Archiwum kategorii: 2016

Wigilia 2016

wigilia-naglowek

>>Sprawozdanie<<

 

… I rok minął jak z bicza strzelił, a był to dziewiętnasty rok odkąd spotykamy się systematycznie na naszych starokońskich spotkaniach. Od czternastu lat świętujemy Wigilię Bożego Narodzenia, dzielimy się opłatkiem, składamy sobie życzenia. Tak też było i w mijającym już roku. Zebraliśmy się licznie, bo było nas aż 31 osób co prawie pobiło rekord (najliczniejsza była pierwsza Wigilia – w „Pacificu” w 2002 roku). Przypuszczam, ze nie bez znaczeni była lokalizacja restauracji w której świętowaliśmy. „Znajomi i Przyjaciele” znajdują się przy placu Grunwaldzkim, a wiec wszystkim było stosunkowo blisko, a dogodny dojazd zarówno samochodami, jak i komunikacją miejską też sprzyjał frekwencji. Lokal jest przestronny i wygodny, a wystrój zapewniono świąteczny. Wprawdzie choinkę trzeba było przenieść z sali na zaplecze, bo wieszaki na płaszcze tak licznego towarzystwa trzeba było gdzieś ustawić.

1. Zbieramy się w restauracji najomi i przyjaciele"

Zebraliśmy się prawie punktualnie o godzinie dziewiętnastej, a niespodziewanie zjawił się też niezapowiedziany gość (Piotr Wende ze Szwajcarii), wiec dodatkowe nakrycie pozostawione, dla takiego wędrowca zostało zapełnione. Ucieszyliśmy się bardzo, bo Piotra dawno nie było wśród nas a zawsze był postacią barwną i wesołą.

2. Pora podzielić się opłatkiem

Jak każe odwieczny zwyczaj podzieliliśmy się opłatkiem i popłynęły życzenia, życzenia, życzenia. Prócz zdrowia i radości, życzyliśmy sobie, by w nadchodzącym roku było wiele okazji do wspólnych spotkań i wiele miejsc do odwiedzenia pospołu. A rok przyszły będzie nie byle jaki – bowiem minie dwadzieścia lat odkąd spotykamy się systematycznie. Początkowo nieśmiało – na spędach, gdy konie były tylko w tle, potem już konie towarzyszyły nam na stałe, na rajdach i rajdobozach, a bale jakie organizowaliśmy były huczne i pozostawiły niezapomniane wspomnienia. Życzyliśmy sobie by tak było dalej i jak najdłużej.Wieczerza wigilijna wypadła też bardzo pozytywnie. Barszczyk był smaczny, pierogi znakomite, karp też nie najgorszy a do tego wszystkiego jak zwykle groch z kapustą. Na deser do kawy i herbaty były dwa rodzaje ciast – pyszny makowiec i nie ustępujący mu sernik. Wszystko było3. ...i zlożyć sobie życzeniatak obficie serwowane, że zimny bufet (pycha-śledziki i sałatki) nie miały już zbytniego powodzenia. Jak zwykle Św. Mikołaj przyniósł prezenty. Każdy dostał podkładkę pod kufel do piwa ze świątecznym motywem i czekoladowego Mikołajka. Olek z Monachium powielił i rozdał kantyczki, wiec kolędy popłynęły gromkim głosem, po parę zwrotek każda. Rozmowy to z tym to z tamtym, dawno nie widzianym, plany na rok następny wypełniły ten uroczy wieczór. Koło 23-ciej ludzie powoli zaczęli rozchodzić się do domów – pora szykować Święta.

4, Kolędujemy
W tym roku lokal wyszukał i całe spotkanie opłatkowe zorganizował Zbyszek a dzielnie sekundowała mu Iwona. Ponieważ Zbyszek jest skrupulatny i pedantyczny, wiec wszystko było dopięte na ostatni guzik. O żadnym szczególe nie zapomniał, a w dodatku wszystko jeszcze utrwalił na zdjęciach które znajdują się jak zwykle w galerii. Wielkie mu dzięki za to.

 

Do zobaczenia w przyszłym roku!

Tekst i opracowanie: Olo
Zdjęcia: Zbyszek B.

 

Więcej zdjęć znajdziesz w galerii

II Rejsorajd, 2016

___________________________________________________________________________


stare-konie

       Sprawozdanie z przygód Starych Koni 

z II  Rejsorajdu do Czarnogóry  opisane

/16-25.09.2016/

.

Trasa rejsu żaglowcami  :Dubrownik ,Cavtat /Chorwacja/-Zelenika ,Tivat /zatoka kotorska w Czarnogórze/.

Trasa lądem :Tivat  – Tara Rafting, Scepan Polje, Kotor, Park Narodowy Durmitor/Czarnogóra/.

01. Trasa rejsu części morskie Dubrownik Cavtat Zelenika Tivat Kotor

Mapka trasa rejsu części morskiej – Dubrownik -Cavtat – Zelenika – Tivat – Kotor

 

W podróż  do Chorwacji  wyruszyliśmy 16.09.rano , wynajętym  8 osobowym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały rejs . Poza  busem część załóg pojechała własnymi samochodami a para gości  z Hiszpanii  przyleciała samolotem.

Droga z Gdańska do Dubrownika z którego ruszał  bus z częścią załóg  wynosi 1900 km więc zmuszeni byliśmy podzielić  ją na dwie części przewidując nocleg  w przytulnym hoteliku w Mariborze w Słowenii.

  Wyruszyliśmy wczesnym rankiem następnego dnia i po minięciu granicy słoweńsko- chorwackiej wjechaliśmy na nową 400 kilometrową autostradę /dosłownie/ ”wyrąbaną” wśród skalistych gór ciągnących się wzdłuż całego wybrzeża Chorwacji , podziwiając  malownicze widoki . Autostrada na odcinku chorwackim prowadzi przez 31 tuneli /policzyłem/w tym najdłuższy SVETI ROK /5 .9 km/. Podziwam Chorwatów za to arcydzieło.

Ostatnie 100 km do Dubrownika od granicy z Bośnią i Hecegowiną  /w miejscowości NEUM/ droga  prowadzi starą  Jadrańską  Magistralą oferując wspaniałe widoki na Adriatyk kompensujące  z nadwyżką niedoskonałości ostatniego odcinka starej już i wąskiej  drogi.

Po przybyciu  do Dubrownika o 13.00 przystąpiliśmy do czynności związanych z przejęciem dwóch jachtów które zastąpić  nam miały od tej chwili rącze rumaki .

Po pokonaniu różnych czasem skomplikowanych trudności a nawet niemożliwości jakie zawsze się zdarzają załogi przeniosły prowiant i bagaże na jachty przystępując do przygotowania uroczystej wspólnej powitalnej kolacji. Kolacja której głównym aranżerem  był niezastąpiony Sławek była  jak zawsze wyjątkowa .Po zakończeniu części konsumpcyjnej przystąpiliśmy do śpiewów przy akompaniamencie gitary sprawnie obsługiwanej przez Wojtka Kolańczyka przy spożyciu przez uczestników umiarkowanej ilości wina. Śpiewy były gromkie a co najważniejsze nie sprowadzały się do głosnego śpiewania jedynie pierwszej zwrotki a to dzięki zapobiegliwości Wojtka który poza grą na gitarze i organkach zaopatrzył nas w parę egzemplarzy śpiewników . Odnoszę nawet wrażenie że wzbudziliśmy śpiewem zazdrość i podziw sąsiednich jachtów.

Parę słów o jachtach :

  1. Jacht o imieniu ERO z francuskiej stoczni DUFOUR / model 500 wersja 12 osobowa 5m szerokości, 16 m długości, 75 m2 żagla podstawowego,  silnik Volvo 75 KM/.

  2. Jacht/ Heniutków/ o imieniu ALCESTIS z francuskiej stoczni DUFOUR /model 382 wersja 8 osobowa /3,8 m szerokości, 11 m długości,  67 m2 żagla podstawowego, silnik Volvo 30 KM /.

Obydwa jachty to jachty roku 2014 we  Francji  ogłoszone w magazynie Jachting World, ………niestety jachty średnio sprawdziły się  w praktyce.

00a. Jacht ERO

ERO

 

00b Jacht-Alcetis

ALCESTIS

Niedziela 18.09. Start w morze. Rankiem opuszczamy uroczą marinę w Dubrowniku i wyruszamy w morze  mijając charakterystyczny most w Dubrowniku. Po minięciu mostu  skręcamy na południe przepływając  lewą burtą wzdłuż murów Starego Dubrownika,  dalej kierując się do  chorwackiego portu CAVTAT w którym mamy  dokonać odprawy celno  – paszportowej aby móc przekroczyć granicę Chorwacko – Czarnogórską . Odprawa przebiegała w sposób  dziwnie skomplikowany .  Urzędnicy  nakazali nam przestawić jacht z cumowania longside czyli burtą do nabrzeża  na cumowanie  z kotwicą z dziobu i rufą do nabrzeża . Ponieważ wiał dość mocny wiatr cumowanie to mogło spowodować   w małym porcie   pełnym jachtów  zamieszanie i  trudne do przewidzenia  problemy, więc zwróciłem się do urzędnika z wyjaśnieniem ze 16 metrowy paro tonowy jacht to nie kajak . To chyba wkurzyło jego urzędniczą duszę  gdyż odpowiedział mi,  a co mnie to obchodzi.  Odpowiedź  była  dla mnie dlatego  dziwna bo drugi nasz jacht Alcestis odprawili wcześniej przycumowany longside . Nie było więc wyjścia gdyż szybko zrozumieliśmy ze dyskusja nic nie da i wykonaliśmy  co chciał, po czym kapitan oddalił się  do biura odpraw przez godzinę wypełniając milion papierków. Odprawa chorwacka  więc zakończyła się sukcesem i mogliśmy odcumować i ruszyć do Czarnogóry – cel, port graniczny odpraw w Czarnogórze Zelenika, nieopodal  starego miasteczka  Herceg Novi.

Pragnę nadmienić  że Czarnogóra nie należy do UE ani do strefy Schengen , jednakże można na miesiąc przekroczyć jej granice posiadając dowód osobisty państwa należącego do UE ale po zachowaniu ścisłych procedur odpraw celnych w tym miejsc tych odpraw  co opanowaliśmy teoretycznie, a teraz próbując  usilnie zdać  egzamin praktyczny.

 

09. Wypłyamy z Dubrownika

Wypływamy z Dubownika na pełne morze

 

Droga morska do Zeleniki  nie dla wszystkich była łatwa gdyż średnio wiało powodując zafalowanie na otwartym  morzu  i  pojawiły się pierwsze  problemy choroby morskiej które dotknęły niektórych w różnym stopniu uprzykrzając życie i psując wspaniałe widoki górzystych wybrzeży wzdłuż których płynęliśmy. Im bardziej na południe tym góry były wyższe,  osiągając w zatoce kotorskiej powyżej 1700 m.

Wieczorem nie bez trudności z racji zapadającego zmroku i przybrzeżnych płycizn znaleźliśmy nigdzie nie oznakowaną strefę odpraw celnych /ogrodzoną rdzewiejącym płotem/ w Zelenice. W związku z trudnościami ze znalezieniem właściwego urzędnika przystąpiliśmy do  spożycia obiadokolacji  postanawiając  przeczekać  w  porcie do ranka.

 

Poniedziałek 19.09.2016 w drodze do zatoki Kotorskiej

 

02. Ztoka Kotorska

Zatoka kotorska

 

Gdy nastał słoneczny poranek żaden z urzędników nie pojawił się do odprawy, więc po śniadaniu kapitanowie  udali się na ich  poszukiwanie. Trwało to chyba ponad  2 godziny i myśleliśmy przez chwilę że może co się stało .  Ale nagle pojawili się z minami wskazującymi na  sukces i poinformowali że trwało to tak długo gdyż  tym razem wypełniali 2 miliony papierków.

Z czasem zrozumieliśmy o co chodzi w tym wszystkim  a zawiera się to w uroczo prostym stwierdzeniu, jak nam wyjaśnił   pewien niezwykle miły taksówkarz z Kotoru  o imieniu NOVAK  „to są po prostu Bałkany”.

Uszczęśliwieni  sukcesem odprawy oddaliśmy cumy  na pokład i wyruszyliśmy na podbój malowniczej  Boki, czyli zatoki Kotorskiej, cel port TIVAT –  Marina Montenegro.

Dużo naczytałem się o tym malowniczym regionie  Czarnogóry ale widoki w realu przeszły moje najśmielsze wyobrażenia , co zilustrowane jest  dużą ilością zdjęć. Zatoka wije się wśród wysokich dzikich szczytów gór Dynarskich ……im bliżej Kotoru tym wyższe. Po paru godzinach żeglugi pojawił się na horyzoncie cel żeglugi – Marina Montenegro  w Tivacie. Port jak wynikało z locji miał być nowy i luksusowy, najlepszy w Czarnogórze i takim się też objawił.

   Port był nie tylko luksusowy  ale w dużej części wypełniony super luksusowymi jachtami bogaczy tego świata w tym w dużej części bogaczy naszych byłych „przyjaciół”. Dla przykładu czarter  jednego  z luksusowych jachtów o nazwie AQUIJO z Kajmanów kosztował 400 000 Euro tygodniowo. Jego salony można  zwiedzić z ciekawości w internecie po wpisaniu  jego nazwy. Przybrzeżna część miejska TIVATU przypominała swoim luksusem Monte Carlo  z alejami pełnymi drogoch hoteli, sklepów luksusowych marek  pełnych luksusowych towarów i pustych ulicach z pojedynczymi „szpanującymi”  postaciami mówiącymi po rosyjsku. Na szczęście była też stara część  TIVATU w stylu śródziemnomorskim pełna życia która równoważyła z naddatkiem opisaną wcześniej próżność psującą nastrój . …………Marina Montenegro gwarantowała w ramach swojej luksusowości czyste i eleganckie toalety oraz prysznice co jest niezwykle ważne w życiu każdego żeglarza. Po toalecie i obiadokolacji udaliśmy się na wypoczynek gdyż następnego dnia czekała nas wczesna pobudka.

 

Wtorek 20.09.2016 Wyprawa  na rafting rzeką Tarą.

 

 

03. Magiczne miejsce raftingu Stjepan Polje

Magiczne miejsce raftingu, Stjepan Polje. W tym miejscu zbiegają się głębokie  kaniony 3 rzek po których odbywają się raftingi. Rzeka Drina po stronie bośniackiej oraz 2 rzeki po stronie czarnogórskiej rzeka Piva z jeziorem Piva oraz miejsce naszego raftingu 100 km rzeka Tara.

04. Trasa auobusowaz Tivau do miejsca startu raftingu Stjepan-Polje

Trasa którą musieliśmy pokonać busem  z tTivau do granicy z Bośnia I Hercegowiną , miejsca startu raftingu zwane Stjepan Polje , podobna trasa  na drugi dzień do sąsiadującego  Narodowego Parku Durmit.

 

Wczesna pobudka  dla „12 wspaniałych” chętnych na rafting bo 06.00 rano, szybkie śniadanie gdyż  07.00 czeka na nas bus miejscowego organizatora raftingu  i start. Trasa dojazdu prowadziła w skos przez całe terytorium  Czarnogóry do granicy z Bośnią i Hercegowiną  /200 km /.

Być w Czarnogórze i nie spłynąć rzeką Tarą, to tak, jakby nie być tam wcale.  Decydując się na spływ rzeką Tarą miałem duży dylemat, co ze zdjęciami? Bardzo szybko okazało się, że wyboru w zasadzie nie ma. Będąc członkiem załogi pontonu jesteś współodpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich pozostałych jej członków i tak jak wszyscy, musisz wiosłować. Jeśli uda się „strzelić” jakąś fotkę, nie zamoczyć przy tym sprzętu i nie „wysypać się” do wody – Twój zysk. Nie ma tu czasu na przemyślane ujęcia, rozłożenie statywu, zmianę filtru, czy obiektywu. Tu wszystko dzieje się bardzo szybko i w sposób niepowtarzalny: nie ma „replay”. Dlatego, lepiej od razu skupić się na uczestnictwie i wspólnym przeżyciu czegoś, czego i tak zdjęcia do końca nie oddadzą.

Rzeka Tara jest znana w świecie dzięki kanionowi, jaki tworzy w swoim dolnym biegu. Kanion zaczyna się w Parku Narodowym Durmitor, na północy kraju, a jego ściany wznoszą się na wysokość 1300 m. Co do głębokości jest to trzeci kanion na świecie! To prawdziwy cud przyrody: czysta lazurowa woda,  na przemian pojawiające się głębokie szczeliny i doliny, wspaniałe lasy sosnowo-brzozowe, liczne wodospady i ulubione przez amatorów raftingu spienione  kaskady i progi.

Rzeka Tara jest dostępna  dla  raftingu na długości prawie stu kilometrów. Kanion Tary możemy podzielić na dwie części, górną i dolną . W dolnej części kanionu punktem wyjścia dla spływu jest Brštanovica  bo od niej zaczyna się najbardziej atrakcyjna część po której właśnie płynęliśmy. Ta część ma 18 km długości, i kończy się w Šćepan Polju. W tej części rzeki Tara ma  największą liczbę  bystrz i wirów, dlatego ten odcinek słusznie daje najwięcej  przeżyć i adrenaliny. 

 Organizowane są spływy jedno- dwu- i trzydniowe. Nasz spływ jednodniowy w zupełności wystarczy, by zrozumieć obraz Przełomu Tary. Obejmuje on najpiękniejszy, około 18 kilometrowy jego odcinek, w tym niemal wszystkie najpiękniejsze uskoki i bystrza. Spływ trwa,  trzy godziny  Kategoria wiekowa „od lat 7 do 77 albo i 107”. Pewna sprawność ruchowa jest wymagana, jednak bez przesady – każdy da radę, . Ograniczenie dotyczy jedynie małych dzieci, poniżej 7-go roku życia. Załogę stanowią uczestnicy spływu, a każdym pontonem „dowodzi” doświadczony flisak -instruktor, który jest sternikiem. W cenę spływu wchodzi z reguły dowóz do miejsca startu (w naszym przypadku 400 km w obie strony), porządne śniadanie  i na prawdę, bardzo solidny obiad (w postaci nie hodowlanego grillowanego pstrąga z dodatkami) na zakończenie. Degustacja rakiji, to rzecz oczywista.

Czy umiejętność jazdy na koniu przydała się w skutecznym raftingu ,…………… na pewno tak. Czasem pokonywanie spienionych progów Tary przypominało jazdę na koniu w   galopie a utrzymanie się na pontonie przypominało ekwilibrystykę galopującego  jeźdźca w siodle. W trakcie raftingu trzech jeźdżców „spadło z konia” moknąc w lodowatej wodzie ale bez żadnych urazów.

 

10. Rifting

Rafting

 

Powortowi z raftingu towarzyszyło podziwianie wspaniałych widoków uwięzionych w głębokim kanionie  rzeki i jeziora PIVA oraz zatoki kotorskiej. Po powrocie spanie na jachcie  bo nastepnego dnia kolejne atrakcje .

 

Środa 22.09.2016. Całodzienne zwiedzanie Parku Narodowego Durmitor

 

Rano ponownie pobudka o 6.00 bo o 7.30 podstawiony jest bus . Z czasem okazało się pewne nieporozumienie bo planowaliśmy zwiedzanie Parku narodowego Lovcen  (nieopodal Kotoru) z wspaniałym widokiem na całą zatokę kotorska z góry wysokości 1700 m  a wylądowaliśmy w Parku Narodowym Durmitor  200 km dalej. Dzisiaj rozumiem ideę jaka chciał zrealizować nasz organizator. Polegało to na tym że dokończyliśmy  zwiedzać  ten sam region w którym odbywał się rafting ale z innej perspektywy – z góry kanionu . Może miał rację, gdyż warto było dokończyć poznanie tego malowniczego regionu z innej perspektywy.

   Gdy wyjechaliśmy w stronę Durmitoru byliśmy nieco sceptycznie nastawieni co do potencjalnego piękna parku zaś po wizycie zrozumiałem że warto było zobaczyć ten cud natury wciągnięty na listę światowego dziedzictwa kultury  i przyrody UNESCO.

05. Kiszka z prawej strony to górzysty szlak kanion rzeki Tary

Ta kiszka z prawej strony zakreśla górzysty szlak  kanionu  rzeki Tary, z lewej strony część Parku która zwiedzaliśmy na drugi dzień

 Park Narodowy Durmitor  znajduje się na północy Czarnogóry, ukryty jest wysoko w czarnogórskich górach i nie jest łatwo tam dojechać. Warto jednak zdobyć się na taki trud – Park Durmitior wynagrodzi  nam go pięknem i majestatem tutejszych zupełnie dzikich wysokich gór, wykutych w skałach tuneli i wijących się serpentyn oraz rozmaitych zjawisk krasowych. Nazwa Durmitor pochodzi z języka celtyckiego (lud ten rozprzestrzenił się nie tylko w północnej Europie, ale zamieszkiwał też południe kontynentu) i w wolnym tłumaczeniu oznacza tyle co „woda płynąca z gór” czy może „góry ociekające wodą”.

 

06 Czarnogorskie tunele drążone w luitej skale

Tunele wykutw w skałach

07 Wijac się serpentyny w dole jezioro Piva

Wijące się serpentyny i tunele wykute w skałach w dole jezioro PIVA

 

 Powrót z Durmitoru zakończył się późnym wieczorem, około dwudziestej. Bardzo spieszyliśmy się do Tivatu  aby zdążyć dokonać odprawy granicznej po czarnogórskiej stronie tego samego wieczoru gdyż  rano planowaliśmy wczesną żeglugę  do Dubrownika.

 

Czwartek 23.09.2016. Powrót do Dubrownika 

 

Rano pobudka z racji planowanego powrotu w kierunku Dubrownika .Niestety  załoga jachtu ERO wracała samotnie gdyż  załoga  jachtu Alcestis musiała pokonać pewne komplikacje formalne wymagające wizyty w polskiej ambasadzie w Podgoricy.

Żegluga w kierunku Dubrownika przebiegła bez większych problemów. Wiało dość mocno ale załoga dobrze adoptowała się do warunków pogodowych rwąc się na przemian do sterowania. Po  drodze pokonaliśmy znane, małe problemy z odprawą w Civacie po stronie chorwackiej  i Marinę ACI w Dubrowniku osiągnęliśmy około 17-tej. Kolacja, toaleta i wieczorne bajanie, bo jutro ponownie trudny dzień ……….. zwiedzanie Dubrownika.

 

Piątek 24.09.2016. Dzień ostatni . Całodzienne zwiedzanie Dubrownika

 

Dubrownik nie jest dużym ale rozległym miastem zamieszkałym przez 42 tys stałych mieszkańców i drugie tyle turystów. Miasto pełne zabytków z których najatrakcyjniejszym jest Stari Grad  otoczony murami. Stare miasto  bombardowane w trakcie kampanii włoskiej podczas II wojny światowej oraz podczas wojny domowej 1991-1995 zostało całkowicie odbudowane i widać tylko niewielkie ślady blizn po bombardowaniach  które są pieczołowicie likwidowane. Zwiedzanie warto zacząć od wjechania kolejką linową na górę Srd z której roztacza się wspaniały rozległy widok na Stari Grad  oraz na całą zatokę z Wyspami Elafickimi na północy. Na górze znajduje się też muzeum wojny domowej 1991-1995. Zwiedzenie muzeum  uzmysłowiło mi jak szczęśliwie, bo bezkrwawo zakończył się dla Polski i jej sąsiadów rozpad imperium radzieckiego. Ciśnie się na usta – Dzięki Ci LECHU !!!!!!

Rozpad Jugosławii pochłonął miliony ofiar które zginęły w niespotykanych rzeziach  na tle etnicznyn i religijnym  walcząc o własną  niepodległość.

 

12. Stare miasto w Dubrowniku widziane z góry SRD

Dubrownik – Stare Miasto widziane z góry SRD

 

Zwiedzanie Starego Miasta  i  parokilometrowa wędrówka wokół okalających je murów pochłonęła resztę dnia. Wrażenia trudne do opisania bez zdjęć, co planowane jest do pełnego zilustrowania  na którymś ze Starokońskich spędów .

Po powrocie do Mariny stwierdziliśmy ku naszej radości szczęśliwy powrót z Czarnogóry  załogi jachtu Alcestis .

Poźnym  popołudniem przystąpiliśmy do zdawania jachtów i pakowania się . Wieczorem pożegnalny wieczór kapitański z  winem i śpiewami oraz obfitą kolacją, dziełem Sławka.

 

Sobota /Niedziela. Powrót

 

Wczesnym rankiem  start do powrotu do Polski z przerwą na nocleg w znanym  hoteliku w Mariborze .  W niedzielę wszyscy uczestnicy pełni wrażeń (łącznie z parą hiszpańską)  szczęśliwi i cali  dotarli do domu .

Wstępnie ustaliliśmy że w przyszłym roku wynajmujemy katamarana.

Achoj do przyszłego roku!

 

 
Autor tekstu i ilustracji: Zbigniew Bogenryter.   
Wstawił na stronę: Olo    
                   

Zapraszam do galerii prezentującej  wybraną część fotografii, ilustrujących  rejs.

Majówka Country

 

000a country

XXV Spęd Starych Koni czyli Majówka Country Bukowiec 29.04-1.05.2016

000b country

opracowała Ewa Formicka

 

Inicjatorką spędu Starych Koni w maju  br. była Krzyśkowa Grażynka.  Grażynka jest dyrektorem Fundacji Doliny Pałaców i Ogrodów Kotliny Jeleniogórskiej, której celem jest promocja tego regionu, ze szczególnym uwzględnieniem zespołów pałacowo – parkowych w okolicznych miejscowościach. Promocja realizowana jest poprzez wydawnictwa i wydarzenia, a wydarzenia to głównie koncerty muzyki wszelkich gatunków. Fundacja posiada w Bukowcu koło Jeleniej Góry własny majątek w postaci folwarku i przylegającego doń 120 hektarowego parku.  W obrębie budynków folwarcznych oprócz pokojów gościnnych znajduje się wyremontowana „Artystyczna Stodoła”, która służy jako sala koncertowa ze wspaniałą akustyką. W ubiegłym roku w długi weekend majowy rozbrzmiewał tu jazz najwyższej klasy, a tego roku Grażynka zorganizowała piknik – country. Rok wcześniej wynalazła w czeskim miasteczku Lednice zespół muzyki country i zaprosiła go na majówkę do Bukowca. A jak country to oczywiście Stare Konie. Temat został nam przedstawiony  już w Komorzu i oczywiście chętnie go „łyknęliśmy”.

001 Folwark w Bukowcu

002 Park w BukowcuTym sposobem w piątek 29 kwietnia  do Bukowca zjechały Stare Konie w ilości ok. 20 osób. Pokoje gościnne na folwarku dopiero co zostały oddane do użytku, więc pachniały świeżością. Program pobytu był bogaty i atrakcyjny, a pogodę mieliśmy jak na zamówienie. Maj jest najpiękniejszym miesiącem w roku, a w słońcu zyskuje podwójnie. Spędziliśmy więc wspaniałą majówkę, pełną przyjemnych niespodzianek.

W piątek o godz. 18.00 zorganizowano nam ognisko z pieczeniem kiełbasy w bajecznej scenerii. Miejscem biwaku był cypelek nad jeziorem, jako że w skład folwarcznego parku wchodzi kilka stawów, będących w zasadzie uroczymi jeziorkami. Cały park bielił się od zawilców, natomiast na horyzoncie nad wodą bielił się śniegiem łańcuch Karkonoszy z wyraźnie wystającą Śnieżką. Zachwytom nie było końca, aż kiełbasa zyskiwała na smaku. Lało się piwo i inne trunki. Siedzieliśmy do zmroku, gdyż nie chciało się wracać. W końcu wygonił nas chłód.

003 Piątkowe ognisko

Na sobotę zaplanowana była wycieczka w góry pod wodzą Formisi. Wcześniejszym jednak planem była jazda konna, gdyż w Bukowcu jest klub jeździecki i istniała możliwość pojeżdżenia. Niestety ze zgrozą trzeba powiedzieć, że na konie nikt się nie pisał. Aby wypełnić tą lukę Formista, nie dając za wygraną, wymyśliła Konie Apokalipsy. Bukowiec leży u podnóża Rudaw Janowickich, a na najwyższym szczycie Rudaw Skalniku, oprócz innych kompleksów skalnych, znajduje się grupa skał zwana Konie Apokalipsy. Nie wiadomo kto i kiedy nazwał te skały w ten sposób, ale pasowały do naszego programu. Tam poszliśmy. Już przy piątkowym ognisku zostało zapowiedziane że idziemy w góry poobcować z końmi, należy tylko zamiast butów jeździeckich założyć buty górskie. 

SONY DSC

006 Skałki na szczycie Skalnika

Na wyprawę górską z różnych powodów poszło tylko 8 osób, pozostali albo myszkowali po parku, albo korzystali z walorów kiermaszu, który licznymi straganami rozmościł się na podwórku.

Górzyści podjechali samochodami na Przełęcz pod Średnicą, skąd nieco mozolną, chwilami stromą ścieżką poczłapali na szczyt. Las był świeży, pachnący i rozśpiewany, co osładzało trudy człapania. Ten i ów postękał czasem, ale zdobyty cel wart był wszelkich cierpień. Grupa skalna Konie Apokalipsy wszystkich zachwyciła. Wdrapywaliśmy się na skałki, jednocześnie ustalając szczegóły anatomii koni, gdyż jedni widzieli w skałach konie, inni nie. Posiedzieliśmy chwilę dla złapania oddechu i poszliśmy dalej, zdobywać kolejny cel. A celem tym była ogromna skała Mała Ostra, na którą wchodzi się po drabince, a z góry jest przepiękna panorama na całe Karkonosze, Rudawy i Kotlinę Jeleniogórską. Zachwyty jeszcze się wzmogły i siedzieliśmy na skale spory czas.

007 Koń Apokalipsy008 Na szczycie szczytu - Mała Ostra

  Po powrocie do Bukowca rzuciliśmy się na kiermaszowe stragany, gdyż głód zagrał w kiszkach, a na straganach było pełno pyszności. Domowe pierogi, wędliny, sery, smaluszki, sałatki, własnego wypieku chleby i ciasta pachniały i nęciły,  wszystkiego chciało się spróbować. Jednak za długo  biesiadować się nie dało, gdyż o godz. 17.00 zaplanowany był główny punkt programu majowego spędu, czyli koncert zespołu country „Amulet”. Udaliśmy się na pokoje odpocząć nieco i o wyznaczonej godzinie zjawiliśmy się w Artystycznej Stodole.
 009 Zespół country z Czech Amulet010 Tancerze dali czadu

Grażynka zaprosiła na piknik nie tylko zespół „Amulet”, ale również grupę taneczną „Lednický Ranč”, tańczącą tańce kowbojskie. Koncert był super widowiskiem i jak się to mówi „gwoździem programu”. Muzycy świetnie grali i zaprezentowali bogaty repertuar. Solistka śpiewała mocnym głosem, grając też na gitarze i harmonijce ustnej. Grupa taneczna ubarwiła widowisko, demonstrując dużo układów choreograficznych. Nie byli to profesjonalni tancerze, lecz ludzie różnych zawodów,  którzy dla własnej przyjemności zaczęli w wolnych chwilach tańczyć country (skądś to znamy) i z czasem wyjeżdżać na występy. Tańcząc od wielu lat doszli do dużej perfekcji. Tańczyli z wielką dynamiką,  eksplodując śmiechem i żywiołową radością. Pozytywna energia rozlewała się po sali. Po wytańczeniu wszystkiego co mieli w planie zachęcili publiczność do wspólnej zabawy, więc ten i ów się „załapał”. Niestety pod koniec drugiej godziny koncertu chłód sali mocno dokuczył i publika zaczęła się wykruszać.

011 Lednicky Ranc012 Dziewczyny jak maliny013 Do pląsów załapała się publika

Na godz. 20.00 zaplanowany był bal – i to nie na folwarku, lecz w samym pałacu. Mieliśmy początkowo mieszane uczucia, gdyż tym razem była nas, jak na pałacowe gabaryty dość skromna grupa. Jednak życie znowu nas zaskoczyło – Grażyna zaprosiła na bal  całe czeskie towarzystwo, więc zapowiadało się dobrze.  Wszyscy się wygalantowali i ruszyliśmy na salony. Na początku skonsumowaliśmy dobrą kolację, przygotowaną przez miejscowe gospodynie domowe. Stoły  pełne były mięs na zimno, sałatek, śledzi i ciast, a na przystawkę bardzo dobrej zupy gulaszowej. Zespół „Amulet” odpalił gitary i  zaczęła się zabawa. Tancerze mieli  swoją instruktorkę, która poprzez wynajdywanie tańców kowbojskich w Internecie uczyła ich tej sztuki. Teraz pani instruktor zapowiedziała naukę tańca dla wszystkich i po chwili, mieszając swoich z naszymi, zainicjowała wspólną zabawę. Do akcji ruszyło tyle par tak, że sala okazała się za ciasna. Ale daliśmy radę i zabawa był przednia.

014 Kolacja w pałacu015 Integracja016 Tańce w wymieszanym towarzystwie017 Było wesoło018 Tańcujemy...019 Wesołość trwa020 Zdrowie konia

   Zdrowiem konia o północy zakończyliśmy miły wieczór, gdyż nasi goście rano ruszali w daleką drogę powrotną i musieli odpocząć. Mieszkają aż pod granicą węgierską.

Intensywna sobota nie zakłóciła planów niedzielnych. Planem tym była kolejna wycieczka w góry, jednak przewodniczka stwierdziła że wypada dokładnie spenetrować  teren folwarczno-parkowy, a jest tego nie mało. Obchodząc park z przyległościami, czytając tablice edukacyjne, oglądając i fotografując detale zabytków i przyrody zeszło ze 3 godziny. Poszliśmy zgodnie z mapą, najpierw po zewnętrznym obwodzie największego stawu, potem przez ruiny opactwa, wzgórze Mrowiec, miedzy kolejnymi, odległymi stawami, aż na wieżę widokową. Wieża stoi na wzgórzu zamkowym, na które trzeba się wdrapać, by następnie wdrapać się na samą wieżę. Z wieży jest piękna panorama, aczkolwiek ustępuje tej z sobotniej wycieczki. Dalej podreptaliśmy uroczymi parkowymi alejkami by przez dom ogrodnika i herbaciarnię wrócić do punktu wyjścia. Po drodze podziwialiśmy stare dęby, aleję wierzbową, topole sadzone w wiązce, kępy lip, wysepki na stawach pełne ptactwa i urokliwe strumyki. Pałac i park w czasach świetności był własnością hrabiostwa von Reden, a sam park należał do najpiękniejszych w Europie i bywały tu koronowane głowy. Fundacja Grażynki stara się przywrócić go do stanu świetności i idzie im bardzo dobrze.

021  Niedzielny spacer - ruiny opactwa023 Relaks nad jednym ze stawów    Bukowiec wraz z otaczającą przyrodą i wydarzeniami muzycznymi jakie Grażyna tu organizuje jest doskonałym miejscem na relaksowe „wypady za miasto”.  Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z majówki i kto wie – może na stałe wpiszemy to miejsce w kalendarz staokońskich imprez?

 

025 panorama Karkonoszy widziana z Bukowca

 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zbyszek, Hanka Olowa

 

 

 

XV RAJD

15_rajd
     
Chwilo trwaj, jesteś piękna…..

 

Ewa Formicka

  XV  JUBILEUSZOWY RAJD STARYCH KONI
Kronika  
BESKID NISKI 18-26.06.2016r.

 

XV Rajd Starych Koni był wyjątkowy, bo po pierwsze już sama ta liczba oszałamia. Po drugie – była to rocznica okrągła, wiec mieliśmy dużo  atrakcji i zabawa była przednia. Obrazu całości dopełnia wyjątkowo ciepła i sielankowa  atmosfera, co w sumie  pozwoliło uznać ten rajd za szczególnie udany. Na wyjątkową atmosferę wpłynęło wiele czynników: przede wszystkim wróciliśmy do miejsc objeżdżonych w czasach huculskich, więc był to sentymentalny powrót do przeszłości.  Pozytywną nowością było, że ustalony  pierwszego dnia porządek  jazd  pozostał niezmienny do końca i wszystkim pasował (rzecz niesłychana). Nikt nie burczał, że chce jechać na inną zmianę niż zostało ustalone i nie było związanej z tym porannej nerwowości. Nie było też żadnych dymów z powodu pokoi –  w Rudawce wszyscy mieli „dwójki”, a na wyjeździe było co było i nikt nie marudził. Koni przyprowadził Józek w bród, więc kto chciał to jeździł na 2 zmiany, a pozostałe osoby same poukładały się w pary  do jednego konia i wszystko grało.  Nikt  z konia nie spadł, nikt nie doznał  kontuzji, nikt nie przyjął za dużo ani się nie pochorował. Konie nie ucierpiały, wóz się nie rozleciał, jedyną przykrością były kleszcze, które nas czasem dopadały. Pogoda była zawsze słoneczna, niestety zbyt gorąca. Ale generalnie było pod każdym względem fajowo, a drobne mankamenty które się czasem pojawiały były ignorowane lub co najwyżej  stanowiły kanwę dla  żartów i pewnie obrosną legendą.

Ale nie od początku było tak różowo. Wczesną wiosną rozeszła się wiadomość, że Artur i Ewelina wynieśli się z Osławicy. Był to grom z jasnego nieba, gdyż u Artura w Osławicy zamierzaliśmy rajdować do końca świata, a co najwyżej do czasu, aż swój z pewnością luksusowy pensjonat uruchomi Józek. Rajd gwiaździsty, czyli ze stałym miejscem bazowym stał się oczywistością i specjalnie nie tęskniliśmy za poniewierką jaką  w pewnym sensie jest codzienna zmiana miejsca. A tu nagle  takie nowiny, nie wiadomo co nas czeka. Na dodatek okazało się wkrótce, że  Józek wymyślił rajd częściowo stacjonarny, a częściowo ze zmianą miejsc, a jednym z  tych miejsc pobytowych miały być… Polany Surowiczne.  Była to wiadomość tyleż piękna, co szokująca. W czasie pierwszych 6 rajdów zajeżdżaliśmy zawsze na Polany Surowiczne i stały się one miejscem kultowym.  Wspominaliśmy je z czułą nostalgią.  Ale sentymenty sentymentami, jednak jak tu przeżyć Polany po 9 latach, gdy na kolejnych rajdach domagaliśmy się pokoi 2-osobowych z łazienkami, a na Polanach jak wiadomo nie ma ani prądu ani wody, śpi się w zbiorówkach, myje w rzece, a siusia w krzakach. Więc ta wiadomość wywołała wielkie pospolite ruszenie i były próby nacisku na szeryfa, żeby  spróbował nacisnąć na Józka, żeby  ten  nie rozpędzał się zbytnio w planach uatrakcyjnienia rajdu.  Kochamy Polany, ale wystarczą nam na zdjęciach. Jednak Henio nie dał się  sprowokować,  tupnął nogą… i Polany Surowiczne weszły do grafika.

Więc jechaliśmy na rajd z pewnymi obawami, ale każdy dzielnie wmawiał sobie, że jak 15-ty, to musi być coś ekstra i wszystkiemu trzeba stawić czoła.

Miejscem bazowym była Rudawka Rymanowska, ok. 5 km od Odrzechowej.01w - Nasze lokum w Rudawce Rymanowskiej,

02w - - Lokum naszych koni w Rudawce,

Sam fakt powrotu w rejony Odrzechowej był podniecający. W Rudawce byliśmy kilka razy, gdyż na rajdach huculskich była zazwyczaj w harmonogramie. Znaliśmy słynne łupki menilitowe, największą odkrywkę tych skał w polskich Karpatach. Niestety Ośrodek Wypoczynkowy w którym zostaliśmy ulokowani w tym roku nie był szczytem naszych marzeń. Mimo że zadbany, był  za duży, pełen innych urlopowiczów, a obsługa okazała się średnio sympatyczna. Kuchnia nie rozpieszczała tak jak Ewelina w Osławicy, posiłki miałycharakter kolonijny (cienka herbata, mielony na obiad). Ale poza żarcikami na ten temat nie grymasiliśmy, czasem tylko próbowaliśmy coś wynegocjować. Natomiast wielkim plusem były wygodne pokoje 2-osobowe z łazienkami, a na ogromnym terenie ośrodka zawsze dało się znaleźć intymny zakątek, z dala od innych, aby wieczorem posiedzieć. Czasem dokuczyła agresywna muzyka, ale bębniła do przyzwoitej godziny, więc dało się żyć.  Każdy uciekł od jakiejś trudnej codzienności i cieszyliśmy się tą ucieczką, nie podniecając się drobnymi uciążliwościami.

Na rajd zapisało się 15 osób, ale ostatecznie dojechało 13. Konie przybyły te same które znaliśmy. Nowością był wóz z nieznanymi chłopakami powożącymi, a samochodem dostawczym jeździł znany już p. Andrzej.  

03w - Idziemy na pierwsze śniadanko,04w - Problemy zostały w domu,

Stawiliśmy się w Rudawce w piątek 17 czerwca,  całkiem nową osobą była Majka. Po podróży i przede wszystkim po trudach życia codziennego każdy był  zmęczony, ale świadomość że oto zaczynamy wyczekiwaną przygodę od razu uskrzydliła.

05w - Wieczorne ognisko,

Więc w sobotę po śniadaniu ruszyliśmy w trasę. Józek dostał instrukcję od szeryfa żeby na początek było delikatnie, więc wziął to dosłownie – galopu, a nawet kłusa, było „tyle co kot napłakał”, jak dla starych bab. Z drugiej strony nie było się gdzie rozpędzić, jechaliśmy lasem, raz pod górę, raz z góry, trasa była w sam raz na początkowy rozruch. Las był rozśpiewany, pachnący świeżą, czerwcową zielenią, galop nie był potrzebny żeby się nacieszyć. Dla uatrakcyjnienia zboczyliśmy trochę z trasy, by z widokowej łąki zobaczyć panoramę z Rymanowem w dole. Dobrze nastrojeni widokami dotarliśmy do miejsca biwaku, a był to punkt turystyczny koło urokliwego wodospadu w rejonie wsi Wisłoczek. Ponieważ było gorąco, szeryf z dwoma dziewczynami wskoczyli na golasa do akwenu pod wodospadem żeby się ochłodzić, a reszta towarzystwa z wysokiej skarpy obserwowała „białe delfinki” i miała kupę uciechy. Zrelaksowani i głodni  zasiedliśmy pod wiatą, a wkrótce przyjechał lunch w postaci cienkiej zupiny. Była to praktycznie woda z garścią makaronu i nielicznymi kawałkami marchewki i kalafiora, ale na upał taka ciecz z pływającymi w niej mikroelementami była z pewnością regeneracyjną. Jednak Jaga jęknęła, wyrażając opinie innych: „a cóż to za chłeptowina” – i chłeptownina stała się hitem tegorocznego rajdu. Nawiasem mówiąc dostawaliśmy ją prawie codziennie, więc czasem Józek zaserwował kiełbaski pieczone na ognisku, żeby było  urozmaicenie i żeby dojeść. Zupinkę warzyła kuchnia z naszego ośrodka, więc była z klucza kolonijna.

06s - Za chwile ruszymy w trasę.

07s  Na piknik przyjechała chłeptowina.

Trasa powrotna wyglądała tak samo jak poprzednia, a obie trwały po ok. 2  godziny. Po powrocie do Rudawki zastaliśmy tam wrzeszczącą dzieciarnię i dudniącą  muzykę. Na obiad z powodu nadmiaru gości czekaliśmy do 20.00. Ale przyjmowaliśmy wszystko z filozoficznym spokojem jako naturalny składnik otaczającej rzeczywistości.

Na obiadokolację wystroiliśmy się, gdyż było to oficjalne otwarcie imprezy. Henio polał geringeróki i wygłosił stosowne przemówienie. Przede wszystkim przywitał Majkę, która pojawiła się po raz pierwszy. Dostała talerz owsa, na podlizanie się koniom, oraz dwa kieliszki cynowe jako wyposażenie na wóz i wieczorne ogniska (takie kieliszki dostaliśmy parę lat temu). Następnie miało miejsce bardzo przyjemne dla kronikarki zdarzenie, a mianowicie w imieniu Wielkiej Kapituły Akajotowsko-Starokońskiej została mianowana Wielkim Kronikarzem Konnym, „W uznaniu ogromnych zasług w dziedzinie relacjonowania przeróżnych poczynań Starych Koni, tak na piśmie jak i w obrazach, wielce wszystkich tymi działaniami radując”. Heniu wręczył Formisi list gratulacyjny pięknie oprawiony, co wielce zainteresowaną zaskoczyło i nie mniej wzruszyło.  Dostała też drobne upominki za inne  dokonania, ale przez skromność temat nie będzie rozwinięty. Następnie role się odwróciły i kronikarka udekorowała rajdowiczów – każdy dostał flots ze swoim zdjęciem w środku, oczywiście na koniu i w kapeluszu. Flots były wręczane za różne dokonania i przymioty, ale tak naprawdę po prostu za uporczywe rajdowanie. No bo  jeśli nawet nie każdy był na każdym rajdzie, jeśli ten i ów rajdował „tylko” 10 razy czy nawet 9 – to jednak jest to osiągnięcie godne uhonorowania. Wszyscy się cieszyli i zrobiło się miło i sentymentalnie. Po części oficjalnej nastąpiła bardzo wesoła część artystyczna, podczas której popłynęły wspomnienia i różne śmieszne opowiastki, tak że śmiejąc się spędziliśmy piękny wieczór.

08s - Wieczorny, powitalny toast,

09s - Nominacja Formisi na Wielkiego Kronikarza Konnego.

09as - Rozdano flos - nikt nie został pominięty

W niedzielę celem wyprawy była Odrzechowa i sąsiadująca z nią  leśniczówka. Grupa wozowa zatrzymała się w Odrzechowej, pochodziliśmy po stajniach i zakamarkach, powdychaliśmy stare czasy. Na terenie obiektu wiele się zmieniło, widać dużo innowacji i odnowień. Wiszą tablice informujące o korzystaniu ze środków unijnych. Niestety nie było ani koni ani żadnej żywej duszy, więc ta pustka przytłaczała, tym bardziej że bardzo się chciało kogoś znajomego spotkać. Może innym razem…

10 N Za chwilę sforsujemy Wisłok,

11N - Odrzechowa - łza się w oku kręci.

W tym czasie konni jechali łąkami i Odrzechowa była widoczna jedynie z daleka. Jechaliśmy trochę kłusem, trochę galopem, bez szałów. Wjechaliśmy w las, gdzie ptaki się darły, a dzwonki i storczyki „na podłodze” urzekały. Biwak tym razem wypadł w rejonie znanej nam i rzewnie wspominanej leśniczówki „Hrendówka”, może ze 100 m wcześniej. Stoi tam od zawsze mały domek, nie wiadomo do czego służący, aktualnie ładnie odnowiony. Na tarasie tego domku jedliśmy kolejną chłeptowinę popijając piwem. Po biwaku II grupa konna podjechała pod leśniczówkę, żeby łyknąć kolejnych wzruszeń, a może, gdy szczęście dopisze, spotkać leśniczego Krzysia. Niestety tam też było pusto, zobaczyliśmy tylko że posesja jest bardzo ładna i starannie wypielęgnowana. Więc łyknęliśmy wzruszeń i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Droga powrotna miała być identyczna z poprzednią, ale na bezdrożach Beskidu Niskiego nic nie jest nigdy takie samo. Zrazu jechaliśmy podobnie, wyjechaliśmy z lasu na bezkresną łąkę, skąd trzeba było po jakimś czasie ponownie wjechać w las i zjechać nim na dół do Wisłoka. Wtedy Józek stracił trop. Łąka była obramowana tak zwartymi zaroślami, że praktycznie był to mur nie do sforsowania. Próbowaliśmy wiele razy gdzieś się wbić, ale nie szło. Wreszcie się wbiliśmy, dosłownie taranując busz końmi i własnymi głowami. A tu w lesie pokazała się kolejna niemiła niespodzianka – na naszej drodze pojawił się głęboki, stromy jar całkiem nie do przebycia. Próbując objechać jar dużym łukiem natrafiliśmy na drugi, bliźniaczy jar, również nie do przebycia. Posuwaliśmy się więc w dół pomiędzy jarami, ale jary w pewnym miejscu złączyły się w jeden i zostaliśmy w pułapce. Józek wracał skrajem to jednej, to drugiej przepaści, szukając ściany możliwej do zejścia, ale trwało to bez końca i wszędzie było ekstremalnie stromo. Mieliśmy niemałego pietra. W skrytości chcieliśmy powrotu na łąkę i poszukanie innego rozwiązania, ale Józek nie zamierzał wracać. W końcu jakieś miejsce uznał za ostateczne i poprowadził zjazd po stromiźnie. Nasze koniska jak wiadomo są dzielne nad podziw i dobrze trzymają się gleby, jakby miały klej pod kopytami, wiec żywi i cali znaleźliśmy się na dole, mogąc głęboko odetchnąć. Ale nie był to koniec ekstremum, długo jeszcze trwało zanim forsując nieprzebyty busz dojechaliśmy do Wisłoka. Byliśmy uratowani. Tego typu trasy mocno podnoszą adrenalinę, ale zysk jest taki, że mamy szansę zobaczyć  zakamarki Beskidu (lub Bieszczadów), które są nieosiągalne ludzką stopą i niemożliwe do zobaczenia w jakikolwiek inny sposób. Dają pojęcie jak dzikie są góry i cieszą, że w tym świecie betonu zostały jeszcze takie miejsca.

12N - W tej leśniczówce spaliśmy wiele razy.

Jazda trwała 2 godziny, a poprzednia 1,5. Wieczorem okupowaliśmy wiatę z grillem, która poprzedniego dnia była zajęta przez inne towarzystwo. Teraz się do niej dorwaliśmy, rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy kiełbasę. Śpiewaliśmy do wujowej gitary, a szło nam tak dobrze, że właściwie nadszedł czas pomyśleć o występach estradowych. Czasem wuja jęknął że nie czekamy z frazą, ale takie drobiazgi na pewno szybko poprawimy.

W poniedziałek przy śniadaniu snuliśmy wspominki z dzieciństwa, śmiejąc się, ale też dziwiąc, że dzieciństwo w ogóle przeżyliśmy. No bo czy w dzisiejszych czasach byłoby do pomyślenia puścić dzieciaka samego pociągiem z Wrocławia do Przemyśla? Każdy relacjonował jakieś niesamowitości ze swego dzieciństwa i nie mogliśmy się nadziwić, że jakoś przeskoczyliśmy ten trudny etap życia.

Tego dnia do miejsca biwaku było dość blisko, a w takich sytuacjach Józek dla przedłużenia trasy improwizuje i trochę kluczy, skutkiem czego zawsze pobłądzimy. Tak właśnie było, najpierw łatwo i przyjemnie, potem błądzenie. Najpierw  była piękna, widokowa łąka, z której zobaczyliśmy w dali miejsce po wsi Wisłoczek (dawnej wsi nie ma, ale we współczesnych czasach powstało tam kilka nowych domów). Po tej pięknej łące wreszcie  był szalony galop, gdy wiatr gwiżdże w uszach. Dzień był słoneczny i duszny, zbierało się na burzę, ale na szczęście nie przyszła.  Duchota sprawiła, że z przyjemnością znaleźliśmy się znowu w lesie. Józek jak zwykle ignorując szlaki i leśne drogi poprowadził na przełaj, skutkiem czego lawirując w gęstwinie znowu natrafiliśmy na dwa równoległe jary o bardzo stromych zboczach. Posuwając się w dół między nimi zaklinaliśmy niebiosa, żeby jary się nie zeszły, jak poprzedniego dnia. Niebiosa wysłuchały, jary się nie zeszły, ale była inna niespodzianka. Dojechaliśmy do urokliwego co prawda, ale trudnego dopływu Wisłoka, którym musieliśmy jechać, gdyż nie dało się z niego wyjechać (na brzegach mur roślinności). Rzeczułka usiana była sporego kalibru głazami i po tych głazach nasze kochane koniska posuwały się powolutku do przodu, nigdzie nie było możliwości wyjazdu. Ale było dziko i pięknie, takie miejsca są nieosiągalne do penetracji „z buta”. Dopływem dojechaliśmy do Wisłoka, przekroczyliśmy go wpław i po chwili byliśmy u celu naszej podróży. A celem tym było miejsce biwakowe w nieistniejącej wsi Wernejówka. Przez Wernejówkę jeździliśmy hucułami, byliśmy tu m.in. na I rajdzie, tutaj rwaliśmy miętę i  okładaliśmy nią kanapki. I oto teraz jesteśmy tu znowu, kto by pomyślał. Spędziliśmy w Wernejówce cudowne 2 godziny, posilając się chłeptowiną, dojadając pieczonym boczkiem, chichrając się i polegując na drewnianych ławkach, nie wierząc niemal, że gdzieś istnieje zwariowany i agresywny świat.

13p - Tu była kiedyś wieś Wernejówka (piknik w  Wernejówce).

Powrotna trasa była identyczna, tyle tylko, że szalony galop z konieczności był wolniejszy i krótszy, gdyż łąka do galopu miała w tą stronę  niewielki spadek w dół. Jak wiadomo galop z góry jest mało komfortowy. Aby wyrównać ilość galopu obydwu grupom Józek na dole wydłużył nieco trasę i poszaleliśmy na łące koło domu. Jednak włączenie dodatkowej łąki do trasy wiązało się ze sforsowanie dwóch trudnych, głębokich rowów, co zawsze podnosi adrenalinę, a co dla naszych wspaniałych wierzchowców jest na szczęście dziecinną igraszką. Czy głębokie rowy i strome jary, czy pędzące szosą samochody, czy przebijanie barkami ściany gęstego buszu – nic ich „nie rusza”. Niewiarygodne. Pomyśleć, że konia sportowego w renomowanym klubie jeździeckim wpędza w panikę byle gałązka spadająca bez zapowiedzi z drzewa. Obie jazdy miały po ok. 2 godziny.

14p - Chrzciny w wodzie Wisłoka.

Tego wieczoru mieliśmy kolejną atrakcję. Na obiad wystroiliśmy się galowo, a po posiłku szeryf zapodał, że idziemy „pod skałę”. Pomaszerowaliśmy więc do łupków menilitowych i tam się okazało, że w wodzie Wisłoka odbędzie się swoisty rytuał.  Będziemy ochrzczeni na rasowych rajdowców, z przykazaniem przetrwania kolejnych 15 rajdów, czyli dotrwania do rajdu 30-tego. Heniu dzierżył odpowiednie kropidło, a była bo butelka po wodzie mineralnej, udekorowana kwiatami czarnego bzu. Wodą z Wisłoka każdy został obficie polany, a rytuał odbywał się w rzece, więc należało wyskoczyć z butów. Po ablucjach obowiązywał łyk wiśniówki z cynowego kieliszka. Jaga stwierdziła, że wiśniówka jest gęściejsza od naszej chłeptowiny, co nakręciło świetne humory. Zupełnie nie chciało się wracać. Siedzieliśmy na drągach nad wodą, whisky krążyła, w głowach szumiało i było po prostu w dechę. Łupki zmieniały kolory w zależności od słońca, które raz się pojawiało, raz przygasało. Siedzieliśmy nad wodą długo i był to niezapomniany wieczór.

15p - Cudowny wieczór - piknik pod wiszącą skałą.

We wtorek do herbaty znowu dostaliśmy małe filiżanki zamiast konkretnych kubków, co było kolejnym kwiatkiem do listy nieporozumień z kuchnią. Wynegocjowanie kubków szło nie wiadomo dlaczego opornie, a kuchnia utwierdzała się w przekonaniu, że paniska znowu wydziwiają i znowu coś im nie tak.

Ale co tam, niech żyje przygoda. Po śniadaniu pojechaliśmy w trasę. Wozowi spotkali po drodze nowożeńców, którzy wybrali się na sesję fotograficzną do „naszego” wodospadu koło Wisłoczka. Byli młodzi i piękni, bardzo chcieli zdjęć przy naszych grubasach wozowych, ale panna młoda bała się koni. Pan młody całując to w uszko, to w szyjkę, przybliżył w końcu ukochaną do wozu i zdjęcia porobili. Było to piękne.

16W - Drewniane rzeźby w rymanowskim Zdroju.

Tego dnia rozpoczęliśmy 3-dniową wyprawę poza Rudawkę, a celem wtorkowym był Rymanów Zdrój. Konni jechali przez pierwszą godzinę tą samą trasą co pierwszego dnia, by w pewnym miejscu odbić w prawo w stronę Rymanowa. Chwilami las był mało zwarty, mocno prześwietlony, z niskich zarośli pełnych niezapominajek wystrzelały w niebo ogromne sosny. Odurzał zapach dzikiego bzu, las był po prostu bajkowy. Wyjechaliśmy na łąki ozdobione łanami  margaretek, by jadąc stromo w dół dojechać do strumienia (pojenie) i następnie do nieistniejącej wsi Wołtuszowa. W cieniu ogromnych lip jest miejsce po starej cerkwi, po której został tylko wysoki krzyż, kamienna chrzcielnica i 2-3 kamienie ze ściany świątyni. Obok cerkwiska rodzimy artysta wystrugał z drzewa gromadkę wiejskiej gawiedzi, która tu kiedyś żyła i pomykała od chałupy w pole lub do pasieki. Jest to teraz popularne miejsce spacerów dla kuracjuszy z leżącego poniżej rymanowskiego Zdroju. Pokręciliśmy się chwilę między drewnianym tłumem i ruszyliśmy dalej, tym razem pod górkę do lasu. Otwarła się przed naszymi oczami przepiękna, daleka panorama, a pod nogami wabiła ukwiecona łąka. Cieszyliśmy oczy dopóki Józek nie dał hasła do galopu. A galop był „ile pary w płucach”, szybki i długi. Potem galopowaliśmy jeszcze raz, tak że amatorzy galopu zostali znowu usatysfakcjonowani. Z przyjemnością wjechaliśmy ponownie do lasu, gdyż upal zaczął bardzo dokuczać. W lesie było wszystko – buki, jodły, sosny, modrzewie, wiązy, a nawet stare, wielkie czereśnie. Ptaki koncertowały i było niezwykle pięknie. Dojechaliśmy do miejsca biwaku, gdzie wozowi już czekali. Tego dnia w kalafiorowej chłeptowinie wypatrzyliśmy dodatkowo kawałki ogórków, co bardzo nas ubawiło. Na dokładkę był znowu boczuś pieczony na ognisku, hit tegorocznego rajdu. Maja, wielce uczona zoolożka, która przy każdej nadarzającej się okazji penetruje teren w poszukiwaniu osobliwości, znalazła w przydrożnej kałuży ni mniej ni więcej prawdziwe kumaki górskie. Kumak górski jest płazem bardzo chronionym, występuję rzadko, a jak występuję, to znaczy że środowisko jest czyste. Maja wyjęła nam na chwilę takie stworzonko z wody i zobaczyliśmy jakie ma piękne, pomarańczowe wzorki na brzuszku. Pomyśleć ile uroku ma taka mała, chroniona żabka. Kumak został kolejnym hitem tegorocznego rajdu, tym bardziej że raczej nikt nigdy czegoś takiego nie widział.

17W - Kumakowo-mistyczny piknik.

19W - Kumak to piękna żabka.

18W - Zeznania do protokołu.

Niestety pod koniec biwaku pojawił się nie wiadomo skąd leśniczy i usilnie próbował wlepić nam mandat za palenie ogniska w lesie i wjazd do lasu samochodu (tego z chłeptowiną). Wuja, też rasowy leśniczy, wdał się w długotrwałą dyskusję i chyba mandat się rozmył, trzeba  za jakiś czas spytać o to Józka.

Na biwaku miało miejsce bardzo ważne zdarzenie. Otóż podczas chrztu pod łupkami poprzedniego wieczoru Mania zaproponowała, aby każdy spontanicznie powiedział czym jest dla niego rajd. Bez przygotowania, bez wielkiego zastanawiania, każdy na zasadzie „co mu w duszy gra” zeznawał czym jest rajd w jego życiu. Padały przepiękne sformułowania, ale nikt tego ani nie zapisał, ani nie nagrał. Teraz Formista zaproponowała powtórzenie tych wywodów, aby wszystko  zapisać. A więc rajd jest dla nas:
– oderwaniem od rzeczywistości,
– powrotem do przeszłości, poczuciem wspólnoty i akceptacji,
– nadzieją na przyszły rok,
– czasem spokoju i pięknego kontaktu z przyjaciółmi,
– odnajdywaniem sensu życia w rajskich klimatach,
– realizacją wspomnień,  
– odnajdywaniem swojej skóry, swojej autentyczności, „wchodzę w swoje   buty”, 
– to piękne widoki i piękne odloty,
– to doznania mistyczne,
– to życie.

Ciarki szły po plecach, ale wypada tylko pielęgnować zdrowie i po powrocie z rajdu zaraz szykować się do następnego, a potem do kolejnych.  Skoro są takie ważne.

            Po tych kumakowo-mistycznych doznaniach ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem był Rymanów-miasto i mieliśmy jeszcze kawałek drogi. Konni najpierw wrócili  do nieistniejącej Wołtuszowej, żeby zobaczyć rzeźby, a potem zjechali jeszcze do samego Zdroju, żeby zobaczyć kolejne drewniane rzeźby tegoż autora. Następnie wróciliśmy na łąki poza miasto, by opłotkami, okrążając Zdrój i szosę asfaltową, przez widokowe łąki dojechać do miejsca noclegu. A noclegownią był pensjonat „Dom pod Lipą”. Ten wieczór zapisał się dwoma wydarzeniami: po pierwsze wreszcie dostaliśmy porządną zupę i porządne drugie, w stylu kuchni Eweliny, a po drugie był ważny mecz, który większość oglądała w stołówce. Atrakcją było też wyjście do sklepu, jako że w Rudawce nic takiego nie ma, a każdemu  czegoś tam brakowało.  20W - Jest cudnie.

21W - Dotarliśmy do rymanowskiej noclegowni.

            Tego dnia również jeździliśmy po 2 godziny każda grupa.

            W środę śniadanie było obfite i wykwintne. Chętnie byśmy tu posiedzieli dzień lub dwa, tym bardziej, że kolejnym etapem były Polany Surowiczne, budzące stale skrywany lęk. Program był wszakże nieubłagany, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Od rana panował wściekły upał, a trasa była najdłuższa ze wszystkich – każda grupa jechała konno po 2,5 godziny. Jazdę zaczęliśmy od sforsowania rzeki Tabor w Rymanowie Zdroju. Niestety nasz Taborek nie był na pierwszej zmianie i nie zapoznał się z rzeką swego nazwiska. Wyjechaliśmy łąkami na punkt widokowy „Przymiarki”, skąd przy dobrej pogodzie widać Tatry. Pogodę mieliśmy aż za dobrą – w upalnej mgiełce widoczność jest nienajlepsza. Ale co nam Tatry, radował nas Beskid Niski który penetrowaliśmy, a ten był dobrze widoczny w przepięknej panoramie. Na horyzoncie na wzgórzu nad wsią Szklary majaczyła metalowa wieża, przy której planowany był biwak. Wydawało się to tak odległe, że w panującym upale aż niemożliwe do osiągnięcia.  Pogalopowaliśmy trochę po łące i potem mozolnym stępem zjechaliśmy do wsi Bałucianka. Minęliśmy przepiękną cerkiewkę, dopiero co odremontowaną i  chwilę jechaliśmy przez wieś asfaltem. Potem znowu łąkami, bitymi drogami polnymi, zagajnikami. Józek chciał wyjechać na wierzchowinę, na której stała wieża, ale z dołu, gdy wieża ginęła z oczu,  niekoniecznie było jasne jak jechać. Pytał spotkanych drwali, trochę jechał „na niuch”,  trochę błądziliśmy. Gdy w jakimś momencie wieża się pokazała, znowu była daleko i wydawało się, że nigdy do niej nie dotrzemy. Galopowaliśmy nie za dużo, konie były wyraźnie zmęczone. Sami byliśmy pół żywi, ale jakoś do wieży dotarliśmy. Grupa wozowa grzecznie tam czekała, ale od upału na tej gorącej patelni też byli zmęczeni. Podjechaliśmy więc razem do szosy i na jej skraju znaleźliśmy jakieś marne chabazie  dla koni, gdzie mogły zażyć trochę cienia. Z cieniem dla nas było gorzej, więc przeszliśmy na drugą stronę szosy, gdzie rosła jedna rozłożysta wierzba i obok mały odrostek. Tam padliśmy. Pan Andrzej przyniósł dwa koce z samochodu i jak sardynki w puszce leżeliśmy na tych kocach pod ratującą życie wierzbą, jedynym źródłem cienia w okolicy. Mimo zmęczenia bardzo nas ubawił ten piknik, bo widok był komiczny. Ktoś stwierdził, że rzadko się zdarza takie zagęszczenie IQ na metr kwadratowy, bo rzeczywiście – profesorów, doktorów i innych VIP-ów leżało pod tą wierzbą nieproporcjonalnie dużo. Leżąc tak w ścisku, brudni, upoceni, zmordowani, myśleliśmy sobie: „chwilo trwaj”.  Na dodatek przyjechał pyszny, gęsty krupnik z Rymanowa, przyjechały też wozem zakupione po drodze truskawki, więc czegóż trzeba więcej. Leżąc w kurzu na skraju polnej drogi liczyliśmy chmurki na niebie i było pięknie. Ale oczywiście nie mogło to trwać bez końca, czas poganiał. Ci którzy jeździli na jedną jazdę z przyjemnością wskoczyli na wóz, ci którzy jeździli na dwie jazdy  z mniejszym entuzjazmem ruszyli do koni i pojechaliśmy dalej.

22S - Przeprawa przez rzeką Tabor w Rymanowie Zdroju.

23S - Piknik pod wierzbą.

24S - Bezkresny Beskid Niski.

Druga jazda należała do piękniejszych na tym rajdzie. Jechaliśmy przez  pofalowane łąki między bezkresem pasm górskich, trudnych na szybko do nazwania. Niewątpliwie byliśmy w sercu Beskidu Niskiego, gdzie cywilizacji nie widać po najdalszy horyzont.  Ale byliśmy niemożliwie umęczeni upałem, szczególnie osoby jadący drugi raz. Z racji uroczystości które szykowaliśmy na Polanach zależało nam na czasie, a Józek znowu się gubił. Kilka razy dzwonił do kolegi na Polany by spytać jak ma jechać. Na koniec dojechaliśmy do ogrodzenia poza którym pasły się odrzechowskie ogierki i aby ominąć ten newralgiczny teren, Józek zaimprowizował objazd. A jak zaimprowizował, to znowu był hard-core. Wbiliśmy się w nieprzebyty busz, gdzie trudno było znaleźć jakąkolwiek drogę. Obniżaliśmy się po stromym terenie w niewyobrażalnym błocie i głębokich koleinach, konie chwilami zjeżdżały na zadach. Splątane gałęzie tłukły po głowach. Na szczęście wszystko ma kiedyś koniec, więc wreszcie wyjechaliśmy na drogę leśną i z wielką ulgą znaleźliśmy się na stabilnym, równym gruncie. Prawdopodobnie ten i ów miał dosyć. Ale w powietrzu czuło się bliskość Polan Surowiczych, dodało to sił. Faktycznie, po chwili zobaczyliśmy nasz wóz, który na nas czekał, bo na Polany mieliśmy wjechać razem.  

Bo tam…. niewiarygodne. Pod wiatą, na stole skleconym ze starych desek, na  lśniącym białym obrusie studził się w wiaderku szampan. Obok szampana stał wielki tort z dekoracyjną 15-tką na wierzchu, a obrazu całości dopełniał arbuz pokrojony na kawałki i micha czereśni. Gdy tylko oporządziliśmy konie i zabezpieczyliśmy sprzęt, skupiliśmy się przy stole, a grupa wozowa odśpiewała okolicznościowy hymn, który ułożyli  po drodze. Polecenie ułożenia hymnu jubileuszowego dostali od Reni telefonicznie, ale o szampanie nikt nie miał pojęcia. Więc zaskoczenie było pełne i uciecha wielka. Heniu wygłosił toast i rozlał szampana, a każdy kieliszek udekorowany był czeresienką. Po spełnieniu toastu Heniu z Józkiem pokroili tort wielkim rzeźnickim nożem i z przyjemnością przystąpiliśmy do konsumpcji. Całe to przedsięwzięcie wymyśliła Renia, ona też przyjechała samochodem dostawczym na Polany i wszystko przygotowała. Po drodze kupiła owoce i lód do szampana, a dwa dni wcześniej razem z Formisią zamówiły tort, w co zaangażowany był też Józek. W przyjęciu uczestniczył znany nam rezydent Polan Surowicznych Zbyszek, który tu mieszka w miesiącach letnich od paru lat. Oczywiście dobrze nas pamiętał i miło było spotkać się z nim po latach.

27S - Tort jubileuszowy na Polanach Surowicznych.

26S - Szampan w leśnej głuszy.

25S - Grupa wozowa śpiewa hymn okolicznościowy.

Późnym popołudniem przyjechał z Rudawki obiad, a wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i śpiewaliśmy przy gitarze. Nad ogniskiem bulgotała herbata z miętą sponsorowana przez Zbyszka. Był to cudowny wieczór i szkoda było iść spać. Na niebie czarował księżyc w pełni, a wielki wóz był na wyciągnięcie dłoni. Śmialiśmy się i wspominaliśmy dawne czasy. Niestety zmęczenie zrobiło swoje i wygnało nas na „pokoje” o dość wczesnej porze. A pokojami na Polanach są teraz 3 barakowozy postawione  przez dyrekcję w miejsce dwukrotnie spalonych Hiltonów, a każdy barakowóz jest wieloosobowy i śpi się na piętrowych pryczach.  Warunki są więc nadal dość prymitywne, ale baraki wewnątrz wyglądają  całkiem nieźle,  na pewno lepiej niż było w pierwszym Hiltonie i w Hiltonie studenckim po sąsiedzku.  Gdyby nie problem chrapania, nie byłoby żadnego problemu ze spaniem na kupie. Natomiast myć się należy wkrótce po zejściu z konia, gdy organizm jest jeszcze rozgrzany i gdy jest jasno. Gdy nastają ciemności i gdy organizm się schłodzi, mycie staje się niewykonalnym zabiegiem. Ale w myśl porzekadła „częste mycie skraca życie„  nie należy z tą czynnością przesadzać.

28S - Cudny czas na Polanach.

29S - Wieczór pod gwiazdami.

Wbrew wszelkim wcześniejszym lękom wszystkim spało się dobrze, a jeśli komuś za krótko, nadrobił to kolejnej nocy. Rano każdy skoczył do rzeki opłukać to i owo, po czym poubieraliśmy się w bieliznę ze „śniadania na trawie” i spędziliśmy piękne przedpołudnie ciesząc się miejscem i wspomnieniami. Z Rudawki przyjechało śniadanie, w wolnym rytmie konsumowaliśmy, beztrosko gawędząc. Niestety nie ganiały  za płotem młode ogierki, nie było stada krów ani buhaja Felka, nie było nawet Zbyszkowego psa, gdyż zjadły go wilki.  Ale i tak mieliśmy kupę radochy i kto wie… może jeszcze tu wrócimy?

30c - My na Polanach Surowicznych w zabytkowej bieliźnie.

W południe dosiedliśmy koni, obsiedliśmy  i wóz i odjechaliśmy do Rudawki. Przygoda na Polanach Surowicznych bardzo się wszystkim podobała i wcześniejsze strachy były bezzasadne.

Trasa z Polan do Rudawki jest krótka, więc Józek chcąc ją wydłużyć, poprowadził kawalkadę na górne łąki, znowu improwizując przez plątaninę krzaków i okropne chaszcze. Ale na górze dech zaparło. Była to bez wątpienia najpiękniejsza trasa tego rajdu – ukwiecone łąki i góry bez końca. Oczywiście pogalopowaliśmy po tych łąkach, ale prawdę mówiąc szkoda było galopować, lepiej było patrzeć. Znowu można było skwitować sytuację: „chwilo trwaj”. Po jakimś czasie zjechaliśmy na dół i znaleźliśmy się na słynnej „drodze przez mękę”, która była hard-corem na rajdach huculskich. Tym razem nie wyglądała groźnie, gdyż sucha wiosna nie naprodukowała błota i kolein po pachy, dało się przejechać. Przekroczyliśmy Wisłok i wkrótce dotarliśmy  do znanej już Wernejówki. Jazda trwała 1,5 godziny. Na biwaku mimo upału zapłonęło ognisko i piekliśmy w nim kiełbaski. Druga grupa miała tylko godzinną jazdę i jeden lichy galop, ale atrakcją była jazda nurtem Wisłoka po wielkich głazach, dłuższy czas wzdłuż ściany łupków menilitowych. Wisłok jest płytki i bardzo piękny, kontakt z tą rzeka jest dużą przyjemnością.  Przekraczaliśmy ją na tym rajdzie wiele razy.

31c - Cudo - świat.

32c - Jedziemy nurtem Wisłoka.

W Rudawce tego dnia kuchnia nas zaskoczyła, serwując bardzo dobry barszczyk z jajkiem i całkiem smaczne drugie danie.  Było to miłe, milsze też były panie z kuchni i obopólne stosunki uległy ociepleniu. Wieczorem panował luz, każdy robił co chciał. Jedni spacerowali, inni siedzieli pod wiatą, jeszcze inni poszli do wyrka z dobrą książką.  Po prostu kiedyś należało odpocząć i popadło na wieczór czwartkowy.   

W piątek od rana żar lał się z nieba, albo raczej jak z otwartego piekarnika. Józek nas opuścił (miał ważne sprawy), a w zastępstwie pojawił się Artur.  Artur z Eweliną są teraz w znanym nam schronisku w Smolniku i robią mniej więcej to samo co w Osławicy – to jest przyjmują i dopieszczają turystów. Artur zabrał swoje konie i prowadzi jazdy i rajdy jak dawniej. Jednak co tu dużo mówić, standard schroniska jest tak istotnie niższy niż „Wojtasiówka” w Osławicy, że na dłuższą metę  życie w Smolniku jest niemożliwe. Odeszli z Osławicy, ponieważ stosunki z właścicielem były delikatnie ujmując nie satysfakcjonujące. Są młodzi i przedsiębiorczy, więc na pewno znajdą swoją drogę życiową. Póki co miło było się spotkać i spędziliśmy z Arturem fajny dzień. Pojechaliśmy do Puław, najpierw przez Wisłok i wieś Pastwiska, potem regularnym zielonym szlakiem. Puławy Górne są ciekawą wioską, ponieważ mieszkają tam zielonoświątkowcy, ciekawa grupa wyznaniowa. Nie piją alkoholu, są bardzo pracowici,  bardzo ze sobą związani i nie potrzebują cywilizacji . Wieś składa się z kilku zadbanych i ukwieconych posesji, jest też dom modlitwy i elegancka restauracja „Amadeus”, ale oprócz tego nic więcej – ani sklepu, ani  jakiegokolwiek urzędu, tylko przyroda. Miejsce jest więc specyficzne i niezwykłe. Siedzieliśmy na tarasie w restauracji wcinając lody, ciastka, pijąc piwo i inne napoje. Dziewczyna w bufecie była niezwykle sympatyczna. Ponieważ zimą działa tu ośrodek narciarski, specjalnie dla nas uruchomiono wyciąg i krzesełkami wjechaliśmy na szczyt góry Kiczera.

33P - W piątek jedziemy z Arturem.

34P - Jedziemy do Puław, po drodze bizony.

35P - Odpoczynek w sympatycznej knajpce w Puławach.

Była stamtąd panorama na całe pasmo Beskidu Niskiego, a na tablicy informacyjnej każdy szczyt był nazwany. Bezkres gór dobrze nastrajał. Zobaczyliśmy nawet Polańską leżącą nad Polanami Surowicznymi.  Zadowoleni z tej dodatkowej atrakcji wróciliśmy do Rudawki. W drodze powrotnej Artur zmienił nieco trasę w stosunku do poprzedniej,  zaproponował zjazd do Wisłoka szlakiem konnym, który się pojawił. Okazał się on tak stromy i błotnisty, że w głowie się nie mieści, iż został  uznany za konny. Trudno sobie wyobrazić, że można mordować konie drapiąc się tędy pod górę. Ale jednocześnie jest on bardzo piękny, mija się malownicze jary ze wstążkami strumieni na dnie, czasem małe kaskady. Trudno byłoby dojść tam pieszo i nigdy byśmy czegoś takiego nie zobaczyli. Miejmy nadzieję, że koniarze jeżdżą tędy tylko w dół.

 

36P - Na szczycie Kiczery.

Pierwsza jazda trwała 2 godziny, druga 1,5.

Po jeździe Artur nas opuścił, a wrócił Józek. Wieczór spędziliśmy przy tężniach, które znajdują się w obiekcie, a których wcześniej nie odkryliśmy. Głośno śpiewając jednocześnie się inhalowaliśmy. Śpiewanie szło nam tak rewelacyjne, że występy estradowe są logiczną koleją rzeczy. Niestety był to przedostatni wieczór i trudno było  łyknąć ten smutny fakt.

W sobotę pojechaliśmy znowu na krótką trasę, gdyż upał nie odpuszczał. Chcąc uatrakcyjnić krótką jazdę i niemożność ostrych galopów z powodu zmęczenia koni, Józek wymyślił kolejny jar ze strumieniem na dnie, co było piękną rekompensatą. Posuwaliśmy się po głazach i kamieniach, miejsce było cudne, choć dla koni mało przyjazne. Robiliśmy dużo zdjęć, a konie piły co rusz. Każda jazda trwała po ok. 1,5 godziny. Biwak mieliśmy w barku we wsi Pastwiska. Renia zaserwowała ananasy z puszki, które świetnie orzeźwiały. Majka zasponsorowała skrzynkę piwa, gdyż rano siadła na chwilę na konia, pierwszy raz po 40 latach i szczęście ją rozpierało. Spędziliśmy w barku fajny czas, ale zaczęła pohukiwać burza, więc zebraliśmy się w drogę powrotną. Burza na szczęście minęła bokiem, trochę tylko pokropiło i niestety nie za bardzo się ochłodziło. Była to ostatnia jazda na rajdzie i tym samym rajd dobiegł końca. Na otarcie łez kuchnia zaserwowała naprawdę dobry obiad, a kibice piłki nożnej mieli przyjemność w postaci meczu w telewizji. Przyjemności były też na obiadokolacji, 4 osoby zostały nagrodzone. Najpierw Renia – za wszystkie pomysły którymi nas przez lata bawiła, typu: kanapki z miętą, „śniadanie na trawie”, fartuszek na biwaku, szampan w głuszy leśnej. Z podziękowaniem dostała konika o wdzięcznym imieniu Polanek, jako że Renia zawsze szczególnym sentymentem darzyła Polany Surowiczne. Następnie Józek –  dostał oprawione na ścianę piękne zdjęcie z naszą konną grupą, bo postanowiliśmy zacząć dekorować jego przyszły pensjonat i na wejściu zaznaczyć tam swoją obecność. Dalej pan Andrzej – dostał flots za wygłaskanie konia (ale to odrębna opowieść).  I wreszcie właściciel wozu dostał flots na dobry początek i jako dekorację jego bezcennego wehikułu.

37ss -Ostatni skok prze Wisłok.

38ss - Nasz wóz taborowy.

39ss - Urokliwy jar.

Ale na tym przyjemności się nie skończyły, ten dzień został wyznaczony przez szeryfa na obrzędy wiankowe, bo jakoś do tej  pory nie było okazji. Na terenie Ośrodka nie było żadnych kwiatów, rosły tylko lipy i właśnie kwitły. Jednak jak to bywało wiele razy, niby kwiatów pod ręką nie było, a każdy stworzył dzieło sztuki. W trakcie plecenia wianków pojawił się nagle dyrektor Odrzechowej Władziu Brejta, zaprzyjaźniony z nami od czasów huculskich, a teraz przejeżdżający tędy przypadkiem. Zgarnęliśmy go ze sobą pod skałę, bo tam udaliśmy się wodować wianki. Władek tak się ucieszył ze spotkania, że obdarował nas płytkami cd  z pięknym filmem pt: „Hucuły – konie Karpat Wschodnich”. Spędziliśmy fantastyczny wieczór, niestety ostatni. Nad wodą spotkaliśmy kolejnych nowożeńców, którym nawet pożyczyliśmy jeden wianek do zdjęcia, gdyż bardzo się dopraszali.  Zwodowane wianki nie chciały odpłynąć, gdyż Wisłok pod skałą jest płytki i pełno w nim głazów i kamieni – ale gdzie im będzie lepiej niż pod łupkami menilitowymi, po co im Bałtyk.

40ss - Renia i Polanek.41ss - Pożegnanie.

42ss - Wianki pod skałą.

A my szczęście i tak mamy, patrz wyżej (kronika). A więc do zobaczenia za rok.

 

*****

Reportaż zdjęciowy jak zwykle jest do oglądania w galerii zdjęć. 

 

Oprócz tego na stronie internetowej ZDIZ w Odrzechowej Marek Kościelny zamieścił zdjęcia z pobyty XV Rajdu na Polanach Surowicznych. Można je oberzeć klikając TU.

 


 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Henio, Andrzej L. i in.    
Przygotował: Olo 2016