|
|||
Z obchodami pięćdziesiątej rocznicy założenia naszego Klubu to było tak: najpierw już rok wcześniej sygnalizowałem, że jubileusz się zbliża i warto by coś przedsięwziąć. Zdania były różne, choć wszystkie na tak. Każdy uważał, że warto ale że czasu sporo, a właściwie nie wiadomo kiedy, gdzie i jak. Chodziły słuchy, że Książ już tak się zmienił przez ostanie dziesięć lat, iż nie warto tam nic robić. Innego miejsca nie było na widoku i sprawy wikłały się. Dopiero w lutym tego roku, na klubowym pół-balu w Morzęcinie, gdy przypomniałem jak to hucznie świętowaliśmy czterdziestolecie i wstyd by było, gdyby na pięćdziesiątkę nic nie zrobić, Henio stwierdził, że on sam to zorganizuje obchody jubileuszowe, od początku do końca, byleby nikt mu się nie wtrącał do tego i nie przeszkadzał i tak też uczynił. Oczywiście jako miejsce wybrał Książ, bo gdzieżby indziej. Termin też się znalazł – tydzień przed rajdem bieszczadzkim. Wreszcie zaczęło się coś dziać. Rozesłano wici, zaczęły napływać zgłoszenia, sprawy ruszyły do przodu. Henio zrobił wizję lokalną, stwierdził, że wszystko idzie w Książu ku lepszemu i możemy znów się tam czuć jak u siebie. Problemy były z noclegami, bo w tym czasie dwa książneńskie hotele były już zarezerwowane, ale Iwona wyczaiła że w trzecim można prawie wystarczającą liczbę miejsc zaklepać a ponadto uzyskać rabat. Reszta towarzystwa (kilkanaście osób) musiała zostać zakwaterowana w Świebodzicach. I tak to się zaczęło. Wszyscy myśleli, jak by tu urozmaicić imprezę, każdy miał jakieś pomysły i w końcu coś się wykluło. Niezawodny Marek Komza zaprojektował logo imprezy i inne elementy graficzne. Wydrukowano programy, identyfikatory, zaproszenia dla gości honorowych. Przygotowano koszulki z okolicznościowym nadrukiem (oczywiście projekt Marka), które każdy uczestnik mógł sobie zamówić. Wszystko Henio trzymał żelazną ręką. Dwunastego czerwca, w piątek, zaczęli licznie zjeżdżać do Książa uczestnicy spotkania. Prócz „starych koni”, którzy w takich sytuacjach są niezawodni – żadnej imprezy nie przepuszczą, przybyli zacni seniorzy, uczestnicy pierwszego rajdu z 1966 roku w osobach Włodka Przybyszewskiego i Andrzeje Bereznowskiego. Brylowali Hanka i Zbyszek Dąbrowscy, którzy nie musieli oczywiście przyjeżdżać. Przyjechał pierwszy prezes AKJ-tu Krzyś Lorenz z niezawodną Jareczką i ostatni prezes Tomek Dobrowolski. Mniej licznie zjawiły się młodsze roczniki AKJ-tu, ale zaznaczyli swoją obecność, by potem, w sobotę, zdominować liczebnie całe towarzystwo. Zjechali także goście z zagranicy, rzadko widywani na naszych imprezach – „Monachijczycy” z Bawarii, i Monika Madeyska z Mężem ze Szwecji.
Książ powitał nas piękną pogodą, wszakże po obiedzie nastąpiło załamanie, przeszła burza z gradem i popsuła nieco szyki. Planowane na piątkowy wieczór ognisko trzeba było przenieść do Okrąglaka, gdzie zaserwowano nam pieczone kiełbaski, piwo i inne frykasy. Towarzystwo które często nie widziało się od lat gwarzyło wesoło, wspominając stare dzieje, naszej młodości i przypominając przeróżne przygody związane z tym niezwykłym miejscem, jakim zawsze było dla nas Książno. Późnym wieczorem niebo się rozpogodziło, więc większość orzekła, że jednak spotkanie jubileuszowe bez ogniska nie może się odbyć i gremialnie udali się na hippodrom, gdzie czekały drwa lekko tylko zamoknięte. Ogień wkrótce zapłonął, a gitarzyści nie pozwolili się długo prosić. Popłynęły śpiewy jak za dawnych lat. Wracaliśmy grubo po północy do hotelu podziwiając pięknie iluminowany zamek Książ. Aż szkoda było kłaść się spać. Jednak w sobotę czekał nas bogaty program, należało więc wypocząć. Sobotnie przedpołudnie upłynęło leniwie na przejażdżkach bryczkami, spacerach po parku, zwiedzaniu ogrodów pałacowych, zamku. Odwiedziliśmy ambonę i cypelek robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia. Nieliczni tylko dosiedli rumaków, by przypomnieć sobie pełne emocji jazdy na śląskich ogierach w latach 60-tych i 70-tych. Były to jednak już nie te konie i nie takie jazdy. Popołudniowy sobotni program był zdecydowanie najbogatszy. Tuż po obiedzie, Ewa Formicka przedstawiła pokaz multimedialny ilustrujący całą działalność AKJ-tu od jego powstania do rozwiązania, a także dzieje późniejsze, aż po dzień dzisiejszy. Pokaz miał tytuł: „Jeździectwo poważne, jeździectwo niepoważne i kupa dobrej zabawy”. Autorka wyświetliła na ekranie zeskanowane zdjęcia z różnych wydarzeń z rajdów konnych, obozów jeździeckich, hubertusów, zawodów i życia towarzyskiego w klubie. Opowiedziała też przeźroczami, syntetycznie, historie sukcesów sportowych wybitnych jeźdźców którzy wyszli z naszego Klubu: Andrzeja Sałackiego, Artura Bobera, Kazimierza Lewandowskiego i innych. Pomimo że pokaz trwał ponad godzinę zainteresowanie było ogromne. Wszyscy przypominali sobie różne zdarzenia z dawnych lat – rajdy, obozy w Książnie, Mosznej, Lutyni , jazdy osobowickie, zawody konne, ówczesne klimaty. Ileż to zdarzeń, ilu ludzi przewinęło się przez nasz Klub w ciągu tych pięćdziesięciu lat od jego powstania do ostatecznego rozwiązania. Ileż wspomnień. Formisia włożyła w przygotowanie tego pokazu ogrom pracy, by zebrać materiały i to zmontować. Ale opłaciło się! Dziękujemy Ci za to. Po pokazie zrobił się ruch. Tradycja nakazywała by zrobić wspólne zdjęcie. Miało to być pod Lipą, ale pogoda nie sprzyjała, siąpił deszcz, zrobiło się ciemnawo, więc wszyscy ruszyli na krytą ujeżdżalnie i aparaty poszły w ruch. Najpierw wszyscy razem, później w grupach, grupkach, podgrupach, indywidualnie….. Nadeszła wreszcie pora na najważniejszy punkt programu czyli WIELKI BAL KOWBOJSKI. Sala w stadzie, gdzie bawiliśmy się na 40-leciu, zdobiona myśliwskimi trofeami zachęcała pięknie nakrytymi stołami. Na ścianach były rozwieszone projekty plakatówAKJ. Dodatkowo Elżunia czyli „Ruda Warszawska” przygotowała wielki kolaż z różnych druków ulotnych, zaproszeń na bale, zawody, hubertusy, programów, papeterii rajdowych. Ozdobił on ścianę nad bufetem. Na stołach czakeły zakąski. Wszyscy już byli solidnie wygłodniali. Goście honorowi – Hanka i Zbyszek Dąbrowscy oraz Monika Słowik, która obecnie szefuje w Książu, szeryfostwo i trochę starszyzny zasiadło przy głównym stole, pozostałe towarzystwo zajęło miejsca przy okrągłych stołach ustawionych po obu stronach parkietu wzdłuż sali. Uczestników było w sumie okrągła setka! Po skromnej przekąsce podano obfite gorące dania a bufety z zimnymi przystawkami i słodkościami uginały się od różnych smakołyków. Alkohole na każdym stole dopełniały reszty. Gdy goście solidnie się posilili rozpoczęto tany. Tym razem nie zagrała kapela „Whisky Boys”, która towarzyszyła nam od wielu lat, gdyż po śmierci jednego z jej członków rozpadła się. Nieoceniony w tej materii Krzyś Dworowski, po długich poszukiwaniach i przesłuchaniach, wynalazł zespół, który nas mógł usatysfakcjonować, choć grali w nieco odmiennym stylu. Wszyscy raźno ruszyli w tany. Początkowo kółeczka, wężyki, koszyczki, potem żywiołowo. Nawet line dance został odtańczono. Nikt nie grzał ław.
Jedno tylko dało się zauważyć. Młodsze pokolenie AKJ-towiczów zupełnie nie integrowało się z „weteranami”. Wyraźnie można było wyróżnić pokolenie „osobowiczan” i „świniarzan”. Podział na stare, średnie i młode „konie” był widoczny już przy robieniu zdjęć grupowych. Dziwi mnie to trochę, bo łączą nas takie same wspomnienia, przeżywaliśmy takie same przygody, należeliśmy do tej samej społeczności. Gdy w 1997 roku próbowałem zgarnąć AKJ-towska brać („spędy starych koni”), miałem nadzieję, że nie ograniczy się to tylko do „starych koni”, czyli pokolenia uczestniczącego w/przy założeniu Klubu, ale rozprzestrzeni się całą konną brać AKJ-towską, a młodsi będą powoli nas zastępować i kontynuować nasze poczynania. Cóż stało się inaczej. Dobrze, że przynajmniej na 50-leciu bawiliśmy się wspólnie, a chyba bawiliśmy się dobrze. W pierwszej przerwie pomiędzy tańcami złożyliśmy podziękowania i życzenia Zbyszkowi Dąbrowskiemu. Dziękować było za co, bo On to właśnie zainspirował wrocławską młodzież przyjeżdżającą do Książna w latach sześćdziesiątych na „wczasy w siodle” do zawiązania czegoś trwałego – założenia AKJ-tu. To On był szeryfem na pierwszym rajdzie konnym AKJ po Ziemii Lubuskiej. Przez wiele lat służył radą i pomocą w wielu sprawach klubowych i to dzięki Niemu przez lata czuliśmy się w Książnie jak u siebie w domu. Jego jest zasługą, że trzej jeźdźcy naszego AKJ-tu (J.Kozakiewicz, J.Jaremkiewicz i K. Lewandowski) po ukończeniu studiów i odejściu z AKJ-tu znaleźli w klubie książneńskim miejsce, gdzie mogli doskonalić swoje umiejętności i rozwijać karierę sportową. A okazją do życzeń był fakt, że Zbyszek w tym roku obchodzi okrągłe urodziny. Szeryf Henio złożył Jubilatowi gratulacje i życzenia w imieniu nas wszystkich, podarował mu pamiątkową statuetkę ze stosowną dedykacją, a my gromko zaśpiewaliśmy „100 lat (+VAT)”. na koniec poeta wrocławski Jacek Świłło odczytał ułożony na tę okazję przez niego wiersz p.t. „Gospodarz toru”. Znów ruszyliśmy w tany a dzięki pobranym procentom zaczęło się robić coraz bardziej wesoło. Następna przerwa w tańcach została zagospodarowana na aukcję projektów plakatów AKJ-tu. Historia tych projektów jest długa. W 1970 r. został ogłoszony konkurs na plakat Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu. Autorami projektów byli głównie studenci wydz. Sztuki ASP i Architektury PWr. Wygrał wtedy plakat z koniem bez głowy. Niestety nie da się obecnie ustalić autorów poszczególnych projektów. Po konkursie projekty plakatów przechodziły różne koleje losu. O mało co a by popłynęły z powodzią w 1997 r. Dziesięć lat temu Ignaś Łodziński odrestaurował je i nakleił na kartony. W roku 2005, podobnie jak dziś, ozdabiały salę balową na obchodach 40-lecia. Potem były przechowywane w różnych miejscach i różnych warunkach. Na obchodach 50-lecia postanowiono sprzedać je na aukcji, a pieniądze stąd uzyskane przeznaczyć na unowocześnienie strony internetowej i opłaty związane z dalszym jej publikowaniem. Aukcję przeprowadził zgrany zespół z Warszawy. Licytacje prowadził z ogromną swadą i animuszem Ignaś Ł. a asystowały mu Elżunia z córką (jedyną źrebaczką na tej imprezie), która z wdziękiem prezentowała licytowane plakaty. Zainteresowanie było ogromne. Wszystkie projekty plakatów zostały sprzedane. Część z nich pojechała za granicę, Najwięcej kupiła stajnia w Dziuplinie pod Wrocławiem, a najwyższą cenę (500 zł !) uzyskał plakat który w 70 roku wygrał konkurs i był potem używany w Klubie. Gdy opadły emocje związane z aukcją tańczyliśmy dalej. Coraz raźniej, coraz weselej.
Niektórzy uczestnicy spotkania przywieźli prezenty dla organizatorów które wręczyli przed frontem. Monachijczycy obdarowali Henia i Ola zegarami (idącym wstecz – tak by czas nie upływał, a się cofał), zaś Formisię jodłującym pluszowym świstakiem, też z dowcipnym komentarzem. Jako załączniki były jeszcze odpowiednie alkohole. Maciej hr. Cz. również miał upominki: dla Henia butelkę dobrego porto i dla Ola piękną łyżkę do butów z rogu bawołu. Były to szalenie miłe gesty ze strony fundatorów. Zdrowie konie wypiliśmy, tradycyjnie, o północy. Białe obrusy były na stołach, więc wszystko przebiegało lege artis. Po wygłoszeniu stosownej formuły huknęły „Amaranty” aż ściany zadrżały. Nidziala rano 14. czerwca. Poranek wstał słoneczny, aż żal było odjeżdżać. Jedni poszli jeszcze obejrzeć stajnie, inni na mały spacer po śniadaniu. Co starsze „konie” poszły pożegnać się z Hanką i Zbyszkiem Dąbrowskimi. Goście zagraniczni z Bawarii i Szwecji zaczęli pakować samochody. Pożegnania, pożegnania, pożegnania. Pora odjeżdżać. Spotkamy się jeszcze! Wszyscy? Kiedy? To sprawozdanie zilustrowałem niewielką liczbą zdjęć. Wszakże zrobiono ich w sumie ponad tysiąc. Tekst: Olo Zdjęcia: Pani Zgaga, Formisia, Marek Komza i inni
|