Archiwum kategorii: 2018

Wigilia 2018

 

 

W piątek 14 grudnia Stare Konie spotkały się na tradycyjnej wigilijnej kolacji, a miejscem spotkania była sympatyczna „Gospoda Ołtaszyńska” we Wrocławiu w dzielnicy Ołtaszyn. Miejsce wynalazła Jaga i ona ustaliła z szefową obiektu menu oraz szczegóły spotkania. Gospoda jest małym, rodzinnym biznesem, nastawionym na imprezy okolicznościowe dla niewielkich grup, góra 30 osób. W naszym przypadku w wyznaczonym terminie zgłosiło się ok. 25 osób, więc wszystko pasowało. Niestety im bliżej było spotkania, tym telefon Jagi częściej dzwonił i kolejne zgłoszenia napływały lawinowo. Wydawało się, że do ostatniej chwili nie opanujemy sytuacji, lista obejmowała w końcu 37 osób. Ale wszystko się poukładało, gospodyni „ponaciągała” jakoś stół i lodówkę, jedzenie było wyśmienite i w wielkiej obfitości, a każdy znalazł krzesło i talerz.

   
1.  W „Ołtaszyńskiej Gospodzie” 2.  Schodzą się goście

 

Przy okazji stwierdziliśmy, że duże, ekskluzywne pałace i restauracje nie dają tego klimatycznego ciepła co ciasnota, więc poza stresem organizatora efekt ostateczny  imprez w małych knajpkach jest zadziwiająco korzystny. Nasza gospoda przypadła wszystkim do gustu. Wielka choinka migała światełkami, płonął kominek, stół był pięknie nakryty. Czuliśmy się jak w domu.

   
3. Jaga wita gości 4. Jak miło się spotkać
   
5. Niektórzy przyjechali z daleka 6. Niektórych dawno nie było

 

Poza Wrocławiakami przyjechali goście z Poznania, Warszawy, Jeleniej Góry, Jaworzna i Monachium. Absolutne „wejście smoka” miał Heniu, który w kowbojskim rynsztunku wjechał do salonu na koniu z tektury, trzymając w rękach wodze i jeździecki bacik. Skoro w wigilijny wieczór zwierzęta mówią ludzkim głosem, to dlaczego tekturowy konik nie miałby się nadać do jeździeckich harców. Marysia zachęciła towarzystwo do odpalenia aparatów fotograficznych i kamer, zezwalając tym samym na robienie zdjęć, a wspólnie z Heniem zaintonowali kolędę „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”. Zrobił się od razu domowy nastrój, więc wszyscy przyłączyli się do kolędowania. Heniu przedstawił swojego konia o imieniu Akajoton, zachwalając jego przymioty. Zrobiło się wesoło i rześko odśpiewaliśmy kolejną kolędę. Jaga wniosła na udekorowanej sianem tacy opłatki i popłynęły ogólne życzenia, jako że na indywidualne nie było miejsca i kontekstu.

 

   
7.  Heniu wjeżdża na Akajotonie 8. Tekturowy konik w wigilię jak żywy…
   
9.  Jaga rozdaje opłatki 10.  Na dobry początek kolędujemy

 

Zasiedliśmy do stołu i z przyjemnością skonsumowaliśmy na przystawkę  łososia pięknie podanego, po czym zaczęły z kuchni napływać dania tradycyjne. Był więc barszcz z uszkami, cztery potrawy z ryb, w tym wspaniały smażony karp, była kapusta z grochem i pieczone ziemniaczki, były pierogi z kapustą i ruskie, sałatka jarzynowa, kluski z makiem i kompot z suszonych owoców. Na deser kuchnia zaproponowała bardzo dobry piernik i makowiec, kawę, herbatę i soki. Wszystko smakowało wybornie, niestety nie dało się zjeść na zapas. Z głośników sączyły się kolędy i było bardzo odświętnie i przyjemnie.

 

   
11.  Na przystawkę łosoś 12.  Ach, jaki smaczny był ten łosoś
   
13.  Wszystko było bardzo smaczne 14. Wieczór wigilijny był bardzo przyjemny

 

Stworzyły się liczne podgrupy konwersacyjne, ale poprzez  zmianę rozmówców każdy mógł się każdym nacieszyć. Jedni widują się często, inni mniej często, lecz każda okazja by pobyć razem jest niezwykle cenna, tym bardziej w tak klimatycznych okolicznościach przyrody.

 

   
15. Wigilia trwa 16. Słuchamy Ola

 

Nie wiadomo kiedy minęła dwudziesta druga. Gdy pierwsi goście zaczęli się zbierać do odlotu, Heniu zarządził „zdrowie konia”. Choć nie jest to naszą tradycją wigilijną, jednak posłusznie lewe nogi wylądowały na białym obrusie i mocny śpiew popłynął od czoła. Po hymnie Heniu objechał na swoim rumaku towarzystwo aby się ze wszystkimi pożegnać i z racji niedyspozycji jako pierwsi pogalopowali z Marysią do domu. A za nimi zebrali się pozostali uczestnicy wigilijnej biesiady, gdyż nagle zrobiła się dwudziesta trzecia.

 

   
17. Zdrowie konia… 18. Nowy wigilijny obyczaj

 

Minęła kolejna wigilia Starych Koni, za chwilę nadejdą i miną kolejne święta, potem minie kolejny rok… i tak to życie będzie się toczyć. W smutku i radości, ale zawsze do przodu.

Póki co – przyjemnych Świąt i lepszego Nowego Roku!

 

   
19. Spokojnych Świąt 20. Może tu kiedyś wrócimy
 
 
Tekst: Ewa Formicka
Zdjecia: Ewa Formicka i Zbyszek Bogenryter
Na stronę wstawiła: Ewa Formicka

Lwów 2018

 

Przedłużeniem rajdu w roku 2018 była wyprawa do Lwowa, gdzie organizator zapewnił nam ciekawy program. Zakwaterowano nas w bardzo dobrym hotelu „Lwów”, leżącym w samym centrum miasta, tak że znaczną część programu realizowaliśmy „z buta”.  
W niedzielę po wczesnym śniadaniu w Zatwarnicy  zapakowaliśmy się do podstawionego autokaru i ruszyliśmy na Ukrainę. Podróż z Zatwarnicy na granicę w Krościenku trwa godzinę, a od granicy do Lwowa ok. dwie godziny. Całkowita długość podróżowania zależy jednak od czasu spędzonego na granicy, który może wynosić nawet 2 – 3 godziny. Ale mieliśmy szczęście i przekroczenie granicy trwało zaledwie ok. 15 minut, nie do wiary… Tym sposobem zyskaliśmy dodatkowy czas, o który mogliśmy potem przedłużyć  pobyt na lwowskim rynku. Bo trzeba na wstępie powiedzieć, że Lwów jest miastem niezwykle pięknym i klimatycznym (dla osób przyjeżdżającym po raz pierwszy to miłe odkrycie) i włóczenie się po rynku i nastrojowych, sąsiednich uliczkach jest wielką przyjemnością.

 

 

1. Rynek we Lwowie 
                
2. Na rynku jest pięknie 2a. Uliczne dekoracje

 

Lwów bardzo mało ucierpiał w czasie wojny, wspaniałe kamienice i zabytki przetrwały niemal nienaruszone, wystarczyło je tylko odnowić i odrestaurować – co też się w ostatnich latach stało. Jest to miasto mocno nastawione na turystykę i bardzo dużo Polaków chodzi po rynku. Język polski jest powszechnie znany i używany, a Lwowianie, mimo trudnej, wspólnej historii są otwarci i przyjaźnie nastawieni do polskich turystów. Praktycznie dość szybko można się tam poczuć jak u siebie.  
Miasto na ruinach wcześniejszej osady założył w roku 1250 książę Daniel, nazywając je Lwowem na cześć swojego syna Lwa. Jednak po stu latach dynastia Rurykowiczów wygasła i po długim okresie wojen Lwów wraz z okolicznymi terenami przypadł Polsce. Kazimierz Wielki nie żałował pieniędzy na rozwój Lwowa, chcąc z niego uczynić jedno z najważniejszych miast Królestwa Polskiego. I tak poprzez wieki miasto rosło w siłę i dostatek, zapracowując na miano najbardziej polskiego z miast Rzeczypospolitej. Po II wojnie światowej miejscowi komuniści skrzętnie likwidowali wszelkie polskie ślady, jednak z przyjemnością można stwierdzić, ze jest ich jeszcze  dużo, a aktualny stan zabytków mile i pozytywnie zaskakuje. 
Ale zanim przyszło nam oglądać zabytki, po zameldowaniu się w hotelu poszliśmy pieszo do opery, gdzie na godzinę 15.00 mieliśmy bilety na koncert.  W  czasie naszego pobytu we Lwowie nie było w programie żadnego spektaklu operowego, natomiast dla licznych grup polskich organizowane są koncerty muzyki klasycznej. Nam się trafiły dwa koncerty Haydna w sali lustrzanej, co było pięknym zamiennikiem. Przed koncertem zwiedziliśmy operę, a przede wszystkim główną salę widowiskową ze słynnym ogromnym żyrandolem, do którego po opuszczeniu może wejść kilka osób. Niestety nie udało się zobaczyć kurtyny Henryka Siemiradzkiego z namalowanym „Parnasem”, gdyż kurtyna jest na ogół zwinięta i opuszczana tylko na wybrane spektakle. Może kiedyś ją zobaczymy.

 
3. Teatr Opery i Baletu

 

Pełna nazwa opery brzmi obecnie Państwowy Akademicki Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej, wielkiej divy operowej o światowej sławie. Przed pierwszą wojną światową był to po prostu Teatr Miejski. Inauguracja teatru miała miejsce 4.10.1900 r, a wśród gości honorowych był Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki i inni. Teatr stanowił całe lata centrum życia kulturalnego Lwowa, debiutowała tu m.in. Gabriela Zapolska jako aktorka i autorka sztuk scenicznych. Tutaj po raz pierwszy pokazano „Moralność pani Dulskiej”, której akcja w oryginale toczy się we Lwowie, a nie w Krakowie, jak po II wojnie światowej zmieniono.  
W związku z wyjściem do opery zarysował się jeszcze przed rajdem problem, w co należy się wystroić. Wiadomym było że pojedziemy do Lwowa prosto z rajdu, a do torby z ciuchami rajdowymi nie za bardzo uda się wcisnąć garnitury i brokaty. Ponadto poszła w eter plotka, że Heniu poza porządnymi spodniami nie zamierza zrezygnować z kamizelki i kapelusza. Większość dziewczyn uznała jednak,  że gdzie jak gdzie, ale do lwowskiej opery kowbojada nie wypada. Nie chcąc jednak odbiegać za bardzo stylem od Henia i ewentualnie od innych osób, które poza dżinsami nie będą nic miały,  część osób wybrała wersje pośrednie. Ostatecznie nikt do nikogo nie pasował i wyglądaliśmy jak kupa przebierańców. A Heniu wszystkich przechytrzył i wystroił się koncertowo. Ale cała zabawa kostiumowa wprawiła nas w świetne humory, a na zdjęciach nie wygląda to najgorzej. 

 

4. Stare Konie w operze lwowskiej

 

Po koncercie pilot zaprowadził nas do przyjemnej knajpki w rejonie rynku na obiad, a po obiedzie mieliśmy czas wolny i włóczyliśmy się po rynku i okolicznych uliczkach do wieczora. Rynek lwowski okala czterdzieści kilka kamienic, a wszystkie cudnej urody. W czasach ich budowania istniało zarządzenie rajców miejskich, że każda kamienica musi być inna, nie wolno zbudować dwóch jednakowych. Stąd ogromna różnorodność i wręcz prześciganie się w tworzeniu pięknych elewacji, balkonów, gzymsów i portali. Ale najbardziej spektakularna jest wschodnia ściana rynku, na której stoją dawne pałace magnatów i królów, obecnie w większości przekształcone w muzea. Wśród nich prym wiedzie kamienica Królewska, od roku 1623 w posiadaniu rodziny Sobieskich. Fasada kamienicy nie pozwala się domyślić, że z tyłu jest przepiękny, renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. Niestety bez kupienia biletu pani na bramce nie pozwoliła wejść na podwórze, a było zbyt późno, aby się opłacało kupić bilety i nie móc zwiedzić muzeum. Kamienicę zbudował bogaty handlarz winem, bawełną i futrami Konstanty Korniakt, którego rodzina doszła do wielkiego majątku. Potem odkupili ją Sobiescy i mieszkał tu król Jan III gdy przebywał we Lwowie. Później pomieszkiwał tu  też król Władysław IV. Królowie mieszkali też w Pałacu Arcybiskupim obok, byli to Zygmunt III, Władysław IV i Korybut Wiśniowiecki. Jednak najbardziej znanym lwowskim budynkiem na rynku jest Czarna Kamienica, należąca w XVII w. do znanego lekarza, a obecnie to Muzeum Historyczne.

 

5. Pałace na wschodniej ścianie rynku

 

Obchodząc rynek wiele razy wkoło zawadzaliśmy o różne ciekawe sklepiki i kawiarenki. Natknęliśmy się też na pub „Teatr Piwny”, w którym codziennie wieczorem gra żywy zespół, często jazzowy. Wystrój pubu jest bardzo moderny, co stwierdziliśmy po wejściu do środka celem posłuchania jazzu, który wydobywał się na zewnątrz. Trzy kondygnacje mają od wewnątrz ażurowe balkony, tak że z dołu widzi się cale towarzystwo aż po sufit, w tym także grajków, usadowionych gdzieś na środkowym balkonie. Na jednym z pięter małolaty tańczyły pomiędzy stolikami, było głośno i wesoło. W innej części pubu stały regały z niezliczoną ilością różnych gatunków lokalnego piwa i można było je kupować. Oczywiście nakupowaliśmy różności dla swoich bliskich. W innej części rynku weszliśmy do  Fabryki Czekolady, gdzie na oczach turystów robi się czekoladę, a w sklepiku można kupić wyroby własne lub posiedzieć w małej kawiarence. Dalej byliśmy w Kopalni Kawy, która jest największą kawiarnią lwowską, a zasoby kawy są tak duże, że przechowuje się je pod ziemią. „Górnicy” wydobywają kawę na powierzchnię, osmażają i mielą. Po ubraniu kasku na głowę można zejść do kopalni i przejść się ciemnymi chodnikami. W sklepiku można kupić poza kawą rozmaite pamiątki z nią związane. W innej części rynku weszliśmy do sklepu z piernikami, który wewnątrz wygląda jak domek z bajki i pachnie, że aż w nosie kręci. Jeszcze gdzie indziej widzieliśmy wystawę sklepu z wyrobami z karmelu, istne cuda. Na okolicznych uliczkach jest wiele małych, klimatycznych kawiarenek, każda o innym charakterze. Trochę to przypomina krakowski Kazimierz. W tym miejscu warto zaznaczyć, że wyroby cukiernicze są we Lwowie przepyszne, jak również bardzo dobre jest jedzenie w różnych jadłodajniach, mało wymyślne, ale swojskie i smaczne. Snując się tu i tam zobaczyliśmy bardzo ciekawy sklep z wiśniówką pod nazwą „Pijana Wiśnia”, w którym na licznych regałach waży się wiśniówka i w którym można ją popijać z kryształowych kieliszków, stojąc na chodniku na zewnątrz przy wysokich stołach. Nikt nie kontroluje czy kieliszki wracają do sklepu, a przewijają się tam tłumy ludzi, głównie miejscowej młodzieży. Ale widocznie kieliszków nie ubywa i nie ma powodu, żeby ich pilnować. Młode, rozbawione dziewczyny to niesamowite „laski”, są dobrze ubrane i nie różnią się niczym od dziewczyn w Polsce czy gdziekolwiek. Generalnie trzeba stwierdzić, że gdyby nie ukraińskie napisy w mieście, nie byłoby żadnej różnicy czy jesteśmy we Lwowie, czy w innym zakątku Europy.  Niestety wesoły, młodzieżowy gwar w „Pijanej Wiśni” czy w „Teatrze Piwa” stanowił dla nas wielki dysonans w zderzeniu z faktem trwania wojny na wschodniej Ukrainie. Ale to odrębny temat, wykraczający poza ramy niniejszej kroniki.

 

 

6. Wiśniówka na rynku w kryształowych kieliszkach

7. Sklep piernikowy

 

Kolejny dzień zaczęliśmy od śniadania w hotelowej restauracji, na które przybyły inne grupy polskie i zrobił się okropny tłok. Z trudem znajdywaliśmy wolne miejsca. Działał „szwedzki bufet” o dużej różnorodności, a młodzi kelnerzy natychmiast uzupełniali wszelkie braki, jak również szybko i sprawnie uprzątali ze stołów. Mimo dużej ilości gości każdy dość szybko miał miejsce i śniadanie szło sprawnie. Tego ranka pojawiła się Oksana, nasza główna przewodniczka, mieszkanka Lwowa o polskich korzeniach, dobrze mówiąca po polsku. Oksana stale współpracuje z biurem podróży „Karpaty”, ma ogromną wiedzę historyczną, jest wesoła i energiczna i szybko nawiązuje z polskimi turystami dobre relacje. Do tego była odstawiona że ho ho… codziennie inne, nietuzinkowe ciuchy. Pierwszym punktem programu który nam zaproponowała był Wysoki Zamek, dokąd pojechaliśmy naszym autokarem. Wysoki Zamek to wzgórze nad miastem, gdzie obecnie zlokalizowany jest punkt widokowy, z którego rozciąga się wspaniały widok na miasto. Ale w pradziejach to tutaj książę Daniel zbudował swój pierwszy, drewniany  zamek, po którym nie ma śladu. Kolejny, murowany powstał w XIV wieku za Kazimierza Wielkiego, ale i on się nie uchował, poza fragmentem jednej ściany. W XIX usypano tutaj Kopiec Unii Lubelskiej dla uczczenia 300-letniej rocznicy Unii i na  kopiec zużyto sporą część pozostałości z zamku, dewastując kultową ruinę bezpowrotnie. Ale i tak miejsce jest dla Lwowian sercem miasta i jego symbolem, gdyż tutaj zaczęła się jego historia. 

 

8. Punkt widokowy na Wysokim Zamku

 

Z kopca pojechaliśmy do katedry grecko-katolickiej Św. Jura, czyli Św. Jerzego. Katedra wraz z Wysokim Zamkiem i Starym Miastem wpisana jest na listę UNESCO. Katedra w obecnym kształcie powstała w XVIII w. (na ruinach wcześniejszej) i w opinii znawców stanowi najdoskonalsze dzieło europejskiego późnego baroku. Jest przy tym oryginalnym połączeniem sztuki rokokowej z założeniami kościoła wschodniego. Najcenniejszym zabytkiem katedry jest cudowna ikona Matki Boskiej Trembowelskiej z XVII w., ale cenne są też licznie nagromadzone relikwie różnych świętych, w tym szczególnie czczonego w prawosławiu Św. Mikołaja. Ze „Świętym Jurą” nierozerwalnie związana jest osoba metropolity Andrzeja Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry, który dla historyków jest postacią kontrowersyjną i niejednoznaczną, ale uchodził we Lwowie za tak zwanego „porządnego” człowieka.   

 

 

9. Nasza grupa
pod Świętym Jurkiem
9a. Cerkiew grecko-katolicka Przemienienia Pańskiego

 

Z katedry blisko jest na cmentarz Łyczakowski, będący obowiązkowym punktem programu wszystkich polskich wycieczek. Cmentarz Łyczakowski należy do czterech najważniejszych polskich nekropolii (powstał w XVIII w.) i jest obecnie obiektem muzealnym pełnym arcydzieł sztuki kamieniarskiej. Jest też jedną z najpiękniejszych europejskich nekropolii – o ile tak się można wyrazić o cmentarzu. Na bramie kupuje się bilety, po czym rusza w bezkres ścieżek parkowych by popatrzyć na wspaniałe rzeźby (na niektórych czas zatarł napis i nie wiadomo nawet kogo dotyczą) i zadumać się o przemijaniu. Cmentarz jest swoistym mauzoleum wielkich Polaków,  których lista jest bardzo długa. My zwiedziliśmy zaledwie drobną część, ale byliśmy przy grobie Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy (poeta romantyczny, autor wiersza „Kto ty jesteś, Polak mały…”), Artura Grottgera, Seweryna Goszczyńskiego (poeta romantyczny, działacz społeczny, rewolucjonista), Karola Szajnochy (historyk, pisarz, działacz niepodległościowy), Konstantego Juliana Ordona (oficer Wojska Polskiego, powstaniec listopadowy), Stefana Banacha (światowej sławy matematyk) i paru innych. 

 

10. Cmentarz Łyczakowski, grób M.Konopnickiej

 

Wędrując parkowymi alejkami dotarliśmy do obrosłej legendą odrębnej kwatery, zwanej Cmentarzem Orląt Lwowskich. Leżą tam obrońcy Lwowa z lat 1918 – 1920, a są wśród nich harcerze, gimnazjaliści i studenci, w tym kilkunastoletnie dzieci (najmłodszy „obrońca” miał 14 lat). Do walk ulicznych o Lwów doszło między Polakami i Ukraińcami pod koniec pierwszej wojny światowej, gdy zarysowała się wizja odzyskania wolności po latach niewoli i konflikt polsko-ukraiński wisiał na włosku. W mieście ponad połowę ludności stanowili Polacy, jednak tereny podmiejskie i okoliczne wsie w większości zamieszkiwali Ukraińcy. Oni też postanowili utworzyć we Lwowie stolicę Zachodniej Ukrainy i 1 listopada 1918 przejęli kontrolę nad miastem i wywiesili swoją flagę. To wywołało natychmiastową reakcję ludności polskiej, która ruszyła do boju, dzieci nie wyłączając. W ciągu 3 tygodni walk ulicznych zginęło ok. 200 uczniów i studentów (niemal połowa wszystkich poległych). 20 listopada przybyło z odsieczą wojsko polskie i Polacy wygrali tą batalię, a Lwów stał się znowu miastem polskim – niestety tylko na 20 lat. Idea uczczenia obrońców Lwowa pojawiła się zaraz po ustaniu walk i rozpisano konkurs na budowę cmentarza-pomnika. Wygrał ją student politechniki lwowskiej, uczestnik walk Rudolf Indruch, który nie wziął honorarium. Cmentarz powstał w 1925 roku i do kolejnej wojny chowano na nim również inne zasłużone osoby, które w taki czy inny sposób przysłużyły się miastu, a zmarły później. Niestety po wojnie zaczęła się  sowiecka dewastacja nekropolii, przybierająca niespotykane rozmiary – było tu wysypisko śmieci, pastwisko dla krów, rozjeżdżanie terenu czołgami, rozkradanie rzeźb i mogił. Historia negocjacji o odtworzenie cmentarza i realizacji tego zamierzenia wykracza poza ramy niniejszej kroniki, należy jedynie podsumować że dziś cmentarz znowu istnieje (choć lwy przy bramie nie wróciły jeszcze na swoje miejsce) i zaledwie od kilku ostatnich lat mogą tu przyjeżdżać regularne wycieczki i swobodnie spacerować między mogiłami (wcześniej można to było robić ukradkiem i nie grupowo). Trzeba przyznać, że cmentarz robi ogromne wrażenie. Emocji było tyle, że na poniedziałek wystarczyło. Odwieziono nas do hotelu i była chwila na złapanie oddechu i nastrojenie się na inne nuty. 

 

11. Cmentarz Orląt Lwowskich

 

Bo tego wieczoru mieliśmy zamówioną kolację w hotelu „George”, dokąd poszliśmy o ustalonej godzinie pieszo. Hotel jest obiegowo zwany „głównym meblem w salonie miasta”, w 1901 roku przebudowanym w stylu wiedeńskiej secesji. Nocowali tutaj: Balzak, Liszt, Paganini, Piłsudski, Franciszek Józef, Ravel, Kiepura, a ten ostatni śpiewał swoim fanom z balkonu. Sala główna jest nadzwyczaj skromna, właściwie główną dekorację stanowią archiwalne zdjęcia na ścianach. Za komuny było tutaj biuro turystyczne. Ale historia obiektu jest bogata, powiększona o fakt, że tutaj zaręczyli się Henia rodzice. Nie mógł więc tu nie zawitać, a my wszyscy także. Kolacja była przygotowana, wszystko smakowało wybornie, niestety kelnerzy tak się uwijali, że biesiada nie trwała zbyt długo. Ale co użyliśmy, to użyliśmy.

 

 
12. Hotel „George”

 

Wcześniej jeszcze, wędrując do Żorża, minęliśmy pomnik Adasia Mickiewicza, przy którym uwieczniliśmy się na wspólnej fotografii. Monument był zawsze centralnym punktem orientacyjnym miasta. Szczęśliwie przetrwał zawirowania historii XX wieku, nigdy nie został zniszczony ani usunięty i tak  sobie stoi spokojnie ponad 100 lat.

 

 
13. Nasza grupa z Adaśkiem Mickiewiczem

 

Wieczorem snuliśmy się po uliczkach, sklepikach i knajpkach. Parę osób w swoich wędrówkach zawędrowało do kościoła garnizonowego (Jezuitów), gdzie cała ściana lewej nawy wyłożona jest „pamiątkami” z Majdanu w postaci łusek od pocisków i dziesiątkami zdjęć osób poległych w tej wojnie. Robi to wstrząsające wrażenie. 
Kolejnego dnia program znów był napięty i rozpoczęliśmy go od Kasyna Szlacheckiego. W minionych wiekach było to centrum hazardu dla arystokracji, gdzie panowie oddawali się temu nałogowi, a panie w innych salonach plotkowały. Szczególnie w pamięć zapadła sala czerwona, gdzie z kranu nad zlewem zawsze lał się szampan. Na zapleczu budynku były stajnie dla koni powozowych, gdyż bawiono się tu z pewnością do rana. Niestety dziś szampan się nie leje, ale wystrój kasyna pozostał niezmieniony, zachowały się piękne drewniane boazerie i schody, mozaikowe podłogi i stare kominki. Dziś obiekt pełni funkcje reprezentacyjne i niezmiennie zachwyca (podobno chciała go kupić prezydentowa Clintonowa). Z kasyna energicznym krokiem powędrowaliśmy dalej i wkrótce naszym oczom ukazał się dostojny gmach uniwersytetu lwowskiego. Wszyscy wiedzą, że przed wojną był to renomowany uniwersytet im. Jana Kazimierza, założony przez tegoż króla w roku 1661 i należący do najstarszych uniwersytetów Europy wschodniej. Wykładali tu wybitni uczeni, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska: Benedykt Dybowski (przyrodnik, zoolog, podróżnik, badacz Bajkału i Kamczatki, ojciec polskiej limnologii, powstaniec styczniowy), Henryk Arctowski (geograf, podróżnik, badacz krajów polarnych), Jan Kasprowicz (poeta, dramaturg, krytyk literacki), Oswald Balzer (jeden z rektorów, historyk prawa, członek wielu towarzystw naukowych), Fryderyk Papee (historyk, bibliotekoznawca, dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej), Eugeniusz Romer (geograf, twórca nowoczesnej polskiej kartografii, członek wielu towarzystw naukowych w kraju i na świecie), Szymon Askenazy (historyk, twórca lwowskiej historycznej „szkoły Askenazego”), Włodzimierz Trzebiatowski (fizykochemik) i przede wszystkim matematycy o światowej sławie ze Stefanem Banachem na czele (Banach w niektórych źródłach stawiany jest na równi z Kopernikiem i Skłodowską – Curie). Obecnie jest to ukraiński uniwersytet im. Iwana Franki, którego imieniem nazwano także park miejski obok, gdzie też przez chwilę byliśmy. Idąc dalej przystanęliśmy przed monumentalnym pałacem Potockich, gdzie obecnie mieści się galeria sztuki i ponoć wiszą w niej cenne obrazy. Nie było czasu aby wejść do środka, więc jest jeszcze jeden pretekst by wrócić do Lwowa w przyszłości.

 

   
14. Kasyno Szlacheckie 15. Uniwersytet we Lwowie, kiedyś im. Jana Kazimierza

 

Wędrowanie nadwyrężało nieco siły, także panujące gorąco odbierało energię. W pewnej chwili przystanęliśmy aby pozbierać rozproszoną gromadkę i zobaczyliśmy za plecami zachęcający szyld kawiarni. Oksana zgodziła się na małą przerwę i zupełnie niechcący  znaleźliśmy się w jednej z najlepszych aktualnie kawiarni lwowskich, w tak zwanej Aptece Mikolascha. Mieszcząca się tu kiedyś apteka była przez wiele lat najbardziej znaną i najlepszą apteką we Lwowie. Pracował tutaj twórca lampy naftowej Ignacy Łukasiewicz i jego kolega Jan Zeh. Wnętrze kawiarni utrzymane jest w ciemnych kolorach ze złotymi ornamentami, ozdobą są stare plakaty, zdjęcia archiwalne i drewniane meble. Na ścianach wiszą portrety Łukasiewicza i Zeha, a także Franciszka Józefa. Ciastka są przepyszne, nie wiadomo co zamawiać. Także kawa smakowała wybornie, tym bardziej że regenerowała siły. Doprawdy nie chciało się wychodzić. 

 

16. Kawiarnia „Apteka Mikolascha”

 

Ale pobiegliśmy dalej, bo Oksana poganiała. Dotarliśmy do katedry katolickiej, kolejnego zabytku robiącego ogromne wrażenie. Katedrę zaczął budować Kazimierz Wielki, ale budowa trwała prawie 100 lat. Potem wielokrotnie ją przebudowywano, przy okazji dewastując starsze ołtarze i kaplice. Ale to co widzi się dziś stale zachwyca. Są tu witraże Jana Matejki, Józefa Mehoffera i Tadeusza Popiela, polichromie  Stanisława Stroińskiego, rzeźby wielu znanych artystów, w tym ołtarz główny Macieja Polejowskiego. Są tu wspaniałe kaplice i epitafia wielu postaci historycznych: Wojciecha Dzieduszyckiego (polityk, członek rady Państwa i minister dla spraw Galicji w Wiedniu), Klementyny Hofmanowej (pisarka i feministka), Jana z Dukli, Zygmunta Felińskiego (metropolita warszawski, wielki patriota, obecnie święty), innych kapłanów uznanych z czasem za świętych (w tym także Jana Pawła II). Jest tablica ufundowana w 50-lecie zbrodni katyńskiej i tablica upamiętniająca śluby króla Jana Kazimierza w XVII. Przewijają się nazwiska Jabłonowskich, Ossolińskich, Tarnowskich, Żółkiewskich, Wiśniowieckich i innych. Język polski jest wszechobecny, pomieszany czasami z łaciną, ale cyrlicy się nie widzi. Obraz z ołtarza głównego zabrali Polacy  opuszczając rodzinne strony i znajduje się obecnie w Krakowie. Podobny los spotkał wiele innych przedmiotów kultu dawnej Ukrainy, Polacy wyjeżdżając zabierali je chcąc uniknąć zniszczenia lub profanacji. W miejscach pierwotnych znajdują się kopie, dotyczy to także katedry lwowskiej.

 

   
17. Ołtarz główny Katedry Katolickiej 17a. Wnętrze Katedry Ormiańskiej

 

Obok katedry stoi niezwykła kaplica Boimów z lat 1909 – 1915, jeden z najcenniejszych zabytków Lwowa. Niestety była zamknięta i nie weszliśmy do środka, ale zewnątrz też robi ogromne wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi katedra ormiańska z XVII w., mimo że  100 lat temu dokonano gruntownej rekonstrukcji. W tym wypadku rekonstrukcja i modernizacja  spowodowała zyskanie na wartości artystycznej, gdyż obiekt wzbogacił się o wspaniale malowidła ścienne Jana Henryka Rosena, polskiego artysty, który zrobił potem karierę w Stanach Zjednoczonych. W czasie wojny budynek był magazynem zrabowanych dzieł sztuki i dzięki temu  uchronił się przed dewastacją.  W katedrze panuje półmrok i klimat jak sprzed wieków. Jest to niewątpliwie perełka wśród zabytków Lwowa i przewijają się przez nią tłumy turystów. Historia Ormian polskich jest bardzo ciekawa, ale znów – nie miejsce tutaj na jej rozwinięcie. Wspomnieć tylko warto iż Ormianie wyznawali własną odmianę chrześcijaństwa i pierwsi wprowadzili ją jako religię państwową. Liturgia ormiańska należy do najstarszych na świecie, jej obecna wersja pochodzi z VI wieku, z elementami z IV wieku. W XVII w. zawarli unię kościelną z Rzymem. 
Powędrowaliśmy dalej i weszliśmy na chwilę do kościoła Dominikanów – obecnie cerkiew greckokatolicka. Początki kościoła sięgają XIII w., gdyż od tamtej pory datuje się działalność misyjna dominikanów na Rusi. Ale obecny kształt kościoła  to XVII wiek i wg niektórych znawców jest to najdoskonalszy barok lwowski (konkuruje więc ze Św. Jurą). Oryginalny cudowny obraz Matki Boskiej  Zwycięskiej z XV w. znajduje się dzisiaj w Gdańsku, a nie mniej słynna Matka Boska Jackowa w Krakowie – we Lwowie są kopie. Ale pod kopułą pozostały sylwetki dominikańskich świętych  wyrzeźbione w drzewie lipowym i pozłacane, a w różnych zakątkach kościoła zobaczyć można białe, marmurowe pomniki, w tym wspaniały Artura Grottgera. Obok  kościoła stoi sobie ogromna postać Nikifora, który jak wiadomo całe życie spędził w Krynicy, ale matkę miał Ukrainkę, więc Ukraińcy mają go za swojego.

 

 

18. Do widzenia Lwów

 

Tego dnia zwiedziliśmy też dwie najważniejsze cerkwie Lwowa: ogromną, piękną cerkiew greckokatolicką Przemienienia Pańskiego (1906) i prawosławną  Uspienską  (Zaśnięcia MB) z przełomu XVI/XVII w. Na zachodniej Ukrainie dominuje grekokatolicyzm, więc cerkiew prawosławna jest tym bardziej łakomym kąskiem dla dociekliwego turysty – niestety nawa główna cerkwi była zamknięta kratą, więc tylko poprzez metalowe szczebelki mogliśmy zobaczyć wnętrze. Jest to bardzo ciekawy zabytek, ołtarz główny stanowi połączenie wpływów łacińskich i wschodnich, ikonostas jest niski (w przeciwieństwie do standardu), wnętrze zawiera wiele cennych ikon i obrazów. Ale nawet gdyby udało się wejść do środka, to i tak głowa odmawiała już posłuszeństwa i natłok informacji nie dawał szans na przyjęcie większej ich ilości. 
Wszystko co zobaczyliśmy było interesujące i poruszało. Jeden z naszych kolegów westchnął na koniec: dobrze że nie mam żadnych lwowskich korzeni, w przeciwnym wypadku ciężko zniósłbym tą wycieczkę. 
No cóż, ludzie ludziom zgotowali los taki a nie inny. Wypada się cieszyć, gdy dobra kultury trwają i gdy są dostępne dla tych, którzy chcą ich smakować i dotykać. We Lwowie zniszczono wiele zabytków, ale to co zostało mile zaskakuje i zachęca do powrotu.

 

Tekst: Ewa Formicka 
Zdjęcia: Ewa Formicka, Heniu Geringer
Wstawił na stronę: Ewa i Olo

XXVIII Spęd Starych Koni

Może warto napisać parę słów o genezie tego spotkania. Jeszcze w Salinie doszliśmy do wniosku, że na modłę dawnych spotkań porajdowych warto zorganizować spotkanie posalińskie. Ustaliliśmy z grubsza termin, a Majka Ogielska oznajmiła, że zna miejsce świetnie nadające się do tego celu i gotowa jest sprawę popilotować. Cóż z tego skoro okazało się, że miejsce choć istotnie  atrakcyjne jest obłożone rezerwacjami do końca roku. W dodatku Majka z powodów rodzinnych nie będzie mogła w ogóle wziąć udziału w spotkaniu. Zaczęliśmy więc usilnie poszukiwać jakiegoś innego miejsca. Wreszcie Iwona zaproponowała, że może zająć się organizacją spotkanie w „Trzcinowy  Zakątku”  – miejscu, które odkryła w ubiegłym roku. W międzyczasie spora grupka „Starych Konie” Stwierdziła, że jak spotkanie, to dlaczego tylko salinian.  Postanowiłem więc, że zorganizujemy regularny Spęd  Starych Koni i nadamy mu kolejny numer XXVIII. Tak też się stało. Początkowo liczba chętnych przekroczyła trzydziestkę i wciąż rosła. Wszakże różne sprawy rodzinne, zdrowotnie i losowe nie pozwoliły wielu z nich przybyć. Ostatecznie w spędzie wzięło udział 20 osób, z czego „salinianie” stanowili mniejszość. 

A teraz kilka słów o „Trzcinowym Zakątku”. Jest to agroturystyka w Miastku, na pojezierzu Lubuski, w terenie często odwiedzanym przez dawne rajdy AKJ-towskie. Iwona odkryła to miejsce w ubiegłym roku i zachwyciła się nim, co wcale nie okazało się przesadą. Miejsce „kultowe” w  pięknym otoczeniu. Pokoje wygodne,  schludne, choć nie luksusowe. Konie świetnie ułożone, kajaki, smakowita kuchnia, szalenie mili gospodarze. Wokół urozmaicone tereny  do jazd i niezliczone szlaki rowerowe, piesze i wodne do kajakowania (tego ostatniego nie mogliśmy niestety doświadczyć). 

1. Trzcinowy Zakątek – czyli wszystko co nam potrzeba do szczęścia 2. Agroturystyka „Trzcinowy Zakątek” w penej krasue

 

Do Trzcinowego Zakątka zaczęliśmy zjeżdżać się w piątek. Z radością powitaliśmy Woja Woyta i Laluchę, którzy mimo trudnych warunków, gnali przez pół Polski by się z nami spotkać. Program rozpoczęliśmy uroczystym ogniskiem połączonym z grillem. Gospodarze zaserwowali nam przeróżne pieczone mięsiwa i smaczne sałatki. Gdy wydawało się że konsumpcja  dobiega końca, Renia wystąpiła ze wspaniałym deserem – ciastem orzechowo-migdałowym, co wszyscy Przyjęli entuzjastycznie jako wspaniałe zakończenie uczty. Oczywiście skoro był Wuja Woyt, to była gitara, śpiewy i nawet tańce przy ognisku. O dziwo śpiewy  wchodziły nam nie najlepiej. Mieliśmy trzy niekompatybilne śpiewniki, a do tego brakowało nam etatowych „zapiewajłów”, Henia którego zmogła niestrawność i Doroty która miała przyjechać dopiero nazajutrz. O trunkach tu nie wspominam, były i to zacne, w stosownych ilościach. Balowaliśmy do późnych godzin nocnych.

3. Zapłonęło ognisko 4. Kiełbasy i kaszanki z grila szybko znikały z talerzy

 

5. Trzeba przy ognisku trochę pośpiewać 6.  …. i potańczyć

 

Nazajutrz, w sobotę, wszyscy stawili się punktualnie o godz. 9-tej na śniadaniu, bo program był bogaty. Jeźdźcy po  śniadaniu osiodłali i dosiedli rumaków, a pozostali wybrali się spacerem do  nieodległego Górska, gdzie pan Murek – rzeźbiarz, stworzył kolekcję ptaków własnoręcznie wystruganych i odpowiednio pomalowanych. Oglądaliśmy to kilkanaście lat temu, ale to jest nie jedyny jego wyczyn. Już wówczas, rozpoczął wiekopomne dzieło – ilustrację Pana Tadeusza  w postaci wielkich płaskorzeźb. Obecnie zilustrował już osiem ksiąg – po trzy płaskorzeźby (1m x 1,5 m) na każdą księgę. Prócz tego można podziwiać liczne rzeźby figuralne (w drzewie) pochodzące  z odbywających się w Górsku plenerów rzeźbiarskich.

7. Konie trzeba wyczyścić i osiodłać pod wiatą 8. Zastęp szykuje sie do wyjazdu w teren
9. Piesi zbierają się na wycieczkę do Górska 10. Plansze do „Pana Tadeusza”  pana Murka i rzeźby figyralne z plenerów 

 

Gdy piesi i konni powrócili z wycieczki czekała na nas gorąca zawiesista zupa, którą rozgrzaliśmy się, by następnie zasiąść do bryki. Gospodarz obwiózł nas po okolicy. Podziwialiśmy kolorowe jesienne lasy, wyzłocone od klonów i zaczerwienione od buków. Wszystko na tle soczystej zieleni sosen. Z punktu widokowego obejrzeliśmy jezioro Dominickie  i okolice w których rajdowaliśmy w zamierzchłych AKJ-towskich czasach. Na bryczce rozgrzewaliśmy się ekologicznymi trunkami, zresztą wszystko było nadzwyczaj ekologiczne, wszak to tereny „Natura 2000”.

11. Przejażdżka wozem konnym po okolicy 12. Tuczarnia gesi – niedługo Świętego Marcina

 

Wróciliśmy gdy zaczęło zmierzchać. Jak nieco ogarnęliśmy się czekała już na nas wystawna kolacja, a że to się działo w oktawę imienin Jadwigi i urodzin Pani Zgagi, która to w dodatku zdobyła w tym roku Mistrzostwo Polski w jakiejś konkurencji kowbojskie, więc na stół wjechały znów pyszna ciasta, zaś Olowie, którzy obchodzili w tym roku czterdziestolecie ślubu wystąpili z okazałą flachą whisky. Gospodarze zapewnili muzykę i zimny bufet, więc zabawa była szampańska. Rozpoczęły się tańce  i na przemian, śpiewy przy wujowej gitarze. Ze śpiewami szło nam trochę lepiej (była już Dorota), ale i tak stwierdziliśmy, że trzeba zmontować i powielić śpiewnik z prawdziwego zdarzenia. Wuja Woyt zaproponował, aby pięć osób wytypowało zastaw piosenek i te które się powtórzą trzykrotnie wejdą do śpiewnika. Osoby te zostaną wybrane spośród najaktywniejszych śpiewaków. Wuja zrobi selekcję i zadba by śpiewnik został wydane. Słowa piosenek powinny być wydrukowane możliwie dużymi czcionkami.

Zabawę zakończyliśmy jak nakazuje tradycja wypiciem zdrowia Konia. A że na nazajutrz miał zostać zmieniony czas na zimowy, w proteście przeciw temu wypiliśmy zdrowie Konia o godzinę wcześniej (zamiast o godzinę później). Nie mniej wszyscy byli zadowoleni, że  jutro pośpimy trochę dłużej.

14. Po kolacji sładkości od ofiarodawczyń 15.  Trzeba teraz pospiewać

 

16.  …. i potańczyć w zacisznym lokalu 17.  …. a na koniec wypić zdrowie Konia


Niedzielne śniadanie było równie smaczne i obfite jak dotychczasowe posiłki. Wielkopolska słynie z dobrych wędlin, a gospodarze zadbali też o obfitość pomidorów, ogórków i innych wiktuałów na stole. Po śniadaniu niektórzy poszli na jazdę konną, inni na spacer po lesie. Ustaliliśmy, że w Trzcinowym Zakątku spotkamy się w przyszłym roku na wiosnę (24-26 maja 2019), a o szczegółach porozmawiamy jeszcze  na wigilii klubowej (14 grudnia 2018).  Nadeszła pora pożegnań, bo niektórych czekała daleka droga. Zaczęliśmy się rozjeżdżać każdy w swoja stronę. Pogoda, która dotąd dopisywała zaczęła się psuć. Wracaliśmy w deszczu, ale z nadzieją, że znów słońce zaświeci, a my niedługo spotkamy się znowu.  

 
Autor tekstu: Olo
Zdjęcia : Zbyszek B, i Hanka Olowa 

XV Rajdobóz Starych Koni, Salino 2018

Sprawozdanie opracowane przez Formisię i Ola

 

Rajdobóz w roku 2018 odbył się ponownie w Salinie na Kaszubach. Wiodącą rolę w wyborze miejsca odegrała teoria Henia mówiąca, że po obłaskawieniu i „wychowaniu sobie” organizatora warto jest spijać śmietankę przez kilka kolejnych sezonów. Tak właśnie było – wiosną wystosowaliśmy do szefowej ośrodka Żanety maila z listą sugestii i oczekiwań odnośnie podniesienia standardu ośrodka i dostaliśmy zwrotne zapewnienie, że wszystkie postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało – ośrodek został odświeżony, wymieniono bieliznę pościelową, zakupiono nowy bojler, zatrudniono kucharkę i ustalono inną koncepcję jazd konnych, bardziej przyjazną dla osób nie jeżdżących. Nie udało się niestety przybliżyć jeziora ani wybrzeża Bałtyku, ale wszystkie innowacje które organizatorzy wprowadzili zostały pozytywnie ocenione, a atmosfera jaką potrafimy sobie wypracować przebija wszelkie drobne mankamenty. No, może trudno nazwać drobnym mankamentem półgodzinną odległość od stajni do plaży, ale coś za coś – było naprawdę świetnie. A nad morze jeździło się codziennie i odległość która była do pokonania nie stanowiła problemu. Tym bardziej, że po drodze jest sympatyczna mieścina Choczewo, gdzie każdy samochód robił obowiązkowy postój celem spenetrowania lokalnych sklepików, lumpeksów nie wyłączając.

 

1. Hippodrom w Salinie

2. Pierwsza rajdobozowa kolacja

 3. Pierwsza jazda

 

W rajdobozie w Salinie wzięło udział 18 osób, w tym miejscowi Wojtek i Lalucha. Przybyła też nowa twarz – Maciek Ś. dobrze jeżdżący konno kolega Kacha, który  szybko się z nami zintegrował.  Spędziliśmy piękny czas, a pogoda była jak zamówiona – cały czas słonecznie, bez uciążliwych upałów. Szef obiektu Leszek mało się w tym roku z nami integrował, ale latorośle w osobach szefowej hotelu i karczmy Żanety oraz szefa stajni Michała dokładali wszelkich starań, aby było miło i sympatycznie. Żaneta na wiosnę urodziła synka Stasia, który stał się obozową maskotką i dziewczyny bawiły dziecko jak swoje.

Konno jeździło 8 osób, a koni mieliśmy do dyspozycji 5. Dwie kobyły znaliśmy z ubiegłego roku (Florka i Dracena), nowymi była ciągnąca Figa, trochę leniwy i wybijający w kłusie Verdi i w sam raz Majorka. Dracena to najspokojniejszy koń w grupie, jedynie rżała przez pół jazdy, gdyż w stajni zostawiała źrebaka. Florka natomiast ciągnie jak sto diabłów, więc przypadała silnym facetom, ale i tak jednego poniosła. Był też jeden upadek z Figi, mający miejsce w falach Bałtyku. Ale generalnie jazdy konne były piękne i nie mogliśmy się nimi nacieszyć. Lasy kaszubskie są bezkresne i bardzo urozmaicone, a kompleksy w rejonie Salina są objęte programem „Natura 2000”, co mówi samo za siebie.

W tym roku Wojtek wziął sobie „na ambit” i zaproponował bardzo urozmaicony program pobytu. Nie było dnia bez atrakcyjnego wypadu w jakieś ciekawe miejsce, ale też było dużo czasu na wyjazd nad morze lub nad jezioro. Jednym słowem rajdobóz udał się pod każdym względem i zostawi piękne wspomnienia.

Większość osób przyjechała w sobotę po południu, ale część już w piątek, a niektórzy dopiero po niedzieli. Jedynym mankamentem Salina jest odległość – jest to naprawdę daleko i podróż, obojętnie jaką trasą jechać, jest bardzo męcząca.

W niedzielę nie było jeszcze Henia, więc nie miał kto dokonać podziału jazd – kto na pierwszą, a kto na drugą jazdę. Dokonał tego „po uważaniu” Michał i po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła w knieje. A knieje były piękne soczystą zielenią, plątaniną ścieżek, dzikością terenu. Jechaliśmy przez nieprzebyte łany paproci i żarnowca. Minęliśmy wielki polodowcowy głaz narzutowy, a nad głowami kołował sporych rozmiarów ptak drapieżny, co do którego nie było zgodności – co to takiego jest. Wróciliśmy do stajni i koni dosiadła druga grupa. W tym roku zmiany jeźdźców dokonywaliśmy pod stajnią, nie było wspólnych wyjazdów do lasu z piknikiem. Było to udogodnienie dla gospodarzy (nie musieli organizować pikników i wozić zupy do lasu) i dla osób nie jeżdżących konno – mieli od śniadania do kolacji czas wolny. Natomiast dla konnych były to automatycznie jazdy bliżej domu, ale bardziej odległe zakamarki leśne spenetrowaliśmy w ubiegłym roku, a knieje kaszubskie są tak niezmierzone, że i tak nikt nie miał pojęcia gdzie jesteśmy. Jeździliśmy po ok. 2 godziny każda grupa i uciechy było sporo.

 

4. W niedzielę najpierw jazda
5. …. potem nad morze

 

Po południu większość frekwencji wyprawiła się nad morze, a po obiadokolacji Wojtek zaproponował pieszą wycieczkę do lasu. Celem był domek myśliwski będący własnością Pomorskiego Koła Łowieckiego, do którego wiodła wygodna ścieżka i nie było zbyt daleko. Wędrowaliśmy w sielskim klimacie, wdychając leśne aromaty i gawędząc w podgrupach. Natomiast drogę powrotną wymyślił Wojtek przez trudne leśne ostępy poryte przez dziki, co okazało się niemałym wyzwaniem. Wyprawa wymagała dużej uwagi, aby nóg nie połamać. Zapadł zmrok i przedzieraliśmy się przez nierówności po omacku, z trudem macając stopami stabilne skrawki podłoża. Las pachniał jak najlepsza perfumeria, księżyc w różowej otoczce wabił, więc choć każdy nieźle się upocił, uciecha była wielka.

W poniedziałek po śniadaniu znowu przemierzaliśmy konno pofalowany, morenowy teren o bardzo urozmaiconym charakterze. Były lasy mieszane z przewagą liściastych, a w nich stare, poskręcane buki, lipy i ogromne dęby. Były też lasy mieszane z przewagą iglastych, w tym bezkresna szkółka młodej sosny i piaszczyste dukty. Były szpalery żarnowca, a także zatopione z zieleni wielkie jezioro Czarne z licznymi odnogami. Były śródleśne łąki i ciemne zakamarki. Na drugiej grupie popadał deszcz, więc była dodatkowa „atrakcja”. Na każdej jeździe było trochę kłusa i 2-3 dłuższe lub krótsze galopy. Wracaliśmy do stajni naładowani endorfinami.

Po południu Wojtek zaproponował wyjazd do miejscowości Słuszewo, gdzie jego znajomy prowadzi galerię biżuterii z bursztynu. Wyrobów bursztynowych były tam takie ilości, że kręciło się w głowie. Wszystko zachwycało, aczkolwiek ceny nie za bardzo. Szef i jego żona opowiadali różne ciekawostki i spędziliśmy miły czas. Kilka osób zrobiło drobne zakupy, ale właściciele nie wzbogacili się zbytnio. Może następnym razem.

Wieczorem gospodarze zapalili nam wielkie ognisko i spędziliśmy uroczy wieczór racząc się piwem i dziarsko śpiewając. Grupa bieszczadzka jest bardzo zaprawiona w śpiewaniu, gdyż na rajdach ćwiczymy zapamiętale. Mamy też śpiewniki i dużo chęci szczerych. Więc daliśmy udany koncert, jakiego jeszcze nigdy na rajdobozach nie było. Na chwilę Żanetka wyrwała się od swojego gospodarskiego kieratu i posiedziała z nami, ubarwiając ognisko zaśpiewaniem dwóch piosenek kaszubskich w oryginalnym języku. Bardzo to było fajne. Siedzieliśmy do pierwszej w nocy, wieczór był ciepły i nie chciało się spać.

 

6. Przy wieczornym ogniska ożywione dyskusji

7.  … i chóralne śpiewy przy akompaniamencie gitary Wuja Woyta

 

We wtorek Michał chciał konnym zrobić przyjemność i powiódł pierwszą grupę w dziewicze tereny, chwilami jakby nietknięte ludzką stopą. Najpierw były otwarte pola i łąki, ale w końcu wjechaliśmy w stary, gęsty, bukowy las, a w nim niezwykłe, strome wąwozy. Konie salińskie nie są jak bieszczadzkie nawykłe do takich eskapad, więc zejście po stromym stoku na dno wąwozu i potem wyjazd po przeciwnym stoku na górę budziło u niektórych lęk i sprzeciw. Podobno wcześniej Michał przetestował tą trasę z Wojtkiem pieszo, ale i tak chwilami była to improwizacja i szukanie drogi. Gdy wąwozy się skończyły, nastały nieprzebyte zarośla i w końcu przyjazny, stary las sosnowy. Wreszcie wyjechaliśmy na biało-błękitną łąkę pełną rumianku i chabrów a dalej na pole z zasiana oziminą, którego ogrom uniemożliwiał objechanie go wkoło. Łamiąc zasady musieliśmy przejechać pole na przełaj, a i tak jazda trwała ok. 2,5 godziny. Z powodu trudności było bardzo mało galopu, tak że druga grupa miała trasę lekko zmodyfikowaną i galopu więcej. Oczywiście wszyscy byli zadowoleni.

W dalszej części dnia kilka osób pojechało nad morze, a kilka nad jezioro. Nad morze jeździliśmy do Lubiatowa, małej mieściny odkrytej parę lat wstecz. Lubiatowo nie leży nad samym morzem, ale przy plaży powstał piękny parking wśród sosnowego lasu i prowadzi do niego droga z płyt betonowych idąca lasem od miasteczka. Przy schludnym parkingu jest kilka ładnych smażalni ryb i stoisk z pamiątkami. Ryby są co prawda drogie, ale nie można nie zjeść rybki z widokiem na morzem  – więc biesiadowaliśmy w tej czy innej smażalni każdego dnia. Na plaży jedni wylegiwali się na piasku lub zażywali kąpieli, inni spacerowali i dla wszystkich były to przyjemne godziny relaksu.

Natomiast jeziorem nad które niektórzy jeździli w celach kąpielowych było jezioro Choczewskie, jakieś 20 min. od ośrodka. Mimo spokojnej toni woda była w nim zimniejsza niż w Bałtyku, więc pływanie wymagało samozaparcia. Ale Bałtyk był na ogół wzburzony, więc też z pływaniem różnie było. Jednak iść brzegiem bez końca, czy choćby siedzieć na piasku i gapić się w białe grzywy fal to przecież wielka przyjemność, o której marzy się cały rok. Więc każdy korzystał po swojemu.

 

8. Niektórzy wybrali się nad morze by użyć słońca

9. ….i kąpieli we wzburzonych falach morskich

 

Atrakcją wieczoru wtorkowego był bowling w Gniewinie, dokąd zawiózł nas nasz nieoceniony przewodnik Wojtek. Ale najpierw podziwialiśmy panoramę tej części Kaszub z wieży widokowej w Gniewinie, było to pięknym spektaklem. Bowling to rodzaj kręgli – towarzystwo dzielnie zbijało kręgle ogromnymi kulami. Przez godzinę trwał trening, a następnie rozgrywki, o butelkę wina. Wygrał Jurek gromadząc 112 pkt i bijąc wszystkich na głowę.

 

10. Inni wybrali kąpiel w jeziorze
11.Jezioro Choszczewskie wśród kaszubskich lasów

.

W środę znowu konni zachwycali się bardzo różnorodnym, zmiennym krajobrazem kaszubskich lasów, galopując na co równiejszych, miękkich duktach. Michał uprzedzał „będzie malutki galop” i ruszaliśmy do boju. Galop nie był ani malutki, ani ślamazarny, taki w sam raz. Tyle że co to za galopy dla starego wkkwisty.

Gdy druga grupa wyjeżdżała do lasu, podbiegł do nich Stefan z flaszeczką i polał każdemu „strzemiennego”. Bo konni właśnie przejeżdżali koło tarasu, gdzie siedzieli pozostali uczestnicy rajdobozu i w wesołej atmosferze pociągali whisky.

 

12. Krajobrazy kaszubskie oglądane z grzbietu konia – lasy
13. Strzemiennego!  (Stefan częstuje kieliszkiem Whisky)

 

Generalnie czas biegł leniwie i przyjemnie. W środę znowu zrobiło się gorąco, więc po obiadokolacji siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach, aby ostatecznie przenieść się do ogniska. Wieczór był ciepły, niebo rozgwieżdżone, wyjątkowo dobrze widoczny był Mars. Można by tak siedzieć do rana, ale od bladego świtu czekały kolejne atrakcje, toteż udaliśmy się na pokoje o nie późnej porze.

 

14. Po kolacji, przed jadalnią, łapiemy ostanie promienie słońca 
15. Ognisko, znów ze śpiewami i dyskusjami

 

Bo na czwartek zaplanowana była główna konna przygoda, a mianowicie wyprawa nad morze. Michał zarządził pobudkę przed piątą, bo śniadanie miało być o 5.15. Tego roku konie miały być zawiezione nad morze koniowozami, gdyż w roku ubiegłym jechaliśmy na plażę wierzchem 3 godziny w jedną stronę. Biorąc pod uwagę 3 godziny powrotu i 1 – 2 godziny na plaży, byłoby tego dla wierzchowców za dużo. Poza tym Michał chciał w tym roku pojechać do Białogóry, aby coś zmienić, a Białogóra leży znacznie dalej niż plaża zeszłoroczna. Pomysł przewożenia koni samochodami miał taki skutek, że pojechać mogły tylko 4 wierzchowce (po dwa dwoma bukmankami) i stworzyły się 3 grupy jeździeckie (plus czwarta grupa „inwalidów” tylko na stępa). Biorąc pod uwagę że na plaży wolno być koniom tylko do godziny 9.00, a pojeździć miały cztery zmiany, wymusiło to tak ekstremalnie wczesną porę całej zabawy.

Ale najgorsze było to, że gospodarze zaspali. Gdy Stare Konie w pełnej dyscyplinie czekały o 5.30 przy swoich samochodach gotowi do odjazdu, organizatorów nie było widać. Można było spokojnie spać pół godziny dłużej. Lekko poirytowani kręciliśmy się po podwórzu, aż w końcu nieoceniony Wojtek zrządził gimnastykę poranną, aby nie tracić cennego czasu. Do gimnastyki na parkingu, między zabudowaniami, stanęli wszyscy jak jeden mąż. Krew zaczęła szybciej krążyć, wróciły dobre humory.

W Białogórze jest ośrodek jeździecki znany nam z ubiegłego roku, gdzie zostawiliśmy koniowozy i nasze samochody. Do plaży było jeszcze 1,5 km, więc szczęśliwa pierwsza grupa pokonała ten odcinek w siodle. Pozostali ruszyli po piachu pieszo, w tym jeźdźcy w niewygodnych butach do konnej jazdy. Ale plaża wynagrodziła wszystko – jest ona wyjątkowej urody, szeroka, pusta o świcie i emanująca tego dnia niezwykłymi barwami. Warto było wcześnie wstać, aby zobaczyć takie widoki. Pierwsza grupa konna odjechała na wschód, najpierw stępem, potem kłusem, by po jakimś czasie wrócić żwawym galopem. Uciecha była wielka. Następnie w siodła wskoczyła kolejna trójka jeźdźców i także oddaliła się w cudowną pustkę. W stępie wjeżdżaliśmy do wody, a fala na szczęście nie była duża, bo koniki boczyły się nieco i wymagały zachęty do kąpieli. Potem był długi odcinek kłusa i fantastyczny powrót szybkim galopem. Tego samego dostąpiła trzecia trójka. Na koniec koni dosiedli ci, co z różnych powodów mogli się przewieź tylko stępem. Oni dostępowali potem do samochodów. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, także ci co nie jeździli w ogóle, bo poranek nad morzem, na koniu czy obok konia – to naprawdę wielka frajda.

 

 
  16.  Wreszcie konno na morskim brzegu
 17.  Galopem przez fale Bałtyku

 

Gdy tylko doturlaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy kawalkadą do wsi Czymanowo, gdzie znajduje się największa w Polsce Elektrownia Wodna Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa). Niezawodny Wojtek załatwił wcześniej tę wizytę, tak że czekał na nas przesympatyczny pan dyrektor i on też był przewodnikiem. Budowę elektrowni rozpoczęto w 1973 roku, a jej uruchomienie nastąpiło w 1983. W początkowym okresie elektrownia miała spełniać rolę akumulatora energii dla powstającej w pobliskim Kartoszynie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, ale jak wiadomo elektrownia jądrowa nigdy nie powstała. Co prawda została zbudowana do pewnego etapu i widzieliśmy z daleka jej upiorne, nieczynne zabudowania na miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno. Dla obecnej elektrowni górnym zbiornikiem wodnym jest sztuczne „jezioro” na miejscu dawnej wsi Kolkowo, a zasadniczym zbiornikiem jest jezioro Żarnowieckie o powierzchni ponad 1400 ha. Moc elektrowni to 716 MW. Chociaż większość z nas nie interesowała się nigdy elektrowniami i tym podobnymi problemami, to jednak trzeba przyznać że zobaczyć na własne oczy taką machinę i posłuchać o co w tym wszystkim chodzi było niezmiernie interesujące. Pan dyrektor opowiadał przystępnie i z dużą swadą, a oprawą dla jego opowieści był poczęstunek kawą i herbatą w salce konferencyjnej. Niestety wczesna pobudka i szok tlenowy w porannych galopach po plaży spowodował, że temu i owemu spadła czasem głowa lub zamknęły się powieki na błyskawiczną drzemkę. Ale generalnie warto było zawitać do żarnowieckiej elektrowni, szczególnie będąc tak blisko.

Potem było plażowanie, a wieczorem znowu siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach. Na koniec dnia odbył się mecz ping-ponga w bardzo wesołej atmosferze.

 

18.  Każdy czeka na swoją kolejkę by pogalopować po plaży
19. Na koniec wspólne zdjęcie

 

Na tym nasze przygody się nie skończyły, choć uczestnicy powoli wykruszali się. W piątek musiała wyjechać Formisia, gdyż sędziowała na bardzo ważnych zwodach w ujeżdżeniu w Drzonkowie, a w sobotę Heniowie, bo Henio sędziował w niedzielę gonitwy na Partynicach i „Rudzi”, bo nie mieli własnego transportu i skorzystali z transportu Heniów. Jurek Kupcio pognał zaś w sobotę do Komorza, by tam kontynuować końskie przygody, a Stefana wzywały obowiązki.

Poranne jazdy w piątek i sobotę odbyły się więc w uszczuplonym składzie. Nie mniej obie grupy spenetrowały nowe nie poznane dotąd zakątki Kaszub. Najważniejszym punktem programu w piątek było przyjęcie z okazji urodzin Wuja Woyta. Motywem przewodnim w tym roku było „Dzikość mego serca”, więc wszyscy dostosowali swoje odzienia do zadanego hasła. Każdy miał jakieś elementy dzikości, a Renia, znana ze swej inwencji nawet wplotła we włosy autentyczna kość piszczelowa jakiegoś zwierza. Gospodarze również nie pozostali w tyle i także wystąpili stosownie przybrani. Należy tu wspomnieć nie tylko o wspaniałej wystawnej kolacji, ale i o różnych imprezach towarzyszących, jak „seksualny konkurs strzelecki” z wiatrówki (z lornetą!) Wuja Woyta, „strefy przytulania” i inne. Wróciliśmy późną nocą.

 

20. Przyjęcie urodzinowe Wuja Woyta – Jubilat z Małżonką
21. Dzikość serca !

W sobotę przy śniadaniu Henio stwierdził, że nie było wypite na tym rajdobozie ani razu zdrowie konia. Wzniósł więc właściwy toast który wychyliliśmy….. filiżanką herbaty. W sobotę po jazdach Wuja zabrał nas do Ciekocinka na międzynarodowe zawody jeździeckie „Baltica Tour”. Zawody trwają ponad tydzień i gromadzą konie oraz najlepszych jeźdźców z całej Europy. Obejrzeliśmy dwa konkursy. Polscy jeźdźcy plasowali się na 3-4 pozycjach, więc nie najgorzej. Zwiedziliśmy pałac Ciekocinko (obecnie superluksusowy hotel) i park, ale największe wrażenie zrobiły na nas koniowozy – luksusem dorównujące najwspanialszym camperom, a były ich dziesiątki

22. Pałac w Ciekonku

 

23. Ciekocińskie stajnie

.

Pokolacyjny wieczór spędziliśmy na wspominkach i planach na przyszłość. Dość szybko rozeszliśmy się po pokojach, bo trzeba było się spakować, a nazajutrz czekała daleka droga W niedzielę ostatnie dwa samochody opuściły Salino ze smutkiem ale i z nadzieją że jeszcze tam wrócimy

 

24. To już prawie pożegnanie  z Salinem – do przyszłego roku!

 

 

Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia:  Formisia, Hania Olowa i inni 
Opracował i na stronę wstawił: Olo
Więcej zdjęć będzie wkrótce w galerii