W sobotę ciężkiej podróży (w upalnych warunkach), spotkaliśmy się wszyscy przy kolacji i popłynęła pierwsza wódeczka. Eta zaprezentowała najlepszego z braci starszych – ma jednego – i tenże na wkupienie postawił egipską whisky (na drugi dzień wyjechał, był tylko kierowcą). Olo na dobry początek podziękował Krzysiowi za niezłomność w zganianiu nas do Rakowa (Komorza), obdarował też Formistę ozdobnym kajetem, aby nie zaprzestała pisać co widzi i słyszy, bo przecież kiedyś pamięć nas zawiedzie. Dość szybko zrobiło się wesoło i o zmroku sporo osób ruszyło do lasu złapać oddech. Była cudna pełnia, księżyc oświetlał drogę, a perlisty śmiech Reni niósł się szeroko. Każdy zostawił w domu jakieś problemy i kłopoty, ale teraz oddychaliśmy pełną piersią.
Niedzielny poranek zaczęliśmy oczywiście konną jazdą. Jak stoi wyżej koni w stajni konradowej było za mało, więc kilka pożyczył. A część osób, wg wskazania szeryfa, było zmuszonych pójść za przysłowiowy płot i jeździć u Kowalskiego. W sumie jeździło konno 16 osób, z czego stworzyły się 3 grupy, a z czasem i więcej. Każdy jeździł ile dusza zapragnie i ile potrafił znieść jego portfel. Żeby jednak nie było za fajnie, od razu pierwszego dnia kilka osób doznało uszczerbku na ciele. Andrzej doznał zmiażdżenia dużego palca u nogi przez mało delikatnego wierzchowca, gdy prowadził go do stajni. Sytuacja była na tyle poważna, że poszkodowany wrócił ze stajni na rowerze, bo nie mógł chodzić. Przez następne 3 dni nie dosiadał konia. Ale potem dosiadał, ze zmiażdżonym palcem. Formisię użądliła osa w głowę i sytuacja też wyglądała na poważną. Poszkodowanej spuchła połowa głowy jak balon, o bólu nie mówiąc. Jednak również nie zrezygnowała z codziennej rannej przejażdżki po lesie, co miało o tyle pozytywny skutek, że rześkie poranne powietrze powodowało zmniejszenie opuchlizny, przynajmniej na parę godzin. Stefan doznał kontaktu z kleszczem, po czym nastąpił replay i złapał drugiego kleszcza. Oczywiście nie dał się wyeliminować z konnych eskapad i miejmy nadzieję, że przeżyje. Eta na swojej pierwszej jeździe miała duże problemy z koniem i dzielnie walczyła o życie – na szczęście batalię wygrywając. Poza tymi zdarzeniami w niedzielę było świetnie i większość czasu spędziliśmy na plaży, spacerach po lesie i gadaniu bez końca.
Poniedziałek zaczął się od spływu kajakowego po rzece Piławie, co jest rytuałem. Spływ jest niezmiennie fantastyczną przygodą, bo rzeka jest piękna i stale dzika. Przedziera się przez puste łąki i lasy, czasem trzeba sforsować zwalone do wody pnie drzew lub przecisnąć się pod zmurszałym mostkiem. Spływ jest zabawą dość wyczerpująca, a panujący upał potęgował zmęczenie. Po powrocie ze spływu każdemu marzył się prysznic i odpoczynek. Jednak konie już stały osiodłane w stajni, a skoro Konrad część z nich specjalnie pożyczył na nasz przyjazd, nie dało się nijak wymigać (mimo że ten i ów chętnie by się wymigał). Tak więc w myśl utartego obyczaju, stanowiącego że w Komorzu nie za bardzo da się odpocząć, zmaltretowana grupa ruszyła do stajni. Ci co nie jeździli, poszli pływać lub ganiać po lesie z kijami. Wydawało się, że wieczorem wzięcie będzie miało tylko łóżko. Ktoś jednak rozpalił ognisko i po trochu ludziska wylegali z pokojów, „obsiadając ogień wkoło”. Wyszło na jaw, że tego roku Aldona została profesorem belwederskim, więc poszła w ruch flaszeczka, za nią kolejne. Przy ognisku siedziało paru innych profesorów, więc Heniu zaproponował, by każdy z nich opowiedział o okolicznościach, które towarzyszyły nadaniu im tego tytułu. Były to najczęściej wesołe anegdotki, jak np. ta – Jagi koleżanka z pracy, na drugi dzień po belwederskiej nominacji męża, przywitała ją słowami: „gratuluję, pani mąż dzisiejszej nocy pierwszy raz przespał się z profesorową”. Wesołość narastała, potęgowana kawałami Krzysia, z których słynie. Zaczęły się też śpiewy i tańce, w tym wzięcie miały przyśpiewki folkowe. Andrzej żeglarz nie omieszkał odśpiewać „jeża”, a także zainicjował zabawę w przyśpiewki tematyczne, co znamy z poprzedniego roku. Zaczęła się zabawa na całego, były góralskie hołubce i inne podrygi. Naśmialiśmy się za wszystkie czasy. Niech smutki precz zginą, szały niech płyną.
Ale we wtorek każdy był zwarty i gotowy, koni i wody nikt nie odpuścił. Do lasu ruszyły 3 grupy konne i najeździliśmy się do woli. W środku dnia, w dwóch grupach, pływaliśmy okręcikiem „Perkoz” po jeziorze Drawskim. Jest to również żelazny punkt programu, szkoda tylko że w Czaplinku nie ma dużego, solidnego „okrętu”, mogącego pomieścić całą naszą grupę. Z konieczności pływamy w 2 grupach, a przy tworzeniu tych grup było sporo zamieszania i do końca rachunki się nie zgadzały. Pan kapitan robił wielkie oczy, nie mogąc pojąć w czym problem z tym podziałem. Ale w końcu pierwsza grupa się zawiązała i wypłynęła, a druga ruszyła samochodami do Starego Drawska na rybkę. Pierwszo-grupowi tez popłynęli do Starego Drawska, gdzie była przewidziana przerwa na konsumpcję. Tym samym obie grupy spotkały się w znanej smażalni, gdzie drugo-grupowi mieli szansę zamówić ryby smażone, wspaniałe jak zawsze, a pierwszo-grupowi połknęli jedynie rybki wędzone, bo na nie się nie czeka. Ale wędzona sielawa, ryba regionalna i rzadko występująca gdzie indziej – jest pyszna. Więc wszyscy się najedli do syta i kontynuowaliśmy program. Rejs był kolejną, wspaniałą przygodą, bo pogoda dopisała, jezioro połyskiwało srebrnymi łuskami, białe żagielki jak mewy pojawiały się to tu, to tam. Perkozy kołysały się bez lęku za burtą, czasem nad wodą przemknął czarny kormoran. Pan kapitan snuł opowieści i w leniwym błogostanie można by tak płynąć na koniec świata. Trzeba tu wspomnieć, że w bardzo krótkiej przerwie pomiędzy końmi a rejsem sporo osób pognało na plażę zażyć kąpieli, więc jak zwykle tempo zdarzeń było zawrotne. Ci, co byli w Komorzu pierwszy raz, nie mogli się połapać w harmonogramie dnia, bo stale gdzieś trzeba było gonić. Z powodu pięknej pogody plaża i kąpiele odbywały w każdej, najmniejszej przerwie między zajęciami, więc niektórzy cały dzień biegali. Byli też tacy, co dużo czytali, i tacy, co stale latali po lesie. Więc należało być czujnym, żeby wszędzie zdążyć. Najważniejsze były jednak jazdy, „bo Konrad pożyczył konie”. W poprzednich latach dało się czasem od koni mignąć. W tym roku jazda była obowiązkowa i o miganiu nie było mowy. Oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka, bo tą gonitwę mieliśmy na własne życzenie i każdy kto raz był w Rakowie/Komorzu, chciałby tam stale wracać. Wtorek zakończyliśmy ogniskiem, tyle że tym razem dużo spokojniejszym i dającym prawdziwe wytchnienie. We wtorek dojechał tak zwany Kupa (I raz), stary akajotowicz, z półki Średnich Koni. Przyjechał z synem, któremu zafundował przyspieszony kurs jazdy konnej. Jeździli konno po wiele godzin dziennie, zaniedbując inne zajęcia. Pierwszy raz był też Stefan z kilkunastoletnią córką Idą, która z kolei jeździ konno dobrze i dobrze przystosowała się do grupy. Dojechał też syn Joli, również jeżdżący konno i również dobrze zasymilowany z całością. Wreszcie dojechał szalony małolat Adrian, który jeździ słabo, ale jest przebojowy i pozbawiony lęku i stale miewa ryzykowne przygody. W sumie było nas 28 osób.
W środę wreszcie przyszło ochłodzenie. W nocy lało jak z cebra i po wielu tygodniach suszy las wreszcie się napił. Do tej pory lasy były co prawda nadal piękne, ale jednak tegoroczna susza odebrała im sporo uroku. Trawy wyschły, mało widziało się wrzosów, nie odurzały olejki eteryczne. Teraz po deszczu zrobiło się przyjemnie i las znowu oczarował aromatami. Jeździliśmy w 3 grupach, każdy użył do woli. Była jedna „grucha”, czyli nieuprawnione rozstanie się z koniem. Gruchnął Żeglarz, a powodem było to, ze wierzchowiec strzelił mu z zada, celując w konia, który na niego najeżdżał. Strzał był na tyle silny, że Andrzejek zaliczył glebę, ale nic się nie stało. Po jazdach wodo-maniacy ruszyli na plażę, choć było zimno, jedynie 20 stopni. Od rana czuło się w powietrzu pewną nerwowość, bo był to dzień „Tańca z gwiazdami”. Temat ten wykończył nerwowo parę osób, a wieść gminna niesie, ze jedna para o mało się nie rozwiodła ćwicząc swój numer. Temat wymyśliła w ubiegłym roku Jola i ten i ów miał ochotę Jolę zamordować. Podczas obiadu Krzysiu jak zwykle opowiadał kawały i był tam m.in. kawał o żabce, która miała zrobić mostek. Formista zgłosiła oficjalny wniosek, aby mostek zrobiła Jola, jako karę za wymyślone hasło. Jola pokajała się, że sama była wściekła na swój pomysł i obiecała, ze mostek zrobi (w miarę możności). Cały rok zastanawialiśmy się, jak należy zrealizować to okropne hasło. Kto ma być dla kogo gwiazdą, kto ma tańczyć, a kto nie musi. I co w ogóle tańczyć? Jak to ugryźć? Więc tym więcej było nerwów tego dnia i tym bardziej byliśmy ciekawi co inni wymyślili. Obiad był wczesny, o godz. 16.00, a potem trwały gorączkowe przygotowania. O godz. 19.00 zeszliśmy na dół, poprzebierani do swoich numerów. Jak zwykle było kupę śmiechu i niespodzianek. Ponieważ w swoim gronie mieliśmy dyplomowanego aktora w osobie Stefana, Krzysiu wcześniej zarządził, że Stefan będzie spikerem występów i że należy mu zgłosić co kto ma do zademonstrowania. Tak ze na godzinę 19.00 Stefan miał gotowy plan wstępów. Sam przebrał się za Lolitkę z dużym cycem i różowymi włosami i wyglądał niesamowicie. Różowowłosa Lolitka uroczyście otworzyła wieczór i zapowiedziała pierwszy punkt programu – a była to samba brazylijska w wykonaniu Joli i Gerarda. Jola wystąpiła w zielonej, kusej spódniczce, sterczącej jak warkoczyki Pipi Langstrum i w słomkowym kapelusiku. Gerard w jasnych portkach, T-shircie i kaszkiecie na głowie. Popłynęła z głośników samba i dali czadu. Widać było że ćwiczyli dzielnie, bo kunszt był wielki. Skupiona mina Gerarda świadczyła o ciężkiej pracy którą przeszli. Stojąc dookoła tańczących zaniemówiliśmy. Pod koniec Jola zaprosiła wszystkich do tańca i każdy jak umiał, tak się ruszał w rytm muzyki. Był więc taniec z gwiazdami jak się patrzy, oni gwiazdorzy, my z gwiazdami.
Drugim punktem programu był występ Aldony. Aldona weszła na salę w obcisłej, kolorowej bluzce z wielkim dekoltem, z tatuażami na rękach, zasłaniając się czerwoną spódniczką. Popłynęła muzyka w stylu bluesa, Aldona odrzuciła spódniczkę i zostając w samych czarnych rajstopach, wykonała nieziemski taniec slumsów amerykańskich. Wiła się i gięła jak wąż, ruchy miała wyszkolone i przygotowaną choreografię. Dosłownie „szczeny nam opadły”, Aldona była po prostu boska, ruszała się fantastycznie. Pomyśleć, świeżo upieczona pani profesor… Brawa były wielkie. Po Aldonie zapowiedziana została ponownie Jola, która tym razem w zawadiackich portkach i trampkach wykonała sambę-zumbę, ruszając się także świetnie. Nauczyła publikę paru kroków i ponownie do tańca zaprosiła całą salę. Pokręciliśmy się jak kto umiał, a temperatura rosła. Rozkręceni i w doskonałych nastrojach usłyszeliśmy kolejną zapowiedź, że oto swój program pokażą Marycha i Henio. Mania z Heniem zeszli dostojnie ze schodów, każdy w objęciach najprawdziwszej gwiazdy. Marysia w obcisłej, błyszczącej sukni zeszła w objęciach Bonda, a Heniu w galowym garniturze prowadził ni mniej ni więcej, tylko samą Marylin Monroe. Z głośników poleciało tango i Heniowie odtańczyli je niezwykle profesjonalnie, zamiatając swoimi gwiazdami jak rasowi tancerze. Widowisko było wspaniałe i nie mogliśmy się nadziwić, skąd oni wzięli te manekiny.
Po Heniach konferansjer zapowiedział Etę. Eta po wieloletniej karierze jeźdźca rajdowego zainteresowała się teatrem. Skończyła w Australii odpowiednie kursy i gra w najprawdziwszym, amatorskim teatrze. Jest więc sama wielką gwiazdą i nie musi nikogo udawać. Tym razem wystroiła się w kusą sukienkę całą w gwiazdki, wysokie obcasy i śmieszne skarpetki, do ręki wzięła ugwieżdżone baloniki – i wykonała scenkę o księżycu. „Idzie księżyc ciemną nocą, ma w koszyku milion gwiazd…” to wierszyk wszystkim dobrze znany z dzieciństwa, aczkolwiek nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy go w takim wykonaniu i w takiej aranżacji. Na koniec scenkę rodzajową wykonał Stefan-Lolitka, przy udziale córki Idy, przebranej za wąsatego młodzieńca. Lolitka zalecała się do młodziana, a grał to Stefan bardzo sugestywnie i profesjonalnie. Młodzian niestety głuchy był na zaloty jak pień i w końcu Lolitka poległa. Z obu scenek uciechy było co niemiara, bo aktorzy popisali się dużym kunsztem.
Jednak nie było za wiele czasu na smakowanie etowego występu, gdyż właśnie na scenie pojawił się Walter. W stroju Andaluzyjczyka i z mandoliną w ręce zapowiedział swój numer. Poinformował rozgrzane towarzystwo, że planował zaprosić do Komorza gwiazdy flamenco i zagrać im do tańca, ale miał spory kłopot ze znalezieniem odpowiednich. Dzwonił tu i tam, ale różne znane artystki nie miały wolnych terminów, a poza tym „co to za dziura to Komorze”. W końcu znalazł dwie tancerki wysokiej klasy, które zgodziły się przyjechać do Komorza, bo o dziwo znały to miejsce z filmów Tabora. Na scenę weszły Jagusia i Formisia w oryginalnych, hiszpańskich sukniach. Z głośnika popłynęła porywająca muzyka i w ognistych rytmach, klaszcząc, stepując i furcząc falbanami, artystki wytańczyły elektryczne flamenco. Aplauz był ogromny.
Więcej występów nie było, było jednak jeszcze kilka ciekawych kreacji. Renia wystroiła się w czarną kreację pełną czerwonych kwiatów, wśród których – dosłownie – płonęły gwiazdy. Widocznie gdzieś w fałdach zainstalowana była bateria, bo spódnica świeciła jak choinka. Andrzej miał strój podobny, aczkolwiek się nie świecił. Tańcząc natomiast ze swoją gwiazdą zrealizował hasło znakomicie. Olowie z kolei mieli gwiazdek wszędzie gdzie się dało – na białych T-shirtach, na paskach, butach, we włosach i kapeluszach, a także duże gwiazdy na patyku w ręce. Olo przyznał, że wydrukował wszystkie gwiazdki, jakie znalazł w Internecie i poprzyklejał je do koszulek i gdzie tylko mógł. Więc również zrealizowali hasło, bo balując zawzięcie cały wieczór, tańczyli z gwiazdami. Obie pary wyglądały świetnie.
Krzysiu wystąpił jako lustrzane odbicie gwiazdy Interwizji 2014 Concity Wurst o swojskich personaliach: Katarzyna Wędlina. Grazia zademonstrowała się jako gwiazda PGR-u, a zamiast pokazu, miała wiadro pełne mleka. Wyglądali super.
Inni byli mniej lub bardziej poprzebierani, ale hulając przez cały wieczór, niewątpliwe tańczyli z gwiazdami, bo gwiazd było na sali pełno – patrz wyżej. Tak że zabawa była przednia i utańczyliśmy się i uśmiali za wszystkie czasy. Mieliśmy dobrą kolację i były różne przemówienia. Tańczyliśmy zawzięcie, małolatów nie wyłączając. Zdrowiem konia zakończyliśmy ten niezwykły, gwieździsty wieczór. Odpuściliśmy Joli, bo mimo cierpień tworzenia Stare Konie znowu stanęły na wysokości zadania, a przy okazji objawiły się nowe talenty.
Czwartek był dniem wycieczkowym. Zawsze podczas pobytu na rajdobozie zwiedzamy ciekawe miejsca, ale przez 12 lat zobaczyliśmy w okolicy wszystko co należało widzieć. Tym razem Krzysiu wynajął autokar i zaproponował wyjazd nad morze – ok. 100 km. Wycieczka była bardzo atrakcyjna, gdyż celem zasadniczym były słynne ogrody w Dobrzycy, ok. 10 km od najbliższej plaży, a ponadto plaża właśnie. Pojechało ok. 20 osób. Wyjechaliśmy z Komorza po jazdach konnych, które były, jako się rzekło, punktem programu niezmiennym. Ogrody mimo tegorocznych upałów były przepiękne i mimo późnej pory roku, stale czarowały kwiatowymi kobiercami. Po ogrodach autokar pożeglował do Gąsek, gdyż była to najbliższa morska mieścina. Były spacery plażą, kąpiel w morzu, rybka w smażalni. Był to udany dzień i ci co pojechali, radochy mieli dużo. Wieczorem uczyliśmy się cza-czy pod dyktando filmu instruktażowego, przygotowanego przez Andrzeja.
Piątek był był dniem piknikowym. Miejscem pikniku był znany przesmyk nad jeziorem Kołbackim, gdzie byliśmy wiele razy. Jest tam pięknie i odludnie, a dwie części jeziora czarują urodą. Jak zwykle organizatorzy przygotowali żurek z mięsnymi kulkami i jajkiem, a także piwa bez liku. Na pierwszej zmianie konnej gruchę zaliczył Adrian – koń się pod nim przewrócił, a na drugiej zmianie nieuprawnione spotkanie z glebą przydarzyło się Gerardowi – urwało się puślisko. Obydwaj poszkodowani nie odnieśli obrażeń i wygląda, że będą żyć. Na pikniku przeżywaliśmy uroczyste, acz rzewne chwile – pożegnanie z Konradem i jego załogą. Nic nie wskazuje aby jego zamiar likwidacji stajni miał nie dojść do skutku, więc należało godnie obejść tą smutną okoliczność i podziękować za wszystkie piękne chwile, które nam dali. Przyjeżdżaliśmy tu 12 lat i stosunki panowały od lat iście rodzinne. Na początku stajnię prowadził Roman, potem córka Romana Ania, od 2 lat syn Konrad. Roman opuścił ten ziemski padół 5 lat temu, Ania znalazła pracę w Szczecinku i tam się przeniosła. Konrad z niedawno poślubioną żoną zmierzali wykupić ośrodek – do tej pory przez klan rodzinny dzierżawiony – jednak nie udało się. W tej sytuacji nie widzą możliwości utrzymania się z samych koni, nie mogąc gospodarować na swoim i po swojemu. Nam nie pozostało nic innego jak pożegnać się, co było trudne do przełknięcia. Kupiliśmy Konradowi piękny album o koniach, gdzie wszyscy się podpisali. Natomiast do jego księgi pamiątkowej wpisaliśmy wierszyk, który pieczołowicie tworzyliśmy na pikniku, czekając na przyjazd grupy konnej. Wierszyk, po bólach i cierpieniach tworzenia, przybrał następującą treść (wiodącą rolę miała tu Ruda Ela): Kiedyś od rana, jeździlim u Romana. Teraz żadna wada jeździć u Konrada. Przeszło lat dwanaście w jednym oka mgnieniu, więc z Konradem dzisiaj łączy nas wspomnienie. Żurkiem ugaszone, piwem poprawione , w lesie serwowane , wspólnie spożywane. Z radością i miłością Konradzie kochany, kiedy Cię zaboli przyłóż nas do rany.
Na koniec tych smętków spadł rzęsisty deszcz i wkrótce lało jak z cebra. Druga grupa konna wybrała się w drogę powrotną bez żadnych okryć i peleryn, bo przy tegorocznych upałach zapomnieliśmy niemal co to jest peleryna. Zdani na przemoknięcie do komórek, galopowali do stajni bez przerwy, cudem nie pozajeżdżali koni. Za to wieczorem mieliśmy uroczystość zupełnie innego kalibru, a mianowicie urodziny Ola. Urodziny w naszym przedziale wiekowym nie są może zbyt radosną okolicznością, biorąc jednak pod uwagę jak się mamy i do czego jesteśmy zdolni, nie należy narzekać, a raczej się cieszyć. Złożyliśmy jubilatowi życzenia, a najmłodsi uczestnicy obozu wręczyli prezent w postaci końskiego albumu, z podpisami, ale już bez wierszyka. Olo miał dla nas 2 torty i dobre szampany, odbyło się też dmuchanie świeczek i śpiewanie „100 lat”. Torty były pycha i zjedliśmy je do ostatniej okruszyny. Były też tańce i wieczorne pogaduchy, a Olo dziękując za wszystko nadmienił, ze nigdy na urodzinach nie miał tylu gości. Wieczór był bardzo sympatyczny.
W sobotę jeździliśmy konno znowu w kilku grupach, w tym grupa formisiowa o 8.00 rano. Poranek w lesie jest zawsze uroczy, ale szczególnie gdy wstaje słońce, mgły się podnoszą, a pajęczyny z nanizanymi paciorkami rosy błyszczą na gałęziach. Jedynym zawodem był brak żurawia na stałym miejscu, ale widzieliśmy go wiele razy. W lesie podziwialiśmy nowo powstałe oczka wodne, będące rezultatem działalności bobrów. O godz. 10.00 wyruszyła do lasu grupa „Kowalskiego”, a o 14.00 jeszcze jedna grupa Konradowa. Ale kulminacyjnym punktem dnia był wyjazd na dożynki do malowniczej, pomorskiej wioski Rzepowo. Pojechaliśmy tam ok. 13.00, a mieliśmy do przebycia ok. 20 km. Pogoda była jak malowana, a wioska, w głuszy dalekiej od cywilizacji, zupełnie nas zauroczyła. Na placu dożynkowym kolo kościoła różne okoliczne wioski miały swoje stragany, a co jeden stragan, to piękniejszy. Z kościoła wyległ tłum niosący dożynkowe wieńce, a każdy wieniec to istne dzieło sztuki. Na straganach piętrzyły się góry regionalnych smakołyków, w tym własnego wypieku chleby i ciasta, wędliny, sery, przetwory, miody, nalewki. Hitem była nalewka o nazwie „bzykówka”, którą ten i ów się nabzykał, zagryzając chlebem ze smalcem i ogórkiem małosolnym. Niestety ni z tego ni z owego lunął deszcz i część grupy wystraszyła się i szybciej wyjechała. Każdy jednak zdążył zrobić zakupy do domu, bo takiej okazji nie wolno przepuścić. Po powrocie do Komorza siedzieliśmy w „kuchni”, zajadając zakupione ciasta, popijając wiśnióweczką. W tym czasie nawiedzeni jeździli konno bez końca, szczególnie małolaty. Jeździli po 2 x dziennie, raz u Konrada, raz u Kowalskiego, za każdym razem po 2 godziny. W stajni u sąsiada jeździło się pod koniec całkiem bez dozoru, więc jazdy były szalone. W sobotę pod wieczór Adrian po 3 godzinach jazdy odłączył się od grupy i zgubił się w lesie. Wszystko dobrze się skończyło, ale „wyczyn” ten został negatywnie oceniony i niesforny młodzian dostał o-pe-er. Wieczorem spacerowaliśmy po raz ostatni po lesie i siedzieliśmy jeszcze trochę w kuchni, kończąc pobyt, może ostatni.
Dużo dyskutowaliśmy o ewentualnym nowym miejscu na następny rok, ale wypunktowaliśmy warunki, które nowe miejsce musiałoby spełniać i będą one trudne do osiągnięcia. Są to: – ośrodek powinien być na tyle mały, aby nie było w nim innych ludzi, ale na tyle duży, żeby mieściło się tam do 25 osób, – muszą być lasy sosnowe i piaszczyste dukty, – musi być duże jezioro z plażą i stateczkiem, – nie może tam być klubu jeździeckiego sportowego, gdyż wtedy jest się piątym kołem u wozu, – nie może być drożej niż w Komorzu i nie może być zbyt daleko od Wrocławia i Getyngi, – ośrodek musi leżeć w głuszy leśnej daleko od cywilizacji, ale jednak nie dalej niż z Komorza do Czaplinka. Więc do dzieła, niech każdy szuka. Bo jeśli nic nie znajdziemy do wczesnej wiosny, to zjedziemy za rok znowu do Komorza, a konie trzeba będzie polubić kowalskie. Hasłem przewodnim na kolejny rok jest „Czas najmilszy w moim życiu”.
A więc see sou……, Jeśli chcesz zobaczyć więcej zdjęć z rajdobozu kliknij tutaj
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Hania Olowa, Zbyszek, Andrzej L. i inni
Na stronę wstawił: Olo
|