Jubileuszowy Spęd Starych Koni, Modliszów 24 – 26.09.2010 r.
Ewa Formicka
Rok 2010 to dla Starych Koni rok jubileuszowy, jako że AKJ powstał Anno Domini 1965. Na początku roku ustalono listę bardzo jubileuszowych imprez uświetniających tą okoliczność, a uwieńczeniem obchodów miał być wielki bal wrześniowy, w adekwatnej oprawie i ekskluzywnym miejscu. Niestety lista osób które zadeklarowały swój udział nie pozwoliła wprowadzić zamiaru w czyn, więc pomysł upadł. Być może 45 lat nie budzi tyle emocji co rocznice bardziej okrągłe.
Życie nie znosi jednak pustki i natychmiast pojawił się plan B. Heniu jako samozwańczy Komitet Organizacyjny Jubileuszowego Spędo-Balu ustalił nowe miejsce i nowe, aczkolwiek skromniejsze warunki, wpłacił zaliczkę, rozesłał informacje. Poważnym motywem i motorem do działania był bilet na samolot zakupiony przez Etę w Australii, a także kreacja, którą nabyła specjalnie na tą okazję. Kreacja totalnie przesądziła – jakieś podskoki musiały się zostać zorganizowane.
Miejscem spędu był ośrodek agroturystyczny „Podkowa” w Modliszowie, wynaleziony przez Marię, a zjechało 25 osób. Oprócz osób częściej bywających na starokońskich imprezach pojawiło się wiele rzadziej widywanych twarzy. Z zagranicy dojechały: Eta, Monika, Maria Gracia, a gośćmi honorowymi byli Zbyszek i Hanka Dąbrowscy. Jak wszem i wobec wiadomo AKJ narodził się w Książnie za dyrektoriatu Zbyszka, który poprzez swoją życzliwość i popieranie tego ruchu w każdej postaci stał się jakby jego „ojcem chrzestnym”. Przez całe lata Książno było dla wrocławskich żaków miejscem kultowym, tam odbywały się studenckie obozy letnie i zimowe, także „Hubertusy” i różne inne imprezy. Z jeździectwa studencko-rekreacyjnego wyszło wielu zawodników wyczynowych, można nawet śmiało powiedzieć, że konny sport dolnośląski urodził się w Książnie. A bez Zbyszka, jego zaangażowania i przewodnictwa niczego nie było. Dlatego wszelkie jubileusze bez jego udziału są zupełnie niemożliwe.
Ośrodek „Podkowa” jest bardzo elegancki i usytuowany w uroczym miejscu. Wnętrze jest wyposażone w stylowe meble i gustowne dekoracje, obsługa grzeczna i dyskretna, a z okien i tarasów widoki na okoliczne góry cieszą oczy.
Kilka osób przyjechało już w piątek, jednak zasadnicza grupa pojawiła się sobotnim porankiem. W programie było kilka punktów, punktem nr 1 była wycieczka bardzo wysokogórska, autorstwa napalonej górzystki. Ponieważ nie wszyscy dojechali do Modliszowa o wczesnej godzinie, więc powstał też wariant 1a – zamek Grodno w Zagórzu Śląskim, tam skąd startowali też górzyści.
Grupa górska wyruszyła 3 samochodami do Zagórza Śląskiego i po namierzeniu parkingu i początku szlaku turystycznego podjęto próbę sforsowania ambitnej góry Klasztorzysko. Góra ma 631 m, leży w Górach Czarnych, zaliczanych kiedyś do G.Sowich, a obecnie do G.Wałbrzyskich. Wejście na szczyt trwa ok. 1,5 godziny, co nie jest dużo, jednak ostatni odcinek jest stromy i całość stanowi nie małe wyzwanie dla osób, które po górach nie biegają na co dzień. Ale wszyscy zdali egzamin pozytywnie, dla Starych Koni nie ma rzeczy niemożliwych. Po osiągnięciu kamiennego słupka z wyrytą nazwą szczytu złapaliśmy oddech i poszliśmy jeszcze kawałek dalej, na uroczą, widokowa polankę, by nacieszyć oczy fantastyczną panoramą.
Grupa która przyjechała na spęd później, sforsowała górkę Choina, na której stoją ruiny zamku Grodno. Z tarasów zamkowych rozpościera się przepiękny widok na jezioro Bystrzyckie, zatopione w bezkresnych lasach gór Sowich. Obie wycieczki dały dużo przyjemności i satysfakcji. A ponieważ jest ogólnie wiadomo, że wysiłek fizyczny to darmowe źródło endorfin, więc naładowani pozytywnie oczekiwaliśmy dalszych punktów programu.
Najpierw ruszyliśmy przekąsić małe co nieco, gdyż do wieczornej biesiady zostało jeszcze dużo czasu, a na powietrzu jeść się chce. Na wylotowej ulicy z Zagórza znaleźliśmy dwie jadłodajnie, z których jedna była dość poślednią smażalnią pstrąga, a druga ekskluzywną restauracją hotelową, o pięknym wystroju. Obie jadłodajnie usytuowane były dokładnie na przeciw siebie, więc podzieliliśmy się na 2 grupy: tych, co chcieli zjeść małą zupkę – bo po co się najadać – ale ekskluzywnie, oraz tych, którzy chcieli się najeść, bo górski pstrąg to ho, ho… wielki rarytas, co tam wieczorna wyżerka. Ekskluzywne zupki zaszokowały cenami, a pstrąg okazał się autentycznym rarytasem. Bogatsi o nowe doświadczenia wróciliśmy do ”Podkowy”, by posiedzieć na tarasie przy darmowej kawie i po prostu pogadać sobie.
Drugim punktem programu była jazda konna u zaprzyjaźnionego średniego konia, który mieszka w sąsiedniej wsi i ma tam własny ośrodek jeździecki. Konie czekały, jednak po różnych przymiarkach i rozterkach zrezygnowaliśmy z tego punktu, gdyż bycia ze sobą na tarasie mamy zdecydowanie w niedomiarze.
W międzyczasie dojechało jeszcze parę osób, dojechali także honorowi goście, więc socjalizowaliśmy się wszyscy z wszystkimi aż do czasu biesiady.
O godzinie 19.00 zeszliśmy się w stylowej jadalni, gdzie pięknie nakryty stół wabił i powodował przyspieszone krążenie soków trawiennych. Stroje obowiązywały brokatowo-kowbojskie, ale dopuszczona była też dowolność w temacie, z czego ten i ów skorzystał. . Było więc barwnie i kolorowo, a wszyscy wyglądali pięknie.
Heniu usadowił honorowych gości na honorowych miejscach, wręczył w imieniu środowiska pamiątkową paterę z grawerowanym napisem i podziękował Zbyszkowi za wszystko, co dla jeździectwa wrocławskiego zrobił. Po takim zagajeniu przemówił Zbyszek, podziękował z kolei za lata wspólnej przygody i pamięć, którą sobie bardzo ceni. Potem poleciały dalsze przemówienia. Mówiła Eta – jeden z pierwszych prezesów AKJ – o swoich studenckich doświadczeniach końskich na obozach książneńskich, potem Tomek o przygodach na studenckich rajdach konnych, potem znowu Eta o współczesnej aferze przemytniczej, której była podmiotem i która skończyła się wyrokiem (odsyłam do relacji na ten temat na naszej stronie), także inni. Zrobiło się tyleż wesoło co nostalgicznie.
W końcu stygnąca zupa przeważyła szalę zdarzeń i przystąpiono do konsumpcji. Panie z kuchni zaczęły nosić miski i półmiski i konsumpcja trwała bez końca. Wszystko było wykwintne, smaczne i w ogromnych ilościach, a ponieważ „w domu tego nie ma”, więc pałaszowaliśmy zawzięcie. Co nie przeszkadzało wieść dysputy w grupach i podgrupach i stale cieszyć się spotkaniem.
W końcu zagrała muzyka, mechaniczna co prawda, ale żwawa i zachęcająca. Ruszyliśmy w tany, należało szybko spalić to co zniknęło ze stołów, czy też inaczej mówiąc zmieniło miejsce położenia z półmisków na żołądki. Stare Konie wigoru mają zawsze duże ilości, więc zabawa potoczyła się z ikrą i przytupem. Furczały spódnice i iskry leciały spod kowbojskich butów. Tańczono w kółeczku, wężykiem, z figurami i baby z babami, bo było ich w przeważającej ilości. Aby nie ustać, spożywano w przerwach kaloryczne ciasta, które nęciły zapachem na stoliku pod bufetem. Ponieważ nie dało się przejść koło nich obojętnie, więc potem hołubce z konieczności musiały być wzmożone. Zabawa trwała do północy, gdy zostało wypite zdrowie konia. Potem jedni ruszyli na pokoje, inni tańcowali dalej.
Nad ranem zaczął padać deszcz i ranek wstał ponury. Cieszyliśmy się, że sobota była ładna i ciepła, że udało się spędzić urocze spotkanie, po części na łonie natury. Wszystko co dobre szybko się kończy, maksyma ogólnie znana, nawet pogoda to pokazała. Po śniadaniu rozjechaliśmy się w swoje strony, z nadzieją, że spotkamy się znowu.
|