XI RAJD

Autorka (pierwsza z lewej) Anioły są ulotne, zwłaszcza te w Bieszczadach, nas też czasem nosi po ich bieszczadzkich śladach


K R O N I K A

XI  JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJśCIACH
   BIESZCZADY 13-23.06.2012r.

 

Ewa Formicka

 

 

 

PROLOG

Po hucznie obchodzonym w ubiegłym roku  jubileuszu X rajdu,  Stare Konie weszły  w kolejną dziesiątkę. Może temu i owemu przychodziła myśl że na dziesiątce zakończymy, jednak XX-lecie brzmi znacznie lepie niż X-lecie – i ku temu zmierzamy.

Tak więc hasło zostało rzucone i po odpowiednich przygotowaniach, zakończonych daleką i uciążliwą podróżą, 15 czerwca 2012 zjawiliśmy się gremialnie w miejscu zbiórki. Tym razem był to pensjonat  „U Kmity”  w Postołowie pod Leskiem, gdzie czekało zwarte i gotowe   dowództwo – Józek, Artur i pan Tadzio.  Dojechało 17 kowboi w osobach: Zgaga, Renia, Ruda, Aldona, Marycha, Dorota, Lalucha, Staszka, Jola, Heniu, Wołodia, Andrzej, Gerard, Sławek, Jurek, wuja Woyt i Formisia.

Konie w większości były te same co zawsze, za wyjątkiem Glorii, Walkirii, Berdanki i Wedy. Berdanka i Weda nie poszły na rajd z powodu drobnych obtarć, Gloria była na rozwiązaniu, a Walkiria opuściła padół ziemski przenosząc się na wieczne pastwiska. W miejsce wymienionych doszły 2 nowe klacze – Łęczyca i Celka, obie pożyczone w ostatniej chwili.   Wóz ciągnął nam znany nam Szuler i nowy koń Artura – Abelard.

Niestety ani „U Kmity”, ani w innych miejscach nie dostaliśmy pokojów 2-osobowych, co było zawsze naszą mocno priorytetową potrzebą i oczekiwaniem.  Ale  Józek chciał  zrealizować Góry Słonne, bo od dawna to planował  – a tam niestety baza jest jaka jest. Było więc sporo emocji przy lokowaniu się w pokojach i potem wiele nieprzespanych nocy z powodu wszechobecnego chrapania, ale wszystkie odwiedzane miejsca były bardzo fajne i bardzo klimatyczne. A wyżerka to już całkiem odrębny temat, każdemu przybyło wagi i oponek w pasie.

 

TO MY!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W piątek po kolacji Renia zgotowała wszystkim na dobry początek  niespodziankę, wręczając zestawy niezbędników rajdowych, jak sama nazwa wskazuje kompletnie niezbędnych. Aż dziw jak przeżyliśmy do tej pory 10 rajdów, nie mając takiego wyposażenia. Niezbędnik składał się z torby ekologicznej pełnej drobiazgów, a były to: 

– poddupniki, czyli gąbki pod pupę w gustownych, lnianych powłoczkach,  (do siedzenia na wozie, trawie, gałęziach,  kamieniach itp),

– zestaw pięknych, cynowych  kieliszków, wyszperanych na giełdach  staroci (do posiadania zawsze przy sobie, aby np nie zaskoczyły nikogo krążące na wozie trunki),

  piersióweczka z procentami, bardzo dobra do poduszki,

– troki do różnych celów (np suszenia majtek),

– tabela z dokładnie rozpracowaną sytuacją na  Euro, bo właśnie  trwały rozgrywki,

– no i parę innych drobiazgów, dopasowanych indywidualnie. Wszystkie te akcesoria okazały się bardzo przydatne, a jakim cudem przeżyliśmy poprzednie rajdy bez poddupników, to naprawdę trudno pojąć.

 

Rajdowe niezbędniki  

 

      

 

 

 

 

 

Jak miło....

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dobrze zaopatrzeni poszliśmy spać, gdyż plany sobotnie były bardzo ambitne. A w sobotę zaplanowany był szturm na klasztor Karmelitów Bosych w Zagórzu. Pogoda ustaliła się na piękną i wkrótce po obfitym śniadaniu ruszyliśmy do koni. Konie stały w Jankowcach, ok. 1 km od Kmity.  Niestety początek  rajdu okazał się dość pechowy – przy siodłaniu Figlarna zerwała się od płotu, przy którym była uwiązana i pognała przed siebie ze sztachetą wyrwaną z ziemi, tłukącą ją po nogach. Wywołało to zamęt wśród pozostałych koni, a szczególnie spanikowała nowa Łęczyca. Wyrwała się w amoku do przodu przewracając Formisię, która przy okazji oberwała kopniaka w nogę. Obita kość dokuczała kowbojce do końca rajdu, ale skutek pozytywny był taki, że kopniak naprostował przepuklinę w kręgosłupie poszkodowanej, co było korzystną  zamianą.

Pierwsza jazda to wyrównana dawka kolorowych łąk i prześwietlonych słońcem jodłowo-bukowych lasów, w tym umiarkowana ilość kolein i tłukących po twarzach gałęzi. Dojechaliśmy do Osławy, gdzie napoiliśmy spragnione konie. Pokonaliśmy rzekę wpław i… nagle przed oczami stanęła pionowa ściana zakrzaczonego wzgórza, zwieńczonego  ruinami klasztoru.  Na żart Wołodii:  czy szturmujemy klasztor? Józek odpowiedział że i owszem. Dał hasło do szturmu i ruszył na ścianę. Konie posłusznie wykonały polecenie, jeszcze raz udowadniając, że nie straszny im żaden teren, nawet ściana. Nam adrenalina podeszła do gardeł, ale koniska bez większych problemów wdrapały się na szczyt, nie tracąc równowagi i  nie gubiąc nikogo po drodze.

A na szczycie czekała historia i bigos, że o pięknych widokach nie wspomnę. Pousiadaliśmy w cieniu ruin, pojedliśmy kapusty z kiełbasą, całkiem nieźle sumującej się ze sporym upałem, po czym posnuliśmy się nieco po zakamarkach ruin, które lata temu były zacnym klasztorem.

Po 2 godzinnym odpoczynku ruszyliśmy z powrotem do Kmity, gdyż   obozowaliśmy tam 2 dni. Wieczorem były w planie 2 wydarzenia, zupełnie innej i nie przystającej do siebie kategorii.  Po pierwsze był to wieczór urodzinowo-imieninowy aż 3 kowbojek, po drugie w ramach Euro Polacy grali mecz z Czechami, który przesądzał o ich dalszym udziale w rozgrywkach. Nie dało się rozdzielić tych imprez, więc było umiarkowanie wesoło – solenizantki postawiły co prawda wspaniałe  ciasta i trunki, jednak konsumowano je w pośpiechu, próbując zdążyć na mecz. A  mecz jak wiadomo przerżnęliśmy – więc trudno było świętować.  Ale cóż, w życiu tak to jest, czasem nie za wesoło.

 

  Za chwilę szturm na klasztor   

 

 

 

 

 

 

 

Klasztor Karmelitów Bosych w Zagórzu       

 

 

 

 

 

 


Powrót z biwaku do Kmity     

 

 

 

 

 

 

 

Urodzinki, imeninki

 

   

 

 

 

 

 

 

W niedzielę od rana grzało niemiłosiernie, zapowiadano ponad 30 st.  Do  śniadania podano pozostałe z urodzin-imienin ciasta, gdyż sporo słodkości zostało. Ponieważ część ciast była tak zwanego własnego wypieku, a zjeść się wszystkiego  nijak nie dało, postanowiliśmy resztki zabrać na biwak. Wywołało to protest kowboja-lekarza, wróżącego jak nic salmonellę, jako że ciasta miały podróżować wozem, czyli w warunkach upalnych. Ale dziewczyny nie dały za wygraną – na ile się dało oskrobały słodkości z kremu, a na biwaku zostały one pożarte w oka mgnieniu.  Nikt się nie pochorował.

Miejscem niedzielnego postoju była łąka za wsią Bezmiechowa, która to wieś słynie ze  szkoły szybowcowej z dużymi tradycjami. Wozowi mieli okazję zobaczyć parę szybowców na stoku okolicznej góry. Niestety miejsce na biwak  zrobiło okropne wrażenie. Była to zachwaszczona, niewielka łąka z ostami po pachy, a zarośnięty, gesty las wkoło również nie zachęcał do bliższego kontaktu. Skwar sięgał pewnie  40 st ., nigdzie usiąść ani się schronić. Ale gdy konie nadjechały i wprowadzone w zwartą dżunglę udeptały trochę przestrzeni, zrobiło się całkiem przyjemnie. Poddupniki, bogracz, domowe ciasto i gorąca herbata – istna  sielanka. Wuja odpalił gitarę,  pociągnął po strunach, za plecami drzemały  konie – czego trzeba więcej? 

Niestety komu w drogę, temu w drogę. Żar lał się z nieba, ale droga czekała daleka, więc chcąc nie chcąc zarzuciliśmy siodła na grzbiety mustangów i ruszyliśmy. Mimo upału co rusz  był galop, na każdym możliwym kawałku terenu. Mijaliśmy ukwiecone łąki, liściaste lasy z domieszką jodły. Przybyło w stosunku do poprzedniego dnia błota, tłukących po głowach gałęzi i błądzenia. Kilka razy  forsowanie dżungli kończyło się impasem w postaci pionowej skarpy. W końcu zjechaliśmy do Olszanicy, gdzie napoiliśmy strudzone konie w potoku Olszanica i gdzie spotkaliśmy  się z wozem. Chwilę jechaliśmy wszyscy razem szosą, by ponownie się rozłączyć i skierować konie w chłód lasu. Przedzierając się przez nieznane ścieżki 3-krotnie natrafialiśmy na elektryczne, druciane ogrodzenia,  które Józek dzielnie odsupływał i zasupływał. Wyjechaliśmy z lasu w okolicy wsi Wańkowa, gdzie dodatkowa tablica informowała, że zaczął się powiat bieszczadzki. Ale tak naprawdę to zaczął się raj na ziemi – bezkres  połonin dźwiniackich, morze falujących łąk bez początku i końca. Pod nogami bielił się pachnący storczyk (plantathera bifolia), za morzem łąk wabiły zielone pasma Gór Słonnych. Wydawało się, że cywilizacja nie istnieje. Galopowaliśmy  do utraty tchu, a brakowało go chwilami, brakowało. Co najmniej godzinę trwała penetracja dźwiniackich połonin, mieliśmy wspaniałą ucztę duchową. Miejmy nadzieję że te cudowne obrazy pozostaną w pamięci na długo, bo wątpliwe abyśmy tu kiedyś wrócili. 

W końcu zaczął się zjazd do wsi, łącznie byliśmy w trasie ok. 3,5 godziny. A  miejscem docelowym była wieś Dźwiniacz i  pensjonat  „Forta”.

Pensjonat  okazał się drewnianym obiektem w stylu country, przytulnym i wypieszczonym, a jedzenie przeszło wszystko. Niestety tutaj także pokoje były wieloosobowe, więc o wyspaniu się niektórzy mogli zapomnieć. Mimo to z chęcią posiedzielibyśmy w  Forcie 2 dni, bo było to fantastyczne miejsce. Niestety program tego nie przewidywał, więc pozostało delektować się chwilą. bieżącą i łapać co los daje. A dał bardzo przyjemny wieczór. Najpierw był to smaczny, domowy obiad, potem wieczorne ognisko i gromkie śpiewy o stopniu 10 w skali 10. Przerobiliśmy wszystkie śpiewniki, a niejeden zdarł gardło doszczętnie.. O północy zdrowie konia zakończyło biesiadę, bo rano czekała dalsza droga. 

 

Bezkres łąk i lasów

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedziemy dalej

 

 

 

 

 

 

 

Upał nie do wytrzymania

 

 

 

 

 

 

 

Klimatyczna meta w Dźwiniaczu

 

 

 

 

 

 

 

 

W poniedziałek przywitał nas po pierwsze upał, po drugie pycha śniadanko. Objedliśmy się znowu niesamowicie i koło 10 udało się ruszyć w trasę. Tego dnia  przewodnikiem był szef obiektu Janek, który znał dobrze drogę, gdyż sam ją  znakował. Odprowadził nas kawał drogi, a Józek miał szansę odpocząć od czytania mapy i szukaniu ścieżek, które często prowadziły na manowce. Nowy przewodnik poprowadził nas przyjaznym początkowo lasem, beż tłuczenia gałęziami po głowach i  błądzenia. Niebieskim szlakiem wspięliśmy się ponownie na połoniny dźwiniackie, by kontynuować nimi rejs przez morze traw i kwiatów, zmierzając w kierunku wsi  Łodyna. Panorama była tu bardziej rozległa niż poprzedniego dnia i zdarzały się plamy cywilizacji w postaci niewielkich wiosek w oddali, ale kwiaty i galopy nadały nie mniej piękną barwę tej marszrucie niż dzień wcześniej. Poza tym w dalszej dali widzieliśmy niebieskie góry Ukrainy, z czego mieliśmy nie mało uciechy. W końcu  zjechaliśmy  do wsi Łodyna,  chwilę posuwaliśmy się asfaltem, potem znowu do góry w gęsty las,  trochę umiarkowanego błądzenia i zjazd do Brzegów Dolnych. W Brzegach Janek nas pożegnał, my przecięliśmy ruchliwą szosę  relacji Ustrzyki  Dolne – Krościenko (granica polsko-ukraińska),  wjechaliśmy na  szutrową drogę leśną  i jechaliśmy kilka km do wsi Jałowe. Droga prowadziła co prawda przez tereny leśne, jednak była kompletnie nie osłonięta. Upał osiągnął zenit, wlekliśmy się stępem (kamienie), a mózg się lasował. Józek próbował kilka razy zjechać z drogi w las, ale nijak nie dało się w nim zanurzyć   – wszędzie mur krzaków i plątanina chaszczy.   W końcu na pół zemdleni, po 2,5 godzinach podróży, dojechaliśmy do celu.

Celem była wieś Jałowe, przycupnęliśmy w oddalonej nieco od wsi zagrodzie. Zjedliśmy cieniutką, ale bardzo krzepiącą  grochówkę, potem każdy padł gdzie się dało i regenerował siły. Obok drewnianej chałupy  stała stara studnia z zadaszeniem, wyciągaliśmy z niej wiadrami wodę, jedni do picia, inni polewali nadwątlone ciała. Prawie nie było osoby, która by nie wyrżnęła głową o daszek studni, niektórzy nawet po kilka razy. Chyba jakieś swoiste prawo fizyczne tu działało. A może coś należy wybić sobie z głowy?

Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, a celem był magiczny dom Uli i Krzysia  na „Niedźwiedziej Górce, pomiędzy wsiami Żłobek i Czarna. Druga grupa jechała również około 2,5 godziny, a trasa to lasy, góry, koleiny, strome zjazdy. Zdarzył się też  pastuch elektryczny, który Józek najpierw odsupłał, ale po chwili dał hasło do pilnej ucieczki, gdyż z zakamarków lasu wyłonił się tabun koni. W ostatniej chwili dało się zapobiec katastrofie.

Trasa wiodła najpierw otwartym terenem do wsi Moczary, potem lasem w masywie Jaworników.  Niestety negatywnych zdarzeń było więcej, każde z nich niebezpieczne, i cudem dobrze zakończone. Podczas pojenia koni była okazja do przesiodłania kilku z nich, gdyż u niektórych przesunęły się derki. Miało to miejsce na zalesionym zboczu góry.  W upale i przy gryzących niemiłosiernie gzach konie są niespokojne i bynajmniej nie stoją jak posągi. Każde zatrzymanie to demonstracja nerwowości. Tym razem w  ogólnym zamieszaniu nagle wywróciła się Łęczyca, przygniatając Aldonę. Przez chwile obraz sytuacji był taki, ze kobyła leżała grzbietem w dół, a nogami do góry, poniżej kobyły leżała Aldona, mając jedną nogę pod koniem. Naturalnym odruchem jest  w takiej sytuacji zegnanie konia, aby jeździec mógł się wyswobodzić. Jednocześnie naturalnym odruchem konia  jest próba  natychmiastowego podniesienia się.  Ktoś nawet próbował zachęcić konia do powstania, jednak w tym wypadku byłoby to katastrofalne gdyż kobyła grzebiąc się na błotnistym zboczu  mogłaby  Aldonę  podeptać. Na szczęście (wiele, wiele raz mieliśmy szczęście!) Łęczyca była w takim szoku, że leżała jak trup z wybałuszonymi oczami, jakby sparaliżowana. Na to dobiegł Józek i działając chyba na dużej adrenalinie, nadludzkim wysiłkiem podsunął kobyłę nieznacznie do góry i tym samym umożliwił  Aldonie wyciągnąć nogę. Wtedy dopiero zegnał kobyłę. Wszystko dobrze się skończyło, ale zdarzenie  mroziło krew w żyłach.

A że nieszczęścia chodzą parami, w dalszej drodze, w galopie, spadł z konia  szeryf. Urwało się puślisko i nie było szans na utrzymanie się w siodle.  Heniu  walnął gruchę, obtłukł sobie siedzenie,  które bolało parę dni  i z czasem dostało barw tęczy.

Zmaltretowani i  przegrzani dotarliśmy późnym popołudniem do Niedźwiedziej Górki,  gdzie „na dzień dobry”  doświadczyliśmy zamieszania przy  rozdziale  pokoi. Bo tutaj także nie było „dwójek”, a deficyty w wysypianiu się coraz dotkliwiej dokuczały.  Ale cóż, nikt nie obiecywał że życie będzie łatwe, szczególnie życie westmańskie. A takie wybraliśmy.

Z czeluści domu wyłonił się mocno zarośnięty Krzysiu i na powitanie  wygłosił   3 zasady działające w jego domu:

– primo: w tym domu nikt do nikogo nie mówi inaczej niż na ty,

– drugie primo  w tym domu nie wolno chodzić w obuwiu innym niż miękkie,

– trzecie primo  w tym domu nie wolno pluć na podłogę.

Krzysiu i jego rodzina, oraz dom jaki stworzyli, to bardzo ciekawi ludzie i miejsce. Krzysztof przybył w Bieszczady ok. 10 lat temu, rzucił wygodne życie w Warszawie i korzystając z wyjątkowo dobrej koniunktury  w  rozmaitych operacjach handlowo-finansowych, w dość szybkim czasie zbudował od zera swoje niedźwiedzisko. Pensjonat prowadzą w bardzo rodzinnej formule, są na wskroś  ekologiczni i większość dóbr jakie pojawiają się na stole są własnego lub zaprzyjaźnionego wyrobu. W ogromnej kuchni za dość umownym przepierzeniem jest doskonale wyposażona część „laboratoryjna”, a goście cały czas mają kontakt wzrokowy i głosowy z gospodarzami. Kuchnia z jednej strony bardzo  „wsiowa”, z drugiej posiadająca wszelakie urządzenia do gotowania,  pieczenia, wędzenia, grillowania,  itd. Ula z córką  przyrządzają wspaniale i bardzo obfite obiady, pieką  ciasteczka, robią przetwory, sery, desery i co tylko się da. Obiad podano na wielkim tarasie,  były grillowane żeberka i kiełbasa, michy surówek i ciasteczka własnego wypieku z własnymi konfiturami, że o zupie, ogórkach,  kompocie – wszystko swojego wyrobu – nie ma co wspominać. Najedliśmy się niemożliwie, tylko Henio leżał na hamaku i cierpiał. Jego widok aż smak odbierał, ale dzielny szeryf nie życzył sobie żadnego użalania i prób odholowania do medyków. W związku z tym posiedzieliśmy na tarasie nie za długo  i udaliśmy się na pokoje, regenerować nadwątlone siły

Bieszczadzka dżungla

 

 

 

 

 

 

 

 

Grochówka i gorąca herbata jako panaceum na upał

 

 

 

 

 

 

 

Poimy konie

 

 

 

 

 

 


Połoniny dźwiniackie

 

 

 

 

 

 

 

 

We wtorek od wczesnego rana panował niemiłosierny upał, a zapowiadał się  większy. W planie był wypad do wsi Bystre pod samą granicą ukraińską, miejsce na pewno ciekawe i malownicze. Jednak myśl o siodłaniu koni i forsowaniu otwartych łąk  była trudna do łyknięcia. Dojrzewała myśl, czy  nie zastrajkować i nie najechać   raczej basen w Ustrzykach, bo nasze organizmy pragnęły wody i ochłody. Poszły po cichu wici, większość opowiedziała się za. Przy śniadaniu szeryf ogłosił  oficjalnie że robimy „Dzień konia” – i tak się stało. Konie dostały wolne, a my ruszyliśmy do Ustrzyk wynajętym busem. Za 2 stówki kierowca odwiózł nas gdzie trzeba i koło 15 zabrał z powrotem.  Z wielką uciechą pojechaliśmy wymoczyć strudzone i obolałe organizmy, a na deser zwiedziliśmy największe w Polsce muzeum przyrodnicze,  z bardzo ciekawą ekspozycją.  Nie obeszło się też bez zaliczenia targowiska i paru innych sklepów, jako że na urlopie bardzo dobrze i łatwo idzie opróżnianie portfeli. 

            Z Ustrzyk wracaliśmy usatysfakcjonowani, a  Sławek wygłosił  pochwałę dnia, delektując się  pobytem na basenie i zdradzając,    ostatnio bardzo o tym marzył.  „Tak prawdę mówiąc, to braku jazdy konnej zupełnie nie dało się dziś zauważyć” – dodał. Na to Jurcyś: „Sama prawda, ale na koniu nie zauważyłbyś braku basenu”. Ktoś dorzucił: „Spoko, niedługo będziemy  dosiadać konia z basenem”.

Na Niedźwiedziej Górce  (gdzie nocowaliśmy 2 noce) czekał wspaniały obiad, a jako że szeryf doszedł do siebie i najwyraźniej miał wszystkie kości na swoim miejscu – innymi słowy wypadało się weselić –  postanowiliśmy wyprawić tu kolejny jubileusz. Służby Specjalne wyniuchały wcześniej, że dwóch westmanów  obchodzi za chwilę bardzo okrągłe urodziny – był to Heniu i pieprzony Sławek. Przed zupą solenizantom złożono życzenia, a w charakterze prezentu dostali gustowne koszulki z adekwatnym logo. Obrazek na plecach przedstawiał  grupę kowboi na tle pięknej, bieszczadzkiej panoramy, a solenizanci mogli tam dostrzec też własne podobizny. Napis pod spodem głosił że „Za zakrętem życia panoramy są wciąż szerokie”. Po spełnieniu toastu Jurek medialny westchnął: „nam wszystkim nie pozostaje nic innego, jak dożyć do tych pięknych koszulek”. Po obiedzie Ula podała wspaniałe ciasto z truskawkami i galaretką, także kawę i inne napoje. Panowała ogólna wesołość, szczególnie gdy zaczęły się debaty, na co dobrze robi galaretka (bo ponoć na wszystko, m.in. na obwisłe podbródki, o pośladkach nie zapominając). Był to piękny dzień. Heniu skwitował, że oto mamy rajd z 1 dniem bez konia, w przyszłym roku będą 2 dni bez konia, w kolejnym 3…. i tak  łagodnie przejdziemy do rajdowania bez-końskiego. A kto wie, może rajdy bezkonne będziemy spędzać w tym klimatycznym domu? W poczuciu doniosłości chwili i wspaniałego, biesiadnego nastroju, Heniu napisał hymn o urodzinkach. Z  drugim 7-latkiem odśpiewali go ku uciesze gawiedzi.

Koło 18.00 daliśmy odpocząć gospodarzom i udaliśmy się na pokoje. Niestety nie był to koniec wyżerki – wieczorem zeszliśmy się na tarasie, a Ula natychmiast  zastawiła stół bigosem, kiełbasą z grilla, domowym smaluszkiem. Najedliśmy się niemiłosiernie, na szczęście  był kolejny mecz w tv i przerwał obżarstwo.

Niedźwiedzia Górka

 

 

 

 

 

 

 

Łęczyca - niustajacy zamęt

 

 

 

 

 

 

 

Sielanka u Uli i Krzysia

 

 

 

 

 

 

 

Jubilaci w pełnej krasie

 

 

 

 

 

 

 

 

W środę od rana powiało nadzieją na zmianę pogody. Góry w oddali były lekko zamglone, a prognozy chłodniejsze. Niestety były to próżne nadzieje, znowu dopadł nas upał. Konie z powodu upału stacjonowały głębiej w lesie, więc po śniadaniu poszliśmy je odłowić i przyprowadzić na podwórze. Siodłanie odbyło się z lotu, gdyż ciasne podwórze pełne było samochodów terenowych i innych  „drobiazgów”, nie było gdzie powiązać. W drobnym zamieszaniu Łęczyca z niewiadomych przyczyn spłoszyła się, wyrwała z ręki i  robiąc paniczną cofkę  do tyłu spadła ze skarpy razem z siodłem. Był to okropny widok, leciała jak zrolowany tłumok. Wyglądało na połamany kręgosłup  lub co najmniej kończyny.  Jednak kobyła wstała lekko pijana, zrobiła parę chybotliwych kroków i wróciła do równowagi. Wyprowadziliśmy ją na górę, pooglądaliśmy dokładnie, ale nie stwierdziliśmy żadnych obrażeń. Skończyło się na strachu i Józek dał hasło do odmarszu. Kobyła szła dalej dzielnie i nic jej nie dolegało.  Mieliśmy znowu dożo szczęścia.

Celem podróży była Ustianowa, a dotrzeć tam mieliśmy grzbietem Żukowa.  Stromo pod górę wspięliśmy się na wierzchowinę i jechaliśmy jakiś czas  widokowymi  łąkami. Panoramy zapierały dech, ale wkrótce  wjechaliśmy na wąską ścieżkę pomiędzy  łąkami a  lasem, gdzie łąki obramowała siatka, ciągnąca się bez końca. Robiło to fatalne, wręcz klaustrofobiczne wrażenie.  W tym roku różne siatki i druty były naszą zmorą, ale przede wszystkim były to smutne prognozy. Co się stanie z tym pięknym światem za parę lat? …Po długim stępie wzdłuż ogrodzenia wjechaliśmy wreszcie w las i Józek zarządził kilka krótkich galopów, gdyż czas gonił. W pewnej chwili zobaczyliśmy biegnącego luzem konia,  więc stanęliśmy. Luzem biegła nowa klacz Celka, a spadł  z niej Sławek Z. Ponieważ jechał na końcu, nikt nie widział co się stało, a Sławek niczego nie pamięta.  Co prawda upadkowicz nie skarżył się na nic, ale od tej pory turlaliśmy się stępem do samego miejsca postoju, bo sławkowa amnezja nie wróżyła dobrze.  

Miejsce na biwak (w rejonie wsi Hoszowczyk) było wręcz wymarzone – rzadki lasek bez gzów,  w nim dużo miejsca i  kojący przewiew. Powiązaliśmy konie do drzew i stanęliśmy w kolejce do gara, a serwowano fasolkę po bretońsku.  Potem w  trawie ten i ów pochrapał chwilę, konie drzemały również. Gdy wszelkie stworzenie odpoczęło, ruszyliśmy dalej. Upadkowicz nie  tryskał może  zdrową energią, ale też nie wykazywał objawów niepokojących. Jednak na wszelki wypadek pojechał dalej samochodem  bagażowym.  Wieczorem nadworny lekarz Andrzej odwiózł poszkodowanego do szpitala, gdzie nie stwierdzono uszczerbku na zdrowiu i  wszystko dobrze się skończyło.  Skwitowaliśmy natomiast, że dwóch „siedmiolatków”, chcąc nie chcąc, szło łeb w łeb w urodzinowych doznaniach – jednakowe koszulki, jednakowe gleby i jednakowo kolorowe półdupki.  

W tym dniu druga grupa konna jechała po lunchu dalszym odcinkiem  Żukowa, było dużo galopu i piękne panoramy z Holicy (ten odcinek znaliśmy z wcześniejszego rajdu, ale pięknych miejsc nigdy dosyć).

Ostatecznie zacumowaliśmy w „Ranczu Adama” w Ustianowej,  gdzie w końcu doczekaliśmy wymarzonych dwójek. Na obiad dostaliśmy rosół, kurę i ciasto z owocami. Wieczorem  nie było wody w kranach, ale jakoś ten problem został pomyślnie rozwiązany.  Czas spędziliśmy w podgrupach.

 

Ruszamy w drogę

 

 

 

 

 

 


Za zakretem zycia panoramy wciąż szerokie

 

 

 

 

 

 

 

Na biwaku

 

 

 

 

 

 

 

Sielanka 

   

 

 

 

 

 

 

 

W czwartek na śniadanie dostaliśmy jajecznicę i cienką herbatę. Od rana panował upał, co było zabijające. śledziliśmy pogodę w całej Polsce  – wszędzie się ochłodziło,  niestety oprócz  Bieszczadów.  Natomiast  udało się trochę pospać, bo w końcu  mieliśmy pokoje 2-osobowe. Problem chrapania był w tym roku ogólnie doskwierający i stanowił stały temat rozmów w grupach i podgrupach. Spanie po 3-4 godziny było normą, więc w cenie były proszki nasenne, a w przyszłym roku  bez radykalnego specyfiku przeciwchrapalnego trudno sobie rajd wyobrazić. Upał, niespanie i jazda konna nie za dobrze się sumują.

Na szczęście rekompensowały to przepiękne  widoki,  bujna przyroda i trasy, na które już nie mamy szans własnymi nogami.  Do tego dodać perełki w postaci cerkiewki w Równi  – i jak tu nie zacisnąć zęby, gdy w nocy doskwiera trzęsienie ziemi?  

Tego dnia właśnie jechaliśmy do Równi zobaczyć cudo w postaci starej, bojkowskiej cerkiewki.

Pirewsza grupa wyjechała ukwieconym łąkami do góry ponad Ustianową, gdzie pogalopowaliśmy na ile się dało. Potem jednak uciekając od upału wjechaliśmy w gęsty las,  szukając możliwości posuwania się nim równolegle do planowanej trasy. Las był bardzo nieprzyjazny, ciągle nieprzebyty gąszcz i co rusz zdradliwe stromizny nie do pokonania. Ale to wszystko było niczym wobec pionowej ściany  tuż przed szosą, którą mieliśmy przekroczyć.  Widok ściany mocno podnosił adrenalinę, jednak Józkowe konie  bynajmniej nie wykazały najmniejszego podniecenia czy dezorientacji  – delikatnie stawiając nogi, balansując ciałem i wykazując niezwykłą równowagę zeszły spokojnie na dół,  nikogo nie gubiąc. Było to niesamowite doznanie. Dojechaliśmy do ruchliwej szosy Ustianowa – Ustrzyki Dolne, której forsowanie było cenną chwilą spokoju i łapania oddechu. Po paru minutach znowu adrenalina  – wspinamy się nieprzetartym gąszczem  do góry,  nie  mogąc doczekać końca  tej wspinaczki. Wreszcie szczyt (Gromadzyń 855 m ), co prawda na nim kupa mało urodziwego, narciarskiego żelastwa, ale w dali panoramy-cudo. Zobaczyliśmy połoniny dźwiniackie,  które pokonaliśmy w dniach poprzednich, a także na horyzoncie góry ukraińskie.  W lesie pogalopowaliśmy i w końcu zaczął się zjazd do Równi.

Zakoczowaliśmy pod cerkwią, a wkrótce dojechał pan przewodnik i wpuścił nas do środka. Cerkiewka nie  posiada  ikonostasu (obecnie to kościół katolicki), ale wszystko co posiada jest stareńkie, a historia obiektu bardzo ciekawa. Powstała w pierwszej połowie XVIII wieku i jako świątynia greckokatolicka funkcjonowała do 1951 r., kiedy Bojkowie zostali ze wsi wysiedleni. W następnych latach porzucona świątynia była wykorzystywana jako magazyn. Mimo tego w latach 60. XX wieku duża część jej wyposażenia była jeszcze w dobrym stanie, toteż obiekt został wpisany na listę zabytków, a zachowany ikonostas z XVII w. trafił do muzeum w Łańcucie. W 1969 r. miejscowi wierni Kościoła rzymskokatolickiego, bez zgody administracji państwowej, rozpoczęli adaptację budynku

 Zadumaliśmy się nad  przemijaniem i ulotnością  życia i zdarzeń. Po uczcie duchowej przystąpiliśmy do uczty kulinarnej. Kuchnia zaserwowała nieco cienki barszczyk ukraiński, ale pasujący do aury, która nas  tak bardzo nękała. Poleżeliśmy w trawie, trochę pomiędzy śmietnikiem a WC, ale co tam… gdy duchota  zwala  z nóg, każda trawa jest dobra.

Nafutrowani, zregenerowani, dopełnieni lodami, ruszyliśmy z powrotem do Ustianowej.  Druga  grupa pokonała tą samą drogę co pierwsza, tyle że pionową ścianę   realizowali odwrotnie,  czyli do góry. Jedna z kowbojek nie ucapiła się w czasie podjazdu końskiej szyi  i cudem nie wywaliła konia na grzbiet. Na szczęście konie Józkowe  na takie  ekstrawagancje są  odporne i wszystko dobrze się skończyło. Ale ci co to widzieli, zamarli.

Wieczorem siedzieliśmy na schodach domu próbując pośpiewać, jednak nasz wokal  skutecznie zagłuszały żaby z pobliskiego stawu. Robiły taki jazgot, że nie mogliśmy się przebić, choć  próbowaliśmy. Jaga zasponsorowała michę truskawek i zakrapiając je johny walkerem spędziliśmy ogólnie bardzo miły wieczór.

Dotarliśmy do równi

 

 

 

 

 

 

 

Biwak pod cerkwią

 

 

 

 

 

 

 

Na trasie

 

 

 

 

 

 

 

Klimatyczny wieczór w Ustinowej

 

 

 

 

 

 

 

W nocy lało. Był to tak miły dźwięk, że aż nierealny. Niestety lało także w piątek  rano i nadal po śniadaniu. Do pokonania była długa droga, więc zaplanowano wczesny wyjazd,  niestety tak się nie stało. Siedzieliśmy w stołówce czekając na przejaśnienia, a dopóki Żuków był  schowany we mgle, nie dało się ruszyć. W przymusowej bezczynności Zgaga spontanicznie wstała z krzesła i zademonstrowała ogrodniczy komplecik przeciwdeszczowy, który właśnie na siebie wciągnęła. Zachwalała krój, walory techniczne i cenę, namawiając do zakupu. Po niej wystąpił  Andrzej, zachwalając swoją pelerynkę, nie mniej fantastyczną. Na to wyszedł na środek wuja i przebił wszystkich, demonstrując pelerynkę norweską w gustownym kondoniku, robiąc szczegółowy pokaz  obsługi. Wuja zrobił takie schow, że pękaliśmy ze śmiechu.  Dobrze usposobieni do świata i deszczowej aury, widząc że Żuków wyłania się z mgielnej woalki, ruszyliśmy w drogę. Nawałnica przeszła w kapuśniaczek, ale strój przeciwdeszczowy każdy posiadał. Z powodu błota i śliskiej nawierzchni jazda była umiarkowanie spokojna, co nie znaczy że całkiem bez galopu. Trasa wiodła przez trzeci odcinek Żukowa, tak że przejechaliśmy to pasmo od początku do końca – aczkolwiek na dwóch rajdach. Postój był obstalowany w trochę większej wsi Olszanica, mniej więcej w połowie drogi między Ustianową a Leskiem. Szukanie zejścia do Olszanicy okazało się kolejnym wyzwaniem, gdyż  trasa zjazdowa nagle skończyła się ślepo i trzeba było od nowa drapać się w górę. Ponowna próba zjazdu do wsi to kolejne stromizny, w pewnym momencie zakończone strumieniem. Józek zarządził zejście z koni i sprowadzenie ich w ręce, po czym przeskoczenie strumienia z koniem w ręku.  Ponieważ było to karkołomne zadanie, poza Wołodią pozostałe konie „przeskoczył” Józek. Dalej było jeszcze trochę plątania się po krzakach, aż w końcu znalazł się upragniony asfalt. 

W tym czasie wozowi jechali ruchliwą szosą  zatrzymując się tu i ówdzie. Np zwiedzono cerkiew w Stefkowej (obecnie kościół), nie bardzo starą, ale efektowną, a także dwór w Olszanicy. Pod cerkwią kwitła akurat ogromna lipa, z której dziewczyny zrobiły bukiety na zaplanowany wieczór wiankowy. Bukiety lipy zostały zaczepione u powały na wozie i w dalszej drodze rozsiewały oszałamiający aromat, aż kręciło  się w głowie.

Postój w Olszanicy wypadł w mało ciekawym miejscu, ale było tam wszystko co trzeba  zacienione zarośla do powiązania koni, ławeczki  dla strudzonych podróżnych, sklep przy szosie.  Posililiśmy się, poleżeliśmy na dziecięcym placu zabaw. Był to ostatni dzień rajdu, jeszcze tylko został przemarsz z Olszanicy do Postołowa. W końcu  padło hasło do odmarszu,  konni wskoczyli w siodła i odjechali. Wozowym Artur polecił pójść na szosę pod Urząd Gminy, „tam  was zabiorę”. Nigdy tak nie robił, zawsze wsiadaliśmy na wóz w miejscu biwakowania. Po chwili zdarzyło się coś co mrozi krew w żyłach. Gdy zmierzaliśmy ruchliwą szosą relacji Lesko – Ustrzyki  w stronę  Urzędu, nagle zobaczyliśmy z mostu jak nasz wóz pędzi  w stronę szosy z prędkością światła. Początkowo wyglądało to na popis, myśleliśmy że na zakończenie rajdu Artur przygotował schow.  Jednak po chwili zobaczyliśmy, że Artur wisi na lejcach i jest wleczony obok wozu – nie było już złudzeń,  że konie poniosły.   Artur w końcu puścił lejce a konie szły w pełnym galopie na szosę.  Na szosie panował taki ruch, że  przejście  na drugą stronę graniczyło z cudem. Wcześniej chodząc do sklepu mieliśmy z tym spory problem. Próbując zminimalizować tragedię, wuja będący akurat najbliżej zdarzenia zamachnął rękami, aby zaprzęg zatrzymać. Niestety nie da się zatrzymać ponoszących koni. Wujowe próby spowodowały jedynie   to, że wóz zboczył z szutrowej ścieżki w bok i dokonał ataku czołowego na znak drogowy i  balustradkę nad rowem. Zderzenie z betonowym słupem i metalową barierką  spowodowało co prawda rozłączenie się koni z wozem, tak że dalej pędziły już same, ale znak drogowy przeciął Abelardowi brzuch. Wóz stracił pół dyszla i zdefasonowaniu uległ kozioł,  ale na wozie leżała Zgaga i tym samym ocalała (okazało się, że w ostatniej chwili potrzebowała czegoś z plecaka). Natomiast poranione konie spięte orczykami przecięły szosę, którą jakimś cudem akurat nic nie jechało, wpadły na budynek po drugiej stronie i w niekontrolowanej panice wykręciły na ścieżkę do sadu. ścieżka miała może metr szerokości, więc nigdy się nie dowiemy jak mogły nią przelecieć dwa konie spięte orczykami. Tak czy owak konie wpadły do sadu i stanęły jak wryte. Za końmi gnał poraniony Artur, potem po sladach krwi dwie kowbojki.

Spuśćmy zasłonę nad dalszym rozwojem zdarzeń,  było kupę stresu, zamętu i akcji, a nawet łez. Około 2 godzin trwało opanowanie sytuacji. Wóz został w miejscu zdarzenia, konie przewieziono do domu koniowozem. Tam czekał lekarz i dokonał zeszycia rannego konia, ze skutkiem pozytywnym. Nas przewiózł do celu kolega Artura  własnym samochodem,  a sam Artur po opatrzeniu ran… wyżył.

W tym czasie konni jechali w mżawce i błocie do celu, w spokojnej jeździe, ale nie bez przygód. Gdy czołówka stępowała, koniec stale caplował i nawet podgalopowywał. W pewnej chwili Basior wywalił się w galopie na błocie i wyjechał spod  Staszki, doganiając resztę. Na szczęście nic się nie stało, oprócz siniaków na pupie poszkodowanej. Potem była  akcja na  wąskiej szosie nad skarpą – na środku szosy stał samochód terenowy i nie kwapił się ustąpić miejsca koniom. Bojar nie kochający samochodów spłoszył się i wykręcił pirueta, przy czym doszło do mało sympatycznej wymiany zdań z kierowcą. Kierowca uważał że jest u siebie i może stać gdzie zechce i nie musi ustąpić. Zjechał jednak bardziej na bok, ale w trakcie mijania, nie czekając na ostatniego konia, ruszył z impetem do przodu. Było to niebezpieczne i nieodpowiedzialne, Staszka w stresie posłała mu wiąchę panienek, na szczęście nikt nie spadł ze skarpy.

W końcu wszyscy dobili do celu i  z przyjemnością zakosztowaliśmy chwili relaksu w łazienkach, łóżkach i na balkonach. Czekaliśmy na wieści od Artura  i dopier gdy przyszły newsy pozytywne, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Z powodu zaistniałych zdarzeń postanowiliśmy nie celebrować wianków, tym bardziej że dobre wieści dotarły o późnej porze, gdy zbiór kwiatów był już niemożliwy, a bukiety lipy zostały  na zdemolowanym wozie. Wygalantowani spotkaliśmy się na pożegnalnej kolacji, gdzie dojechał z opóźnieniem Józek z żoną i dość późno  zabandażowany Artur z połowicą Eweliną. Z radości że wszystko dobrze się skończyło, kolacja przybrała weselsze nuty. Heniu zasiadł do ułożenia hymnu rajdowego, który następnie odśpiewał przy akompaniamencie wujowej gitary i przy ogólnym aplauzie. Po kolacji dziewczyny odtańczyły line dance’a, a całkiem na koniec gospodarze rozpalili ogromne ognisko i poszybowały do nieba kolorowe lampiony. Było to coś całkiem nowego i robiło niesamowite wrażenie. Każda frunąca lampka symbolizować miała jakieś życzenie, ale być może były wśród nich też  lampki dziękczynne?

Wyruszamy z Ustinowej w deszczu

 

 

 

 

 

 

 

Ostatni biwak - przed wypadkiem

 

 

 

 

 

 

 

Po wypadku - skasowany znak drogowy

 

 

 

 

 

 

 

Pożegnalna kolacja

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Epilog.

Przeżyliśmy 11 pięknych rajdów –  10 było  pasmem sukcesów i wspaniałych przygód,  w 11-tym  mocno maczał palce Anioł Stróż.  To kolejna, fantastyczna  przygoda, ale bez  Jego opieki   nijak  by się nie obeszło.

Mamy cały rok  aby nad tym pomyśleć

Hymn rajdu musiał być odśpiewany

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Światełka do nieba

 


Zdjęcia: Andrzej LISOWSKI,  Pani ZGAGA, Ewa FORMICKA, Henio i inni.

Przygotowanie: Olo 2012

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

Dodaj komentarz