpliwie relaks był przyjemny i potrzebny. Gdy trochę podrzemaliśmy na cmentarzu i zregenerowaliśmy siły, pojechaliśmy dalej.
Tego dnia naszym celem była Wołkowyja nad Soliną. Wóz pojechał przez Bukowiec, a wesołość na nim panowała wielka. W przydrożnym sklepie każdy zakupił małe co nieco, potem krążyły flaszki szampana na zmianę z „wiśniowym bukłaczkiem”. Ponieważ od dawna jesteśmy jedną, wielką rodzinę, więc przy okazji wyszły na jaw różne rodzinne tajemnice, które wesołość ogólną zwielokrotniły. Ale o tym sza…
Każda grupa jechała jak zwykle po ok. 2 godziny, każdym środkiem lokomocji.
W Wołkowyji zajechaliśmy na osiedle willowe, a konie zaparkowaliśmy we wskazanym ogródku. Nocowaliśmy w dwóch małych, prywatnych pensjonatach, z widokiem na Solinę. Po obiedzie poszliśmy na spacer nad wodę, jednak plaża nas rozczarowała. Woda pełna była zakwitów, nad wodą błoto, między osiedlem a plażą ruchliwa szosa. Do tego w końcu zaczęło kropić. Wróciliśmy do własnego ogródka.
Właściciel obiektu zapalił co prawda ognisko, ale początkowo atmosfera się nie kleiła. Wkoło pełno było innych domków i innych turystów, pozornie nie było klimatu na głośne śpiewy. Trochę nas ten tłok peszył, nie powyciągaliśmy nawet śpiewników. Jola postawiła szampany, pojawiły się inne trunki. Gitary po cichu zadźwięczały, a my nuciliśmy mur-murando, rozkręcając się trochę i nucąc w końcu co się dało. Trochę się poluzowało, a w końcu Kaziu wziął sprawę w swoje ręce i ambitnie postanowił nauczyć nas śpiewać bluesa. Zarządził co i jak, kto kiedy co ma śpiewać. Ponieważ przez dłuższy czas należało powtarzać jedną kwestię, więc nauka była trochę monotonna, ale powoli dawała efekty. Prawdopodobnie doszlibyśmy do wielkiego kunsztu i perfekcji, może powstałaby regularna kapela? Ale szeryfowi puściły nerwy i przerwał te wokalne wyczyny słowami: „dość już tego koncertu turkucia podjadka, zacznijmy coś porządnego”. No i zaczęliśmy poważne śpiewanie, teraz dość dziarsko. Turyści z balkonu zagrzewali do dzieła, podpuszczając i domagając się więcej.
|
|
Poszliśmy na całość,gitarzyści „pobluesowali”. I nagle się okazało, że był to niezwykły wieczór..
Niestety tego dnia po obiedzie pochorowała się nasza koleżanka Zgaga i trochę to psuło nastrój. Gorączkowała i leczył ją każdy kto mógł, serwując rozmaite leki, wg swoich wizji. Andrzej – lekarz miał tu oczywiście zdanie wiodące. Zarządził, że czekamy do rana i zobaczymy.
Sobota – pożegnanie
A od rana było słonecznie i chłodno. Zgaga ożyła na tyle, że mogła jechać wozem. Konni wyjechali ze wsi stromo w górę zielonym szlakiem wśród pól i łąk na znane nam już Wierchy, by dalej posuwać się drogą polną grzbietem. Wszystko wkoło stanowiło istny landszaft: jakby chlapnięte niebieską farbą niebo, pełne białych cumulusów, łany margaretki pokrywające pola jak śnieżną pierzynką, w dole połyskująca tafla Soliny. Zapachy odurzały. W wysokiej trawie galopowaliśmy długi czas. Potem wjechaliśmy do lasu, prześwietlonego słońcem i głośnego od ptasich treli. Dotarliśmy do znanej fermy jeleni i dalej jechaliśmy lasem w stronę Bereźnicy Wyżnej, gdzie był I popas i teraz miał być ostatni. Wyjechaliśmy w Bereźnicy inaczej niż poprzednio, galopowaliśmy łąkami niemal bez końca. Był to piękny, ale ostatni galop na rajdzie. Biel margaretki oślepiała oczy. Po popasie II grupa również nagalopowała się do woli, nikt nie mógł narzekać. Koniki zdały egzamin super, były zawsze grzeczne, nie robiły „numerów” , szły w szyku jeden za drugim, bez wielkich ambicji do ścigania się.
Na postoju pojedliśmy wspaniałej grochówki, poleżeliśmy w trawie delektując się ostatnimi chwilami. Wróciliśmy do Berezki cali, zdrowi, zadowoleni i bardzo z siebie dumni.
Wieczorem zebraliśmy się przy ostatnim ognisku, ostatni raz napchaliśmy brzuchy całkiem nieprzyzwoicie. Heniu tradycyjnie ułożył na kolanie hymn rajdowy i odśpiewał, podziękował też naszym opiekunom”, którzy spisali się na medal. Józek doskonale prowadził nas po bezdrożach bieszczadzkiej głuszy, Magda dbała, żeby niczego nam nie brakowało i żeby wikt i opierunek był w najlepszym gatunku, Artur przewiózł nas wozem bezpiecznie, nierzadko przez trudne tereny, Ewelina była pomocą i okrasą całości. Pan Tadziu dzielnie zmagał się z naszymi niemiłosiernie ciężkimi bagażami, nie mogąc się nadziwić, po co nam było tyle klamotów
Eta oficjalnie zaprosiła wszystkich na rajd do Australii, co rodziło się w jej głowie przez cały tydzień, aż się urodziło. Na wiosnę braliśmy pod uwagę rajd po norweskich fiordach, teraz wyszła Australia. Nasz nowy przewodnik Józek wspomniał, że chciałby w przyszłym roku porajcować w Górach Słonnych. Biorąc te wszystkie zasłyszane plotki pod uwagę, Heniu wzniósł toast za nasze spotkanie za rok, a będzie to „gdzieś miedzy Wrocławiem, Norwegią i Australią, czyli w Górach Słonnych”. Wszyscy przyklasnęli i wypada w wolnej chwili zajrzeć do mapy i zobaczyć gdzie to jest. Jedno jest pewne: rajdować nigdy nie przestaniemy.
|
|
|
|
Przeżyliśmy fantastyczną przygodę, będziemy długo wspominać.
Fot. Formisia i inni, opracował Olo
© 2002-2010 Stare Konie All rights reserved. Zalecana rozdzielczość 1024×768 oraz IE 5.5 lub nowsze