Konie, kajaki, rowery. Byliśmy w tym
|
|
IV RAJDOBÓZ STARYCH KONI
RAKOWO 2007
Ewa Formicka
W tym roku w Rakowie spotkaliśmy się w dniach 25.08. – 2.09.2007.r. Jak zwykle dniem przyjazdu była sobota, a dotarły na rajdobóz następujące Stare Konie: Olo z Hanią, Jola i Gero, Staszka z Wołodią, Iwona, Zgaga, Formisia z Jurkiem, Maciek, Jadwiga z Walterem, siostra Formisi Grażyna, szeryfostwo Krzyś z Grażynką i na 4 dni prosto z Mazur medialny Jurek i Kachu.
Ponieważ grupa była mniej liczna niż w poprzednim roku, nie było żadnego zamieszania z pokojami. A Groźny Wojtek na wstępie zakomunikował, że po przeczytaniu zeszłorocznej kronik i- z której dowiedział się jaki był „okropny” – zapewnia, że wszystko nam wolno. Oczywiście nie wzięliśmy tego dosłownie (i słusznie), ale generalnie było dobrze.
Pobyt w Rakowie upłynął w dość kiepskiej pogodzie, ale przy wspaniałej pogodzie ducha uczestników. Bawiliśmy się świetnie, a aura nie była w stanie zepsuć ogólnej wesołości i wielkiego jak zawsze apetytu na pomysły i doznania. Już dawno przekonaliśmy się, że w Rakowie nie ma szans na leniwy urlop z leżeniem brzuchami do góry, więc od pierwszego dnia zaakceptowaliśmy bogaty program i dryl obozowy zaproponowany przez Krzysia i nikt się nie obijał.
Przede wszystkim były jazdy konne. Codziennie po śniadaniu dwie grupy wyruszały do stajni, gdzie czekały osiodłane wierzchowce, zupełnie niezależnie od pogody. Obie grupy jeździły jednocześnie i niezależnie od siebie, grupa 3-godzinna pod wodzą szefa stajni Romana i grupa godzinna prowadzona przez Formisię lub instruktorkę Anię. Koniki mieliśmy te same co zawsze, z pewnymi drobnymi zmianami. Doszedł Ogier, dzierżawiony przez Romana ze Stada Ogierów w Białym Borze, oraz Szaman. Nie dostaliśmy kontuzjowanej Volty, natomiast były znane nam: Rokus, Resko, Oskar, Okazja, Debet, Zorro, Alabama, Mandaryna, Baron.
Również las był ten sam, wspaniały, przepastny, pełen sosnowych, miękkich duktów, aż proszących się o galopy bez końca, co obie grupy skrzętnie czyniły.
Także pełen wrzosowych kobierców, zagubionych w gęstwinie jeziorek i oczek wodnych, czasem zarastających, czasem wielkich akwenów. Nie zapomniane były galopy wodami Komorza, w rozbryzgujących fontannach wody, ku uciesze przygodnych turystów.
Ci, którzy nie jeździli konno, natychmiast po śniadaniu „siodłali” rowery i wypuszczali się na dalekie eskapady. A nawiedzeni grzybiarze buszowali po kniejach w poszukiwaniu podgrzybków, że o prawdziwkach nie wspomnieć. Jednym i drugim także pogoda nie przeszkadzała i wszyscy mieli mnóstwo przyjemności i satysfakcji. Nadmienić należy, że w tym roku i o tej porze grzyby coś nie obrodziły, ale uparci grzybiarze potrafili wyśledzić najbardziej samotne i zakamuflowane egzemplarze i na wigilijne uszka grzybów nasuszyli. Niektórzy to się nawet na tym „bezrybiu” potykali o dorodne kozaki.
Po tym zagajeniu wypadałoby przedstawić – ku pamięci – program bardziej szczegółowy.
W niedzielę po jazdach konnych dwóch grup, po wyprawie rowerowej i grzybowej, odbył się spływ kajakowy. Pogoda była nie za bardzo zachęcająca i wiał dość silny wiatr. Na jeziorze Komorze, skąd startowali, była nawet spora fala. Jednak należało wykorzystać taką pogodę, na wypadek gdyby już nie było lepszej. Pan Wojtek przewiózł więc 6 kajaków na znaną plażę nad Komorzem, zaokrętowało się na nie 12 śmiałków i po krótkim zgraniu się dwójek popruli z falami w dal. Popłynęli: Jola z Gerem, Staszka w Wołodią, jedna Grażynka z Krzysiem, druga Grażynka z Jurkiem, Hania z Iwoną i Media z Kachem. Ze wzburzonego Komorza słynną i budzącą wiele emocji rurą wpłynęli na jezioro Rakowo, następnie pod mostkiem dostali się na krótką i wąską rzeczułkę wśród bujnej roślinności, by wkrótce wpłynąć na jezioro Lubickie Małe i z niego na Lubickie Wielkie. Na Lubicku Małym było sporo błądzenia, gdyż odnalezienie przesmyku na następne jezioro wymagało śledztwa albo dobrego niucha. Po 3 godzinach dobili szczęśliwie na plażę w Łubowie, niektórzy mocno przemoczeni i z siniakami na plecach. Bo nowicjuszom nikt nie powiedział, że pod plecy należy podłożyć coś miękkiego.
Ale nie było czasu na zbytnie roztkliwianie się na sobą, gdyż chwilę po powrocie do pensjonatu był zaplanowany tradycyjny mecz siatkówki, rozgrywany pomiędzy Starymi Końmi a stajnią. Relacja z meczu jest krótka: nasi byli lepsi, ale wygrała stajnia. To też tradycyjnie.
A wieczorem zapłonęło ognisko, zaskwierczały kiełbachy i kaszanki i stawiliśmy się gremialnie do kolejnej wyżerki, zakrapiając suto piwem i czym kto miał. Molestowaliśmy Krzysia żeby odkurzył gitarę, ale oświadczył, że pękła struna i ze śpiewów nic nie wyszło. Czy była to prawda, czy wymówka trudno dociec i wieczór minął na obżeraniu się i długich Polaków rozmowach.
W poniedziałek Media stwierdziły, że koniec obijania, czas odpalić kamerę. Rano pojechał ze swoim sprzętem do stajni i nakręcał całe przedpołudnie. Nakręcił prawie całą jazdę konną, najpierw buszując po stajni i podwórzu w czasie dosiadania koni, potem przemieszczając się za konnymi samochodem i łapiąc ich w różnych miejscach. Nie podniecaliśmy się tym zbytnio, wiedząc, że i tak za żywota filmu nie zobaczymy. Także tradycyjnie.
Koło 13.00 wyjechaliśmy samochodami do Bornego Sulinowa, gdzie mieliśmy umówionego przewodnika, znanego nam z poprzednich kontaktów. Miejscowość zwana przed wojną Gross Born była siedzibą wojsk niemieckich, a w okolicznych, nieistniejących miejscowościach znajdowały się w czasie wojny liczne obozy jenieckie, np w Kłominie. Pozostały cmentarze i mogiły w lesie. Po wojnie teren ten zajęły wojska radzieckie, zakładając wkoło olbrzymie poligony. Zdezelowanym wehikułem zostaliśmy obwiezieni po Bornem, zahaczając o wille Guderiana, kasyno oficerskie, kościół w starym kinie, okoliczne cmentarze i bardzo smutne Kłomio. W Kominie żyło kiedyś 60 000 ludzi, w czasie wojny jeszcze ciągle 4 000, obecnie wśród upiornych ruin i opustoszałych domów żyją 3 – 4 rodziny. Miejsce jest tak absolutnie smutne i księżycowe, atmosfera wycieczki zrobiła się tak gęsta, że wymusiliśmy na przewodniku, aby nas w końcu zawiózł na wrzosowiska, które uznaliśmy wcześniej za cel wycieczki. Nie było to łatwe, znamy już tego przewodnika z poprzednich lat i wiemy, że musi pokazać to co musi. Co uważa, że musi. Jest wielkim pasjonatem militariów i tego terenu, do tego wielkim gadułą. Opowiada barwnie i wszystko jest bardzo ciekawe – jednak w pewnym momencie nasze możliwości przyswojenia skończyły się. Do tego w zdezelowanym wehikule bez drzwi zrobiło się bardzo zimno. Więc z wielką przyjemnością wjechaliśmy w lasy pełne fioletowych kobierców.
Wrzosy Kłomińskie, które porosły na byłych poligonach, miały szanse zostać jednym z największych wrzosowisk w Europie. Aby tak się stało, należało teren sukcesywnie oczyszczać z zarastającej brzozy i sosny, na co potrzebne są duże pieniądze z Uni i o co władze samorządowe ponoć walczyły. Jednak to co zobaczyliśmy nie napawało optymizmem, wrzosowisko zarasta, stan jego jest znacznie gorszy niż ostatnio. Nie udało się uzyskać informacji jak się ma założony tu rezerwat, po którym nie było już żadnej tabliczki.
Weszliśmy na wyżej położony punkt widokowy i syciliśmy oczy widokiem mimo wszystko wspaniałej przyrody, ciągnącej się z każdej strony aż po horyzont. Co niektórzy weszli nawet na dach wiaty turystycznej, żeby widzieć więcej i dalej. A dalej było to samo – bezkres wrzosów i zarastającego niestety lasu, aż dech zapierało.
Z wrzosowisk pognaliśmy głodni do „Śniegórki” na obiad, będąc już myślami na zapowiedzianej na wieczór bal-andze. Bo wieczorem odbyła się najprawdziwsza bal-anga. Każdy przywdział strój organizacyjny i zeszliśmy się wieczorem w jadalni, pełni nie spożytych sił do kolejnego punktu programu, czyli tańców. Muzyka tym razem była mechaniczna, ale bardzo dobra. Krzyś co roku sprowadzał żywy zespól, ale koszty takiego przedsięwzięcia były zawsze wysokie, więc w tym roku uruchomił sprzęt elektroniczny. Na wcześniejsze podpytywania czy będzie jakiś żywy zespół odpowiadał wymijająco. Ale jako że Starym Koniom każdy rodzaj muzyki odpowiada, więc po chwili towarzystwo ruszyło w tany. Nikt się nie obijał, tany były najwyższego lotu. Naskakaliśmy się, upociliśmy…. a tu niespodzianka.
Na estradę wbiegł z gitarą nieznany nikomu beat-man, w długim białym płaszczu, z gołym torsem obwieszonym koralami, na bosaka, ale z piracką chusteczką na głowie. Wyglądał imponująco. Dowiedzieliśmy się, że to jednoosobowy zespół rockowy o wdzięcznej nazwie PP3W (pitu pitu 3-do wieku). Pozdrowił towarzystwo okrzykiem „zdrastwujtie dorogije kawboje, zasiadł na krzesełku i przytupując bosą stopą pociągnął bluesa do akompaniamentu mechanicznej grajki. Wśród gromkiego śmiechu wysłuchaliśmy najpierw części koncertu na stojąco, a potem kontynuowaliśmy tańce. Aplauz był wielki, dziewczyny tak się nakręciły, że rwały włosy z głów. Ubawiliśmy się setnie. Beat-manem był oczywiście niespożyty „wymyślacz” atrakcji – szeryf Krzysiu.
Gdy towarzystwo natańczyło się do woli, zmieniło lokal przechodząc koło północy do małego domku. Tam siedząc przy okrągłym stole i chrupiąc chipsy, opowiadaliśmy kawały, śmiejąc się do rozpuku.
We wtorek nie było żadnej taryfy ulgowej, osiodłane konie w stajni czekały. Po śniadaniu zapakowaliśmy się do samochodów i pojechaliśmy na jazdę. Grupa 3-godzinna zrobiła wypad na piwo do knajpy w Czarnem, grupa godzinna miała swoją sesję fotograficzną w jeziorze, kłusując po wodzie i bardzo artystycznie rozbryzgując toń wodną w malownicze fontanny.
Po jeździe za dużo wolnego czasu nie było, gdyż koło 13.00 czekał wyczarterowany stateczek na przystani w Czaplinku, więc trzeba się było sprężać. Przebraliśmy się i biegiem do Czaplinka. Na przystani stała maleńka łupinka o szumnej nazwie „Europa”. Zimno było jak licho, toń jeziora kołysała się z lekka. Dzielnie zaokrętowaliśmy się na „Europie” i popłynęliśmy w dal błękitną. A dal błękitna była fantastyczna, pan kapitan obwoził nas po zatoczkach jeziora Drawsko, aby ostatecznie dopłynąć do wyspy kormoranów i pokazać kormorany całkiem z bliska. Były ich tam całe chmary, a drzewa już dawno straciły korę i liście. Ptaki mimo całej klęski ekologicznej którą spowodowały na wyspie były piękne i dostojne. Stateczek nie przeszkadzał im w niczym. Gdy w końcu nacieszyliśmy się do woli, popłynęliśmy do Starego Drawska na rybę, bo głód już mocno doskwierał.
W znanej nam smażalni najedliśmy się pysznej sielawy, ryby bardzo egzotycznej. Żyje ona w jeziorach głębokich i czystych, w Polsce tylko gdzie niegdzie na Mazurach i właśnie w jeziorze Drawskim. Nawiasem mówiąc jest to największe jezioro na Pojezierzu Drawskim i II co do głębokości w Polsce (po Hańczy).
Po napchaniu brzuchów ruszyliśmy truchtem na przystań, gdzie czekała „Europa”, czarterowana na godziny. Zrobiło się słonecznie, więc wylegliśmy z kajuty na „górny pokład”. Skąd podczas godzinnego rejsu do Czaplinka cieszyliśmy oczy widokiem połyskującego jeziora, pełnego białych żagielków i mew kołyszących się na falach.
Wieczorem spotkaliśmy się w sali konferencyjnej, gdyż Jurek medialny został zgwałcony do pokazania nam tej części filmu, który nakręcił w Rakowie do tej pory. Był to ewenement, gdyż nasz drogi kolega filmowiec nigdy nie pokazuje nie skończonego dzieła. Jednak tym razem dokonaliśmy gwałtu na żywym organizmie. Film był rzeczywiście nie poskładany, bez dźwięku, wiele scen do wycięcia. Jednak to co zobaczyliśmy było fantastyczne i tak nas ubawiło, że zapanował jeden wielki, nieposkromiony śmiech. Rżeliśmy tak potwornie, że niektórzy o mało się nie udławili. Była tam genialna etiuda o psie, piękny kawałek o Mandarynie (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi), świetny kawałek o jedzeniu chrupków i wiele innych śmiesznych momentów. Z seansu każdy wychodził z obolałą przeponą. Jurek nie mógł się nażałować, że nie miał koło siebie kamery i nie nakręcał naszej reakcji. Byłby to ponoć świetny podkład do jego filmu – gdy go kiedyś poskłada. Tak to Media zostały ukarane za to, że latami każe czekać na swoje dzieła, a my żyjemy tu i teraz.
W środę po śniadaniu były oczywiście konie, a dla pozostałych grzyby, rowery i kąpiele. Bo trzeba tu wspomnieć, że mimo zimna byli tacy, którym aura nie przeszkadzała w kąpielach w jeziorze. Urlop nad wodą to urlop nad woda, co z tego że temperatura nie sprzyja, urlop jest w roku jeden. Tego dnia nawet wyszło słońce i trochę opalaliśmy się na fotelikach pod domem.
Zadymiło się nieco z suszeniem grzybów, Groźny Wojtek podsumował grzybiarki suszące grzyby w garażu i zrobiło się niesympatycznie. Ale na chwilę.
W południe część ludzi pojechała na zakupy do Czaplinka, niektórzy skoczyli znowu na rybę do Starego Drawska, taka była pyszna.
Wieczorem w sali konferencyjnej Zgaga pokazywała zdjęcia z rajdu.
A w małym domku tego wieczora, jak i poprzednich, rozpaliliśmy w kominku, gdyż wieczory były bardzo zimne. Atmosfera zrobiła się sielankowa, popijaliśmy rozmaite trunki. Naszło się sporo ludzi Jak wiadomo pomieszane trunki i ciepło bijące od ognia powodują określone skutki. Zaczęły się śpiewy i ogólnie wielka wesołość. Komuś nawet pion się skrzywił i pilnie musiał ten pion prostować w lesie o drzewo. A że była północ, wiec zrobiło się trochę zamieszania. Pion został naprostowany i w końcu wszyscy poszli spać.
Aby w czwartek znowu móc dosiąść rumaki i pogalopować w pachnący las. W tym dniu uparci grzybiarze także znaleźli parę grzybów, ktoś znowu o mało się nie wywalił zawadzając o dorodnego kozaka. Znalezione dary lasu wymagały dalszych pertraktacji z Groźnym w kwestii ich suszenia, ale jakoś wszyscy doszli do porozumienia.
Krzyś znowu zarządził spływ kajakowy, jednak chętnych było tylko 6 osób, więc obstalowano 3 kajaki. W czasie dnia wypogodziło się, więc spływ był przyjemny i nikt nie zmarzł ani nie zmókł. Popłynęli najpierw rurą i „starą” trasą, by na Lubicku Małym wziąć kurs na Strzeszyn. Przepłynęli jeziorami Brody, Strzeszyn, Kocie do jeziora Pile, gdzie czekał Groźny Wojtek i zabrał kajaki i ludzi samochodem do pensjonatu.
Po obiedzie znowu mieliśmy nie lada niespodziankę. Okazało się, że Jadwiga i Walter obchodzą okrągłą rocznicę ślubu i na tą okoliczność przygotowali wspaniały tort., zamówiony specjalnie w Szczecinku. Zaprosili wszystkich na tort, kawę i szampana po wieczornym obiedzie, nie uprzedzając wcześniej, więc niespodzianka była najprawdziwsza. Ktoś tam jednak wyczaił sprawę, więc znalazł się prezent, no bo jaki to byłby jubileusz bez prezentu. A w ramach prezentu dostali, oprócz kolejnego szampana, gustowne majtki na dalszą drogę życia, adekwatne do jubileuszu: Jadwiga czarne springi z frędzlami, a Walter czarny błyszczący mieszek na jajka. Na pudełku były odpowiednie napisy: cow girl i cow boy. Zostali poproszeni o zademonstrowanie i przymierzenie prezentu, co z wielką gracją uczynili. Potem już tylko było obżeranie się tortem, który okazał się wyśmienity i znikł w oka mgnieniu. Jakiś czas posiedzieliśmy przy stole, miło gawędząc o tym i owym. Jubilaci zostali obfotografowani we wszelkich możliwych pozach i sytuacjach.
Wieczorem oglądaliśmy Joli slajdy z Mongolii z ciekawym komentarzem, a w małym domku znowu płonął ogień na kominku i kto chciał, to przychodził się ogrzać i pogadać.
Piątek był wielkim dniem. Pogoda była byle jaka, pochmurno i lekko dżdżysto, ale nie mogło to zmienić biegu zdarzeń. Był to dzień Wielkiego Wyścigu, czyli tradycyjne już (II raz) Derby. Rozegrane zostały na łące pod Strzeszynem, a totalizatora poprowadził Olo. Olo był także sędzią, a wcześniej zbierał zapisy do wyścigu. Niestety chętnych nie było za wielu, do piątku rano lista wyglądała następująco: Włodek na Alabamie, Maciej na Rokusie, Krzysiu na Okazji i przymuszona Formisia na ogierze. Ponieważ jednak ogier był nowym nabytkiem w stajni i nie został przetestowany w ściganiu się (a i bez tego był mocno do przodu), nie dało się przewidzieć co wywinie. Ostatecznie zrezygnowano z jego usług, a Formisia pojechała na Resko. Poza wymienioną czwórką do wyścigu stanęły dziewczyny ze stajni Ania i Grażynka, szef Roman i zaprzyjaźniona ze stajnią Aurelia na koniu własnym.
Do miejsca wyścigu część ludzi pojechała konno, 1,5 godziny w jedną stronę, pozostali samochodami. Linią startu był las na horyzoncie, a metą umowna i wirtualna linia w rejonie ogniska. Najbardziej obstawiane konie to Okazja i Resko. Stawką podstawową było 2 zł, a postawiona forsa łącznie w kwocie 46 zł miała być wypłacona w 1/3 właścicielowi konia, w 1/3 dżokejowi, a 1/3 przeznaczona na piwo. Łąka przeznaczona pod wyścig była delikatnie mówiąc mało równa i dziurawa, a na trasie biegu koni wyrósł od ubiegłego roku młodnik sosenek, które należało jakoś pokonać lub ominąć w dowolny sposób. Ale co tam, raz kozie śmierć. Na sygnał Romana konie poszłyyy… i wyścig się zaczął. Konie darły ile pary w płucach, po dziurach fruwały. Jakoś udało się nie wpaść w żadną i dojechać do mety w całości, chociaż jednego z dżokejów koń ewidentnie poniósł. Po przejechaniu wirtualnej mety należało skręcić w prawo, aby jakoś wyhamować. Wtedy Maciej glebnął aż ziemia zadudniła i – choć trudno to pojąć – była to pierwsza i jedyna gleba na rajdobozie. Dla przypomnienia, w zeszłym roku ludziki spadały prawie każdego dnia. Albo jesteśmy z wiekiem tacy świetni, albo koniki, także z wiekiem, takie usłuchane. Tak czy owak Maciej się pozbierał i stanął na równe nogi, a przy okazji się dowiedział, że zajął zaszczytną III lokatę. II był Krzyś na Okazji, a I miejsce zdobyła Grażynka ze stajni na Debecie. W nagrodę dostała gustowne, miniaturowe ogłowie i mnóstwo gratulacji, a sesja fotograficzna nie miała końca.