AUSTRALIA 2010

A U S T R A L I A

 

Powitanie w Austarlii

 

 

 

 

WTOREK, ŚRODA?

 

Podróż zaczyna się na lotnisku we Wrocławiu. Spotkała się wrocławska frakcja odprowadzana przez rodziny.

Dorotę Lange przywiodły trzy źrebaki / 2 damskie jeden męski/, Aldonę mąż, Krzysia Dworowskiego dzieci z wnukiem, a Lisowskich ojciec. Parę pokoleń się spotkało.

Lot do Frankfurtu krótki jak mgnienie oka. Tu spotykamy : Gdańsk/ Sławek, Ewa z Adasiem, Kaziowie (Kazio przytyty) ; Oslo / Kolańczykowie/ i Sztokholm / Monika/.

Przekąsiliśmy co nieco w knajpce zapijając piwem i doczekaliśmy odprawy do Pekinu czyli do Sydney.

Odprawa dość śmieszna bo leniwy Niemiec nie mógł sobie poradzić z dwoma imionami i jednym moim nazwiskiem, ale po konsultacjach mu się udało.

Walizka waży 17 kilo, Grażyna Dworowska straszy, że jej nie odprawia bo ma wizę w jedną stronę. Wszyscy dostali bilety do Sydney a Dworowscy tylko do Pekinu, bo Niemiec spieszył się na fajrant. Musieli korygować.

Air China podstawił samolot średnio wielki na wielkim lotnisku.

Niestety porozrzucani byliśmy pojedynczo po całym samolocie co miał 8 miejsc w rzędzie 00 0000 00.

Śliczne Chinki podawały potrawy china or west.

Do Pekinu 9 godzin lotu jakoś znieśliśmy. Lotnisko w Pekinie – extra nowoczesne, po drodze budowle w stylu chińskiego muru i ściany-rzeźby ze spływającą z nich wodą.

Szukamy terminalu, idzie się i idzie i idzie… czasem jedzie na chodniku-taśmociągu.

Pojechaliśmy kolejka wewnątrzlotniskową na inny terminal, pobłądziliśmy, obeszliśmy kawał lotniska , ale starczyło jeszcze czasu na wyciągnięcie nóg na siedzeniach.

Air China podstawił taki sam samolot i wio dalej.

Byliśmy trochę mniej porozsadzani i oswojeni z samolotem. Widoki różne, nocą światełka z ziemi lub gwiazdy w dzień festiwal chmur./ pozdrawiamy anioły na tej wysokości/. Na ekranach własnych śledzimy trasę. Ilość i rodzaj pozycji służących spaniu w lotniczym fotelu to temat na osobną pracę. Lądowanie w Szanghaju- pięknie widocznym z góry porcie z licznymi stoczniami .

Kolejne lotnisko- jeszcze większe i okazalsze niż w Pekinie. Przewodnik z numerem lotu przeprowadza nas przez rozległą krainę bramek. Przechodzimy mnóstwo razy prześwietlanie, wypełniamy co chwilę kwit , a to sanitarny, a to inny. Trafiamy do tego samego samolotu. Lecimy, lecimy….. rano się rozwidnia, piękne chmury i … Sydney. Jeszcze trzy bramki, dwa druki, bagaż obwąchany przez małego psa/ wyczuł jabłko, trzeba oddać/ i meta ,czyli Eta oraz Paul z napisem  „ stare konie”. „Lekko” zmęczeni zostaliśmy dowiezieni przez Etę do hotelu Lodge Motel Edgecliff i padli, ale na chwilę bo nowy dzień i nowy świat przed nami.

Eta przedstawiła program ogólny i szczególny, mała przekąska z pizzy . Zbiórka pod hotelem. Paul wywiódł nas do kolejki w centrum miasta. Metro jeździ expresowo. Zatoka przywitała nas wieżowcami i widokiem opery, jednym zaparło dech w piersiach, inni wyobrażali sobie operę znacznie większą. Wsiadamy na statek /jeden uciekł, ale tu co chwila coś płynie/  i płyniemy przez zatokę.

                Zostajemy po drugiej stronie na Bondi Beach i oglądamy ocean. Propozycja delfinatki nie spotyka się z entuzjazmem. Potem przestronny deptak nadmorski z licznymi knajpkami, lądujemy w jednej z nich na „fisch and chips” z australijskim piwem, które kupiliśmy w sklepie /każda butelka w papierowej torbie- tak mają/.

Przyjemna kolacja i powrót statkiem po ciemku. Teraz dopiero zatoka jest piękna ! Oni zostawiają w wieżowcach – biurowcach światło na noc, żeby było ładnie.

Okazało się, że Dworowscy  x 4 pospali się w hotelu, dlatego mieliśmy manco w grupie na 4 osoby. Oj musimy się lepiej pilnować.

 

WTOREK

O 9 zbiórka. Śniadanie w pokojach /4 osobowych/, płatki na mleku, grzanki, dżemy. Szeryf przygotowuje śniadanie, Kazio przygotowany w okularach do pływania zasiada do konsumpcji. Zaczyna się nieźle.

Spacerem udajemy się na poranną kawę w przydrożnej kafejce. Nabywamy całodzienny bilet na wszelką komunikację i metrem, plątaniną schodów, kolejek i automatów, które wielokrotnie łykały i wypluwały nasze bilety ruszyliśmy w miasto. Oczywiście zatoka, stara część miasta, stare puby, wzgórze z widokiem na zatokę i most, wszystko na piechotkę, a tu 26 st. i nie wszyscy sfiltrowani. Grupa się ociąga, rozciąga, rozłazi, Eta zbiera te gęsi do kupy. Kazio się zapodziewa, ale jakoś się trzymamy. Podróż kolejką jednotorową przez centrum bez klimatyzacji.

                Potem China Town, moc chińskiego żarcia pod jednym dachem, każdy wybiera co lubi. Jemy ośmiornicę i kurczaka a Wujowie zupę krabową – porcje gigantyczne.

                Spacerem do metra, do autobusu i nad ocean na plażę. Kąpiel w falach wielkich i słonych, radosna jak w dzieciństwie, lody nadmorskie i do domu.

O 20 uroczyste otwarcie rajdu  u Ety i Paula w pok.103.

Uroczysta przemowa Ety, Szeryfa,  łyki geringerówki i nie tylko, Krzyś wypróbowuje  angielszczyznę /gdzieś oroł? Tumorroł/. Wejście do pokoju na hasło. Odezwały się dwie gitary Kazia i Wuja i nasze gardła. Poszliśmy na całość. Jedno upomnienie od właściciela hotelu, drugie, aż przyszła sąsiadka i stwierdziła, że pięknie śpiewamy, ale to i tak nie pomaga zasnąć jej dziecku.

                Paul cały wieczór spokojnie czytał gazetę aż wreszcie osunął się na własnym łóżku /mocno zajętym przez nas/ i zasnął wśród naszych wrzasków. Eta stwierdziła, że nie jest zwyczajny więc przenosiny były jak najbardziej na miejscu. Przenieśliśmy się do zajęć w podgrupach, w naszym pokoju zebrana grupa /Bobery, Kaziowie, Wujowie, my/ zakończyła wieczór opowieściami o niespełnionych szansach i marzeniach /Henio- sportowiec, Wuja- asystent prezydenta itp./

 

ŚRODA

                Wyjazd  9 50. Zbiórka o 9. Etowie wynajęli autobus, ale na szczęście z przyczepką /bo bagaże mimo ograniczeń Szeryfa do 15 kg, wyglądają opaśle/. Pakowanie, guzdranie, szukanie kluczy płaskich jak karta do bankomatu, /Andrzej znalazł dopiero w połowie drogi – ale ważne że jest/

Jedziemy do Blue Mountain. Wprawdzie Eta włączyła w busie ogrzewanie zamiast klimatyzacji, ale to wszystko pryszcz. Jedziemy, a dzieci idą do szkoły i to w mundurkach, noszą nawet takie same tornistry i takie same półbuty, a sportowe stroje mają obowiązkowo z kapeluszem /tu jest najwięcej zachorowań na raka skóry/.

Mężczyźni wysocy, szczupli bez względu na wiek, kobiety kolorowo ubrane /albo mi się tak wydaje, bo my prosto z nijakiej pory roku i ogólnie szarego wdzianka, a tu pełnia lata/. Ogólnie  wszyscy na luzie.

W metrze dużo skośnookich, na ulicy dużo białych, a na nadmorskich deptakach sami biali. Na wybrzeżu w Sydney zrobiliśmy kupę zdjęć z Aborygenami – siedzą na nabrzeżu zbierają pieniądze – bardzo czarni, bardzo pomalowani i bardzo dziwnie buczą na długiej trąbie – didżiridu.

Po drodze  na obrzeżach Sydney kolonialna zabudowa, „jak z westernu połączonego ze wschodem” wg Laluchy  1 piętro i daszek żeby nie kapało na głowę a góra z inkrustowaną balustradą balkonu i palmowe parki. Fruwają kakadu a po trawnikach łażą ibisy.

                Dla Aborygenów rząd nic nie robi, a jak który się wybije /aktor albo inny artysta/ to się strasznie pokazuje jacy to są dobrzy. Po drogach jeżdżą wielkie ciężarówki z długimi pyskami.

Wjechaliśmy w góry, przystanek w punkcie widokowym, gdzie była królowa Elżbieta II i Darwin w 1836 r., Potem przystanek w Scientic World i podróż kolejką w tunel w dół, oglądamy słynne skały zwane trzy siostry, spacer po ścieżce edukacyjnej przyrodniczo-historyczno-kopalnianej i podróż kolejką linową.

W autobusie Eta serwuje ciasteczka własnej roboty dyniowo-białe „scoon”- pycha. Po drodze piknik na trawie z posiłkiem przygotowanym z tego cośmy zaoszczędzili z hotelowego śniadania. Sławek awansował na głównego kucharza, będzie sobie dobierał wachty.

                Ruch na drodze lewostronny, co w górach na wąskich drogach przyprawia nas czasem o zawał.

Eta zrobiła szkolenie z jadowitości pająków, wszystko co na górze jest bezpieczne, za to: nie należy wsadzać rąk w szpary, bo jak kąśnie to wszystko sztywnieje. A najgorszy jest Redback z czerwoną kropką na odwłoku.

                Czy gdzieś był policjant w turbanie na głowie? A w Sydney był.

Lądujemy w Mount Victoria w domkach kempingowych Cedar Lodge Cabins z papugą w herbie. Kakadu tu pełno. Kolacja pod wiatą, przygotowana przez 1 wachtę Dworowską wchodzi nam nieźle, zwłaszcza, że Paul serwuje do tego australijskie wina. Przenosimy się do świetlicy z kanapą i tv, oglądamy Andrzejowy film z ostatniego rajdu z udziałem Ety i grzecznie idziemy spać. A na niebie nad nami krzyż południa.

 

CZWARTEK

                Wczesna pobudka, o 8 zbiórka i jedziemy na jazdę. Do Werriberri. Nastroje bojowe. Zajeżdżamy. Kobieta w stylu Dolly Parton /kowbojskie wydanie, nawet głos ma podobny/ i jej córki prowadzą ośrodek.

Podobno nie chciała nas przyjąć, że za dużo osób, i czy my w ogóle jeździmy. MY??? Bo tu kryterium jazdy to ilość wyjeżdżonych godzin i posiadanie własnego konia. A kto ma? Na początek dostaliśmy druki do wypełnienia  jedna z rubryk ile godzin wyjeździłeś? trzeba mieć co najmniej 100, wpisałam 99 , pani się skrzywiła to dopisał mi szeryf 1 , wyszło 199. Każdy się pochwalił na druku i dostaliśmy obowiązkowe tu kaski. No niezła jazda, wszyscy wyglądali jak motocykliści z czasów wfm, albo jak słynne MO. Po chwili ogólnej wesołości niezrozumiałej pewnie dla właścicielki nastąpił przydział koni. Energiczna „Dolly” każdemu opowiadała o koniu  co robi, dając mu przydział: ten kopie, ten gryzie, ten skacze a ten wyrywa się… super, wszystko bardzo szybka dźwięczną angielszczyzną. Wsiadanie z podestu /oczywiście dla dobra konia/ i w drogę. 3 godziny w górach. Podłoże  skalno-kamieniste, w kolorze czerwono żółtym, /kaski uzasadnione/ wąskie dróżki, z góry,  pod górę, gdzie można kłus i galop ze skokami przez drzewa. Ponieważ byłam bliżej końca czasem przede mną był tylko tuman żółtego kurzu. Widoki na góry piękne. Wokół las eukaliptusowy /czasem pachnie/ i te pnie obłażące ze skóry czyli kory – dość niesamowite, jak sceny z filmu science fiction. Jeździmy w końcu po parku narodowym.!!! Ania Bober po 15 latach pierwszy raz na koniu, Artur nie mógł się na nią napatrzeć, a Grażynka Krzysiowa dla poprawy samopoczucia trzymała się na swym siwku grubego trenera. Był z nami Belg co ma swoje konie i się zaprzyjaźniał i zostawił szeryfowi adres. Następny rajd z Bieszczad do Belgii? Czemu nie.

                Z jazdy na lunch do Katoomba do hotelu Imperial. Wygląda jakby kapitan Cook wczoraj z niego wyszedł. Kolonialne wnętrze, urokliwe, jak wiele tu takich, po mięsku na sałacie z piwem wpisaliśmy się do księgi. I do domu, a po drodze Paul zaproponował mały spacer! I owszem poszliśmy, najpierw bardzo w dół, potem bardzo w górę, doszliśmy do Cox Cave Circle. Jaskiń, do jednej nawet trzeba było wejść po drabinie. Napisane było trasa trwa 1,5 godz. Eee to dla niemieckich emerytów, a my…. dokładnie tyle nam to zajęło. Doktor Dorota sprawdzała czy akcje serca mamy w porządku, a Henio udawał Stamma  wachlującego chustką w rogu ringu. Powrót do domków w Mount Victoria, kąpiel, sjesta na tarasie, kolacja Sławkowa zupa i ryż z kurczakiem. Wieczór w świetlicy przy dyskusjach o religii i ateizmie, a część przy bilardzie, no i opiliśmy Aldony cudem odzyskany kapelusz z hotelu Imperial.

 

PIĄTEK

                Pobudka o 6. O 7 spakowani idziemy na śniadanie. Walizki dziwnie puchną, bo coraz trudniej domknąć. Wschodzi słońce i wielkie białe kakadu z żółtym czubem wrzeszczą nad głowami do obfitego śniadanka. Sławek bardzo przejął się rolą kucharza, bogata jajecznica i legumina warzywna. Domek nr 1 Chudziko-Dworowscy służyli za kuchnię, chyba się nie wyspali, ale to dla dobra ogółu.

Gnamy z najlepszym kierowcą, Paulem, do Canberry. Po drodze mijamy Guolburg, duże miasto z samych domków jednorodzinnych. Stajemy na kawę, wziętą w końcu do jednorazówek, bo oni strasznie celebrują parzenie kawy i herbaty /herbatę zalewają  najpierw mlekiem potem wodą/ a to trwa. Oglądamy największą owcę świata, w środku ma sklepy i muzeum, a przez jej oczy można obejrzeć okolicę /dziś niestety zamknięte/.

Mijamy jezioro George Lake, którego nie ma, została tylko wielka rozległa równina. Zniknęło 7 lat temu i nie wiadomo gdzie woda z niego znika, a było groźne, zalewało okolice i topili się w nim ludzie.

Dojeżdżamy do Canberry. Etowie zapraszają do siebie na parówki do swojego domu. Gościnności domu jeszcze zaznamy, a teraz szybka przegryzka /Paul pojechał po bułki, ale zanim wrócił wszystko co było zjedliśmy/, przebieramy się i na jazdę. Busem przez Canberrę /Cambrę jak mówią miejscowi/- wszystko maja największe: rondo zamiast skrzyżowania, Parlament, aleję pełną  pomników- zresztą wszystko zobaczymy jutro.

Na jeździe dostajemy kaski, wypełniamy druki,- tu trzeba mieć tylko 50 godzin przejechanych, ale za to okazuje się, że buty mamy do bani. But ma mieć obcas- więc wszystkie adidasy w kąt i bierzemy niektórzy buty z ogólnej półki /z  lokalną grzybicą/. Zbiórka na ławce – rzucają  nam się w oczy zapajęczone siodła  chyba z czasów pierwszych białych obywateli Australii. Rozdział koni, które czekają już na nas osiodłane /tak zresztą jak na 1 jeździe/ i wyczytywani podchodzimy do zwierza. Jazda po piaszczystej pylistej drodze, po górkach, pagórkach, z boków widać Canberrę, czyli lasy, lasy i szeroką drogę bo tu wszędzie po 3 pasy w 2 strony. Konie chude,  /siodła normalne bez klapek na uda/- ale żywotne a to gryzą, a to kopią. Laluchy strzelał takie barany Dorocie w nos, że w końcu prowadząca przesiadła się z Laluchą. Przyroda trochę jak u nas, bo sosny, jeżyny ale sucho i pyliście. Wracamy z jazdy z zimnym piwem w ręce zafundowanym przez Paula i śpimy u księdza.

Narrabundah- księża chrystusowcy.

                Przy wjeździe po lewej kościół po prawej Budda i ok. U księdza piękny ogród, nagietki pod palmami, przyjemne pokoje. Szybka kąpiel /bo Paul czeka/ i jedziemy w strojach galowych do Ety. Paul na grillu robi polędwicę wołową, grillowanego kangura, kiełbaski z kangura no i popitki. Gitara i śpiew aż kobitki ruszyły do tańca- hej w prerii mieć dom! Deser Pavlowa zrobiła Eta piękny- dwa torty że ho ho ubrane truskawkami. Były oczywiście oficjalne przemówienia powitalno-dziękczynne, toasty geringerówką. Paul odwozi nas do księdza przy akompaniamencie Kaziowego bluesa  „Canberra by night”. Oj wesoło, wesoło..

Noc u księdza. Jedni pod papieżem, inni pod Matką Boską Częstochowską ale bardzo wygodnie.

A po drodze przez Canberrę jeszcze wcześniej, Paul pokazał nam kangury na polu golfowym. Dwa razy zakręcał  a my narobiliśmy wrzasku z zachwytu.

 

SOBOTA

                Śniadanko o 9- czyli rano bez szaleństwa. Wachta pod okiem Sławka szykuje w kuchni księdzowej , wygodnej i przestronnej. Przy śniadaniu, jak należy, modlitwa: dzięki Ci Panie za te dary boże…

Siedzimy na ogrodzie pod chryzantemą, palmą, nagietkami i magnolią. Wuja brzdąka , słońce praży- no bosko.

Wyruszamy w Canberrę, objeżdżamy miasto z lotu autobusu, robimy zakupy, trochę trzeba poczekać na piekące się kurczaki. Eta zagania nas do stołecznego lasu mimo protestów , bo my chcemy zwiedzać stolicę a nie na grzyby! Ale jak weszliśmy w głąb to ilość rydzów nas powaliła. Zostało zebranych ze 20 reklamówek. Jedziemy, szukamy miejsca na piknik, nie podoba nam się typowe canberrowe miejsce /mimo, że nad wodą/ i jedziemy do parku Tidbinbilla /jest tendencja do używania nazw aborygeńskich/. Po drodze oglądamy prawdziwy australijski krajobraz, niewielkie góry porośnięte eukaliptusami na czerwonej ziemi trochę skalistej. Widzimy tereny po pożarach- eukaliptus suchy, jakby umierający /jak nasze drzewa pod kormoranami/ a jednak od dołu puszcza gęsto liście. Puste, ogromne połacie po pożarze zasadzone są sosnami.

 

W parku piknik pod ptakiem… z ptakiem kurczakiem w ręku w towarzystwie kangurów. W budynku przy parku oprócz tanich pamiątek małe zoo gadów- pracownik wyciąga pytona z klatki  i prezentuje na  własnej klatce … piersiowej. Są jeszcze różne jaszczurki i żaby. Prócz zwierząt są jeszcze w gablocie stare pieniądze, pudełka po papierosach metalowe i pety.??? Chyba naprawdę nie ma co pokazać w muzeum. W jednym jest sukienka dziecka, które porwał kiedyś pies dingo. Co kraj to obyczaj. Numery rejestracyjne samochodu jak można przepisać ze starego na nowy to Australijczycy to robią i cieszą się, że mają historyczny. Miasto  Canberra ma 97 lat . A miasta trzeba szukać w mieście. Bardzo rozrzucone domy. Z końca miasta na drugi jest 60 km. Wracamy z parku, z ciastem Ety produkcji w garści.

                Szybkie przebieranie /ubieramy Etę bo już nie ma czasu jechać do domu/ i w strojach galowych do polskiego konsulatu na koncert. Wita nas jego konsularność. Wzbudzamy lekkie zainteresowanie. Jest nas mniej bo 7 osób opuściło ten punkt programu. Koncert lekki i rozmaity. 1 głos, 1 fortepian i 1 skrzypce. No a potem dyskusja w ogrodach konsularnych przy wrzeszczącej papudze i winie. Rozmowy konsula z ambasadorem. Poznajemy panią pół kangur pół orzeł, urodzoną już tu, organizatorkę koncertów,  i słuchamy o zasługach Ety dla Polonii. Zapraszamy  konsula. Wracamy do księdza  i rzucamy się na górę grzybów. Idzie b. Sprawnie. Wszyscy się włączyli  /no może z 2 wyjątkami/. Dziewczyny obierają, ambasador nasz własny z Aldoną na zmywaku. Sławek, Artur i reszta męskiej załogi smaży i blanszuje  bo zamrażamy/.  Konsul proszony przybył. Kolacyjka i opowieści konsula o: Aborygenie co mówi płynną polszczyzną i nazywa się Michalak /jako dziecko został zabrany rodzicom  i oddany na wychowanie białym /, o bogactwie Australii co ma całą tablicę Mendelejewa, o potrzebie górników i lekarzy, o niezadowoleniu z przypływu Indonezyjczyków i im podobnych /na łodziach się dostają/, o tym, że  są niedobrzy dla Aborygenów /dają wódkę za darmo /, o innych ambasadach, że nie ukulturalniają  Australijczyków  tak jak nasza /bo nie mają sal koncertowych/, o odległościach i odbieraniu poczty dyplomatycznej 2x w roku, o tym, że tutejsi mieszkańcy średnio nie są zbyt lotni, elity są płytkie i rzadkie, o Polonii, że się starzeje, o tym, że profesorowie żeby się spotkać muszą jechać 600 km. O wyjazdach:

Jeśli Australijczyk jedzie do Europy to do Anglii. Generalnie Europy nie widzą bo za daleko. Oglądają Indonezję  i Chiny /których się obawiają , bo tu bardzo dużo miejsca/, okoliczne wyspy oraz Stany, które są wzorcem. Na to przyszedł szeryf /co zaniemógł na tajemniczą chorobę bo stracił głos/ w piżamie i oświadczył, że  Komorowski wygrał prawybory a Kubica jest 9.

No to koniec kolacji, ambasadorowa nasza do zmywaka, a konsul z  ambasadorem pożegnali się jak równy z równym.

 

NIEDZIELA dzień święty

Ksiądz wyjechał.  Przy kościele, odwiedzanym przez nas przez zakrystię jest kawiarnia, biblioteka oraz w kuchni księdza sklep. Teraz przed świętami kupisz tu pyszny polski smalec, białą kiełbasę i inną ; rzeźnik z Sydney sam robi i  tu przywozi. Na śniadanie jajecznica z rydzami i bez. Zabrakło pieczywa. Wuja wyszukał w internecie najbliższy sklep, jedynie 5 km i skoczył taksówką po wiktuały.

Leniwe pakowanie. Paul lekko wczoraj zmęczony, dziś w lepszej formie przyjechał z Etą.

I ruszamy na Górę  Kościuszki. Konsul polecił się ciepło ubrać bo to góry.

                Żegnamy księdza krótko, bo na krótko , Buddę jeszcze krócej. Czynimy znak krzyża wodą święconą z kranu /jak piwo z beczki/  spoglądamy na scenę, na ołtarz i w drogę. Krajobraz cudny, eukaliptusy i rudo-żółta ziemia, po drodze mijamy miasteczko Cooma, tuż poza kantonem Canberry, stajemy na kawę. I jak stanęliśmy… tak stoimy, bo zepsuł się autokar. Na szczęście przy bardzo przyjemnym trawniko-parku. Sraczyk blisko ( po rydzach się przydał), można co chwila odwiedzać inną kabinę, kawiarenka blisko, chińskie żarcie ( dla Dworowskich) blisko, sklep z alkoholem dobrze zaopatrzony, informacja turystyczna pod bokiem, sklep z pamiątkami i skrzynka pocztowa. Pełnia szczęścia. Na trawniku najpierw przekąska potem totalne lenistwo. W stanie zakropionym (bo Eta musiała przyjąć coś antystresowo, przecież musimy jej pomóc) powstała ballada o Coomie. Szeryf leżał trupem (chyba chory), Ania Bober  skończyła powieść, Artur chyba napisał nową, Grażyna wykupiła wszystkie pamiątki, Dorota Chudzik odleżała trupem, a wszyscy sączyli i podziwiali  makietę gór z wodociągami, pomnik konia, mozaiki ze scenami z życia oraz flagi wielu krajów, z których emigranci przyczynili się do budowy tychże wodociągów. Polska biało-czerwona też wisi. Grażynka Plewińska na wszelki wypadek załatwiła nam nocleg na 20 osób u starszych sympatycznych lokalnych mieszkańców. A bus dalej zepsuty. Naprawy nie pomogły. 0 17,50 przyjechał inny z ośrodka, do którego jedziemy, z … przyjemnym kierowcą i expressowo dowiózł nas do miejsca  na końcu świata.  Zjechał z asfaltu i wjechał na taką drogę, że tylko kurz i kurz za nami.

                Tu bawi się już grupa Amerykanów z Colorado. Wino, sery, lokalne smakołyki, (ryba, że ho ho).

Kolacja australijska- baranina, dynia z marchwią, ziemniaki, szpinak, groszek i miętowa  galaretka.

Wypełniamy kolejny formularz przed jazdą, tym razem 5 stron, i patrzymy na deszcz za oknem,  wyglądamy Paula bo ciągle go nie ma z busem; a tu gitara, wino i śpiew.

 

 

PONIEDZIAŁEK

Rynella nasza. Amerykanie wyjechali rano. Śniadanie z płatków, tłustego boczku i kiełbasy z kangura. Przychodzimy ubrani już na jazdę. Za oknem leje. Dostajemy kowbojskie płaszcze, krótką lekcję zwijania i troczenia ich, i tak zostają nam na grzbiecie. Prowadzący John /właściciel/ oraz Bryan- niczego sobie. Jedziemy w miejsce gdzie stoją konie , ogrodzone jak w Bieszczadach – na chwilę, parę koni jest a reszta gdzieś na horyzoncie. Z przyczepy bierzemy dość używane siodła  /ale za to z motylkiem/, wybieramy konie spod drzew po uważaniu, wielką ciężarówą przyjeżdża reszta koni i jako bardzo malownicza grupa ruszamy w deszczu.

Przez lasy i góry, po drodze kangury, skaczące. Lasem eukaliptusowym , wypalonym kiedyś,  jedziemy do góry (bardzo do góry), i w dół i ślisko. Kłusujemy dużo i często i panuje ogólny luz. Nie ma obowiązku za ogonem jeśli szeroko i bezpiecznie więc sobie pozwalamy. Grażynka  mnie straszy,  że zaraz spadnie, że nie przeżyje, ja też się boję ! Oglądamy po drodze miejsce po kopalni złota, miejsca skąd rzeki zlewają się w różne strony Australii. Jedziemy przez tysiącletni wypalony las eukaliptusowy ze zwalonymi drzewami. Spotykamy na polanie a potem na szczycie góry dzikie konie. Mijamy ich gigantyczne kupy, bo samce przebijają cudzą kupę własną, więc kupa kupy rośnie. I tak znaczą teren. Widoki ! 100x powiększane Bieszczady. Przyroda: wszędzie eukaliptus, eukaliptus…. Łąki, którymi jedziemy niezbyt przyjazne, tu gdzie niżej bagno, tu gdzie równo to wielkie kępy ostrej trawy, której żaden zwierz nie zje oraz coś w rodzaju wrzosu ale z bardzo ostrymi liśćmi. Docieramy na popas, ognisko z mokrego drzewa- rozpalone liśćmi eukaliptusa, kury, kanapki – pełny serwis, który przyniósł juczny koń. I bilabonga- herbata z okopconego naczynia, z wody, która płynie obok.  Przy ognisku śpiew  i nawet Kazio wyjął harmonijkę. Konie rozchodzą się hen, tylko 3 są przywiązane, reszta i tak wróci. I wraca. I my też wracamy inną drogą. Dużo otwartej przestrzeni, kto chce kłus, kto chce galop. Kazio się wyrywa, żeby dojść dzikich koni, z drugiej strony Krzyś galopem i zabiera się z nimi młody Adaś. Wyglądało nieźle. Jazda ogólnie fantastyczna, rozmaita i wszyscy zadowoleni. Nawet juczny ambitny koń zadowolony, bo jak wchodził w szereg i ktoś nie chciał go wpuścić to kąsał i już miał miejsce cwaniak. O koniu: wodze rozdzielone na pół, konia masz prowadzić luźno, popręgi raz zapięte nie ruszane, czy piją, czy stoją i żrą na postoju. Było pięknie, malowniczo, konno 1 słowem SUPER. Wracamy a tu już czeka ciężarówka na nasze konie i bus. Z piwem w ręce jedziemy pół godziny do domu. A tu czeka Paul z naprawionym autobusem, udało mu się bez kolejki w warsztacie.

                Kolacja i demokracja. Szeryf złożony chorobą nie wstał na kolację. Dyskusja co jutro robimy zajęła nam z godzinę. Przyszła Eta i po konsultacji ze schodzącym /szukamy księdza na ostatnie namaszczenie/ zrobiła porządek. Chodzi o górę Kościuszki, czy da się ją zobaczyć mimo, że wypadła z programu. No a potem film Andrzeja z zeszłego roku z rajdu. Miodzio. Za zgodą autora został skopiowany i zostawiony w Rynelli, żeby zobaczyli jak się jeździ w Polsce. Szeryf nie powiększył grona aniołków po leczeniu Doroty. Lekarz jest z nami.

 

WTOREK

                Pobudka po ciemku – szybkie pakowanie, walizy na przyczepkę i na śniadanie. Świta,  jak okiem sięgnąć, a sięga daleko, żadnej cywilizacji. Góry, kamienie, sucha trawa – taki kraj. Przy śniadaniu pochwały dla właścicieli (kuzynka prezydenta) , kupili te ziemie od trzech rodzin , które nie miały tu z czego żyć. I w drogę. Długą. Jedziemy, jedziemy. Wjeżdżamy w góry, wjeżdżamy do parku Kościuszki (tu mówią Kozjosko) i do miasteczka typu nasz Karpacz czyli Tredbo. Oglądamy pensiony i wyciągi oraz szczyty gór w chmurach. Rezygnujemy z wyjazdu na szczyt bo mgła jest gęsta. Zjeżdżamy w dół pomału, bardzo pomału bo stromo, tak pomału, że od hamowania zaczynamy się palić. Stajemy żeby ostygnąć a tu oko w oko staje z nami stado kangurów i stado emu (imju) . Tego chcieliśmy! Kangur czujnie stoi a reszta stada zmyka trochę dalej. Szalona sesja foto. Ruszamy. I znowu stajemy, bo nie działają hamulce. Poważna męska narada trwa, więc Sławek z wachtą serwują przy drodze chleb z salcesonem, kiełbasą i smalcem. Zapijamy stres baniakiem czerwonego wina. Ruszamy. Konsylium mechaniczne /Krzyś w roli głównej/ poleca kupić płyn hamulcowy. Stajemy na stacji. My na kawę i wielkie żołędzie przy koniach, a mądrzy wlewają płyn. Super. Wlali. Ale nie do tej dziurki. Nie mogli zapytać fachowca ginekologa? Zalewamy stres baniakiem białego wina. Zjeżdżamy z gór, dziurki się poziomują i prujemy autostradą do Melbourne. Pyskate ciężarówki obok pędzą szybciej niż osobowe. Skręcamy jeszcze do pięknego  westernowego miasteczka Glenrowen, gdzie pojmano ich Janosika czyli Neda Kelly. Sesja zdjęciowa i w drogę. Wuja w marynarce i Lalucha w biżuterii, bo idą w Melbourne na randkę z przyszłymi teściami Marysi ( australijskimi). Wszyscy już zmęczeni i drogą i słońcem, które przed zachodem razi niemiłosiernie. A z drugiej strony księżyc w pełni. Słońce  zostawia niemal kenijski  krajobraz. Wjeżdżamy do wielkiego miasta Melbourne. Jedziemy, jedziemy i wreszcie centrum. Śpimy pod mostem. W akademiku z piętrowymi łóżkami i tłumem rozkrzyczanej wiolonarodowościowej młodzieży. Urban Central Accomodoation. Kolacje przygotowały nam „dzielne polskie kobiety” które musiały walczyć w akademickiej kuchni o każdą patelnię, łyżkę itp. – Jola i Beata siostry, a jedna była żona Marka Terleckiego. Rodzina AKJ. Rzuciliśmy się na dania specjalne i picie i po zaspokojeniu pierwszego głodu udaliśmy się na taras pod mostem na pogaduchy. Kuchnia w akademiku niezła, porządek jak na młodzież, szafki z green torbami z zapasami. Tłum kucharzący, głównie chłopcy, baby jedzą owoce i chrupki. A chłopcy z różnych stron świata polędwicę, krewetki, włoskie makarony. Kuchnie ze wszystkich stron świata w jednej. Polskie kobiety zostały obdarowane firmowymi koszulkami i udaliśmy się do pokoi używając kart w windzie, w drzwiach pokoi.

 

ŚRODA

                Śniadanie w akademiku. Leżą do woli tostowe pieczywo, dżemy, płatki, ze ściany leci wrzątek, leży herbata, kawa, mleko, ryż, makaron.

                Przyszedł Marek Terlecki, przyniósł mapy, wzięliśmy plany z hotelu i w miasto. Spacerem między wieżowcami do słynnego akwarium. Eta wynegocjowała świetną cenę, dostajemy po pieczątce na rękę i idziemy. Mnogość form życia wodnego zaskoczyła wszystkich. Od szklanych rybek – tylko oczy i szkielet widać przez liściaste koniki morskie po rekiny i ogromne płaszczki. Jak płaskie można zobaczyć od spodu w podwodnym tunelu. Robi wrażenie.  Potem wsiadamy w City cirkle, stary tramwaj obwożący turystów po atrakcjach. Wysiadamy w Ghina Town. Idziemy na obiad. Eta po korzystnej, w sobie tylko właściwy sposób używając czaru osobistego, wynegocjowanej cenie, zamawia zestaw dla 20 osób. Dostajemy roladki papierowe, pierożki podobne, 2 rodzaje ryżu i  4 rodzaje mięsa. Bogato. Zapijamy suto Chińskim piwem i snujemy plany na resztę dnia. Tu zadanie kronikarza się komplikuje, bo każdy ruszył gdzie indziej. Muzeum Aborygenów, bulwar nad rzeka, zakupy. Poszliśmy z Etą, Sławkiem, Markiem Terleckim  bulwarem nad Yarra, aż na Plac Federacji. Wzdłuż kawiarenki, gitarzyści i statki. Na placu bardzo nowoczesna budowla, a w niej galeria. Potem nabrzeże z zabytkowym statkiem, co przywiózł tu więźniów brytyjskich., część oglądała pomnik kobiety (żony Karola) co urodziła w Australii pierwsze białe dziecko. Albo pomnik scalenia włoskich rodzin w 1950 roku. Albo w muzeum Aborygenów  fragmenty łodzi, żagli, chat tubylców. Mnie się bardzo podoba ogólnie architektura centrum. Wszystko w jednej kolorystyce, bez migających reklam i  zaśmiecania obrazu. Szaro-stalowo-szklano-elegancko.

 

CZWARTEK

                Henio zerwał nas skoro świt, a właściwie przedświt. 6. 30 Melbourne już intensywnie żyje. Migają wszędzie światła, bo wieżowce w pełni oświetlone, a że spaliśmy w samym centrum , przy skrzyżowaniu dróg i wiaduktów widać to wyraźnie. Widok z okna jak plakat w pokoju nastolatka, który marzy o wielkim mieście.. Ulubione pakowanie i na śniadanie. Schodzimy na gotowe – a tu pusto. Sławek podgrzał wczorajszą zupę, zeszła jak świeża. Dopiero o 7. 15 zszedł „obsługowy” i podał wszystkie śniadaniowe wiktuały. Z żalem ruszamy, że tak krótko. Na obrzeżach przystanek na zakupy. Zakupowicze poszli i ich nie ma i nie ma. Znaleźliśmy  miejsce na kawę za rogiem. Ale jakie! Dwóch bardzo przyjemnych młodzieńców ok. 40 ( jeden bardziej niż drugi)  w starym dziwnym budynku. Baaardzo starym bo ma 100 lat. Był tu lokalny sąd i więzienie, a teraz parzą najlepszą kawę w Australii. Kawa to dodatek. Panowie są plastykami i sprzedają kafelki  do wykańczania wnętrz. Wieczorami przy kawie robią pokazy możliwości układania i kompozycji  Knajpka klimatyczna, trochę w hiszpańskim stylu. Ruszamy. Po 10 minutach i paru dobrych kilometrach Dorota zgłasza brak męża. Okazało się, że Dzidek poszedł oddać wózek po zakupach (grzeczność nie popłaca) a my odjechaliśmy. Trochę czekał. Dziś prima-aprilis. Siedział na krawężniku z nietęgą miną ale się ucieszył na nasz widok. Ruszamy dalej. Atu Grażyny imieniny, więc pęka jedno i drugie wino, a tu Boberowie dostają  wiadomość, że się klacz urodziła, no to konkurs otwarty na imię.  Urodziło się wspólnymi siłami –- Epoleta, na cześć Ety i Paula. Procenty rosną, hałas  też. Dzidek zostaje oblany w całości czerwonym winem, ma chłopak swój dzień. Atmosfera wariacka. Paul za chwilę ogłuchnie. Jedziemy wzdłuż wybrzeża . Widoki jak z bajki – lazur wody i popiel skał  – jakby były z papieru u grobu Pana, bo to Wielkanoc na karku. Monika krzyczy koala. Co to się działo, co się działo .Wrzaski, krzyki, pokazywanie palcami Siedzą sobie takie leniwe kulki na drzewach nad  samą szosą i dalej. Napstrykaliśmy zdjęć jak durni. Kontakt mieliśmy dobry, misie napite, my też.  % wyparowują, głośność wraca do normy. Opuszczamy las koalas /Krzyś autor/ Widoki cały czas nadmorskie. Piękne, jedziemy Ocean Road.  Po drodze konieczny przystanek . To był najładniejszy srajobraz w moim życiu. Docieramy do wybrzeża z 12 apostołami. Słowo tego nie opisze, oko zobaczyło i sfotografowało. Skały pozostałe po lądzie, warte zobaczenia! Nad skałami dla chętnych przeloty helikopterem. Ruszamy naszą Great Ocean Road, dojeżdżamy do małego miasteczka nad cichą zatoką z clifem. ZIMNY WIATR, GORĄCE SŁOŃCE. Port Cmpbell. Mieszkamy w drewnianych domkach. Chłopaki się kąpią,  a my  z Dorotą omal nie nadeptujemy na ogromną  jak prześcieradło płaszczkę w płytkiej wodzie. Potem się dowiadujemy, że mogła być jadowita. Na plaży leży coś w rodzaju morszczynu, grubości skóry wołowej i wielkości beli materiału. Idziemy jeszcze na clif, wytyczoną ścieżką, uważając na żmije. Spotykamy tablicę upamiętniającą dotarcie tu statku w 1870 roku. I na kolację chłodnik z jajem i ziemniaki z omastą /ach ta kuchnia Sławka, i zdrowie Grażynki…

 

PIĄTEK , WIELKI

                Sławek się wykazał. Śniadanie postne, acz wyrafinowane. Zbiórka. Wyjazd tak punktualny, że Paul nas pochwalił. Jeszcze ze trzy tygodnie i będziemy przed czasem. O mężczyznach: John i Brandon – bohaterowie westernu. 2 panowie w kawiarni – bohaterowie mrocznego hiszpańskiego filmu o artystach. Jedziemy 20 km za Port Campbell wzdłuż wybrzeża  podziwiać grupę wysepek , które oderwały się od lądu i nie są tak wysokie i ostre jak apostołowie. Tylko płaskie i liczne. Po drodze punkt widokowy, wejścia tarasami na wydmy, z dziurą w skale .Wszystko praca morza w piaskowej skale. Opuszczamy piękną Road i skręcamy w głąb lądu, w stronę lotniska w Avalony, gdzie porzucamy z żalem Lisowskich, będą wypełniać rodzinne obowiązki u Reni siostry, za to odbieramy Adasia- miał randkę z kolegą i dwa dni włóczył się z kolegą po pubach , i nie tylko, w Melbourne. Łzy się leja, machamy, odjeżdżamy. W autobusie marazm ogólny, wino nie schodzi, baniaki ciągle pełne, mimo, że Eta ciągle zachęca. Droga autostrada bez szaleńczych atrakcji, dojeżdżamy do Geelong, piękne miasto nad wodą, – a to jezioro , nie ocean. Spacer wybrzeżem jak w Sopocie, pomnik rekinich ogonów i molo. Na końcu knajpka – za wstęp 20$ i jemy do syta co kto chce. Od mięs, przez krewetki do deserów z bitą śmietaną. Niektórzy zrobili po 4 nawroty. Dla odpuszczenia grzechów wielkopostnych szeryf ogłosił, że jest Wielki Czwartek i jeść można. Paul podjechał pod samą knajpę, żebyśmy się nie przemęczyli i nie stracili kalorii. Święty człowiek.  O zachodzie: słońce zachodzi 7. 07 i straasznie razi i zaraz jest ciemno. Z przerwą na odwodnienie dojechaliśmy do Alburry – miasto na granicy stanów, do hotelu New ….. New to on był 100 lat temu, ma za to klimacik tych 100 lat. Zjadamy kolacje, kanapki z kotła, odgrzane ziemniaki i sałatka. Wszystko palcami lub specjalną zastawą rodową. Kawałki plastikowych talerzy okazały się arcy-przydatne. I drobny spacer wieczorny po mieście, żeby poruszać nogami.

                Wychodzimy, a tu coś gra. Chyba autobus. Gitarzysta przy nim. Szyje nieźle. Głośniki stereo z busa, mikrofon. On gra, my tańczymy na ulicy. Ludzi przybywa, robi się niemała impreza. Kazio wchodzi z harmonijką robi się coraz przyjemniej. Przyjeżdża policja i chyba myśli, że to jakaś manifa. Powoli dzięki oczywistemu urokowi Ety, która tłumaczy, że my z daleka odjeżdżają. Jeszcze tylko każą Dzidkowi usunąć zdjęcia, które zrobił. Policji nie wolno. No to koncert trwa. Idziemy jeszcze na spacer po mieście. Układ ulic prosty jak od linijki. Ładne miasto, piękny ciepły wieczór. I do łóżka. Pokoje trzyosobowe, dwie pary rzuciły się na single, żeby się zgadzało. W łazience wszystko jak sto lat temu, wanna, kurki przy umywalce dwa jeden z ciepłą drugi z zimną, ale czysto i funkcjonalnie.

 

SOBOTA , WIELKA

Śniadanie na stojąco – postne kanapki  z dżemem. Hotel w świetle dziennym jest jeszcze mniej new.. Jedziemy w stronę Canberry. Nuda autostradowa, stajemy przy pomniku psa, który pilnował lunchu kowala. Kowal zginął a pies pilnując lunchu zszedł z czekania wiernego. No to ma pomnik. Robimy tu zakupy pamiątkowo-kapeluszowe. Mijamy tez miasto Holbrook. Mimo, że jest daleko od morza  ma w centralnym miejscu łódź podwodną. Oczywiście obejrzeliśmy ja dokładnie, zanurzyli w mesie, sesja zdjęciowa i do stolicy.. Canberra wita nas jeszcze słońcem, ale chmury obok wiszą. Zresztą piękne. Tu są jakieś bardziej trójwymiarowe. Etę zostawiamy w domu, a z Paulem jedziemy na War Memorial, a wcześniej na górę, z której jest widok na całą Canberrę. Memorial to  wielki obszar pamięci ofiar  I i II WOJNY.. Pomnik rannego na osiołku, pomnik wspinającego się na ponton, czołg, działo , wieczny płomień  i ładna ściana z nazwiskami poległych. A między nazwiskami sztuczne maki. Ładnie i bez śmietnika. Potem wracamy do księdza, żeby się rozpakować i przy okazji psujemy kółko od przyczepy bagażowej Tak, żeby nie było nudno. Biedny Paul, co on z nami ma. Ruszamy w miasto, bo mamy czas wolny. Podziwiamy pomniki, jeden piękny z człowiekiem  książką, wchodzącym po schodach. Im jest wyżej tym jest mniejszy, i napis: „Im więcej czytam tym jestem mniejszy”, dużo nowych form plastycznych i sklepy. Kończymy w pubie, gdzie Adaś wykształcony przez kolegę Australijczyka w pubach w Melbourne doradza nam gatunki lokalnego piwa. Kolacja u księdza, postna, pierogi z omastą i rydze marynowane przez Sławka. My tu kolacje obok kościoła, podobno zapach omasty doleciał do ołtarza  w czasie mszy. A zeznała to wszystko pani Jadzia Drobina, 100 kg wagi i sympatii. Polka, tu od 20 lat. Rozsnuła też opowieści o życiu tu, że opieka społeczna dobra, że do lekarza łatwiej, że życie prostsze i przyjemniejsze. O ślubie syna z Australijką, gdzie Polacy pili wódkę pokątnie, a Australijczycy tylko wino. Na stole pisanki Pani Jadzi i nasze też, i obrus wielkanocny, i serwetki. Dorota zadbała o detale.

 

NIEDZIELA WIELKANOCNA

Canberra- hearth of the Nation New South Wales – pace to bee.

Od rana nie wiadomo, która godzina, bo tu zmiana na zimowy czas. I tak mamy czas i pory roku pomieszane. Okazało się, że śpimy dłużej o godzinę, więc był przyjemny poranek z czarnym pająkiem w łóżku, na szczęście bez czerwonej kropki. Uroczyste śniadanie w strojach galowych. Ksiądz po krótkiej modlitwie poświęcił jaja i jajecznicę, życzenia i bogate śniadanko. Żur z białą kiełbasą, szynka, pasztet z sosem tatarskim produkcji państwa ambasadorostwa, chrzany, kabanosy itp. Słodkie baby, mazurki, serniki. O 11 uroczysta msza. Dostaliśmy teksty pieśni zmartwychwstajnych i przećwiczyliśmy z p. Jadzią. Kościół wyścielony wykładziną miękką, w sam raz  do leżenia pokutnego krzyżem.  Nasi gitarzyści zagrali do mszy, a my jako chór staraliśmy się sprostać zadaniu. Na mszy przegląd polonii, od 96 lat do osesków. Po mszy kawka w towarzystwie absolwenta lubelskiej zootechniki co przewinął się przez AKJ i p. Jadzi oczywiście. Parę zdjęć w strojach wyjściowych i w dalsza drogę. Nad ocean. O drogach: są świetne, co jakiś czas dodatkowy pas dla tych co jadą wolniej, żeby zeszli z drogi. Każda boczna droga zapowiadana ze trzy razy,  każda ma nazwę” Red River Road, Black Rooad itp. Choć jest bez asfaltu i wygląda jak zjazd do lasu. Jedziemy przez strome góry, dla autobusów specjalne ograniczenia prędkości i co jakiś czas droga do wyhamowania /taka na skos i pod górę/. Mamy wyjątkowego kierowcę, co sobie radzi z autobusem z przyczepą. Dojeżdżamy do Mollymook po ciemku. Będziemy mieszkać w 2 domach. Eta szuka, wszystkie ulice i domy tu podobne, Paul jeździ cierpliwie. Znajdujemy co nam trzeba. Wypakowujemy ½ autobusu i ½ przyczepy i całą kuchnię. Zostawiamy. Witają nas w oddali sztuczne ognie. Włosi, tu w dużej ilości osiedleni świętują. Drugie ½ wypakowujemy w drugim domu. Pokoje b. różne, od sypialni z tarasem /trafiło mi się/ po pokoik z piętrowym łóżkiem, gdzie śpią Aldona z Dorotą. Aldona śpi między telefonami do syna, albo nie śpi. Taki los matki. A ambasadorostwo kimnęło się w holu, bo zaraz jadą. Ech życie. Jedziemy jedno ½ do drugiego ½. Kolacja z … pierogów i zdrowie konia Szeryfa. Oraz ogłoszenie, że od teraz Eta i Paul  mają full serwis i chwilę oddechu. Dostają na kanapę kawy, herbaty itp. Gitary brzdąknęły, trochęśmy zaśpiewali.

 

PONIEDZIAŁEK, WIELKANOCNY

                Jesteśmy w Mollymook obok Ulladulla. Nadmorska miejscowość czyli długi ciąg domków wzdłuż wybrzeża połączonych świetną drogą, z której widać plażę i ocean. W jednym domu kuchnia z wachtą zawsze śniadaniową, w drugim na Bushland Avenue i wachta dochodząca. Śniadanie o 9, Paul zawozi nas pod próg, a potem 10 min droga w dół i …piękna plaża. Szeroka w zatoce otoczonej wysokimi kamienistymi brzegami. Rzucamy się na piach, wodę i słońce. Leżymy wśród krabów, drobnych, podkopujących nas, przychodzi czapla. Na brzegu wielkie wodorosty. Rzucamy się do wody jak dzieci, ale niezbyt głęboko, bo fale wielkie i bardzo silne. Pełno surfingowców bez względu na płeć i wiek. Tak naprawdę mało kto wchodzi do wody bez deski. Plaża, plaża, część w nadmorskiej kawiarence, część pozuje do zdjęć na skalnym płaskowyżu, gdzie jak przyjdzie fala, wygląda, jakby się chodziło po wodzie. Ratownicy maja ćwiczenia, tu jest to dyscyplina sportowa. My niestety byliśmy świadkami prawdziwej interwencji, błyskawicznej niestety nie skutecznej. Spacery nadmorskie i na 18 wracamy na kolację do domu na  Gar.. Avenue 68. Należy dodać, że tu o 18 robi się ciemno, a o 19 bardzo ciemno. Ulice raczej nieoświetlone, bo nikt tu nie chodzi po nocy. Domy i ulice podobne. Domy duże, z garażami na samochód i łódź, trawa bardzo zielona, bardzo miękka i wszystko czyściutkie. To najczystszy kraj jaki widziałam. Jemy kolację, ale brak Dworowskich, nie wzięli komórki, adresu. Dzidek wrócił, a oni nie. Ruszyła Eta z ekipa poszukiwawczą, ale wrócili bez zagubionych. Znaleźli się za godzineee, lekko już zdrożeni i zdenerwowani, gotowi spać byle gdzie. Wypiliśmy zdrowie cudem odnalezionych przy akompaniamencie gitar, aż muzyków rozbolały palce. Oficjalnie pożegnaliśmy Wujostwo, bo muszą lecieć do swojej ambasadorskiej pracy.

 

WTOREK

Sławek zaproponował fishing. OK. Wstajemy o 5. Paul nas wiezie. Nie bardzo wiemy, czy to to nabrzeże, jeszcze ciemno. Za 5 szósta podpływa  czerwona łódka i zabiera nas. Sławek , Henio i ja oraz australijska rodzina z nastolatkiem i 2 wytrawnych rybaków.

Zimno, ciemno. Wychodzimy z portu, wyjście na morze wprost na wschód. Wschodzi między chmurami pięknie, zapowiada się pogoda zmienna. Dostajemy szybką lekcję zakładania kamizelki ratunkowej. Wędki do ręki i na 2 haczyki, które każdy ma po kawałku krewetki, kalmara, albo małą rybkę. I do roboty. Pierwsza mała żółtawa w prążki była moja, ale za mała i poszła do wody z powrotem. Druga taka sama też do wody, ale lekko ogłuszona i natychmiast podpłynęło wielkie coś co ją pożarło. Ryby brały jedna po drugiej , ale mieliśmy wspólnika. Przypłynęła foka i zjadała wszystko co w okolicy. Pokazywała się w całej okazałości ocierając pysk płetwołapą po każdym przysmaku. Musieliśmy zmienić miejsce. Wyciągnęliśmy po 4-5 ryb każdy. Czerwone diabły morskie niejadalne choć malownicze i kolorowe ryby jak z filmu rysunkowego. Henio miał najciekawszy okaz naszego rejsu,  z kolcem na głowie. Wziął kolec na pamiątkę. Przywitała nas w porcie cała grupa oraz pelikany na latarni w porcie. Bo przy nabrzeżu są stanowiska do czyszczenia ryb, one wiedza na co czekają.

Kąpiele w oceanie, program indywidualny i kolacja  oczywiście rybna, a rybka lubi pływać, no to się polało. Niektórzy musieli uważać, jak Artur, bo słońce go spaliło na raka.

 

ŚRODA

                Druga część grupy ruszyła rano na ryby. Reszta pospała , leniwe śniadanko. A tam na morzu przygody, rekiny i część załogi z choroba morską to po tej to po tamtej strony burty. Mistrzostwo w tej dziedzinie należy do Dzidka. Wrócili z dużą ilością ryb i pełni wrażeń. Spacer do portu w Ulladulla, kawał drogi, lub na plażę podziwiać laski – tak zrobił Krzysio któremu z daleko spodobały się… nasze koleżanki. Paul wykazuje się świętą cierpliwością. Nie dosyć, że zawiózł wczoraj ambasadorostwo do Canberry i wrócił to cały dzień woził rozkapryszone towarzystwo po naszym kurorcie. A to na plażę, a to na zakupy. Absolutnie podziwiamy jego spokój i cierpliwość kiedy siedzi cały wieczór wśród naszych wrzasków i czyta swoja powieść. Próbowaliśmy się zorientować czy woli jak śpiewamy czy jak nie. Trudno wyczuć,  jego spokój jest taki sam w obu przypadkach. O 14 Eta zarządziła jazdę. Pojechaliśmy w bardzo okrojonym składzie. Bobery spalone przez słońce, Sławek chyba ogólnie osłabiony /zarządzanie kuchnia wyczerpuje/, Grażynka Dworowska bo przesądna – w ostatni dzień to się może cos stać, no i stało się, zepsuła sobie kolano o ramę metalowego łóżka – ot pech. Dzidek też nie, bo bardzo przeżył łowienie ryb, głównie za burtą i już wie, że do marynarki się nie zaciągnie. Aldonka dzielnie mu towarzyszyła w wychylaniu się za burtę. Rybacy mieli towarzystwo delfinów, które wyprowadziły ich z portu, a potem prócz ryb , które brały dobrze meduzy jak miednice. Dzidek wyłowił raz rybę w połowie zjedzona, pewnie przez rekina. Przygody krew mrożące w żyłach. No cóż , ocean. Pojechaliśmy na konie jakieś 20 km za nasze Mollymook. Gospodarstwo trochę jak nasze PGR. Prowadząca objaśniła wszystko szybko gardłowym angielskim. Oprócz niej w gumnie 2 dziewczynki 10-12 lat i chłopiec 8 lat. To nasi towarzysze i pilnujący. Trochę to śmiesznie wyglądało, ale dzieciaki jeżdżą świetnie. Na pytanie od kiedy jeżdżą odpowiadają od zawsze. Przejażdżka przyjemna, trochę inna, po bardziej europejskim lesie, połączona z karmieniem koni na trawce. Popręgi luźne, wodze bardzo luźne, Trzy poważne galopy, sieroty poszły przodem, bo zabrały się z nami turyści w tenisówkach i nieumiejętnością podnoszenia dupy w kłusie. Konie samograje, same wracają na swoje miejsca. Sesja zdjęciowa Paula na koniu. W drodze powrotnej kąpiel w oceanie w czym kto ma i niespiesznie na kolacje, a tu ryba zapieczona w majonezie z ziemniakami, sałata białe wino. Kuchnia wspina się na wyżyny. Wczesne spanko bo coś się Eta źle czuje i jutro wyjazd.

Ustaliliśmy następną jazdę na kangucykach.

 

CZWARTEK

Wyjeżdżamy 8.15, żegnając z żalem gościnne domy w letniskowym mollymook z ptakami megabay- które śpiewają tak jak grają Aborygeni na didżiridu oraz z piejącym kogutem. Śniadanie z tego co pod ręką, kaszanka, ryba, dżem, jajecznica. Zwijamy się z kuchni szybko i sprawnie, dyżury przy zmywaku już się same ustalają, żegnamy ocean, ale jak się okazuje tylko na chwilę. Wracamy już do miejsca startu czyli do Sydney.

Przystanek w Kioma, to miejsce, gdzie na cyplu kamiennym /wszędzie dużo powulkanicznych skał/ stoi latarnia morska i w skałach jest dziura, przez którą przebija się mgła oceanu. Oczywiście dookoła ścieżki spacerowe . Trawniki tak puchate i zadbane,że miło patrzeć i oczywiście czyściutko.

Dojeżdżamy do Sydney i lądujemy na jednej z plaż w Bronte /jedna z dzielnic/. Oczywiście dokoła piękne ścieżki spacerowe, trawa jak dywan i miejsca do grillowania, piknikowania – wszystko przygotowane.

Do kąpieli ocean z plażą i dużą ilością surfingowców i basen naturalny. Oddzielony kawałek oceanu z  mniejsza falą i basen pod półką skalną w ogóle bez fali. Bardzo malowniczo. Oglądamy pomnik ryby-dziewczyny. Ryba rodzi się zieloną samicą, jak osiąga 60 cm zamienia się w niebieskiego królewicza. Ot przyroda.

OSTATNIA WIECZERZA – odbywa się w znanym nam już hotelu w Sydney, na ostatnim dojeździe autobus zaczął harczeć, ale dojechał. Pozostałości ze wspólnego żywienia zostały rozebrane z plastikowych skrzyń. Z baraniną w ręce i szklaneczką na napoje spotkaliśmy się w pokoju Epolety.

Państwo Etostwo dostali specjalny edykt odczytany przez Szeryfa, który zobowiązuje otoczenie do udzielania im wszelkiej życzliwej pomocy. Wypito toasty wszystkich po kolei, Ety i Paula, Sławka-kucharza, singli które wytrzymały z parami małżeńskimi, małżeństw co zniosły single, panienek co nie jeździły konno, panów co pakowali walizki, Adasia co wytrzymał ze starymi końmi, Krzysia co opowiadał kawały, oczywiście Szeryfa, gitarzystów – na ręce Kazia. Zakropiliśmy załzawione członki innymi płynami . I TYLE…

 

PIĄTEK

„Ostatnie pożegnanie” bez szarf na kawie, pod bankiem, gdzie oszczędna Eta wypłaciła nam dutki australijskie.

Kawa i program indywidualny na 2 dni.  Tu każdy opowiadał co widział i działo się. Dorotę odwiedził kolega z klasy /z tej samej wsi/  i obwiózł po prawie wszystkich zatokach Sydney, baby ruszyły na zakupy. Sławek wreszcie bez obciążenia kuchnią, zwiedził wszystkie miejsca gdzie podają sushi i poprawiał strudlem na ciepło. My popłynęliśmy na plażę w Monly, a potem wracali z zatoki przez ogród botaniczny. Widzieliśmy śluby nad zatoką i w ogrodzie.

 

SOBOTA

Dalszy ciąg indywidualnego programu. Boberowie pojechali na derby, Ania zdała relacje konno – elegancka. Chudzik wygrał na wyścigach – ten to ma oko.

 

NIEDZIELA

Sprawnie spakowani czekamy na bus. Przyjechał z chińskim kierowcą, który ani be ani me w innym języku. I autobus pyr, pyr i się zepsuł. Stres wielki bo samolot nie poczeka. Zamówiliśmy taksówki i pędem na lotnisko. Część doczekała szybkiej naprawy i przyjechali busem. Zaokrętowaliśmy się jako grupa, wiec siedzieliśmy w samolocie w kupie. Na lotnisku wszyscy nam mówili o Smoleńsku. Mimo wszystko nikt nie zrezygnował z lotu, gdyż prawdopodobieństwo dwóch tragedii narodowych co 24 godziny nie wchodzi w rachuby. I tak też było. Pożegnanie na lotnisku we Frankfurcie i już  polskimi busami dojechaliśmy jakoś do punktów przeznaczenia. Epopeja skończona, czas oszczędzać dutki na następną eskapadę. Spisała to wszystko Maria. Uzupełnieniem są  (być może będą – red.) fotki, ale to już zupełnie inna historia.

 

Dodaj komentarz