Rajdobóz cztery i pół

czyli znów Rakowo wiosną i my

 

 

 

 

4,5 RAJDOBÓZ STARYCH KONI

Rakowo 2008

 

W tym roku Krzyś wymyślił, że rajdobóz w Rakowie odbędzie się w „długi weekend” majowy, w dniach 21 – 25.05. Nie udało się ustalić dlaczego, ale tak się stało. Do  „Śniegórki” zjechały Stare Konie w środę  późnym popołudniem po dość trudnej, przedświątecznej podróży, a byli to: Ruda i Walter, Renia i Andrzej, Jola i Gerard, Iwona, Zdzichu, Astrid i Andrzej,  trzy nowe dziewczyny z Gdańska, córka Krzysia z  chłopakiem,  Formista. Rozlokowaliśmy się w obydwu domkach, a z powodu umiarkowanej frekwencji mieliśmy  dużo przestrzeni życiowej i luzu.  Szef Wojtek to już nasz kumpel, więc było miło i bezrygorowo.

 

Tegoroczny pobyt w Rakowie był dość krótki, bo niespełna 4 dniowy i  z tego powodu  bardziej niż zwykle nastawiony na relaks i odpoczynek.  Program  nie był nachalny, wypełniony atrakcjami umiarkowanie, za to mogliśmy do woli delektować się końmi i lasem, a także siedzeniem pod domkiem przy kawie i piwie,  a  wieczorem przy kominku. Do tego trzeba dodać, że pogoda trafiła się wymarzona, gdyż przy stale słonecznej aurze, nie było jednocześnie upałów i ani raz nie padało.

 

 

Środowy wieczór po przyjeździe zakończyliśmy tradycyjnym gulaszem z kaszą gryczaną, a ponieważ w małym domku buzował kominek (wieczory były dość chłodne), więc kontynuowaliśmy  spotkanie siedząc przy ogniu,  gawędząc i sącząc małe co nieco.

 

 

W czwartek po śniadaniu ruszyliśmy do stajni, gdzie czekała przyjemna swojskość –  ci sami fajni ludzie, te same fajne rumaki, ta sama mnogość piesków pod nogami. Każdy obstalował mniej więcej to co chciał i tradycyjnie w dwóch grupach ruszyliśmy w przepastne, sosnowe lasy.  Obie grupy pojechały na 2 godziny, wszyscy naładowali akumulatory. Wałęsaliśmy się po miękkich   duktach  leśnych i po falistych łąkach, pełnych niebieskiego przetacznika i kwitnących tu i ówdzie drzew i krzewów.  Mijaliśmy niezliczoną ilość oczek wodnych i bezimiennych jezior śródleśnych, kłusowaliśmy brzegiem Komorza i cwałowaliśmy skarpą nad jeziorem Brody.  Jedna z grup  zawadziła o barek z piwem w  Czarnem, co także jest tradycją.

 

 

W tym czasie jeszcze inna grupa pedałowała zawzięcie na rowerach,  delektując się  bezkresem  lasów i wentylując płuca  w czystym, pachnącym powietrzu. Okazało się, że mimo nie za wysokiej temperatury powietrza i sporego wiatru znalazła się też, nieliczna wprawdzie, grupa kajakowa.  Gdańszczanki wypłynęły dziarsko na jezioro Komorze, co było w tym dniu nie lada wyzwaniem.

 

 

Po zakończeniu zajęć „obowiązkowych”  siedzieliśmy w błogostanie na tarasie czytając gazety i gawędząc, a w między czasie tworzyły się stale nowe grypy i podgrupy rowerowe i piesze, które penetrowały okoliczny las bez końca. Wieczór upłynął miło przy buzującym kominku.

 

W piątek pojeździliśmy konno jak zwykle,  wszyscy nagalopowali się do woli.  Po powrocie w domowe pielesze i krótkim odpoczynku, a także po spałaszowaniu wcześniejszego niż zwykle obiadu, pognaliśmy do Czaplinka, gdzie czekała znana nam łupinka „Europa”.  Pogoda była jak wymalowana, słońce, niebieskie niebo, jezioro usiane białymi żagielkami.  Zaokrętowaliśmy się na „Europie” i ruszyliśmy na wyspę Bielawę, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Wyspa Bielawa to piąta co do wielkości wyspa śródlądowa w Polsce, największa na poj. Drawskim. Jej  osobliwością jest gigantyczny 200-letni buk, pod którym zrobiliśmy piknik. Rano Zdzichu zakupił  wędzoną sielawę i węgorza, każdy zadbał  o stosowne trunki, tak że po dotarciu do wyspy  przystąpiliśmy do pałaszowania i zakrapiania. 

 

 

W czasie penetracji wyspy  inna grupa wybrała kajaki, „zaliczając” znany nam szlak wodny od jeziora Komorze poprzez rurę, jezioro Rakowskie, Lubicko, Brody, Strzeszyn, Kocie do jeziora Pile. Żaden szalony łabędź nie przeszkodził w rejsie i wszyscy mieli  sporo uciechy.

 

 

Po południu odbył się – także tradycyjny – mecz siatkówki, tyle, ze nie było wyraźnie podzielonych drużyn na MY i STAJNIA.  A  wygrali  oczywiście lepsi. Wieczorem zasiedliśmy   koło domu przy ognisku, a szef  Wojtek  wyciągnął grilla i upiekł nam pyszne jak zwykle kiełbachy i kaszankę, czym napchaliśmy się  całkiem nieprzyzwoicie. Wymagało to pilnego pobiegania po wieczornym lesie,  czego finałem był  spektakl zachodu słońca nad  j. Rakowskim, gdy   nieprawdopodobna czerwień i granat nieba w połączeniu z  czernią  lasu szokowały  swoją  niezwykłością.  Po spaleniu części  kalorii  wróciliśmy na ognisko, by z przyjemnością posłuchać  recitalu gitarowo wokalnego w wykonaniu Krzysia i Artura.

 

 

 

W sobotę, w ostatni dzień pobytu w Rakowie, głównym punktem programu  były Wielkie Derby, nazwane przez Krzysia ostatnimi. Choć z nikim tej ksywy nie ustalał,  to cos jest na rzeczy, gdyż do  wyścigu zgłosił się tylko Krzyś i Zdzichu. Oczywiście ze Starych Koni, poza tym  obsada była, a jakże. Trudno powiedzieć czy duch w narodzie ginie, czy rozum wraca, dość że wszyscy pozostali pojechali na wyścig w postaci kibiców. Derby odbyły się jak zwykle na łące pod Strzeszynem, tym razem przed południem.  Jedni pojechali tam koniem, inni rowerami. Na miejscu  zastaliśmy kupę innych ludzi, tak że piknik miał nie lada oprawę. Derby wygrał Krzyś na Rokusie, Zdzichu był trzeci na Ribanie.  Druga w wyścigu była Alabama pod dziewczyną zaprzyjaźnioną ze stajnią, czwarty był Szaman pod szefową stajni Anią.

 

 

A po wyścigu odbyła się prawdziwa uczta, nawcinaliśmy się wspaniałego żurku z kiełbachą i jajkiem, także pieczonych kiełbach i sałatek, zakrapiając jak zwykle czym się dało. Posiedzieliśmy na łące jakiś czas, a w tym czasie koniki drzemały powiązane do drzew w okolicznym lesie. W drodze powrotnej dwie rozweselone rowerzystki doznały spotkania trzeciego stopnia z glebą (to także już  tradycja), skutkiem czego jedna z nich musiała ostatecznie „wskoczyć” w gips. Ugruntowało to wypadkową statystykę rajdobozów, która mówi, że w Rakowie najgroźniejszy jest rower.  Stare Konie, strzeżcie się rowerów.

 

 

Tym niemniej nic nie zepsuło sympatycznej atmosfery wieczorku pożegnalnego, który spędziliśmy w jadalni przy sponsorowanym przepysznym smalczyku i ogórkach małosolnych produkcji samego szefa. Co prawda nie był to indyk,  jednak smakowało podobnie fantastycznie.   Więc zjedliśmy tych wiktuałów ogromne ilości. Podczas toastu Krzysiu zapodał pomysł, aby co roku zjeżdżać do Rakowa w okolicy Bożego Ciała i tym samym  zrobić sobie tutaj stałą metę wiosenn-długo-weekendową.  Bez wielkiej organizacji,  bez  wielkich atrakcji, po prostu skrzyknąć się po zimie i pojechać odpocząć. Miejsce znane i sprawdzone, standard wysoki, jedzenie dobre, konie bezpieczne, lasy  bezkresne, krajobrazy cieszące oko.

Jest to temat do dyskusji. Niniejszym zapraszamy Stare Konie do wyrażania swoich opinii w tym temacie, a czasu mamy dużo.

 

 

Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia
Opracował: Olo
Zdjęcia e-redakcja podpisała na własną odpowiedzialność.