PÓŁBAL STARYCH KONI – WIELKA LIPA 2009
Ewa Formicka
W karnawale 2009 Stare Konie zdecydowały się na pół-bal, z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest fakt, iż od 3 lat świetne bale organizują „Średnie Konie”, więc można się przyłączyć.
Po drugie – przy organizacji dużego, karnawałowego balu w ekskluzywnej scenerii, najczęściej na wyjeździe, sporym problemem jest zapewnienie odpowiedniej frekwencji, gwarantującej rentowność imprezy. Osoba organizująca taki bal nigdy do ostatniej chwili nie wie na kogo może liczyć i jest z tym dużo kłopotów, szczególnie gdy przychodzi do rozliczeń. Odbiera to zapał do podobnych inicjatyw w kolejnym roku.
Więc na jednym z wtorkowych spotkań jesienną porą postanowiliśmy, że tym razem poprzestaniemy na tańcach w ramach spędu zimowego, w jakimś małym acz eleganckim i przytulnym pensjonacie, o ile ktoś taki znajdzie.
Obiekt taki, pasujący wyśmienicie, wynalazł Maciek, a w organizację zaangażowała się Renia, jako że gospodarzami pensjonatu są jej i Andrzeja znajomi. Była to „Villa Barbara” we wsi Wielka Lipa koło Obornik Śląskich, a więc w optymalnej odległości od Wrocławia.
Obiekt zaskoczył wszystkich rozmachem i wysokim standardem. Budynek hotelowy posiada elegancki wystrój w starym stylu, pokoje z wygodami i wyśmienite jedzenie. Obok stoi stajnia pełna wypasionych rumaków, a także nowoczesna kryta ujeżdżalnia, do pozazdroszczenia przez niejeden klub jeździecki.
Gdy 31 stycznia dotarliśmy z pewnymi trudami na miejsce (wypadek po drodze i zatarasowana szosa), zaraz po zakwaterowaniu się w pokojach miejscowy pan instruktor pooprowadzał nas i poopowiadał. Powąchaliśmy swojskich zapachów, ale o dziwo nikt się nie napychał, aby dosiąść któregoś z rezydentów stajni i pocwałować. Zamiast tego zaliczyliśmy mały spacer po okolicy, wróciliśmy do hotelu i zrobiliśmy sobie sjestę przy herbatce w sali kominkowo-balowej, delektując się miłą końcówką tygodnia. Ostatecznie do Wielkiej Lipy dojechało 17 osób, dwie osoby nie dojechały powalone ciężką grypą.
Pół-bal rozpoczynał się o godzinie 19.00 obiadem. Wszyscy wskoczyli w stroje kowbojsko – karnawałowe i punktualnie o wyznaczonej porze zeszli do eleganckiej jadalni, gdzie czekały stoły suto zastawione.
Gwoździem programu okazała się para Rudych, którzy potraktowali rzecz bardzo dosłownie: pół-bal to pół-bal. Tym samym stroje zademonstrowali tylko w połowie balowe. Ruda od połowy w górę miała wykwintną, koronkową bluzkę i dobrze dobraną biżuterię, Walter marynarkę od garnituru i muszkę. Natomiast od połowy w dół mieli na sobie odpowiednio: majtki z falbankami i czerwone kalesony. Śmiechu było co niemiara i tym samym atmosfera od początku ustaliła się doskonała.
Natomiast obiad jaki dostaliśmy zdecydowanie nie był połową niczego. Zupa z porów z kawałkami szynki lub łososia, wg uznania, na drugie pieczona szynka i 5 lub 6 surówek i gotowanych jarzyn, w tym powidła z czerwonej cebuli i własnej roboty żurawina. Po skonsumowaniu tych pyszności nie pozostało nic innego jak iść w tany, gdyż energii przybyło w nadmiarze. Tańcowaliśmy wytrwale, a hitem wieczoru stała się „chihuahua”, przeplatana wariacjami na temat line dance’a, którego wywijali wszyscy jak leci, panów nie wyłączając. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że sporo czasu spędziliśmy siedząc na kanapach i gawędząc, co bardzo wzmocniło sielski, rodzinny wręcz klimat, nadając imprezie bardzo specyficzny charakter.
Kuchnia pilnie obserwowała czy wytrzepaliśmy dostateczną ilość kalorii, gdyż czekano z kolacją, a była ona wielkiej obfitości. Rozmaite sałatki, wędliny i ryby kusiły niemiłosiernie i wszystkiego należało spróbować, nie koniecznie mając na to miejsce. Wiec po konsumpcji tańce ruszyły pełną parą, nikt nie ustawał. Teraz to dopiero było co wytrzepywać. Nie wiadomo kiedy zrobiła się północ, kiedy to odśpiewaliśmy zdrowie konia, mając jeszcze ciągle sporo krzepy i energii. Toteż nikt nie myślał o spaniu, siedzieliśmy dalej w sali balowej, trochę tańcząc, trochę dyskutując na przeróżne tematy, kawałów nie wyłączając.
Ten fantastyczny wieczór zakończyliśmy przy Beatlesach i około 2.00 udaliśmy się na pokoje. Wypadało pospać, gdyż następnego dnia czekały do zrealizowania dalsze punkty programu, też całkiem ambitne.
Po śniadaniu ruszyliśmy mianowicie na leśną wyprawę. W nocy popadał śnieg, więc las zyskał na urodzie. Poszliśmy przed siebie „na niuch”, raz idąc wyraźnymi ścieżkami, raz „na szagę” przez pola, mocząc spodnie i buty, a wiatr przeszywał na wylot. Sarny całymi tabunami przecinały trasę naszego marszu, a wszyscy się cieszyli, że przewentylowali płuca. Niestety potem się okazało, że temu i owemu spacer zaszkodził, może wiatru było za dużo lub snu za mało, a może kondycja już nie ta.
Po powrocie do hotelu zabraliśmy bagaże i pojechaliśmy do Bagna zwiedzić słynny barokowy pałac w którym mieści się seminarium duchowne Ks. Salwatorianów. Najstarsza część kompleksu, tzw. stary pałac, niegdyś należał do właściciela browaru wrocławskiego, który dobudował z końcem XIX w. drugie skrzydło, zachowując pierwotny styl. Jednak już przed II wojną światową w wyniku kryzysu musiał się go pozbyć i obiekt przejęli księża Salwatorianie, którzy rezydują tam do dzisiaj. Byliśmy umówieni na godzinę 13.00, a oprowadzał sympatyczny młody ksiądz, ciekawie opowiadając historię obiektu i zakonu.
W drodze do domu zatrzymaliśmy się jeszcze w Obornikach na obiedzie, gdzie posiedzieliśmy dłuższą chwilę, gdyż nikomu się nie śpieszyło.
No bo od poniedziałku czekała szara rzeczywistość, a do następnych imprez jeszcze tyle czasu.
Pół-bal usatysfakcjonował wszystkich, podkreślano niezwykły, rodzinny klimat imprezy, naładowaliśmy akumulatory.
Koniec
Zdjęcia: Ewa Formicka i Pani Zgaga