Tradycyjnie w grudniu Stare Konie spotkały się na wieczerzy wigilijnej, a wcześniejszą chęć udziału w tym spotkaniu zadeklarowało aż 30 osób. Przybyli Ci bardziej aktywni w ciągu roku, ci mniej aktywni, ale także kilka osób zjawiło się po raz pierwszy. Było to bardzo miłe i miejmy nadzieję, że dobrze rokuje na nadchodzący rok.
Miejsce spotkania wynalazły Hania Olowa i Marysia, a było to bistro „Duży Pokój” na Popowicach. Bardzo dobrze wspominamy miejsce poprzednich spotkań wigilijnych (restauracja „Orbita” przy basenie na Wejherowskiej), ale niestety ceny które w tym roku „Orbita” zaproponowała były absolutnie zaporowe. „Duży Pokój” okazał się dobrym zamiennikiem pod względem standardu i ceny, ważny był też dogodny parking. Lokal jest przestronny, ładnie udekorowany i z klimatem, obsługa grzeczna i pomocna. Spotkaliśmy się tam 14 grudnia późnym popołudniem.
Na stole znalazło się wszystko to co być powinno: barszcz z uszkami, ryby, pierogi, kasza z grzybami, kompot z suszonych owoców i kutia, potem piernik, sernik, napoje. Był też oczywiście opłatek. Gdy po powitaniach zasiedliśmy do stołu, Marysia złożyła wszystkim ogólne serdeczne życzenia, które przyjęliśmy wraz z opłatkiem i nadzieją że na pewno się spełnią.
Biesiadowaliśmy nieśpiesznie, snując pogaduszki w podgrupach. Hania tradycyjnie częstowała „całuskami” własnej produkcji, które znamy i lubimy. Jednak absolutnym hitem był tort, który przywiózł nowy Stary Koń Leszek. Wielki, wysoki tort ogrodzony był czekoladowym płotem i udekorowany podkówkami i kłosami zboża, a po zagrodzie biegały czekoladowe koniki. To dzieło sztuki aż szkoda było napocząć, ale wszystkim ślinka leciała, więc w końcu napoczęliśmy. Smak wypieku nie ustępował wyglądowi, więc kto mógł, pertraktował o dokładkę. Spontanicznie postanowiliśmy napisać podziękowanie dla osoby która to dzieło stworzyła, więc choć nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, jakaś kartka się znalazła i Mścich w imieniu wszystkich wykonał laurkę. Wcześniej tort został uwieczniony na wielu zdjęciach.
Po konsumpcji przystąpiliśmy do części artystycznej, a było to podsumowanie całego minionego roku starokońskiego, przygotowane przez Ola. Olo przypomniał spęd wiosenny w Mysłakowicach, rajd bieszczadzki, rajdobóz w Jarosławcu i spęd jesienny ponownie u Luizy w Mysłakowicach. Referat okraszony był zdjęciami rzuconymi przez rzutnik na ścianę, więc mogliśmy z nostalgią przypomnieć sobie te piękne chwile, zachęcając jednocześnie osoby, które tam nie były, aby dołączyły do zabawy w nadchodzącym roku. Bo wszystko jest możliwe. Możesz….
To Stare Konie już mają we krwi Że kiedy czerwiec się kończy, Wsiadają w bryki i pędzą na wschód, Gdzie czeka na nich koń rączy.
W połowie czerwca br przetoczyła się przez starokoński świat wiadomość, że nasz Dwernik się spalił. Była to wieść elektryzująca i niewiarygodna, ale przez dwa dni nie poznaliśmy żadnych szczegółów. Serce się ściskało na myśl o losie pogorzelców, jednak każdy miał z tyłu głowy pytanie: co z naszym rajdem, odbędzie się czy nie…. Po dwóch dniach pojawiła się w internecie informacja, że całkowicie spaliły się tylko zabudowania gospodarcze wraz z zawartością, natomiast nie ucierpiały budynki mieszkalne, stajnia i zwierzęta. Straty Gosia z Jarkiem ponieśli ogromne – stracili prawie wszystkie maszyny rolnicze, których dorabiali się latami, poszła z dymem serowarnia, w której Gosia robiła sery dające dochód, całkowicie sfajczył się też sprzęt jeździecki, pracujący każdego lata na ichnich rajdach. Ale nasz rajd nie został zagrożony – Józek przecież przywozi swoje konie i swoje siodła, a dochodem dzieli się z Dwernikiem i nie byłoby sensu z tego rezygnować. Więc dał hasło że mamy przyjeżdżać. Na internecie powstała zakładka do wpłat na rzecz pogorzelców, gdzie dość szybko środków przybywało, a Stare Konie brały w zbiórce czynny udział.
1. Tuż przed rajdem 2023 przyszła wiadomość, że spaliło się nasze ranczo w Dwerniku
2. Gospodarze Dwernika nie tracą jednak ducha
Tak więc 16 czerwca ruszyliśmy w drogę. Podróż jest mordercza, jednak każdego roku dzielnie ją znosimy, a wiadomo że bez rajdu rok byłby ubogi i niepełnowartościowy. Widok zwęglonego budynku gospodarczego robił przygnębiające wrażenie, powiało smutkiem. Jednak Gosia z Jarkiem to dzielni ludzie, nie próbujący się poddać, siąść i płakać. Z pewnością mają swoją koncepcję jak wyjść na prostą, ale w międzyczasie w obejściu życie toczyło się pozornie bez zmian i także nasz rajd przebiegał wg utartych schematów.
Wita niestety widok dość przykry, Spalone serowni zgliszcza. Pogoda kiepska, siąpi i leje, Sen z zadkiem w siodle się nie ziszcza.
Na rajd przyjechało 13 osób, w tym nowy kowboj Leszek. Konie przybyły te które znamy, z tym że Rodos i Hermes rajdowały dopiero drugi rok, natomiast całkiem nowym koniem był nie pierwszej młodości kasztanek Fant. W tym roku aż 6 osób zadeklarowało chęć jeżdżenia na dwie zmiany, natomiast pozostała szóstka sama sobie przydzieliła konie które będą dzielić, więc codzienny ranny rytuał rozdziału koni nie miał racji bytu. Co prawda w pierwszy dzień szeryfa próbowała wyznaczyć kto kiedy pojedzie, ale bardziej dla zasady i śmiechu, bo wiadomo że ostatnimi czasy absolutnie to nie wychodziło. Potem zrezygnowała.
3. Stare Konie na rajdzie 2023
4. Nasz szeryf nadrzędny Józiu z nieodzownym sprzętem do pokonywania bieszczadzkiej gęstwiny
Ponieważ była nas mała grupka, Gosia nie miała nic przeciwko temu żeby każdy kto chciał obstalował samodzielny pokój. Aż 6 czy 7 osób chciało. Problem z rozdziałem koni nie dotyczył soboty, gdyż w sobotę padało od rana i nie było widoków na poprawę pogody. Szefostwo w osobach Józka i Jarka zaproponowało dzień bezkonny, a w programie dnia pojawił się wyjazd do Ustrzyk Dolnych i tam wizyta w muzeum przyrodniczym i potem w Starym Młynie. Z przyjemnością zaakceptowaliśmy propozycję. W muzeum ustrzyckim byliśmy przed laty, jednak placówka przeszła absolutną metamorfozę. Nie jest to teraz jedynie zbiór eksponatów, teraz to ekspozycje multimedialne przedstawione w najnowszych technologiach. Pokazane w ten nowoczesny sposób flora i fauna Bieszczadzkiego Parku Narodowego, lokalna architektura i historia, były bardzo interesujące. Rzutem na taśmę obejrzeliśmy następnie muzeum młynarstwa w starym młynie z 1925 roku, który działał jeszcze na pełnych obrotach do roku 2007. Na czterech kondygnacjach pokazano kompletną linię do czyszczenia i mielenia zboża. W młynie działa stylowa restauracja, gdzie rozgościliśmy się na południowy posiłek i zjedliśmy kisełycię.
Pierwszy upadek nie z konia a z krzesła Zalicza przy stole Kupa. A grupa jedzie zoczyć przyrodę I zasiąść w młynie gdzie zupa.
5. Muzeum Przyrodnicze w Ustrzykach Dolnych
6. Muzeum młynarstwa w Ustrzykach Dolnych
Deszcz padał cały dzień. Po obiedzie ubraliśmy się galowo i dokonaliśmy uroczystego otwarcia rajdu. Były rozmaite trunki, aczkolwiek połowy nie dało się nawet spróbować. Wieczór spędziliśmy w jadalni na pogaduchach, wyjść do ogniska nijak się nie dało. Nowy kowboj Leszek, nie związany w żaden sposób z naszym ruchem, zreferował gdzie nas namierzył i jakim trybem się tu znalazł. Okazało się że znalazł naszą stronę w internecie, poczytał o naszych fascynujących rajdach, a przy okazji rozpoznał na zdjęciach Formisię, która 30 lat wstecz uczyła go jeździć w jednym z podwrocławskich klubów jeździeckich. I tak po nitce do kłębka…
7. Uroczyste rozpoczęcie XXII-go rajdu w Bieszczadach
8. Nasza grupa
Dowiedzieliśmy się od Józka, że konie stoją w Wetlince Górnej, jakieś 15 km od Dwernika. Na szczęście w niedzielę dzień wstał słoneczny, więc zostaliśmy busem dowiezieni na kamping w Wetlince i mogliśmy zacząć rajdowanie. Niestety początek był dość nerwowy – na kamping nie dojechał sprzęt w postaci uwiązów i szczotek, więc po konie na pastwisko poszliśmy mając rozpięte wodze. Każdy złapał co mu w rękę wpadło i przyprowadziliśmy stadko na nie bardzo przyjazne podwórko, pełne żelastwa i braku czegokolwiek, gdzie moglibyśmy je uwiązać. Jedni coś tam znaleźli, inni oporządzali swojego konia z lotu. Jedyną szczotką jaką Józek gdzieś znalazł sam omiótł z błota wszystkie konie, a przy całym tym obrządku był dość nerwowy, bo generalnie było sporo zamieszania, każdy czegoś szukał i o wszystko pytał. Udało się wyjechać dopiero o 12.30, ale gdy w końcu nastąpił ten moment, odetchnęliśmy z ulgą.
9. Zaczynamy rajd na kampingu w Wetlince Górnej
10. A hoj koniki …
Po chwili wjechaliśmy w cudny, pachnący świat i dobre humory wróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spory czas jechaliśmy u podnóża połoniny Wetlińskiej, widać było Chatkę Puchatka. Trochę kłusowaliśmy, ale nie za wiele, gdyż trawa była zbyt wysoka, a w takiej trawie nie wiadomo co jest pod nogami. Po wjeździe do prześwietlonego lasu natknęliśmy się na stado krów, więc znowu trzeba było wykazać ostrożność. Krowy prawdopodobnie uciekły z pobliskiego pastwiska, do którego my wkrótce dojechaliśmy i które mieliśmy pokonać po przekątnej. Pastuch elektryczny był opuszczony do ziemi (stąd ucieczka krów), więc wydawało się że mamy łatwo – jednak Melisa zaplątała się w kable i wpadła w panikę. Józek słynie ze stoickiego spokoju, który zachowuje we wszelkich trudnych momentach, więc kobyła po chwili wyczuła ten spokój i dała sobie oswobodzić nogi z niepotrzebnych sznurków. Sytuacja została opanowana, jednak na dzień dobry trochę stresu zażyliśmy. Potem Józek asekurował pozostałe konie przy przechodzeniu przez zdezelowane ogrodzenie, gdzie jeszcze nowy Fant pod Marysią się zaplątał, tyle że niegroźne.
11. Józek asekuruje konie przy przechodzeniu przez elektryczny pastuch
12. Cudny świat, Połonina Caryńska w tle
Po tym wydarzeniu czekała nagroda – przepiękne łąki i przepiękne panoramy, a wisienką na torcie była Połonina Caryńska, widoczna tuż tuż w całej krasie. Ostatecznie dojechaliśmy do Brzegów Górnych, a była to nowa, dziewicza trasa, którą jechaliśmy pierwszy raz. Również pierwszy raz byliśmy na kampingu w Brzegach Górnych, gdzie spędziliśmy piękny czas w piękny czerwcowy dzień.
13. Biwak w Brzegach Górnych
14. Byliśmy tu pierwszy raz
Gdy po biwaku druga grupa siadała na konie lekko padało. Jechaliśmy chwilę szosą, by w końcu wbić się w las. Od tego momentu zaczął się horror. Trasa była mega trudna, strome podejścia i trasa zarośnięta, mało przejezdna – ale to standard. Po chwili rozszalała się nawałnica, z nieba lała się ściana wody, zaczął się grad i burza. Pioruny waliły, białe kulki lodowe wbijały się w końskie grzywy, ulewa wlewała się we wszystkie kowbojskie zakamarki, peleryny nie stanowiły dostatecznej ochrony. Nawet jeśli udało się ochronić plecy czy tors, to i tak namakały spodnie i buty, więc dość szybko każdy był mokry jak szczur. Gdyby jechać po stabilnej równej ścieżce, nasze cierpienia byłyby akceptowalne. Jednak teren był trudny, co rusz w poprzek ścieżki, i tak zawalonej pniami, gałęziami i błotem, pojawiały się niebotycznie głębokie jary, których dnem rwały wściekłe górskie potoki. Normalnie może nic tymi jarami nie płynie, ewentualnie jakaś cienka strużka. Teraz w ulewie na dnie każdego głębokiego jaru kłębił się oszalały żywioł. Szukanie objazdu było karkołomne, cały czas działaliśmy na bardzo stromym i śliskim terenie. Gdy w końcu Józek decydował się na jakiś wariant, w każdym przypadku było to jakby rzucenie się do przepaści. Wydawało się że nie wyjedziemy z tej matni, może niejeden kowboj pomyślał: „czy my to przeżyjemy”? Andrzejowi dwukrotnie na okrąglutkiej Czantorii okręciło się siodło, co wymagało w tych dramatycznych warunkach przesiodłania. Czantoria słynie z tego że siodło się po niej kręci, ale na równej drodze nie ma problemu, wystarczy pocisnąć przeciwległe strzemię aby siodło wróciło na miejsce. Jednak gdy jeździec wykonuje akrobatyczne sztuczki wymuszone trudnościami terenu, siodło łatwo ląduje pod brzuchem. A przesiodłać w ulewie, na stromym zboczu, w plątaninie gałęzi, nie jest łatwo. Horror wydawał się nie mieć końca. Że nikt nie przeleciał koniowi przez łeb na śliskiej pionowej ściance, że w ogóle żaden koń się nie wywalił, to cud z nieba.
Wreszcie na koniach ruszamy w góry, Burza częstuje nas gradem. Andrzeja siodło jeździ osobno, I trzeba rozstać się z zadem.
15. Na drugiej zmianie przeżyliśmy oberwanie chmury, burzę i grad
16. Były to dramatyczne chwile
Ale wszystko ma swój kres, więc i nam się udało dotrwać do momentu, gdy wydostaliśmy się z matni na szosę. Szosy nie są marzeniem na konnych rajdach, lecz tym razem był to balsam na duszę. Dojechaliśmy wąziutką szosą do Nasicznego, gdzie zaparkowaliśmy konie w stanicy harcerskiej i skąd odebrał nas bus i odwiózł do Dwernika. Jeźdźcy na wozie również totalnie zmokli, gdyż wóz nie miał osłony i ulewa hulała po nim we wszystkich możliwych kierunkach. Gosia rozpaliła w jadalni w kominku i kto potrzebował, suszył buty i spodnie. Każdy z rozkoszą wskoczył pod gorący prysznic, a pyszny obiad dopełnił szczęścia. Tego wieczoru ponownie nie dało się siedzieć przy ognisku, więc spotkaliśmy się w jednym z domków kampingowych i spędziliśmy bardzo wesoły, wręcz rodzinny wieczór. Na rajdzie jest pięknie.
17. Klimatyczny wieczór w małym domku
18. Po przemoknięciu na jeździe w domku było ciepło i wesoło
W poniedziałek przed śniadaniem rozległo się na podwórku wołanie, że uciekły nasze konie w Nasicznem, więc jeśli jakieś chłopaki są już na chodzie, proszeni są o pojawienie się przy jeepie, gdyż pojadą do akcji. Okazało się że konie nigdzie nie uciekły, jedynie opuściły pastwisko i pętały się po stanicy. Podeszły do wiaty pod którą zostawiliśmy siodła i koce i zrobiły totalną demolkę. Wszystko zostało zdekompletowane, sprzęt bez ładu i składu poniewierał się po łące, w błocie i mokrej trawie. Może chciały się same osiodłać i wrócić do domu, kto wie co siedzi w końskiej głowie. Tak czy owak kiedy po śniadaniu przybyliśmy busem do stanicy, nikt niczego nie mógł znaleźć. Znowu zrobiło się nerwowo, gdyż z przyzwyczajenia każdy pytał Józka gdzie jest jego ogłowie czy czaprak, a przecież skąd on miał wiedzieć. Więc nerwowo burczał: „szukaj”. Oczywiście wszystko się znalazło, ale koce i czapraki nie wyschły po wczorajszej nawałnicy i nie nadawały się do użytku (przezornie Józek przywiózł nowe), a siodła i ogłowia były totalnie upaćkane. Każdy jakoś sobie powycierał swój ekwipunek i w końcu opanowaliśmy sytuację.
Konie zerwały wszystkie uwiązy I poszły raz zjeść coś inne, Siodła, czapraki, popręg i wodze… No i nie czuły się winne.
W końcu mogliśmy przystąpić do zaplanowanej części artystycznej, tak że kolejny rajdowy dzień powrócił na radosne tory. Tym wesołym akcentem było zarządzenie szeryfy, aby nowy kowboj wkupił się w szeregi profesjonalistów i zademonstrował swoją sprawność – miał wypić strzemiennego z kieliszka ustawionego na zadzie konia, bez użycia rąk. W ubiegłym roku podobne zadanie czekało ówczesnych debiutantów, Marka i Jurcia, ale wtedy nie udało się tego dokonać, gdyż z powodu obcych koni w grupie stadko było zbyt elektryczne. Teraz Lechu zadanie wykonał, toteż wolno mu było jechać z nami dalej.
19. Po demolce w Nasicznem siodłamy konie
20. Nowy kowboj pije strzemiennego z kieliszka postawionego na zadzie konia
A tego dnia jechaliśmy z Nasicznego do wiaty na zboczach góry Dwernik-Kamień. W tej wiacie bywamy co roku, ale teraz jechaliśmy ze stanicy, czyli częściowo trochę inaczej. Najpierw jednak wbiliśmy się z szosy w las, pokonując na wstępie rów, przez który niektóre konie skakały. Z klasą zrobił to Rodos i Fant pod Marysią, ale Marysię wybiło poza siodło i ostatecznie wylądowała obok konia. Wgramoliła się sprawnie na swojego kasztanka i wąską ścieżynką typu góra – dół posuwaliśmy się coraz wyżej, stromizny, objazdy różnych przeszkód i błoto nie dawały odetchnąć. Głęboko w dole szumiał Potok Nasiczniański, okraszając całość. Maczeta Józka całą drogę pracowała na pełnych obrotach.
21. Na trasie trzeba czasem konia przesiodłać
22. Bieszczadzka gęstwina
Pod wiatą spędziliśmy miły czas, wcinając smaczne łazanki i zapijając piwem. Zaczęło kropić, zaczęła też pohukiwać burza, ale wszystko się rozwiało i druga grupa znanymi ścieżkami podróżowała po biwaku do Dwernika. Przedzieraliśmy się przez pozarastane gęste zakamarki leśne, ale też przez otwarte widokowe łąki, a nad Dwernikiem przez słynną niedźwiedzią łąkę, gdzie widzieliśmy kiedyś misia i gdzie panoramy oczarowują. Na każdej jeździe trochę pogalopowaliśmy. Niestety po tej uczcie duchowej przyszła niezbyt miła wiadomość, a mianowicie okazało się, że pastwisko dla naszych koni znowu znajduje się wysoko w górach. W ubiegłym roku powodem zainstalowania koni wysoko w górach była susza i brak trawy na dole, ale w tym roku w Bieszczadach dużo padało, trawa wyrosła bujna, więc wydawało się że znowu zaparkujemy za przysłowiowym płotem. Z nieznanych powodów stało się inaczej. Chodzenie po konie w góry to bardzo obciążające zajęcie, trasa jest stroma i wiedzie po niemałym błocie. Rano jest się w miarę wypoczętym, ale zaprowadzenie koni na pastwisko po kilku godzinach spędzonych w siodle to duże wyzwanie. Niestety nie było wyjścia, każdy chwycił swojego mustanga i ruszył w drogę. Na szczęście od połowy trasy Józek pozwolił puścić konie luzem, gdyż są przyzwyczajone do tej marszruty i znają drogę, trzeba tylko na dole pokierować aby trafiły we właściwą ścieżkę. Do samej góry poszło tylko kilku facetów.
23. Biwak na zboczach góry Dwernik-Kamień
24. Odprowadzamy konie na pastwisko
Na ten wieczór znowu przygotowaliśmy zamach na Leszka, o czym oczywiście nic nie wiedział. Postanowiliśmy go ochrzcić, tak jak kiedyś Macieja. Zamierzaliśmy to zrobić w Sanie, więc pod wieczór szeryfa zarządziła ubrać się odświętnie i pomaszerować na San. Jednak San okazał się dość wezbrany i mała plaża którą mieliśmy na myśli zniknęła pod wodą. Pokręciliśmy się więc na moście i wróciliśmy na naszą rzeczkę za domem, czyli nad potok Dwernik. Poszukaliśmy dobrego miejsca i szeryfa przemówiła. Wywołała oseska na środek, powołała chrzestnych w osobach Formisi i wuja Woyta i zakomunikowała zdziwionemu kowbojowi co go czeka. Następnie poprosiła aby zdjął kapelusz i nałożył czepek, a za czepek posłużyły Reni koronkowe majtki z zaszytymi nogawkami. Leszek doznał szoku, ale ani na chwilę nie wypadł z roli. Chrzestny przemówił: „przyjmując obowiązki rodziców chrzestnych zobowiązujemy się wychować go na prawego członka społeczności jeździeckiej, której naczelnym hasłem jest „koń najlepszym przyjacielem człowieka jest”, a bezwzględną zasadą postępowania jest dbałość o dobrostan konia, która jest ważniejsza od troski o własne wygody. W życiu rajdowym obowiązywać go będzie podporządkowywanie się świętemu prawu „szeryf ma zawsze rację”, a starszym i mniej sprawnym uczestnikom należy pomagać”. Chrzestna zdjęła oseskowi czepek z głowy, szeryfa dokonała polania głowy wodą bieszczadzką z potoku nad którym staliśmy, po czym chrzestna nałożyła kapelusz. Następnie Lechu otrzymał laurkę wykonaną przez uczestników zgromadzenia, oraz prezent w postaci zielonej koszulki z rajdowym logo, jakie wszyscy mamy. Zabawa była przednia, a nowy kowboj nie przestawał się dziwić, że spotkała go taka uciecha. Po tym obrzędzie wróciliśmy pod wiatę, zapłonął ogień i śpiew popłynął w czerwcową noc.
Mieliśmy chrzciny jak się należy Bo nowy członek nam nastał, Sam nas wyłuskał w sieci na stronie I spędził z nami czas swój.
25. Chrzciny Leszka
26. Wieczorne ognisko
We wtorek po śniadaniu zgromadziliśmy się pod stajnią i spłynęło na nas miłosierdzie Józkowe – oznajmił że po konie potrzebuje tylko 2-3 facetów, reszta nie musi chodzić. Reszta ma tylko stworzyć kordon na ostatnim odcinku od mostu do stajni, aby konie nie rozbiegły się po podwórzu i aby zagonić je po drodze do rzeki. Była to piękna wiadomość, więc dzień dobrze się zaczął. Tak było każdego dnia, po konie lub z końmi chodzili głównie Leszek, który nieustannie się wkupiał, oraz Marek i Jurek, czasem ktoś jeszcze. Pozostałym kowbojom bardzo się to podobało. Przed jazdą kuty był Wiarus. Konie nagminnie gubiły podkowy w bieszczadzkich błotach, więc prawie co rano któryś był kuty. Tego dnia przyodzialiśmy zielone koszulki, aby nowy kowboj miał szansę skonsumować swój prezent. Celem jazdy była wiata pod Sękowcem, a pojechaliśmy przez góry, podobnie jak z zeszłym roku, aczkolwiek z mniejszą dawką błądzenia. Wyrąbywanie tunelu w gęstwinie szło jednak pełną parą, standardowo dużo było niskich gałęzi i wszelakich chaszczy. Trasa ta obfituje w niemiłosierne błoto, małe bagienka i liczne wiatrołomy, co wymusza wieczne, trudne objazdy. W końcu zobaczyliśmy San, jeszcze tylko trzeba było go pokonać. Po Sanie jeździmy latami rutynowo, z lewego brzegu na prawy, z prawego na lewy, wiele razy. Jedynie w jednym roku nie pokonywaliśmy Sanu, gdy stan rzeki był bardzo wysoki. W tym roku stan był średni, więc hulaliśmy sobie po rzece w najlepsze, co nawiasem mówiąc jest dużą frajdą. Ale w tym dniu woda okazała się wyższa niż średnia, więc tym co mieli niższe konie wlewała się do butów i wszystkim kręciło się w głowach. Nie jest to przyjemne.
27. Jazda koszulkowa – łąki nad Chmielem
28. Biwak pod Sękowcem
Kawałek za rzeką była nasza wiata i zasłużony odpoczynek. Przyjechała pieczona kiełbaska i pączki, tradycyjnie spędziliśmy biwak w błogim, wesołym klimacie. Przed ruszeniem w drogę powrotną jedna kowbojka wyraziła protest co do pomysłu ponownego forsowania Sanu wpław, gdyż w tamtą stronę nabrała do butów tyle wody, że nie zdołała się w czasie biwaku wysuszyć. Józek ponownie okazał miłosierdzie i poprowadził kawalkadę przez okoliczny most. Atrakcją dalszej jazdy był wyraźny ślad wilka. po którym jechaliśmy spory czas. Bliżej pastwiska zobaczyliśmy z kolei świeży ślad misia, więc emocje były duże. Na obu jazdach pogalopowaliśmy trochę, jednak za wiele się nie dało, gdyż trawa była wszędzie bardzo wysoka, a poza tym jak tu galopować gdy jest z góry czy pod górę, a tym bardziej w gęstej głuszy. Po obiedzie poszły wici, że trzeba wyprać w rzece derki utytłane w błocie w Nasicznem, gdzie konie zrobiły demolkę. Wiele osób było bardzo zmęczonych po całym dniu, szczególnie tych, którzy jeżdżą na dwie zmiany. Więc trudno się było zebrać. Doszło nawet do poważnej awantury na tym tle między dwoma kowbojami, aż trzeba było dwa koguty rozdzielać. Ale grupka chętnych do prania się znalazła, a pranie polegało na wypluskaniu koców w rzece, czyniąc to do momentu, aż błoto się usunęło. Wieczorem na tarasie jednego z domków Leszek wydał przyjęcie pochrzcinowe, serwując wódeczkę i różne słodkości. Ponownie dziękował za nadzwyczaj miłe przyjęcie jakiego doznał w szeregach Starych Koni, obiecując wywiązywać się ze wszystkich stawianych mu zadań.
29. Pojenie koni po powrocie z trasy
30. Pod domkami życie towarzyskie kwitło
Kolejny dzień (środa) wstał gorący i duszny. Dzień jak wszystkie inne zaczął się poranną gimnastyką, gdyż nieważne czy deszcz czy spiekota, czy wyspani czy niedospani, nic nie zwalniało od porannej gimnastyki, którą prowadził niezmordowany Wojtuś. Przed jazdą znowu któryś koń był kuty, znowu ktoś czegoś szukał, znowu ktoś dostał zjebkę od Józka. Jednak gdy wskakujemy w siodła, powraca spokój i dobry nastrój. Tego dnia jechaliśmy do Stuposian, trasą znaną, ale biwakiem było inne miejsce niż zwykle. Na początku drogi był mozolny, długi podjazd pod górę, po czym wjechaliśmy w zarośnięty las, gdzie Józek wyjął maczetę i wywijał nią jak Wołodyjowski szabelką. Wycinając tunel w gąszczu roślinności mruczał pod nosem: „ależ pozarastało”. Aż dziw że nie zerwał wiązadła w barku. W poprzek trasy stale leżało zwalone drzewo lub połamane, wysoko sięgające gałęzie, skutkiem czego było wieczne szukanie objazdu, najczęściej w trudnych warunkach. Trasa do Stuposian jest na dużym odcinku bardzo grząska, pokonywaliśmy niezliczoną ilość mniejszych i większych kałuż w trawie lub wręcz błotnistych bagienek. Konie Józkowe mają wyćwiczony niezwykły dar równowagi, dzięki czemu przenoszą nas bezpiecznie przez te wszystkie trudności, ale i tak trzeba się w siodle nieźle nagimnastykować, żeby nie zawisnąć na gałęzi lub nie zanurkować w grzęzawisko. Na szczęście nikt nie spadł, ale spadały baty, kapelusze, a Kupcio musiał swojego konia przesiodłać. Na okrasę tych cierpień cieszyły oko nieprzebranie łany dzwonków, jaskrów i malutkiej tojeści, a prastare jodły są na tym odcinku prawdziwymi pomnikami przyrody. W końcu dojechaliśmy do wiaty przy wjeździe do Stuposian, gdzie czekał lunch i zasłużony odpoczynek. Na koniu jest pięknie, ale zsiąść z niego po ponad dwugodzinnych akrobacjach też jest pięknie.
31. Józek wywijał maczetą jak Wołodyjowski szabelką
32. W Stuposianach Wisłok wpada do Sanu
W lesie za wiatą Wisłok wpada do Sanu, co także jest piękną atrakcją… o ile chce się pójść to zjawisko zobaczyć. W drodze powrotnej długi czas jechaliśmy szpalerem kwitnących jeżyn, a na koniec parę osób miało szczęście zobaczyć kupę niedźwiedzia, więc piękna zażyliśmy co niemiara.
Na ścieżkach ślady misia i wilka. Z koniem się rozstać choć trudno, To stale trzeba, ciągle coś spada, A więc nie było tu nudno. Kapelusz, palcat i peleryna, Chusta, Marysia, podkowa, Stawianej wódki nie da się wypić Wątroba mówi: odmowa.
33. W drodze
34. Ślad misia
Na obu jazdach było trochę kłusa i galopu, aczkolwiek ze względu na trudną trasę za wiele poszaleć się nie dało. Czwartek znowu wstał upalny, do tego prognozy były burzowe. A jak prognozy są wyraźnie burzowe, to jedziemy na Gajówki. Bo na Gajówki trasa jest dość krótka, ok. 1,5 godziny i nie ma otwartych przestrzeni. Tak się złożyło że na czwartek zaplanowaliśmy wieczór wiankowy, więc krótka jazda była bardzo potrzebna. Znowu w początkowej fazie trasy pięliśmy się mocno do góry, tak że konie bardzo się upociły i stawaliśmy aby złapały oddech. Dalej trasa była usiana błotnistymi bajorami i w jednym takim bajorze Rodos zanurkował nosem w błoto, ale na szczęście podparł się na nadgarstkach i po chwili powstał. Cudem nie doszło do kąpieli konia i jeźdźca. Natomiast na końcu peletonu chłopaki zbierały grzyby, więc końcówka chwilami tak odstawała, że trzeba było na nich czekać. Było to trochę denerwujące, ale na biwaku dostaliśmy przepyszny makaron z grzybami (zebranymi poprzedniego dnia), więc w sumie dobrze że nie zostawili w lesie dorodnego prawdziwka czy kozaka, zbieranie grzybów w czasie jazdy się opłaca. W powrotnej drodze jeden kowboj zgubił pelerynę, której odzyskanie zabrało trochę czasu, a na naszym moście w Dwerniku doszło do spłoszenia się koni, gdyż jakiś pojazd podjechał pod końskie zadki zbyt gwałtownie. Było to dość niebezpieczne. Ale na koniec znowu był piękny akcent – pojechaliśmy na tyły wsi by trochę pogalopować, a przede wszystkim by ucieszyć oczy panoramami z łąk ponad wsią, które są bardzo malownicze.
35. Koński parking na Gajówkach
36. Łąki nad Dwernikiem
Po jeździe pierwszy raz od paru lat mieliśmy trochę więcej czasu na odpoczynek i zbieranie kwiatów. Nudne będzie stwierdzenie, że wianki powstały piękne, ale naprawdę każdy się postarał. Do obiadu zasiedliśmy więc wystrojeni i ukwieceni, w doskonałych humorach. Na obiedzie mieliśmy gościa w osobie kolegi szeryfy, który przyjechał z wielkim baniakiem tokaju. Z przyjemnością wypiliśmy po kieliszku, po czym szeryfa wydała oświadczenie. Oświadczyła mianowicie, że struktury rajdowe tak się rozrosły, że wymaga to powołania odpowiednich ministerstw. I niniejszym powołuje ministrów w osobach: – Wuja Minister Spraw Zagranicznych – Dorota Minister Rozwoju Rolnictwa – Andrzej Minister Zachowania Zdrowia – Lalucha Minister Leczenia Zachowań Maniakalnych – Renia Minister Estetyki Życia – Ewa Minister Dziedzictwa Starokonnego i Historii – Maciej Minister Mniejszości Narodowych Półkuli Północnej – Stefan Minister ds. Kultury Słowa – Marek Minister Wetter In Arsch – Aldona Minister Filozofii i Szkolnictwa Wyższego – Jurek Minister ds. Kontaktów z Polonią – Leszek Minister Transportu – Józek Minister Turystyki Konno – Geriatrycznej
37. Nowi ministrowie – Minister Estetyki Życia
38. Minister ds Kultury Słowa
39. Minister ds Kontaktów z Polonią
Każdy nowo powołany minister wychodził na środek i dostąpił uściśnięcia dłoni szeryfy. Chwile były podniosłe, każdy docenił wyróżnienie które go spotkało. Nie pozostało nic innego jak iść na most i kontynuować zabawę. A na moście zabawa rzeczywiście mocno się rozwinęła. Najpierw tradycyjne Stefan częstował nalewką ze swej słynnej srebrnej zastawy, po czym tradycyjnie zatrzymywaliśmy samochody chcące przejechać przez most i nachalnie żądaliśmy myta. Miał być wierszyk, piosenka lub tanieć. Trzeba przyznać że oprócz jednego czy dwóch ponuraków pasażerowie wszystkich pozostałych aut wykazali się humorem i łatwo wpisywali się w role. Były śmieszne wierszyki i piosenki, m.in. szanty, były tańce góralskie i nie tylko. Ponieważ sami zaczęliśmy tańce, niektórzy turyści z chęcią się przyłączali. Wesołość eksplodowała i zabawa mogłaby trwać bez końca, ale ostatecznie przyszliśmy na most celem zwodowania wianków, więc przed zmrokiem należało to uczynić. Z wiankiem zawsze trudno jest się rozstać, jednak wiadomo że gdy wianek dopłynie do morza, szczęścia czeka moc – a szczęścia nigdy nikomu za wiele. Więc płyń wianku, płyń, czyń swoją powinność. Tego roku wody w Sanie było na tyle dużo, że nie zachodziła obawa, że któryś zawiśnie na kamieniu i nie odpłynie. Popatrzyliśmy jak odpływają i wróciliśmy pod wiatę pełni dobrych myśli.
Przy Stefanowej naleweczce Wianki spłynęły wraz z nurtem, Humory cudne, goście na moście, Myto płacili nam hurtem.
Tego dnia przyjechała Kasia, więc pod wiatą odbył się koncert na najwyższym poziomie. Zabrzmiała gitara, dwie harmonijki i skrzypce. Śpiewaliśmy z wielkim zaangażowaniem, wieczór był niezapomniany. Hitem rajdu stała się ballada wujów – nasz Wojtuś skomponował muzykę, słowa ułożył nie znany nam brat Wojtusia Maciej. Śpiewaliśmy tą balladę każdego wieczora. Powstały nowe zwrotki, dla panów i dla pań. Obie grupy śpiewały swoje kwestie na przemian. Było to wesołe, ale jednocześnie nostalgiczne i po prostu piękne.
A przy ognisku chór męsko-damski, Całkiem nowiutkie linijki, Skrzypce, gitara, strojone głosy, I piękne dwie harmonijki
40. W wiankowy wieczór na moście pobieramy myto
41. Wielu przypadkowych turystów przyłączało się do zabawy
42. Zabawa była przednia
43. Tańce na moście
44. Chłopcy z szeryfą
45. Dziewczynki w całej krasie
W piątek było nie tylko gorąco, ale dostawaliśmy na komórki alerty ostrzegające przed niebezpiecznymi burzami. W planie była wyprawa do wiaty pod Białą Stajnią, gdzie pojechaliśmy wierząc że uda się uniknąć nawałnicy. Najpierw jedziemy znaną trasą wzdłuż Sanu, gdzie każdego roku jest trochę inaczej i gdzie zawsze trochę błądzimy. Tego roku ścieżka jest nieco udeptana, ale i tak dość trudna – zarośnięty busz, trudne zjazdy, rąbanie tunelu. Cztery pierwsze konie posuwają się do przodu dość rześko, ale pozostałe zostają w tyle i w pewnym momencie gubią się w gęstwinie. Gdy czołówka zorientowała się że podróżuje sama, po pozostałych nie ma śladu. Stanęliśmy poczekać, ale nikt się nie pojawiał. W lesie śpiewały ptaki, ale żaden odgłos nie przypominał kawalkady jeźdźców. Zrobiło się nerwowo, aż w końcu usłyszeliśmy gdzieś z daleka wołanie: „przyjedźcie po nas”. Józek wraca szukać zgub i bynajmniej nie trwało to małą chwilę. Sprawy nie ułatwiał fakt, że mimo nieco udeptanej trasy w stosunku do poprzednich lat i tak plątanina wszelkiej roślinności była upiorna. Wreszcie jesteśmy wszyscy razem i przedzieramy się dalej. Trzykrotnie przekraczamy San, było trochę kłusa i galopu.
46. Trasa była upiorna…
47. … ale San był piękny
Udało się znaleźć wyjazd na wąską szosę, by po jej przekroczeniu wjechać na pechowe łąki nad Smolnikiem, gdzie każdego roku doświadczaliśmy niebezpiecznych incydentów. Tym razem nie mogło być inaczej, Melisa wpada w druty i reaguje paniką. Trawa jest bardzo wysoka, więc nie widać co się w niej czai, a te druty były tu już zeszłego roku. Zrobiło się zamieszanie, ale ostatecznie kobyła zostaje oswobodzona i podążamy dalej. Mijamy Smolnik nie zajeżdżając na naleśniki i podążamy nowymi ścieżkami do przodu. Trasa którą od tego miejsca wymyślił Józek jest nieznana i okazuje się być rzeką błota, której nijak nie da się pominąć. Konie brodzą w brejce sięgającej powyżej pęcin, ściana zarośli uniemożliwia wyjście z mazi i objazd tej matni. Józek wywija maczetą niemal bez wytchnienia, busz jest upiorny. Nierówności pod nogami są traumatyczne, ale nasze koniki kolejny raz przenoszą nas bezpiecznie, a i nasza nabyta przez lata równowaga jest ponadnormatywna.
48. Busz
49. Busz cd
Więc w końcu docieramy na biwak, pilnie potrzebując odpoczynku. Pojedliśmy, pogawędziliśmy, poleżeliśmy na ławkach i na trawie. Gdy po biwaku zebraliśmy się do powrotu, Józek zrezygnował z tej części trasy która wiodła przez breję, poprowadził szosą, gdzie ruch był dość duży, ale i tak było bezpieczniej. Potem wjechaliśmy z powrotem na smolnikowe łąki, gdzie tradycyjnie łatwo nie było. Rowy były chwilami głębsze od niejednego konia, na jednym z nich Wiarus odmówił współpracy. Powiedział „nie” i koniec. Długo trwało zanim dał się przeprowadzić, nie było to łatwe. A za chwilę znowu akcja – Andrzej na Czantorii wpadli do dziury, której nikt nie widział w wysokiej trawie i którą poprzednie konie cudem ominęły. Czantoria wygrzebała się jakoś, ale różnie się to mogło skończyć.
Chłopaki dzielenie chodzą po konie, Na zbyt wysoki szczyt góry, A w czasie jazdy Józek wpadł w druty, A Andrzej wyszukał dziury.
50. Czasem rowy na trasie są głębokie na wysokość konia
51. Andrzej na Czantorii wpadli do głębokiej dziury, ale wykaraskali się
Szczęśliwie dotarliśmy do stajni, a gdy tylko pownosiliśmy siodła do środka przyszła taka ulewa, że świat zginął w wodnej kipieli. Biedne koniska przywiązane do drągów namakały w tej ulewie, a my czekaliśmy aż kataklizm minie, gdyż nijak nie dało się nosa wyściubić. Korzystając z okoliczności Józek okuł dwa konie, tym samym rano nie będzie roboty i zwlekania z wyjazdem. A gdy wreszcie przestało lać, trzech chłopaków poszło w upiornym błocie zaprowadzić konie w góry – dzięki Wam kowboje.
52. Koniki niczym zmokłe kury podczas ulewy
53. Nie da się wyjść ze stajni, więc Józek okuje dwa konie
Po obiedzie zasiedliśmy przy ognisku i spędziliśmy zaczarowany wieczór. Deszcz uderzał w dach wiaty i ta delikatna deszczowa kanonada jak słodka melodia działała kojąco. Ponieważ trzy osoby wyjeżdżały rano do domu, tego wieczora szeryfa odśpiewała swój tradycyjny hymn, który jak zwykle ułożyła w tak zwanym międzyczasie i oczywiście był majstersztykiem. Poszczególne zwrotki wplecione są w niniejszy tekst. Podziękowaliśmy też Józkowi, chcąc aby wszyscy rajdowicze przy tym byli. Padło wiele ciepłych słów, z obu stron. Jak zwykle trudno było uwierzyć, że dopiero przyjechaliśmy, a tu już przychodzi wyjeżdżać.
54. Wieczorne ognisko, odwiedziła nas Kasia
55. Szeryfa śpiewa hymn rajdu
No ale jeszcze nie koniec, jeszcze mamy całą sobotę. Z pewnością będzie kolejnym udanym dniem. W sobotę mżyło trochę przy siodłaniu, ale co tam, w ostatni dzień zmoknąć to żaden problem. Józek zaproponował jedną wspólną jazdę, więc wóz nie wyjeżdżał, a Renia miała wolne. Wyjechaliśmy w las Dwernicki i smęciliśmy się trochę po jego mokrych ścieżkach, peleryny chroniły przed ociekającą deszczem gęstwiną. Jechaliśmy szpalerem kwitnącej jeżyny i czarnego bzu. Przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy w las po drugiej stronie, w kierunku Magury Stuposiańskiej. Krążyliśmy po nowych ścieżkach, las był senny, piękny i niezwykle nostalgiczny. Niestety mega błoto powodowało że pod górę ciężko było wyjechać, a na dół konie zjeżdżały na zadach. Ponownie przecięliśmy szosę i pokonaliśmy niezwykle wzburzony, brunatny potok Dwernik, który huczał jak wielka rzeka. Wspięliśmy się do góry, mając w końcu potok głęboko w dole, a przed nami pojawiły się pomnikowe buki, niezwykle malownicze. Na końcówce Józek dwukrotnie rozsupływał druty ogradzające pastwisko, ale tym razem żaden koń się nie zaplątał. Była to nasza ostatnia jazda i tym samym zakończyliśmy rajd cali, zdrowi i bardzo zadowoleni.
56. Smęcimy się po mokrym lesie
57. Potok Dwernik
W ramach lunchu Gosia zaserwowała fasolkę po bretońsku i razem z Jarkiem postawili baniaczek domowej nalewki. Najedliśmy się fasolką do syta, ale wieczorem był jeszcze świąteczny obiad, podany pod wiatą. Pośpiewaliśmy potem dziarsko, ale tylko do 22, gdyż rano czekała długa droga do domu. Padło wiele kolejnych, ciepłych słów, a przede wszystkim zapewnienie że rajdować nie przestaniemy, a Józiu obiecywał zapewniać nam niekończące się atrakcje i przygody.
58. Pożegnalny obiad pod wiatą
59. Pożegnalne ognisko
Ala, Dorotka, Renia, Aldona, Ewa i Marek i Stefan Kupcio i Andrzej, Jurek i Leszek Wojtek no i szeryfa. Wyróżniam tutaj wszystkich z imienia Jak Wojtek na gimnastyce, Trzynastu wspaniałych zapewne szybko Zapisze się w Ewy kronice.
Rano do śniadania Kasia tradycyjnie grała na skrzypcach, więc nostalgia się pogłębiła. Ale przecież niedługo wrócimy, bo cóż to jest rok – minie jak z bicza strzelił. A więc do kolejnego rajdu….
Dbajcie o zdrowie, zbierajcie siły, Rok jest długi lecz zleci, Przed nami przyszłość, przygód bez liku, I rajd aż dwudziesty trzeci.
Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć. Powrót do tekstu strzałką w górnym lewym rogu
Tekst: Formisia Zdjęcia: Formisia, Renia, Maruś, Leszek i inni
Nadeszła wiosna, wonna, radosna,
nadzieją życia upaja się świat…
… a skoro tak, to Stare Konie ruszyły z początkiem maja na wiosenny spęd. Miejscem spotkania była tym razem agroturystyka „U Luizy” w Mysłakowicach, obiekt wcześniej nam nieznany, aczkolwiek zlustrowany w marcu br. Jest to ośrodek bardzo klimatyczny, zadbany, a szefowa Luiza jest osobą ciepłą, gościnną, i zarówno ona jak i jej załoga, cierpliwą. Nasza grupa jest co prawda bardzo fajna, ale marudzimy czasem, a konkretne oczekiwania potrafimy śmiało zgłaszać. Gospodyni w każdej sprawie wykazywała dobrą wolę i elastyczność. M.in. dzielnie znosiła informacje o coraz to innej liczbie osób które przyjadą, bo trzeba przyznać że liczba ta była wyjątkowo zmienna i w ostatnich dniach mocno malejąca. Ostatecznie na spędzie pojawiło się 16 osób, w tym Jola z Gerardem z Getyngi.
1. Agroturyatyka „U Luizy” w Mysłakowicach
2. Przyjechało 16 osób.
W ośrodku jest 15 koni różnych ras, w tym 5 quarter horse, 2 tinkery, gruby ślązak i 2 zimnokrwiste do zaprzęgu, stacjonujące chwilowo u kolegi. Są też psy, koty i przesympatyczne owce kameruńskie, bardzo towarzyskie.
3. Zwierząt u Luizy jest dostatek – na zdjęciu wyżej to nie niedźwiedź, to kaukaz.
4. Były pieski wielkie i całkiem maleńkie.
5. Kota nie mogło zabraknąć.
6. Furorę robiły owce kameruńskie – Zosia i Zuzia.
7. Owieczki za garść chrupków wchodziły na kolana.
Do dyspozycji mieliśmy pięć pokoi w budynku, oraz dwa domki drewniane stojące obok, wyposażone we wszystko co potrzebne do samodzielnego bytowania. Luiza dobrze nas karmiła – serwowała bogate śniadania i smaczne obiady, a w tak zwanym międzyczasie częstowała herbatą, kawą i domowym ciastem, pałaszowanym w okamgnieniu.
8. Część osób mieszkała w drewnianych domkach.
9. Luiza dobrze nas karmiła.
Część osób przyjechała w piątek do południa i te osoby zakosztowały pięknej, słonecznej pogody. Trzy dziewczyny dosiadły rumaków i pojechały z prowadzącą Wiktorią w teren. Pozostałe osoby wygrzewały się w słońcu, miło gaworząc i reanimując zmęczone organizmy ptasim koncertowaniem i szmerem płynącej obok rzeki Łomnicy.
… i tylko w górach śnieg biały został…
Uroki wczesnej wiosny zachwycały – świeża zieleń, kwitnące jeszcze drzewa (we Wrocławiu już przekwitały) i przede wszystkim widoczne na horyzoncie pasmo Karkonoszy ze Śnieżką na czele, pokryte ciągle śniegiem. Były to wspaniałe chwile, a jazda która miała być na początek krótka, wyszła dwugodzinna.
10. Jazda piątkowa – w tle Karkonosze w śniegu.
11. Nad urokliwym stawem.
12. Jazdy prowadziła klubowa instruktorka Wiktoria.
13. Świeży, majowy las.
Po obiedzie siedzieliśmy przy ognisku, popijając różne trunki i ciesząc się swoim towarzystwem. Na krok nas nie odstępowały dwie sympatyczne owce kameruńskie, które za garść chrupków wchodziły na kolana.
14. Wieczorne ognisko.
15. Miłe pogaduszki.
Niestety w nocy przyszedł deszcz i padał cały ranek. W programie były dwie jazdy konne, galopna i bezgalopna, a osoby nie jeżdżące konno miały zagwarantowaną przejażdżkę po okolicy dużą bryczką. Niestety pogoda zweryfikowała te plany i jazdy wierzchem zostały przesunięte o godzinę, a bryczkę przełożyliśmy na niedzielę.
O 11 deszcz ustał, wyszło nawet słońce i konni ruszyli w teren.
16. Wnuczka już w siodle, dziadkowie w emocjach.
17. Kolorowe stadko.
Obie jazdy się udały i pojeździliśmy do woli. Pod siodło poszły i tinkery i quartery, a jeździliśmy w prawdziwych westernowych siodłach, co było nowym doświadczeniem. Klubowa instruktorka Wiktoria poprowadziła innymi ścieżkami niż w piątek – jechaliśmy przez łany kwitnącego rzepaku, przyjazne łąki i miękkie, leśne ścieżki. Znowu byliśmy blisko gór, niestety ginęły częściowo we mgle, aczkolwiek obrazki i tak były zachwycające. Grupa galopująca poszalała na łąkach i leśnych ścieżkach. Westernowe siodła wywołały różne komentarze – Marysia stwierdziła że w takim siodle pustynię Gobi by pokonała, ale innemu kowbojowi było za twardo. Tym niemniej rzadko kiedy trafia się taka gratka.
18. W górach śnieg, na nizinach kwitną rzepaki.
19. Niezwykłe widoki, niezwykłe przeżycia.
Przed wyjazdem konnych w teren oglądaliśmy przez chwilę na ujeżdżalni jazdę w stylu western, gdyż w ośrodku Luizy uprawia się western riding, a jeden quarter horse jest szczególnie utytułowany. Tego konia o wdzięcznym imieniu Hollywannshine szefowa udostępniła naszej koleżance Ani i Ania mogła popróbować reiningu. Holly ma na swoim koncie poważne sportowe osiągnięcia, w tym vice mistrzostwo Europy w reiningu w kategorii młodych koni. Siąść na takiego konia to nie byle gratka, a jeszcze zakręcić na nim młynka to z pewnością duże przeżycie.
20. Zgaga miała fuksa dosiąść utytułowanego quarter horse o imieniu Hollywannshine.
21. Luiza na niemniej utytułowanym quarter horse o imieniu Red Bronco Bonanza.
W międzyczasie pogoda ustaliła się ponownie na pochmurną, lecz nie deszczową. O 15 skonsumowaliśmy obiad i poprosiliśmy aby jednak wóz przyjechał. Nie wiadomo co będzie w niedzielę, a sobotnie popołudnie jakoś trzeba obejść. Pan woźnica (kolega Luizy, użytkujący jej zaprzęgowe konie), najpierw odwołany, teraz przywołany – pojawił się bez sarkania i 11 osób ruszyło na wycieczkę.
22. Ruszamy na wyprawę wozem konnym.
23. Nalewka gwarecka neutralizowała chłód.
Objechaliśmy Mysłakowice wkoło, słuchając opowieści o tym co po drodze mijamy. Przede wszystkim zobaczyliśmy budynki nieczynnych Zakładów Lniarskich „Orzeł”, który to zakład był w dawnych czasach jednym z największych producentów tkanin lnianych w Europie. Tradycje lniarskie Mysłakowic sięgają bardzo odległych czasów. Mieszkańcy tych terenów żyli m.in. z chałupniczego przędzenia i tkania lnu, ale w 1839 roku król pruski Fryderyk Wilhelm III zadecydował o budowie zakładu z prawdziwego zdarzenia, o nowoczesnych jak na tamte czasy rozwiązaniach technicznych. Zakład stał się przodującym w Europie. Po II wojnie światowej przeszedł w polskie ręce i nadal produkował len, tysiące metrów obrusów, serwet i prześcieradeł. Niestety w roku 1995 został sprywatyzowany, a w roku 2010 ogłoszono upadłość. Obecnie można zobaczyć jedynie ruiny. Jadąc dalej zobaczyliśmy pałac mysłakowicki, który przez wieki ulegał różnym przeróbkom i modernizacjom, miał też wielu właścicieli, m.in. właśnie Fryderyka Wilhelma, dla którego był ulubioną letnią rezydencją. Obecnie jest to szkoła podstawowa, a wnętrza straciły swój pałacowy charakter. Następnie mijając z daleka kościół dowiedzieliśmy się, że daszek nad wejściem podtrzymują autentyczne kolumny z Pompei, które król pruski otrzymał w darze od króla Neapolu. Widzieliśmy to cudo tylko z daleka. Natomiast całkiem z bliska widzieliśmy wiele pięknych domów tyrolskich, jako że w latach 30-tych XIX wieku do Mysłakowic przybyli protestanccy emigranci z Tyrolu, zmuszeni do opuszczenia rodzinnych stron na skutek katolickiej polityki Habsburgów. Na nowej ziemi budowali domy w swoim rodzimym stylu, powstało ich w sumie ponad 50, z czego wiele zachowało się do dziś.
24. Nieczynne Zakłady Lniarskie w Mysłakowicach.
25. Pałac Habsburgów.
Wycieczka była dużą atrakcją, ale na wozie było rześko. Na szczęście mieliśmy różne polarowe okrycia, a Hania częstowała nalewką gwarecką, która była wspaniała i trzymała przy życiu. Po powrocie Luiza zaprosiła na gorącą herbatę i domowe ciasto, więc zregenerowaliśmy się i przed wieczorem ponownie zasiedliśmy przy ognisku. A na ognisku czekała kolejna niespodzianka – nasza gospodyni wyczarowała swojską kiełbasę i swojską kaszankę, więc mimo przejedzenia się ciastem rzuciliśmy wędlinę na ruszt i po upieczeniu pożarliśmy z wielkim apetytem. Gerard częstował dobrym winem, była też rajdowa „żołądkowa”, niektórzy preferowali piwo. Tak że wieczór upływał bardzo miło i smacznie, i tylko śpiewać się nie chciało, choć mieliśmy śpiewniki. Chciało się pogadać. Niektóre osoby widzą się relatywnie często, ale były osoby widywane dużo rzadziej, więc pogaduszki były potrzebą chwili.
26. Piecze się kiełbasa.
27. Piecze się kaszanka.
W niedzielę było znowu pochmurno, lecz na szczęście nie lało, co wcześniej prorokowano. Na jazdę konną wybrały się cztery osoby, natomiast siedem ruszyło w góry – co też było w programie spotkania. Celem wyprawy pieszej była góra Mrowiec koło Mysłakowic, mająca dość ciekawą historię. Góra była bowiem ulubionym miejscem wędrówek Fryderyka Wilhelma, który ze szczytu delektował się widokiem Karkonoszy (sam Mrowiec należy do Rudaw Janowickich).
28. Na szczycie góry Mrowiec.
29. Fotek nigdy za wiele.
Król razem ze swoim zaprzyjaźnionym generałem tworzyli z pasją krajobraz sentymentalny między Mysłakowicami a Bukowcem, włączając w program także górę Mrowiec. Wytyczono na jej zboczach wiele wypielęgnowanych ścieżek, ale przede wszystkim na szczycie stanęła wieża widokowa i słynny kamienny stół, przy którym spożywano posiłki w romantycznej scenerii. Król lubił tam bywać, popijać wino i cieszyć oczy panoramą gór. Teraz my mieliśmy tą przyjemność, aczkolwiek po wieży i stole nie ma śladu, a drzewa tak porosły, że Karkonoszy za bardzo nie widać (widać je z polanki podszczytowej). Szczyt to teraz kupa kamiennych bloków i resztki wykutych schodków, ale przyjemnie było się na nią wdrapać i poczuć po królewsku. Tym bardziej że góra choć niewielka, (513 m) wycisnęła jednak sporo potu podczas jej forsowania.
30. Górzyści schodzą ze szczytu.
31. Józek sprawdza czy rozkwitające konwalie już pachną.
Po powrocie z wycieczki znowu zostaliśmy ugoszczeni herbatą, kawą i wspaniałym ciastem, udało się też nabyć jajka od podwórkowych kur i swojską kiełbasę. Pogadaliśmy jeszcze z Luizą i dobrze nastrojeni ruszyliśmy do codziennych obowiązków. Akumulatory zostały naładowane i…. pewnie jeszcze tu wrócimy.
32. Przyjedziecie jeszcze?
33. Luiza
Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć (powrót do pierwotnego rozmiaru strzałką ← w górnym pasku zadań)
Tekst: Formisia Zddjęcia: Formisia, Hanka Olowa, Iwona, Wiktoria i inni
Bardzo chciałem Cię osobiście pożegnać, w swoim imieniu i w imieniu „Starych Koni”. Okazało się to wszakże niemożliwe. Wobec tego piszę tych kilka moich refleksji z Tobą związanych.
Na przełomie lat 50.-60. pracowaliśmy w tej samej Katedrze Chemii Fizycznej na Politechnice Wrocławskiej i od tej pory datuje się nasza znajomość i przyjaźń. Zawsze miałeś jakąś pasję której poświęcałeś się bez reszty, a gdy przedsięwzięcie z tym związane doprowadziłeś do rozkwitu zostawiałeś innym kontynuację Twojego dzieła, a sam zabierałeś się za coś następnego. A miałeś pomysłów zawsze wiele – założyłeś KTCh (Koło Turystyczne Chemików) na Politechnice. Potem był AKJ chyba najważniejsze Twoje dzieło. Kolejno zająłeś się z całą pasją robieniem doktoratu, a gdy ten już był na ukończeniu zapisałeś się do technikum leśnictwa, byłeś leśniczym i łowczym w Siennej w Górach Bialskich. Wróciłeś znów na Politechnikę, ale już nie na chemię, a na ochronę środowiska. Równocześnie organizowałeś i pilotowałeś wycieczki naukowe do przeróżnych zagranicznych oczyszczalni ścieków i podobnych instalacji. Pod koniec życia „wróciłeś do korzeni” – zająłeś się historią ostatnich czasów swych rodzinnych stron – Drohobycza. Redagowałeś biuletyn Towarzystwa Przyjaciół Drohobycza – była to Twoja ostania pasja. Odkąd Cię znałem była przy Tobie ona, Żona i wierny przyjaciel, Jarka, nawet w chwilach zawirowań.
Tu chciałbym trochę więcej powiedzieć o powstaniu AKJ-tu. Wszystko zaczęło się w Książu. W roku 1965 na turnusie „wczasów w siodle” było więcej „waletów” niż legalnych uczestników. W związku z tym inż. Dąbrowski (wówczas vice-dyrektor Stada Ogierów) zorganizował dla nich dodatkowy turnus. To chyba właśnie wtedy rzuciłeś hasło – „załóżmy studencki klub jeździecki”. Reakcje były różne, ale Ty zebrałeś kilku entuzjastów podobnych do Ciebie (Mirek Soroka, Czesio Nowak, Janek Hołowiński) i przystąpiliście ostro do działania. W efekcie już 6 grudnia tego roku został zarejestrowany Akademicki Klub Jeździecki przy Radzie Okręgowej ZSP. Ty zostałeś pierwszym prezesem Klubu,
Odzew ze strony braci studenckiej był natychmiastowy. Na zebraniu organizacyjnym największa sala audytoryjna na Politechnice nie zdołała pomieścić chętnych do zapisania się do klubu. Wszakże na razie prócz nazwy nie było niczego – stajni, koni, instruktora, siodeł, paszy, niczego. Dzięki Twojemu entuzjazmowi i umiejętnościom wkrótce zaczęło wszystko powstawać. Klub zaczął prowadzić działalność szkoleniową (powstała „Akademia Jeździecka” z rektorem Heniem Geringerem), sekcja sportowa oparta na początku na dwóch jeźdźcach (A. Szmyrka i M. Olszowski), wkrótce dołączyli następni. Ze starej obory na Osobowicach powstała stajnia, siodlarnia i magazyn paszy, znalazły się też i konie, a od wojska klub otrzymał 10 kulbak. Instruktorem został mjr Wacław Zieliński (przedwojenny oficer 15 płk Ułanów). Rozpoczęły się regularne jazdy rekreacyjne, a już w następnym roku ruszył „I Akademicki Rajd Konny po Ziemi Lubuskiej”. Ty byłeś szeryfem drugiego turnusu tego rajdu. Klub rozwijał się, a w dodatku życie towarzyskie kwitło. Trzeba dodać , że wszystko to działo się w dobie głębokiej komuny. W latach 70. Klub był w pełnym rozkwicie, wtedy Ty zająłeś się innymi sprawami, jakkolwiek nigdy nie straciłaś z Klubem kontaktu.
Wagi powstania takiego klubu, którego Ty byłeś twórcą nie sposób nie docenić. Klub wychował wielu jeźdźców, trenerów, sędziów jeździeckich i innych działaczy. Dość powiedzieć, że w kilkanaście lat po powstaniu AKJ-tu, większość członków Zarządu i Kolegium Sędziów Dolnośląskiego Związku Jeździeckiego a także trenerów, instruktorów i innych działaczy w Okręgu wywodziło się z naszego AKJ-tu. Klub wychował też kilku jeźdźców, którzy osiągnęli sukcesy na skalę światową. Nie bez znaczenia też jest, a kto wie czy nie jest to najważniejsze, że przyjaźnie wtedy zapoczątkowane trwają do dziś. Wciąż byli członkowie AKJ-tu spotykają się by aktywnie spędzać czas. Twoja też w tym zasługa.
Na końcu nasuwa się mi taka refleksja – w życiu ma się wielu przyjaciół, ale prawdziwych przyjaciół tylko kilku, Ty byłeś takim, nie tylko zresztą moim, prawdziwym przyjacielem. Za szybko odszedłeś!
Krzysio Lorenz był twórcą, członkiem założycielem powstałego w roku 1965 Akademickiego Klub Jeździeckiego składającego się ze studentów wrocławskich uczelni. Był jego pierwszym prezesem w czasach głębokiej komuny. Dzięki takim ludziom jak On młodzież akademicka bawiła się w „kowbojowanie”, ale też uczyła się życia i ciężko pracowała żeby utrzymać konie i klub. Krzysztof był szeryfem na I rajdzie konnym – pokazał, że ta rola wiąże się z ogromną odpowiedzialnością za ludzi i konie.
Los zrządził, że sprawuję dziś rolę szeryfa , choć wśród tu obecnych jest wiele osób bardziej zasłużonych dla środowiska jeździeckiego.
Kultywujemy tradycje AKJ jako grupa „Starych Koni”, jeździmy nadal na rajdy konne – bo przyjaźnie z tamtych lat przetrwały do dzisiaj.
Żegnamy Cię Krzysiu!
Pożegnania są trudne i krótkie. Za krótkie jak na takie długie życie.
Zostaną nam w pamięci wspólnie spędzone chwile.
Maria Geringer d’Oedenberg – szeryfa „Starych Koni”