Od razu na wstępie zaznaczam, że piszę z mojej perspektywy i nie wszystkie fakty mogą być absolutnie poprawne. Aliści, doświadczenie było tak wspaniałe, że milczeć też nie będę. Zaczęło się od tego, ze na rajdobozie doszły mnie wieści o rejsie po Adriatyku organizowanym przez Sławka Walentynowicza dla Starych Koni. No i że miejsca są już zajęte, załoga skompletowana. Oczywiście można by w dwie łodzie ale trzeba byłoby znaleźć drugiego kapitana. No przecież znam, nie tylko znakomitego żeglarza z odpowiednimi papierami, ale tez wspaniałego człowieka, który na pewno przylgnie do naszego grona jak rękawiczka. No i zaczęłam namawiać starego przyjaciela Bodzia Werhuna, który bronił się problemami zdrowotnymi ale polecił swojego przyjaciela Olka Mikułę, też kapitana. No i jaki ten świat mały, przecież Olek to stary AKJ-towiec i też wielki przyjaciel! Z namówieniem Olka nie miałam problemów i pozostawiłam jemu namówienie Bodzia. No i w ten oto sposób znaleźliśmy się z Paulem na łajbie chociaż z kapitanem Józkiem i szefem wyprawy/kukiem Sławkiem. Zaczęliśmy rejs od powitalnej kolacji w porcie macierzystym Sukosan. Jest to nieprawdopodobne miejsce, w którym kilka firm trzyma swoje łodzie wyłącznie do wypożyczania. W sobotę zmienia się „turnus” i wieczorem jest tam kilkaset łajb z nowymi załogami gotowymi do wypłynięcia w niedziele rano, Można sobie wyobrazić, jak jest głośno i wesoło.
W niedzielę przyjęliśmy kurs na marinę w Tribulij oglądając po drodze fort Napoleona. Na naszej lodzi obok Sławka i Józka dwie łodzianki: Ewa Jagielska i Ela siostra Sławka, dwaj wrocławianie (jeden tylko prawie): Zbyszek i Krzyś Dworowski, oraz dwa Australijczyki: Eta i Paul. Na drugiej łodzi obok Olka i Bodzia wrocławianie: Marysia i Heniu Geringerowie, Renia i Andrzej Lisowscy plus Dorotka Lange, oraz przemiła „druga żona” Henia z Wiednia – Elżbieta. Żony od razu się zaprzyjaźniły a do końca rejsu zdążyły dokooptować Dorotkę na trzecia. Heniu oczywiście był w siódmym niebie i chętnie przyjmował postawę zadowolonego z życia baszy (co mu zresztą trudno nie przychodziło!).
Nie będę opisywała dzień po dniu naszych przygód, ale żeglowaliśmy od wyspy do wyspy w ciągu dnia noce spędzając w marinach. Naprawdę dobrą żaglową pogodę z dobrym wiatrem mieliśmy właściwie tylko pierwszego dnia. Na naszej łodzi popisy sprawności (lub jej braku) dawali chłopcy, a bohaterka dnia była Ewa w tandemie z Józkiem. Bohaterką drugiej łodzi została jednogłośnie wybrana Dorotka za wspaniale prowadzenie łodzi. Przez następne dni było po prostu pięknie i bardzo spokojnie. Po „drodze” obie łajby zarzucał kotwice na wspólne kąpiele i „kurtuazyjne” wizyty, a nawet raz Andrzej transportował z dużym sukcesem zupę drogą wodną. U nas kto nie pomagał właśnie w kuchni lub nie stal za sterem, ten się opalał, snuł opowieści i słuchał niewyczerpanych kawałów Krzysia. Pełny luz i lenistwo. Paul, jako że najczęściej jednak nie brał udziału w rozmowach, był cały szczęśliwy kiedy dopuszczono go do steru wiec nie oddawał go przez cały dzień. Okazał się najlepszy z nas wszystkich nowicjuszy, tyle że następnego dnia bardzo chwiał się na nogach. Po Tribulij zawitaliśmy w porcie Skrabin u ujścia rzeki Krka, z parkiem narodowym (specjalna wycieczka promem) znanym ze wspaniałych wodospadów. Stamtąd do Rogoznicy (owszem Monika, pozdrowiłam!) i cały dzień żeglowania do Zut. W Zut dopadł nas deszcz i niestety nie było żagli, lalo. I to już był czwartek a w piątek trzeba było wracać do Sukosanu aby w sobotę rano oddać sklarowaną łódkę.
Wszystko to trwał bardzo krótko i jak wszystko co dobre skończyło się za wcześnie. W marinach (poza jedna) obie nasze łódki stały obok siebie wiec pełna integracja, wspólne obiady i kolacje (pamiętacie dziewczyny czyszczenie muli a potem cudowne nimi obżarstwo?!) i wspólne wieczorne śpiewanie. Bodzio z gitara bardzo szybko znajdował akordy do naszych kowbojskich piosenek i sam śpiewał nam szanty, których nie znaliśmy. Zgodnie z przewidywaniami czuł się z nami świetnie a my z nim jeszcze lepiej. Nie dziwota, że już w planie jest wycieczka do Lichenia z odwiedzinami u Bodzia w Koninie. A Olek oczywiście jedzie na następny rajdobóz. A skoro mowa o planach, to bardzo popieram pomysł na Dubrownik jako następny port macierzysty. Wprawdzie w samym Dubrowniku nie widziałam mariny, ale po rejsie byliśmy z Paulem jeszcze dzień w Zadarze (fantastyczne „organy morskie”, na których wiatr wygrywa dźwięki), dwa dni w Splicie (piękne stare miasto oraz góra z ZOO, licznymi ruinami i pięknym widokiem) oraz 3 dni właśnie w Dubrowniku. Zgadzam się z wszystkimi, którzy mówili mi jakie to piękne miasto. Mieszkaliśmy w apartamencie na starym mieście i po wyjściu na ulicę-schody mieliśmy uczucie, że cofnęliśmy się o parę wieków wstecz. Cos pięknego! Mam nadzieje, ze moje zdjęcia oddadzą choć trochę piękno całej przygody, bo jest to impreza którą na pewno należy powtórzyć. Może za dwa lata? Bo ja w przyszłym roku niestety planuję odwiedzić inna część świata…….. Jeśli chcesz więcej zdjęć obejrzeć kliknij TU.
Tekst: Eta
Zdjęcia: Eta, Paul, Zbyszek, Andrzej L. i inni
Na stronę wstawił: Olo