|
|
|
Chwilo trwaj, jesteś piękna…..
Ewa Formicka
XV JUBILEUSZOWY RAJD STARYCH KONI
Kronika
BESKID NISKI 18-26.06.2016r.
XV Rajd Starych Koni był wyjątkowy, bo po pierwsze już sama ta liczba oszałamia. Po drugie – była to rocznica okrągła, wiec mieliśmy dużo atrakcji i zabawa była przednia. Obrazu całości dopełnia wyjątkowo ciepła i sielankowa atmosfera, co w sumie pozwoliło uznać ten rajd za szczególnie udany. Na wyjątkową atmosferę wpłynęło wiele czynników: przede wszystkim wróciliśmy do miejsc objeżdżonych w czasach huculskich, więc był to sentymentalny powrót do przeszłości. Pozytywną nowością było, że ustalony pierwszego dnia porządek jazd pozostał niezmienny do końca i wszystkim pasował (rzecz niesłychana). Nikt nie burczał, że chce jechać na inną zmianę niż zostało ustalone i nie było związanej z tym porannej nerwowości. Nie było też żadnych dymów z powodu pokoi – w Rudawce wszyscy mieli „dwójki”, a na wyjeździe było co było i nikt nie marudził. Koni przyprowadził Józek w bród, więc kto chciał to jeździł na 2 zmiany, a pozostałe osoby same poukładały się w pary do jednego konia i wszystko grało. Nikt z konia nie spadł, nikt nie doznał kontuzji, nikt nie przyjął za dużo ani się nie pochorował. Konie nie ucierpiały, wóz się nie rozleciał, jedyną przykrością były kleszcze, które nas czasem dopadały. Pogoda była zawsze słoneczna, niestety zbyt gorąca. Ale generalnie było pod każdym względem fajowo, a drobne mankamenty które się czasem pojawiały były ignorowane lub co najwyżej stanowiły kanwę dla żartów i pewnie obrosną legendą.
Ale nie od początku było tak różowo. Wczesną wiosną rozeszła się wiadomość, że Artur i Ewelina wynieśli się z Osławicy. Był to grom z jasnego nieba, gdyż u Artura w Osławicy zamierzaliśmy rajdować do końca świata, a co najwyżej do czasu, aż swój z pewnością luksusowy pensjonat uruchomi Józek. Rajd gwiaździsty, czyli ze stałym miejscem bazowym stał się oczywistością i specjalnie nie tęskniliśmy za poniewierką jaką w pewnym sensie jest codzienna zmiana miejsca. A tu nagle takie nowiny, nie wiadomo co nas czeka. Na dodatek okazało się wkrótce, że Józek wymyślił rajd częściowo stacjonarny, a częściowo ze zmianą miejsc, a jednym z tych miejsc pobytowych miały być… Polany Surowiczne. Była to wiadomość tyleż piękna, co szokująca. W czasie pierwszych 6 rajdów zajeżdżaliśmy zawsze na Polany Surowiczne i stały się one miejscem kultowym. Wspominaliśmy je z czułą nostalgią. Ale sentymenty sentymentami, jednak jak tu przeżyć Polany po 9 latach, gdy na kolejnych rajdach domagaliśmy się pokoi 2-osobowych z łazienkami, a na Polanach jak wiadomo nie ma ani prądu ani wody, śpi się w zbiorówkach, myje w rzece, a siusia w krzakach. Więc ta wiadomość wywołała wielkie pospolite ruszenie i były próby nacisku na szeryfa, żeby spróbował nacisnąć na Józka, żeby ten nie rozpędzał się zbytnio w planach uatrakcyjnienia rajdu. Kochamy Polany, ale wystarczą nam na zdjęciach. Jednak Henio nie dał się sprowokować, tupnął nogą… i Polany Surowiczne weszły do grafika.
Więc jechaliśmy na rajd z pewnymi obawami, ale każdy dzielnie wmawiał sobie, że jak 15-ty, to musi być coś ekstra i wszystkiemu trzeba stawić czoła.
Miejscem bazowym była Rudawka Rymanowska, ok. 5 km od Odrzechowej.
Sam fakt powrotu w rejony Odrzechowej był podniecający. W Rudawce byliśmy kilka razy, gdyż na rajdach huculskich była zazwyczaj w harmonogramie. Znaliśmy słynne łupki menilitowe, największą odkrywkę tych skał w polskich Karpatach. Niestety Ośrodek Wypoczynkowy w którym zostaliśmy ulokowani w tym roku nie był szczytem naszych marzeń. Mimo że zadbany, był za duży, pełen innych urlopowiczów, a obsługa okazała się średnio sympatyczna. Kuchnia nie rozpieszczała tak jak Ewelina w Osławicy, posiłki miałycharakter kolonijny (cienka herbata, mielony na obiad). Ale poza żarcikami na ten temat nie grymasiliśmy, czasem tylko próbowaliśmy coś wynegocjować. Natomiast wielkim plusem były wygodne pokoje 2-osobowe z łazienkami, a na ogromnym terenie ośrodka zawsze dało się znaleźć intymny zakątek, z dala od innych, aby wieczorem posiedzieć. Czasem dokuczyła agresywna muzyka, ale bębniła do przyzwoitej godziny, więc dało się żyć. Każdy uciekł od jakiejś trudnej codzienności i cieszyliśmy się tą ucieczką, nie podniecając się drobnymi uciążliwościami.
Na rajd zapisało się 15 osób, ale ostatecznie dojechało 13. Konie przybyły te same które znaliśmy. Nowością był wóz z nieznanymi chłopakami powożącymi, a samochodem dostawczym jeździł znany już p. Andrzej.
Stawiliśmy się w Rudawce w piątek 17 czerwca, całkiem nową osobą była Majka. Po podróży i przede wszystkim po trudach życia codziennego każdy był zmęczony, ale świadomość że oto zaczynamy wyczekiwaną przygodę od razu uskrzydliła.
Więc w sobotę po śniadaniu ruszyliśmy w trasę. Józek dostał instrukcję od szeryfa żeby na początek było delikatnie, więc wziął to dosłownie – galopu, a nawet kłusa, było „tyle co kot napłakał”, jak dla starych bab. Z drugiej strony nie było się gdzie rozpędzić, jechaliśmy lasem, raz pod górę, raz z góry, trasa była w sam raz na początkowy rozruch. Las był rozśpiewany, pachnący świeżą, czerwcową zielenią, galop nie był potrzebny żeby się nacieszyć. Dla uatrakcyjnienia zboczyliśmy trochę z trasy, by z widokowej łąki zobaczyć panoramę z Rymanowem w dole. Dobrze nastrojeni widokami dotarliśmy do miejsca biwaku, a był to punkt turystyczny koło urokliwego wodospadu w rejonie wsi Wisłoczek. Ponieważ było gorąco, szeryf z dwoma dziewczynami wskoczyli na golasa do akwenu pod wodospadem żeby się ochłodzić, a reszta towarzystwa z wysokiej skarpy obserwowała „białe delfinki” i miała kupę uciechy. Zrelaksowani i głodni zasiedliśmy pod wiatą, a wkrótce przyjechał lunch w postaci cienkiej zupiny. Była to praktycznie woda z garścią makaronu i nielicznymi kawałkami marchewki i kalafiora, ale na upał taka ciecz z pływającymi w niej mikroelementami była z pewnością regeneracyjną. Jednak Jaga jęknęła, wyrażając opinie innych: „a cóż to za chłeptowina” – i chłeptownina stała się hitem tegorocznego rajdu. Nawiasem mówiąc dostawaliśmy ją prawie codziennie, więc czasem Józek zaserwował kiełbaski pieczone na ognisku, żeby było urozmaicenie i żeby dojeść. Zupinkę warzyła kuchnia z naszego ośrodka, więc była z klucza kolonijna.
Trasa powrotna wyglądała tak samo jak poprzednia, a obie trwały po ok. 2 godziny. Po powrocie do Rudawki zastaliśmy tam wrzeszczącą dzieciarnię i dudniącą muzykę. Na obiad z powodu nadmiaru gości czekaliśmy do 20.00. Ale przyjmowaliśmy wszystko z filozoficznym spokojem jako naturalny składnik otaczającej rzeczywistości.
Na obiadokolację wystroiliśmy się, gdyż było to oficjalne otwarcie imprezy. Henio polał geringeróki i wygłosił stosowne przemówienie. Przede wszystkim przywitał Majkę, która pojawiła się po raz pierwszy. Dostała talerz owsa, na podlizanie się koniom, oraz dwa kieliszki cynowe jako wyposażenie na wóz i wieczorne ogniska (takie kieliszki dostaliśmy parę lat temu). Następnie miało miejsce bardzo przyjemne dla kronikarki zdarzenie, a mianowicie w imieniu Wielkiej Kapituły Akajotowsko-Starokońskiej została mianowana Wielkim Kronikarzem Konnym, „W uznaniu ogromnych zasług w dziedzinie relacjonowania przeróżnych poczynań Starych Koni, tak na piśmie jak i w obrazach, wielce wszystkich tymi działaniami radując”. Heniu wręczył Formisi list gratulacyjny pięknie oprawiony, co wielce zainteresowaną zaskoczyło i nie mniej wzruszyło. Dostała też drobne upominki za inne dokonania, ale przez skromność temat nie będzie rozwinięty. Następnie role się odwróciły i kronikarka udekorowała rajdowiczów – każdy dostał flots ze swoim zdjęciem w środku, oczywiście na koniu i w kapeluszu. Flots były wręczane za różne dokonania i przymioty, ale tak naprawdę po prostu za uporczywe rajdowanie. No bo jeśli nawet nie każdy był na każdym rajdzie, jeśli ten i ów rajdował „tylko” 10 razy czy nawet 9 – to jednak jest to osiągnięcie godne uhonorowania. Wszyscy się cieszyli i zrobiło się miło i sentymentalnie. Po części oficjalnej nastąpiła bardzo wesoła część artystyczna, podczas której popłynęły wspomnienia i różne śmieszne opowiastki, tak że śmiejąc się spędziliśmy piękny wieczór.
W niedzielę celem wyprawy była Odrzechowa i sąsiadująca z nią leśniczówka. Grupa wozowa zatrzymała się w Odrzechowej, pochodziliśmy po stajniach i zakamarkach, powdychaliśmy stare czasy. Na terenie obiektu wiele się zmieniło, widać dużo innowacji i odnowień. Wiszą tablice informujące o korzystaniu ze środków unijnych. Niestety nie było ani koni ani żadnej żywej duszy, więc ta pustka przytłaczała, tym bardziej że bardzo się chciało kogoś znajomego spotkać. Może innym razem…
W tym czasie konni jechali łąkami i Odrzechowa była widoczna jedynie z daleka. Jechaliśmy trochę kłusem, trochę galopem, bez szałów. Wjechaliśmy w las, gdzie ptaki się darły, a dzwonki i storczyki „na podłodze” urzekały. Biwak tym razem wypadł w rejonie znanej nam i rzewnie wspominanej leśniczówki „Hrendówka”, może ze 100 m wcześniej. Stoi tam od zawsze mały domek, nie wiadomo do czego służący, aktualnie ładnie odnowiony. Na tarasie tego domku jedliśmy kolejną chłeptowinę popijając piwem. Po biwaku II grupa konna podjechała pod leśniczówkę, żeby łyknąć kolejnych wzruszeń, a może, gdy szczęście dopisze, spotkać leśniczego Krzysia. Niestety tam też było pusto, zobaczyliśmy tylko że posesja jest bardzo ładna i starannie wypielęgnowana. Więc łyknęliśmy wzruszeń i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Droga powrotna miała być identyczna z poprzednią, ale na bezdrożach Beskidu Niskiego nic nie jest nigdy takie samo. Zrazu jechaliśmy podobnie, wyjechaliśmy z lasu na bezkresną łąkę, skąd trzeba było po jakimś czasie ponownie wjechać w las i zjechać nim na dół do Wisłoka. Wtedy Józek stracił trop. Łąka była obramowana tak zwartymi zaroślami, że praktycznie był to mur nie do sforsowania. Próbowaliśmy wiele razy gdzieś się wbić, ale nie szło. Wreszcie się wbiliśmy, dosłownie taranując busz końmi i własnymi głowami. A tu w lesie pokazała się kolejna niemiła niespodzianka – na naszej drodze pojawił się głęboki, stromy jar całkiem nie do przebycia. Próbując objechać jar dużym łukiem natrafiliśmy na drugi, bliźniaczy jar, również nie do przebycia. Posuwaliśmy się więc w dół pomiędzy jarami, ale jary w pewnym miejscu złączyły się w jeden i zostaliśmy w pułapce. Józek wracał skrajem to jednej, to drugiej przepaści, szukając ściany możliwej do zejścia, ale trwało to bez końca i wszędzie było ekstremalnie stromo. Mieliśmy niemałego pietra. W skrytości chcieliśmy powrotu na łąkę i poszukanie innego rozwiązania, ale Józek nie zamierzał wracać. W końcu jakieś miejsce uznał za ostateczne i poprowadził zjazd po stromiźnie. Nasze koniska jak wiadomo są dzielne nad podziw i dobrze trzymają się gleby, jakby miały klej pod kopytami, wiec żywi i cali znaleźliśmy się na dole, mogąc głęboko odetchnąć. Ale nie był to koniec ekstremum, długo jeszcze trwało zanim forsując nieprzebyty busz dojechaliśmy do Wisłoka. Byliśmy uratowani. Tego typu trasy mocno podnoszą adrenalinę, ale zysk jest taki, że mamy szansę zobaczyć zakamarki Beskidu (lub Bieszczadów), które są nieosiągalne ludzką stopą i niemożliwe do zobaczenia w jakikolwiek inny sposób. Dają pojęcie jak dzikie są góry i cieszą, że w tym świecie betonu zostały jeszcze takie miejsca.
Jazda trwała 2 godziny, a poprzednia 1,5. Wieczorem okupowaliśmy wiatę z grillem, która poprzedniego dnia była zajęta przez inne towarzystwo. Teraz się do niej dorwaliśmy, rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy kiełbasę. Śpiewaliśmy do wujowej gitary, a szło nam tak dobrze, że właściwie nadszedł czas pomyśleć o występach estradowych. Czasem wuja jęknął że nie czekamy z frazą, ale takie drobiazgi na pewno szybko poprawimy.
W poniedziałek przy śniadaniu snuliśmy wspominki z dzieciństwa, śmiejąc się, ale też dziwiąc, że dzieciństwo w ogóle przeżyliśmy. No bo czy w dzisiejszych czasach byłoby do pomyślenia puścić dzieciaka samego pociągiem z Wrocławia do Przemyśla? Każdy relacjonował jakieś niesamowitości ze swego dzieciństwa i nie mogliśmy się nadziwić, że jakoś przeskoczyliśmy ten trudny etap życia.
Tego dnia do miejsca biwaku było dość blisko, a w takich sytuacjach Józek dla przedłużenia trasy improwizuje i trochę kluczy, skutkiem czego zawsze pobłądzimy. Tak właśnie było, najpierw łatwo i przyjemnie, potem błądzenie. Najpierw była piękna, widokowa łąka, z której zobaczyliśmy w dali miejsce po wsi Wisłoczek (dawnej wsi nie ma, ale we współczesnych czasach powstało tam kilka nowych domów). Po tej pięknej łące wreszcie był szalony galop, gdy wiatr gwiżdże w uszach. Dzień był słoneczny i duszny, zbierało się na burzę, ale na szczęście nie przyszła. Duchota sprawiła, że z przyjemnością znaleźliśmy się znowu w lesie. Józek jak zwykle ignorując szlaki i leśne drogi poprowadził na przełaj, skutkiem czego lawirując w gęstwinie znowu natrafiliśmy na dwa równoległe jary o bardzo stromych zboczach. Posuwając się w dół między nimi zaklinaliśmy niebiosa, żeby jary się nie zeszły, jak poprzedniego dnia. Niebiosa wysłuchały, jary się nie zeszły, ale była inna niespodzianka. Dojechaliśmy do urokliwego co prawda, ale trudnego dopływu Wisłoka, którym musieliśmy jechać, gdyż nie dało się z niego wyjechać (na brzegach mur roślinności). Rzeczułka usiana była sporego kalibru głazami i po tych głazach nasze kochane koniska posuwały się powolutku do przodu, nigdzie nie było możliwości wyjazdu. Ale było dziko i pięknie, takie miejsca są nieosiągalne do penetracji „z buta”. Dopływem dojechaliśmy do Wisłoka, przekroczyliśmy go wpław i po chwili byliśmy u celu naszej podróży. A celem tym było miejsce biwakowe w nieistniejącej wsi Wernejówka. Przez Wernejówkę jeździliśmy hucułami, byliśmy tu m.in. na I rajdzie, tutaj rwaliśmy miętę i okładaliśmy nią kanapki. I oto teraz jesteśmy tu znowu, kto by pomyślał. Spędziliśmy w Wernejówce cudowne 2 godziny, posilając się chłeptowiną, dojadając pieczonym boczkiem, chichrając się i polegując na drewnianych ławkach, nie wierząc niemal, że gdzieś istnieje zwariowany i agresywny świat.
Powrotna trasa była identyczna, tyle tylko, że szalony galop z konieczności był wolniejszy i krótszy, gdyż łąka do galopu miała w tą stronę niewielki spadek w dół. Jak wiadomo galop z góry jest mało komfortowy. Aby wyrównać ilość galopu obydwu grupom Józek na dole wydłużył nieco trasę i poszaleliśmy na łące koło domu. Jednak włączenie dodatkowej łąki do trasy wiązało się ze sforsowanie dwóch trudnych, głębokich rowów, co zawsze podnosi adrenalinę, a co dla naszych wspaniałych wierzchowców jest na szczęście dziecinną igraszką. Czy głębokie rowy i strome jary, czy pędzące szosą samochody, czy przebijanie barkami ściany gęstego buszu – nic ich „nie rusza”. Niewiarygodne. Pomyśleć, że konia sportowego w renomowanym klubie jeździeckim wpędza w panikę byle gałązka spadająca bez zapowiedzi z drzewa. Obie jazdy miały po ok. 2 godziny.
Tego wieczoru mieliśmy kolejną atrakcję. Na obiad wystroiliśmy się galowo, a po posiłku szeryf zapodał, że idziemy „pod skałę”. Pomaszerowaliśmy więc do łupków menilitowych i tam się okazało, że w wodzie Wisłoka odbędzie się swoisty rytuał. Będziemy ochrzczeni na rasowych rajdowców, z przykazaniem przetrwania kolejnych 15 rajdów, czyli dotrwania do rajdu 30-tego. Heniu dzierżył odpowiednie kropidło, a była bo butelka po wodzie mineralnej, udekorowana kwiatami czarnego bzu. Wodą z Wisłoka każdy został obficie polany, a rytuał odbywał się w rzece, więc należało wyskoczyć z butów. Po ablucjach obowiązywał łyk wiśniówki z cynowego kieliszka. Jaga stwierdziła, że wiśniówka jest gęściejsza od naszej chłeptowiny, co nakręciło świetne humory. Zupełnie nie chciało się wracać. Siedzieliśmy na drągach nad wodą, whisky krążyła, w głowach szumiało i było po prostu w dechę. Łupki zmieniały kolory w zależności od słońca, które raz się pojawiało, raz przygasało. Siedzieliśmy nad wodą długo i był to niezapomniany wieczór.
We wtorek do herbaty znowu dostaliśmy małe filiżanki zamiast konkretnych kubków, co było kolejnym kwiatkiem do listy nieporozumień z kuchnią. Wynegocjowanie kubków szło nie wiadomo dlaczego opornie, a kuchnia utwierdzała się w przekonaniu, że paniska znowu wydziwiają i znowu coś im nie tak.
Ale co tam, niech żyje przygoda. Po śniadaniu pojechaliśmy w trasę. Wozowi spotkali po drodze nowożeńców, którzy wybrali się na sesję fotograficzną do „naszego” wodospadu koło Wisłoczka. Byli młodzi i piękni, bardzo chcieli zdjęć przy naszych grubasach wozowych, ale panna młoda bała się koni. Pan młody całując to w uszko, to w szyjkę, przybliżył w końcu ukochaną do wozu i zdjęcia porobili. Było to piękne.
Tego dnia rozpoczęliśmy 3-dniową wyprawę poza Rudawkę, a celem wtorkowym był Rymanów Zdrój. Konni jechali przez pierwszą godzinę tą samą trasą co pierwszego dnia, by w pewnym miejscu odbić w prawo w stronę Rymanowa. Chwilami las był mało zwarty, mocno prześwietlony, z niskich zarośli pełnych niezapominajek wystrzelały w niebo ogromne sosny. Odurzał zapach dzikiego bzu, las był po prostu bajkowy. Wyjechaliśmy na łąki ozdobione łanami margaretek, by jadąc stromo w dół dojechać do strumienia (pojenie) i następnie do nieistniejącej wsi Wołtuszowa. W cieniu ogromnych lip jest miejsce po starej cerkwi, po której został tylko wysoki krzyż, kamienna chrzcielnica i 2-3 kamienie ze ściany świątyni. Obok cerkwiska rodzimy artysta wystrugał z drzewa gromadkę wiejskiej gawiedzi, która tu kiedyś żyła i pomykała od chałupy w pole lub do pasieki. Jest to teraz popularne miejsce spacerów dla kuracjuszy z leżącego poniżej rymanowskiego Zdroju. Pokręciliśmy się chwilę między drewnianym tłumem i ruszyliśmy dalej, tym razem pod górkę do lasu. Otwarła się przed naszymi oczami przepiękna, daleka panorama, a pod nogami wabiła ukwiecona łąka. Cieszyliśmy oczy dopóki Józek nie dał hasła do galopu. A galop był „ile pary w płucach”, szybki i długi. Potem galopowaliśmy jeszcze raz, tak że amatorzy galopu zostali znowu usatysfakcjonowani. Z przyjemnością wjechaliśmy ponownie do lasu, gdyż upal zaczął bardzo dokuczać. W lesie było wszystko – buki, jodły, sosny, modrzewie, wiązy, a nawet stare, wielkie czereśnie. Ptaki koncertowały i było niezwykle pięknie. Dojechaliśmy do miejsca biwaku, gdzie wozowi już czekali. Tego dnia w kalafiorowej chłeptowinie wypatrzyliśmy dodatkowo kawałki ogórków, co bardzo nas ubawiło. Na dokładkę był znowu boczuś pieczony na ognisku, hit tegorocznego rajdu. Maja, wielce uczona zoolożka, która przy każdej nadarzającej się okazji penetruje teren w poszukiwaniu osobliwości, znalazła w przydrożnej kałuży ni mniej ni więcej prawdziwe kumaki górskie. Kumak górski jest płazem bardzo chronionym, występuję rzadko, a jak występuję, to znaczy że środowisko jest czyste. Maja wyjęła nam na chwilę takie stworzonko z wody i zobaczyliśmy jakie ma piękne, pomarańczowe wzorki na brzuszku. Pomyśleć ile uroku ma taka mała, chroniona żabka. Kumak został kolejnym hitem tegorocznego rajdu, tym bardziej że raczej nikt nigdy czegoś takiego nie widział.
Niestety pod koniec biwaku pojawił się nie wiadomo skąd leśniczy i usilnie próbował wlepić nam mandat za palenie ogniska w lesie i wjazd do lasu samochodu (tego z chłeptowiną). Wuja, też rasowy leśniczy, wdał się w długotrwałą dyskusję i chyba mandat się rozmył, trzeba za jakiś czas spytać o to Józka.
Na biwaku miało miejsce bardzo ważne zdarzenie. Otóż podczas chrztu pod łupkami poprzedniego wieczoru Mania zaproponowała, aby każdy spontanicznie powiedział czym jest dla niego rajd. Bez przygotowania, bez wielkiego zastanawiania, każdy na zasadzie „co mu w duszy gra” zeznawał czym jest rajd w jego życiu. Padały przepiękne sformułowania, ale nikt tego ani nie zapisał, ani nie nagrał. Teraz Formista zaproponowała powtórzenie tych wywodów, aby wszystko zapisać. A więc rajd jest dla nas:
– oderwaniem od rzeczywistości,
– powrotem do przeszłości, poczuciem wspólnoty i akceptacji,
– nadzieją na przyszły rok,
– czasem spokoju i pięknego kontaktu z przyjaciółmi,
– odnajdywaniem sensu życia w rajskich klimatach,
– realizacją wspomnień,
– odnajdywaniem swojej skóry, swojej autentyczności, „wchodzę w swoje buty”,
– to piękne widoki i piękne odloty,
– to doznania mistyczne,
– to życie.
Ciarki szły po plecach, ale wypada tylko pielęgnować zdrowie i po powrocie z rajdu zaraz szykować się do następnego, a potem do kolejnych. Skoro są takie ważne.
Po tych kumakowo-mistycznych doznaniach ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem był Rymanów-miasto i mieliśmy jeszcze kawałek drogi. Konni najpierw wrócili do nieistniejącej Wołtuszowej, żeby zobaczyć rzeźby, a potem zjechali jeszcze do samego Zdroju, żeby zobaczyć kolejne drewniane rzeźby tegoż autora. Następnie wróciliśmy na łąki poza miasto, by opłotkami, okrążając Zdrój i szosę asfaltową, przez widokowe łąki dojechać do miejsca noclegu. A noclegownią był pensjonat „Dom pod Lipą”. Ten wieczór zapisał się dwoma wydarzeniami: po pierwsze wreszcie dostaliśmy porządną zupę i porządne drugie, w stylu kuchni Eweliny, a po drugie był ważny mecz, który większość oglądała w stołówce. Atrakcją było też wyjście do sklepu, jako że w Rudawce nic takiego nie ma, a każdemu czegoś tam brakowało.
Tego dnia również jeździliśmy po 2 godziny każda grupa.
W środę śniadanie było obfite i wykwintne. Chętnie byśmy tu posiedzieli dzień lub dwa, tym bardziej, że kolejnym etapem były Polany Surowiczne, budzące stale skrywany lęk. Program był wszakże nieubłagany, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Od rana panował wściekły upał, a trasa była najdłuższa ze wszystkich – każda grupa jechała konno po 2,5 godziny. Jazdę zaczęliśmy od sforsowania rzeki Tabor w Rymanowie Zdroju. Niestety nasz Taborek nie był na pierwszej zmianie i nie zapoznał się z rzeką swego nazwiska. Wyjechaliśmy łąkami na punkt widokowy „Przymiarki”, skąd przy dobrej pogodzie widać Tatry. Pogodę mieliśmy aż za dobrą – w upalnej mgiełce widoczność jest nienajlepsza. Ale co nam Tatry, radował nas Beskid Niski który penetrowaliśmy, a ten był dobrze widoczny w przepięknej panoramie. Na horyzoncie na wzgórzu nad wsią Szklary majaczyła metalowa wieża, przy której planowany był biwak. Wydawało się to tak odległe, że w panującym upale aż niemożliwe do osiągnięcia. Pogalopowaliśmy trochę po łące i potem mozolnym stępem zjechaliśmy do wsi Bałucianka. Minęliśmy przepiękną cerkiewkę, dopiero co odremontowaną i chwilę jechaliśmy przez wieś asfaltem. Potem znowu łąkami, bitymi drogami polnymi, zagajnikami. Józek chciał wyjechać na wierzchowinę, na której stała wieża, ale z dołu, gdy wieża ginęła z oczu, niekoniecznie było jasne jak jechać. Pytał spotkanych drwali, trochę jechał „na niuch”, trochę błądziliśmy. Gdy w jakimś momencie wieża się pokazała, znowu była daleko i wydawało się, że nigdy do niej nie dotrzemy. Galopowaliśmy nie za dużo, konie były wyraźnie zmęczone. Sami byliśmy pół żywi, ale jakoś do wieży dotarliśmy. Grupa wozowa grzecznie tam czekała, ale od upału na tej gorącej patelni też byli zmęczeni. Podjechaliśmy więc razem do szosy i na jej skraju znaleźliśmy jakieś marne chabazie dla koni, gdzie mogły zażyć trochę cienia. Z cieniem dla nas było gorzej, więc przeszliśmy na drugą stronę szosy, gdzie rosła jedna rozłożysta wierzba i obok mały odrostek. Tam padliśmy. Pan Andrzej przyniósł dwa koce z samochodu i jak sardynki w puszce leżeliśmy na tych kocach pod ratującą życie wierzbą, jedynym źródłem cienia w okolicy. Mimo zmęczenia bardzo nas ubawił ten piknik, bo widok był komiczny. Ktoś stwierdził, że rzadko się zdarza takie zagęszczenie IQ na metr kwadratowy, bo rzeczywiście – profesorów, doktorów i innych VIP-ów leżało pod tą wierzbą nieproporcjonalnie dużo. Leżąc tak w ścisku, brudni, upoceni, zmordowani, myśleliśmy sobie: „chwilo trwaj”. Na dodatek przyjechał pyszny, gęsty krupnik z Rymanowa, przyjechały też wozem zakupione po drodze truskawki, więc czegóż trzeba więcej. Leżąc w kurzu na skraju polnej drogi liczyliśmy chmurki na niebie i było pięknie. Ale oczywiście nie mogło to trwać bez końca, czas poganiał. Ci którzy jeździli na jedną jazdę z przyjemnością wskoczyli na wóz, ci którzy jeździli na dwie jazdy z mniejszym entuzjazmem ruszyli do koni i pojechaliśmy dalej.
Druga jazda należała do piękniejszych na tym rajdzie. Jechaliśmy przez pofalowane łąki między bezkresem pasm górskich, trudnych na szybko do nazwania. Niewątpliwie byliśmy w sercu Beskidu Niskiego, gdzie cywilizacji nie widać po najdalszy horyzont. Ale byliśmy niemożliwie umęczeni upałem, szczególnie osoby jadący drugi raz. Z racji uroczystości które szykowaliśmy na Polanach zależało nam na czasie, a Józek znowu się gubił. Kilka razy dzwonił do kolegi na Polany by spytać jak ma jechać. Na koniec dojechaliśmy do ogrodzenia poza którym pasły się odrzechowskie ogierki i aby ominąć ten newralgiczny teren, Józek zaimprowizował objazd. A jak zaimprowizował, to znowu był hard-core. Wbiliśmy się w nieprzebyty busz, gdzie trudno było znaleźć jakąkolwiek drogę. Obniżaliśmy się po stromym terenie w niewyobrażalnym błocie i głębokich koleinach, konie chwilami zjeżdżały na zadach. Splątane gałęzie tłukły po głowach. Na szczęście wszystko ma kiedyś koniec, więc wreszcie wyjechaliśmy na drogę leśną i z wielką ulgą znaleźliśmy się na stabilnym, równym gruncie. Prawdopodobnie ten i ów miał dosyć. Ale w powietrzu czuło się bliskość Polan Surowiczych, dodało to sił. Faktycznie, po chwili zobaczyliśmy nasz wóz, który na nas czekał, bo na Polany mieliśmy wjechać razem.
Bo tam…. niewiarygodne. Pod wiatą, na stole skleconym ze starych desek, na lśniącym białym obrusie studził się w wiaderku szampan. Obok szampana stał wielki tort z dekoracyjną 15-tką na wierzchu, a obrazu całości dopełniał arbuz pokrojony na kawałki i micha czereśni. Gdy tylko oporządziliśmy konie i zabezpieczyliśmy sprzęt, skupiliśmy się przy stole, a grupa wozowa odśpiewała okolicznościowy hymn, który ułożyli po drodze. Polecenie ułożenia hymnu jubileuszowego dostali od Reni telefonicznie, ale o szampanie nikt nie miał pojęcia. Więc zaskoczenie było pełne i uciecha wielka. Heniu wygłosił toast i rozlał szampana, a każdy kieliszek udekorowany był czeresienką. Po spełnieniu toastu Heniu z Józkiem pokroili tort wielkim rzeźnickim nożem i z przyjemnością przystąpiliśmy do konsumpcji. Całe to przedsięwzięcie wymyśliła Renia, ona też przyjechała samochodem dostawczym na Polany i wszystko przygotowała. Po drodze kupiła owoce i lód do szampana, a dwa dni wcześniej razem z Formisią zamówiły tort, w co zaangażowany był też Józek. W przyjęciu uczestniczył znany nam rezydent Polan Surowicznych Zbyszek, który tu mieszka w miesiącach letnich od paru lat. Oczywiście dobrze nas pamiętał i miło było spotkać się z nim po latach.
Późnym popołudniem przyjechał z Rudawki obiad, a wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i śpiewaliśmy przy gitarze. Nad ogniskiem bulgotała herbata z miętą sponsorowana przez Zbyszka. Był to cudowny wieczór i szkoda było iść spać. Na niebie czarował księżyc w pełni, a wielki wóz był na wyciągnięcie dłoni. Śmialiśmy się i wspominaliśmy dawne czasy. Niestety zmęczenie zrobiło swoje i wygnało nas na „pokoje” o dość wczesnej porze. A pokojami na Polanach są teraz 3 barakowozy postawione przez dyrekcję w miejsce dwukrotnie spalonych Hiltonów, a każdy barakowóz jest wieloosobowy i śpi się na piętrowych pryczach. Warunki są więc nadal dość prymitywne, ale baraki wewnątrz wyglądają całkiem nieźle, na pewno lepiej niż było w pierwszym Hiltonie i w Hiltonie studenckim po sąsiedzku. Gdyby nie problem chrapania, nie byłoby żadnego problemu ze spaniem na kupie. Natomiast myć się należy wkrótce po zejściu z konia, gdy organizm jest jeszcze rozgrzany i gdy jest jasno. Gdy nastają ciemności i gdy organizm się schłodzi, mycie staje się niewykonalnym zabiegiem. Ale w myśl porzekadła „częste mycie skraca życie„ nie należy z tą czynnością przesadzać.
Wbrew wszelkim wcześniejszym lękom wszystkim spało się dobrze, a jeśli komuś za krótko, nadrobił to kolejnej nocy. Rano każdy skoczył do rzeki opłukać to i owo, po czym poubieraliśmy się w bieliznę ze „śniadania na trawie” i spędziliśmy piękne przedpołudnie ciesząc się miejscem i wspomnieniami. Z Rudawki przyjechało śniadanie, w wolnym rytmie konsumowaliśmy, beztrosko gawędząc. Niestety nie ganiały za płotem młode ogierki, nie było stada krów ani buhaja Felka, nie było nawet Zbyszkowego psa, gdyż zjadły go wilki. Ale i tak mieliśmy kupę radochy i kto wie… może jeszcze tu wrócimy?
W południe dosiedliśmy koni, obsiedliśmy i wóz i odjechaliśmy do Rudawki. Przygoda na Polanach Surowicznych bardzo się wszystkim podobała i wcześniejsze strachy były bezzasadne.
Trasa z Polan do Rudawki jest krótka, więc Józek chcąc ją wydłużyć, poprowadził kawalkadę na górne łąki, znowu improwizując przez plątaninę krzaków i okropne chaszcze. Ale na górze dech zaparło. Była to bez wątpienia najpiękniejsza trasa tego rajdu – ukwiecone łąki i góry bez końca. Oczywiście pogalopowaliśmy po tych łąkach, ale prawdę mówiąc szkoda było galopować, lepiej było patrzeć. Znowu można było skwitować sytuację: „chwilo trwaj”. Po jakimś czasie zjechaliśmy na dół i znaleźliśmy się na słynnej „drodze przez mękę”, która była hard-corem na rajdach huculskich. Tym razem nie wyglądała groźnie, gdyż sucha wiosna nie naprodukowała błota i kolein po pachy, dało się przejechać. Przekroczyliśmy Wisłok i wkrótce dotarliśmy do znanej już Wernejówki. Jazda trwała 1,5 godziny. Na biwaku mimo upału zapłonęło ognisko i piekliśmy w nim kiełbaski. Druga grupa miała tylko godzinną jazdę i jeden lichy galop, ale atrakcją była jazda nurtem Wisłoka po wielkich głazach, dłuższy czas wzdłuż ściany łupków menilitowych. Wisłok jest płytki i bardzo piękny, kontakt z tą rzeka jest dużą przyjemnością. Przekraczaliśmy ją na tym rajdzie wiele razy.
W Rudawce tego dnia kuchnia nas zaskoczyła, serwując bardzo dobry barszczyk z jajkiem i całkiem smaczne drugie danie. Było to miłe, milsze też były panie z kuchni i obopólne stosunki uległy ociepleniu. Wieczorem panował luz, każdy robił co chciał. Jedni spacerowali, inni siedzieli pod wiatą, jeszcze inni poszli do wyrka z dobrą książką. Po prostu kiedyś należało odpocząć i popadło na wieczór czwartkowy.
W piątek od rana żar lał się z nieba, albo raczej jak z otwartego piekarnika. Józek nas opuścił (miał ważne sprawy), a w zastępstwie pojawił się Artur. Artur z Eweliną są teraz w znanym nam schronisku w Smolniku i robią mniej więcej to samo co w Osławicy – to jest przyjmują i dopieszczają turystów. Artur zabrał swoje konie i prowadzi jazdy i rajdy jak dawniej. Jednak co tu dużo mówić, standard schroniska jest tak istotnie niższy niż „Wojtasiówka” w Osławicy, że na dłuższą metę życie w Smolniku jest niemożliwe. Odeszli z Osławicy, ponieważ stosunki z właścicielem były delikatnie ujmując nie satysfakcjonujące. Są młodzi i przedsiębiorczy, więc na pewno znajdą swoją drogę życiową. Póki co miło było się spotkać i spędziliśmy z Arturem fajny dzień. Pojechaliśmy do Puław, najpierw przez Wisłok i wieś Pastwiska, potem regularnym zielonym szlakiem. Puławy Górne są ciekawą wioską, ponieważ mieszkają tam zielonoświątkowcy, ciekawa grupa wyznaniowa. Nie piją alkoholu, są bardzo pracowici, bardzo ze sobą związani i nie potrzebują cywilizacji . Wieś składa się z kilku zadbanych i ukwieconych posesji, jest też dom modlitwy i elegancka restauracja „Amadeus”, ale oprócz tego nic więcej – ani sklepu, ani jakiegokolwiek urzędu, tylko przyroda. Miejsce jest więc specyficzne i niezwykłe. Siedzieliśmy na tarasie w restauracji wcinając lody, ciastka, pijąc piwo i inne napoje. Dziewczyna w bufecie była niezwykle sympatyczna. Ponieważ zimą działa tu ośrodek narciarski, specjalnie dla nas uruchomiono wyciąg i krzesełkami wjechaliśmy na szczyt góry Kiczera.
Była stamtąd panorama na całe pasmo Beskidu Niskiego, a na tablicy informacyjnej każdy szczyt był nazwany. Bezkres gór dobrze nastrajał. Zobaczyliśmy nawet Polańską leżącą nad Polanami Surowicznymi. Zadowoleni z tej dodatkowej atrakcji wróciliśmy do Rudawki. W drodze powrotnej Artur zmienił nieco trasę w stosunku do poprzedniej, zaproponował zjazd do Wisłoka szlakiem konnym, który się pojawił. Okazał się on tak stromy i błotnisty, że w głowie się nie mieści, iż został uznany za konny. Trudno sobie wyobrazić, że można mordować konie drapiąc się tędy pod górę. Ale jednocześnie jest on bardzo piękny, mija się malownicze jary ze wstążkami strumieni na dnie, czasem małe kaskady. Trudno byłoby dojść tam pieszo i nigdy byśmy czegoś takiego nie zobaczyli. Miejmy nadzieję, że koniarze jeżdżą tędy tylko w dół.
Pierwsza jazda trwała 2 godziny, druga 1,5.
Po jeździe Artur nas opuścił, a wrócił Józek. Wieczór spędziliśmy przy tężniach, które znajdują się w obiekcie, a których wcześniej nie odkryliśmy. Głośno śpiewając jednocześnie się inhalowaliśmy. Śpiewanie szło nam tak rewelacyjne, że występy estradowe są logiczną koleją rzeczy. Niestety był to przedostatni wieczór i trudno było łyknąć ten smutny fakt.
W sobotę pojechaliśmy znowu na krótką trasę, gdyż upał nie odpuszczał. Chcąc uatrakcyjnić krótką jazdę i niemożność ostrych galopów z powodu zmęczenia koni, Józek wymyślił kolejny jar ze strumieniem na dnie, co było piękną rekompensatą. Posuwaliśmy się po głazach i kamieniach, miejsce było cudne, choć dla koni mało przyjazne. Robiliśmy dużo zdjęć, a konie piły co rusz. Każda jazda trwała po ok. 1,5 godziny. Biwak mieliśmy w barku we wsi Pastwiska. Renia zaserwowała ananasy z puszki, które świetnie orzeźwiały. Majka zasponsorowała skrzynkę piwa, gdyż rano siadła na chwilę na konia, pierwszy raz po 40 latach i szczęście ją rozpierało. Spędziliśmy w barku fajny czas, ale zaczęła pohukiwać burza, więc zebraliśmy się w drogę powrotną. Burza na szczęście minęła bokiem, trochę tylko pokropiło i niestety nie za bardzo się ochłodziło. Była to ostatnia jazda na rajdzie i tym samym rajd dobiegł końca. Na otarcie łez kuchnia zaserwowała naprawdę dobry obiad, a kibice piłki nożnej mieli przyjemność w postaci meczu w telewizji. Przyjemności były też na obiadokolacji, 4 osoby zostały nagrodzone. Najpierw Renia – za wszystkie pomysły którymi nas przez lata bawiła, typu: kanapki z miętą, „śniadanie na trawie”, fartuszek na biwaku, szampan w głuszy leśnej. Z podziękowaniem dostała konika o wdzięcznym imieniu Polanek, jako że Renia zawsze szczególnym sentymentem darzyła Polany Surowiczne. Następnie Józek – dostał oprawione na ścianę piękne zdjęcie z naszą konną grupą, bo postanowiliśmy zacząć dekorować jego przyszły pensjonat i na wejściu zaznaczyć tam swoją obecność. Dalej pan Andrzej – dostał flots za wygłaskanie konia (ale to odrębna opowieść). I wreszcie właściciel wozu dostał flots na dobry początek i jako dekorację jego bezcennego wehikułu.
Ale na tym przyjemności się nie skończyły, ten dzień został wyznaczony przez szeryfa na obrzędy wiankowe, bo jakoś do tej pory nie było okazji. Na terenie Ośrodka nie było żadnych kwiatów, rosły tylko lipy i właśnie kwitły. Jednak jak to bywało wiele razy, niby kwiatów pod ręką nie było, a każdy stworzył dzieło sztuki. W trakcie plecenia wianków pojawił się nagle dyrektor Odrzechowej Władziu Brejta, zaprzyjaźniony z nami od czasów huculskich, a teraz przejeżdżający tędy przypadkiem. Zgarnęliśmy go ze sobą pod skałę, bo tam udaliśmy się wodować wianki. Władek tak się ucieszył ze spotkania, że obdarował nas płytkami cd z pięknym filmem pt: „Hucuły – konie Karpat Wschodnich”. Spędziliśmy fantastyczny wieczór, niestety ostatni. Nad wodą spotkaliśmy kolejnych nowożeńców, którym nawet pożyczyliśmy jeden wianek do zdjęcia, gdyż bardzo się dopraszali. Zwodowane wianki nie chciały odpłynąć, gdyż Wisłok pod skałą jest płytki i pełno w nim głazów i kamieni – ale gdzie im będzie lepiej niż pod łupkami menilitowymi, po co im Bałtyk.
A my szczęście i tak mamy, patrz wyżej (kronika). A więc do zobaczenia za rok.
*****
Reportaż zdjęciowy jak zwykle jest do oglądania w galerii zdjęć.
Oprócz tego na stronie internetowej ZDIZ w Odrzechowej Marek Kościelny zamieścił zdjęcia z pobyty XV Rajdu na Polanach Surowicznych. Można je oberzeć klikając TU.
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Henio, Andrzej L. i in.
Przygotował: Olo 2016
|