Rajd XVIII, 2019 r.

 

Osiemnasty bieszczadzki rajd Starych Koni był kojąco podobny do wszystkich poprzednich – ten sam przewodnik stada Józek, w większości te same, znane konie, te same Bieszczady. Jednak był też dramatycznie inny od wszystkich, gdyż zabrakło na nim Henia, naszego charyzmatycznego szeryfa. Heniu odszedł wiosną, pogalopował samotnie na niebieskie łąki (do ostatnich chwil dosiadał konia). Na rajdzie rok wcześniej brylował jak zawsze i nikt wtedy nie przypuszczał, że mógłby nas opuścić. On czy ktokolwiek. Ale się stało… nasze szeregi zaczynają się przerzedzać.

Tym niemniej nie braliśmy pod uwagę rezygnacji z rajdu, sprawy organizacyjne były daleko posunięte. A w jakimś sensie Heniu był z nami cały czas – był jego kapelusz, jego gwiazda szeryfa, były myśli i wspominki, a nawet ostanie łyki  „geringerówki”.  Ponieważ nie pozostawił receptury swojej słynnej nalewki, więc łyki były naprawdę ostatnie. Jednak będziemy kultywować różne zapoczątkowane wspólnie inicjatywy, a do rajdu dwudziestego bardzo chcielibyśmy dotrwać.

Na rajd przyjechało aż 19 osób, a spotkaliśmy się ponownie w Dwerniku u Gosi i Jarka, gdzie bardzo nam się podoba. Gospodarze wybudowali nowy, mały pensjonat, więc warunki lokalowe były dużo lepsze niż dwa lata wstecz. W nowym domu przybyła też obszerna stołówka, więc skończyła się ciasnota biesiadna pod wiatą, a obsługa nie musiała ganiać z półmiskami przez całe podwórze, czasem w deszczu. Trochę żal było tej wiaty, ale zasiadaliśmy pod nią przy ogniskach, więc niczego nie ubyło.

Na rajd przybyli: Reniowie, Wujowie, Staszkowie, Gerowie, Rudzi, Marysia, Dorota, Aldona, Maciek warszawski, Formisia, Olowie – Andrzej po raz drugi, Hania pierwszy raz i także po raz pierwszy Stefan z córką. Koni Józek przywiózł tyle, że każdy kto chciał mógł jeździć na dwie zmiany, natomiast ciasno zrobiło się na wozie. Do tego jednak trzeba się przyzwyczajać, na  wóz będzie coraz więcej chętnych.

1. Dwernik – nasza nowa siedziba 2. Wieczór inauguracyjny

 

Na majowym spędzie gremialnie wybraliśmy na nowego szeryfa Marysię i tak oto w piątek wieczorem, zaraz po przyjeździe do Dwernika, szeryf Maria otworzyła oficjalnie rajd. Zapowiedziała że łatwo z nią nie będzie, ale zaraz polała „geringerówki”, więc zrobiło się swojsko. Kapelusz Henia leżał na widocznym miejscu, gwiazda szeryfa błyszczała na marysinej piersi i było jak zawsze.

Jak zawsze było też zamieszanie przy ustalaniu kolejności jazd w sobotę rano. Tradycyjnie każdy chce jechać na pierwszą zmianę, zawsze jest harmider i trudno się połapać jak w końcu ma być. Co prawda jest proste rozwiązanie tej łamigłówki, wystarczy na stałe przydzielić konia do dwóch ludzi i niech sobie sami sterują kto kiedy jedzie. Na jednym rajdzie tak było i panował idealny porządek. Ale byłoby to złamaniem odwiecznej zasady, że po śniadaniu szeryf wyznacza kolejność i że musi być zadyma. Więc była zadyma, ale jakoś się uporaliśmy i ruszyliśmy w bieszczadzkie knieje.

Kochamy ranczo „U szeryfa” w Dwerniku, ale zarówno Dwernik jak i Zatwarnica znajdują się głęboko w Bieszczadach i wszędzie wkoło są strome góry. Jeździ się więc góra – dół po zarośniętych stokach, a atrakcją są nie zapierające dech widoki i niekończące się galopy, lecz trudne, zalesione zbocza górskie, pełne zwalonych drzew, chaszczy, potoków i dziur. Na takim terenie nie ma możliwości wymyślania nowych tras, najczęściej istnieje jeden wariant bezpiecznego przejazdu do określonego celu, a galopy zdarzają się tylko od czasu do czasu. Taki teren daje oczywiście dużo satysfakcji, jednak co tu dużo mówić – chciałoby się zobaczyć więcej rozległych panoram i zaznać więcej szumu w uszach podczas ekscytujących galopów.

3.  W Bieszczadach jest zawsze pod górę 4. Ale bywają urokliwe łąki i piękne panoramy

 

O ile w Osławicy, gdzie byliśmy trzykrotnie, 80% terenów do jazdy to widokowe, pofalowane  łąki i 20% to zwarta dżungla, o tyle trzy ostatnie rajdy mają proporcje odwrotne – 80 % przedzierania się przez busz i  20% widokowych łąk. Łąki dają nieograniczoną możliwość wyboru ścieżek, więc stale jest coś nowego. Panoramy są coraz inne i galopować można bez końca. Natomiast na stromych, zarośniętych zboczach walczy się o życie, przemieszczanie odbywa się stępem, a trasy są co roku te same, bo zazwyczaj istnieje tylko jeden wariant dotarcia do określonego celu. Jednym słowem w tym roku jeździliśmy po mniej więcej tych samych trasach co w ciągu dwóch ostatnich lat. Tyle że mało kto się zorientował, a może nikt. Bieszczady są bezkresne i tylko czujne oko wyśledzi, że się powtarzamy. Józek czasem wykombinował jakąś nową ścieżkę, czasem pobłądził, a biwaki organizował w innych miejscach, których jeszcze nie znaliśmy, więc tyle było  innowacji. 

W sobotę pojechaliśmy do wsi Nasiczne, ważnego miejsca w topografii Bieszczadów, skąd wychodzą liczne szlaki turystyczne. Konni jechali lasem po prawej stronie potoku Nasiczniańskiego, wóz jechał szosą. Jazda konna miała być lekkim rozruchem, jednak okazała się niezłym hard-corem. Zaraz na wstępie było błądzenie, skutkiem czego trafiliśmy na  potok o bardzo stromym brzegu, gdzie zarówno wjazd  jak i wyjazd z wody był bardzo trudny.  Chwilę potem na mokrych wybojach, w wysokim zielsku, leżało niewidoczne zwalone drzewo, a za nim następne. Konie nie widząc przeszkody i nie wyczuwając jej wsześniej zakotłowały się na tych niespodziewankach i cudem  nikt się nie wywalił. Wszędzie panowała nieprzebyta, mokra, parująca roślinność,  aż dziw że w tym upalnym czerwcu gdzieś na świecie było tak wilgotno. Bieliło się parzydło leśne, zapachy odurzały. Po 2,5 godzinie konni dotarli do miejsca biwaku, spóźniając się godzinę. Na biwaku zastaliśmy chmarę innych turystów i sporo samochodów. Zarekwirowaliśmy całą wiatę, ale nie siedzieliśmy długo, gdyż gwar przytłaczał. W drodze powrotnej obyło się bez błądzenia, tym samym ominęliśmy najtrudniejsze miejsca i były nawet trzy krótkie galopy. W leśnych prześwitach pyszniła się Magura Stuposiańska i Połonina Caryńska. Niestety dla sprawiedliwości  drugiej grupie trafiła się ulewa. Niektórzy szybko poubierali peleryny, inni sądząc że się nie opłaca nie zrobili tego. Tych zlało totalnie.

5. Gęsty bieszczadzki busz  6. Most na Sanie w Dwerniku

 

O zmierzchu zrobiliśmy wieczór poświęcony Heniowi. Formisia przygotowała pokaz zdjęć w power point, Andrzej przywiózł z domu rzutnik i ekran. Wiele osób bało się tego pokazu, tym bardziej że łzy się lały w mniej wrażliwych sytuacjach. Ale zgodnie z intencją autorki wszystko odbyło się w atmosferze umiarkowanie wesołej – nasz nieodżałowany szeryf przedstawiony został jako postać nie tylko  charyzmatyczna, ale też jako wielki kawalarz, główny obozowy zapiewajło, inicjator wielu zabawnych pomysłów i świetnie się bawiący pomysłami innych. Pokaz nie inspirował do mazania się, wręcz przeciwnie, mówił, że z Heniem mazać się nie wolno. Zdjęcia zachęciły do wspomnień, głos zabierało wiele osób. Mieliśmy poczucie, że ten wieczór był nam wszystkim potrzebny i był to wentyl dla ujścia długo tłumionego żalu.

W niedzielę znowu była zadyma przy organizowaniu jazd i można powiedzieć, że tą tradycję usilnie pielęgnowaliśmy. O godzinie 10.00, z uwiązami w dłoniach, ruszyliśmy na pastwisko po konie. Braliśmy ich każdego dnia tyle, ile było potrzeba, przeważnie 3-4 zostawały na pastwisku. Gdyby zostać miały tylko jeden lub dwa, Józek zabierał je w trasę i szły luzem. Bywało też tak, że jakiś koń nie miał jeźdźca na drugą zmianę. Wtedy siodło zabierał z biwaku samochód aprowizacyjny i koń szedł luzem z powrotem do domu.

Tego dnia wyprawiliśmy się do wiaty pod Zatwarnicą usytuowanej koło mostu na Sanie. Jak poprzedniego dnia jechaliśmy trasą znaną z dwóch poprzednich lat, ale chyba nikt tego nie zauważył. Trasę można podsumować krótko: niemożliwe błoto, stromo, prześwity z ładnymi widokami, zwarta roślinność wymagająca Józkowej maczety, wilgotny, pachnący busz, dużo parzydła i starych jodeł, ekstremalnie stromy zjazd do Zatwarnicy. Gdy trafiała się szutrowa droga, poboczem kłusowaliśmy i czasem galopowaliśmy.

7. Łąki gdzieś nad Chmielem 8. Wiata koło Zatwarnicy

 

Na biwak przyjechał wspaniały krupnik, a dodatkowo tego roku do każdego  lunchu  serwowano kosz soczystych jabłek. Były wszelkie napoje, w tym skrzynka piwa i nie rzadko Gosia podrzucała blachę drożdżowego ciasta. Panowało miłe rozleniwienie, pobrzmiewały pogaduszki w podgrupach, a pojedyncze osoby znajdywały kawałek starej ławki lub kopkę siana na szybką drzemkę. Biwaki były zawsze elementem integracyjnym i przyczyniały się do pogłębiania niemal rodzinnych więzi w grupie. Były to piękne chwile.

Ale w Dwerniku też było sielsko i rodzinnie. Tego dnia po jak zwykle wspaniałym i zbyt obfitym obiedzie wjechał na stół wielki arbuz udekorowany polnymi kwiatami i po chwili zapłonęły na nim sztuczne ognie. Była to forma tortu dla jednej z kowbojek, która planowała ukryć swój ważny jubileusz – ale się nie udało. Jubilatka dłuższą chwilę nie orientowała się o co chodzi, lecz gdy  popłynęły ciepłe życzenia… popłynęły też łez strumienie. Oprócz arbuzowego tortu był prezent w postaci okolicznościowej koszulki, przy której tworzeniu pracowało wcześniej kilka osób. Lał się szampan i spędziliśmy piękny wieczór.

9. To była niespodzianka… 10. Leje się szampan

 

Jednak impreza imprezą, ale nic nie zwalniało od spaceru na most na Sanie, dokąd  ganialiśmy co wieczór. Do mostu mieliśmy ok. 0,7 km i był to ważny punkt codziennego programu, gdyż na rajdzie obżeraliśmy się niemożliwie. Spalanie kalorii było koniecznością. Poza tym dopiero na moście łapaliśmy zasięg komórkowy, międzymiastowa na pobliskim „krowim mostku” w tym roku nie działała.  A jak tu żyć bez komórki przy uchu, niepodobieństwo.

Poniedziałek był dniem wycieczki, zwyczajowym dniem bez konia. Ale najpierw, zaraz po śniadaniu, byliśmy świadkami miłej uroczystości. Otóż dwóch ośmioletnich chłopców miało wręczone odznaki konnej turystyki górskiej, a był to syn gospodarzy Miłosz i syn znanej nam z poprzednich lat Kasi – Kacper. Odznaki wręczał Józek, mający uprawnienia w tym zakresie, a my stanowiliśmy publikę. Józek ładnie przemówił, chłopcy byli bardzo przejęci. Wymogi  zdobycia takiej odznaki są ambitne, więc fakt iż zdobyły je takie małe kajtki zrobił wielkie wrażenie. Gratulowaliśmy szczerze, a każdy z chłopców wziął potem udział w jednej naszej wyprawie, udowadniając swoje umiejętności.   

11. Degustacja piwa w browarze w Uhercach Mineralnych 12. Park Miniatur w Myczkowcach

 

W tym roku na wycieczkę pojechaliśmy w kilka ciekawych miejsc, ale głównym celem była pętla bieszczadzka, którą przejechaliśmy prawie w całości.  Trasa wiodła przez Smolnik, Lutowiska, Czarną, Równię, Olszanicę, Uherce, Myczkowce, Bóbrkę, Solinę, Berezkę, Średnią Wieś, Nowosiółki, Baligród, Cisną, Wetlinę, Brzegi Górne i Nasiczne. Z satysfakcją należy odnotować, że we wszystkich tych miejscach byliśmy konno w poprzednich latach. Oczywiście podróżowaliśmy wtedy po drogach i bezdrożach ponad wymienionymi punktami, ale zajeżdżaliśmy do nich na biwaki. Bieszczady mamy więc dość gruntownie spenetrowane, są to jednak tereny tak rozległe, że z pewnością czeka na nas jeszcze mnóstwo nieznanych miejsc. Tym razem brakowało ważnego elementu wycieczki, a mianowicie przewodnika, który by w czasie jazdy busem relacjonował którędy jedziemy i co widzimy. Z pewnością nie wszyscy się zorientowali na czym polegał sens tej podróży. Na szczęście było też  zwiedzanie różnych ciekawych miejsc, więc wycieczka się podobała. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy w Uhercach Mineralnych, gdzie znajduje się słynny browar Ursa Maior, ciekawie przygotowany dla turystów. Jest możliwość degustacji piw, których produkuje się tutaj mnogość, ale są bardzo drogie. Można obejrzeć krotki film na temat produkcji piwa, są też sklepiki pełne dobra wszelakiego, również nadwyrężającego portfele. Posiedzieliśmy w browarze spory czas, mocno się nadwyrężając. Następnie pojechaliśmy do wsi Myczkowce, do Centrum Kultury Ekumenicznej. Na terenie Centrum znajdują się liczne atrakcje dla turystów – wystawy, mini zoo, mały ośrodek jeździecki – ale my zwiedziliśmy dwa najważniejsze miejsca, a mianowicie Ogród Biblijny i Park Miniatur. Ogród Biblijny to przedstawienie starego i nowego testamentu poprzez rośliny i poprzez cytaty z biblii nawiązujące do konkretnego gatunku. Tego typu ogrody powstają na całym świecie, w Polsce jest ich kilka, ale ten jest największy. Nasadzenia zaprojektowała pani doktor z Uniwersytetu Przyrodniczego w Krakowie. Podziwiać tu można ponad 100 gatunków roślin na kilku poletkach, nawiązujących do różnych ważnych zdarzeń biblijnych. Oprócz roślin  z naszej strefy geograficznej w ogrodzie zobaczyć można  oliwkę, figę, granat, palmę daktylową, lentyszek, szarańczyn i inne nieznane gatunki. Naszą grupę oprowadzała pani przewodnik, ale można też chodzić po ogrodzie samemu. Ogród wzbudził kontrowersje, jednym się podobał, innym nie. Na pewno jest to ciekawe rozwiązanie parkowe i warto było zobaczyć. Natomiast ciekawszym był Park Miniatur, gdzie w różnych parkowych alejkach znajduje się ok. 140 miniatur drewnianych kościółków i cerkiewek Polski, Ukrainy i Słowacji, skomasowanych wg grup etnograficznych, które te obiekty użytkowały. Nas szczególnie interesowały te obiekty, które poznaliśmy w czasie kolejnych rajdów. Są to: Średnia Wieś, Równia, Chmiel, Smolnik, Stefkowa, Wisłok i inne. Miło było pomyśleć, że po licznych zawieruchach historii ostało się jeszcze tak wiele pięknych cerkiewek, bo wiadomym jest, że bardzo dużo zostało zniszczonych.

Nasyciwszy się ekumenicznie pojechaliśmy na lunch do Nowosiółek, gdzie oprócz posiłku w sympatycznym barze, w programie było zwiedzanie Muzeum Łowiectwa. W Nowosiółkach byliśmy na jednym z poprzednich rajdów, także w tym muzeum. Więc kilka osób zrezygnowało z oglądania wypchanych zwierząt, rekompensując sobie czas piwem lub herbatą. W końcu wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do Dwernika. W mijanych wioskach widzieliśmy niekończące się szpalery jaśminu, oraz imponujące ilości zasiedlonych bocianich gniazd. Był to bardzo miły  akcent wycieczki.  

13. Jubilatka serwuje tort owocowy 14. Wieczorem śpiewamy pod wiatą

 

Tego dnia szeryf zarządziła wieczór wiankowy, ale przyjechaliśmy tak skonani, że wianki zostały odwołane. Na każdym rajdzie Heniu kilkakrotnie zarządzał i odwoływał wianki, więc tradycję tę podtrzymaliśmy. Natomiast dla osłodzenia umęczonych wycieczką organizmów jubilatka zasponsorowała wspaniały owocowy tort, upieczony oczywiście przez Gosię. Było to pełne zaskoczenie i z wielką ochotą ruszyliśmy do boju. A bój nie był łatwy, bo na obiad dostaliśmy sycącą, wspaniałą golonkę z młodą kapustą, więc dać radę tortowi nie było łatwo. Ale udało się, jak zwykle zresztą. Tym bardziej spacer na most był konieczny i prawie wszyscy pognali.

We wtorek pojechaliśmy do Białej Stajni, gdzie tradycyjnie konie miały zostać na jedną noc. Nas odwieziono do domu busem i w środę rano busem pojechaliśmy do koni. Trick z zostawieniem koni w Białej Stajni daje możliwość pobuszowania po łąkach w rejonie Smolnika i Lutowisk, czyli innymi słowy nadrabiamy wtedy galopy, których w rejonie Dwernika nie ma za dużo. Natomiast wcześniejsza trasa konna z Dwernika do Smolnika jest dość upiorna, choć trzeba przyznać że jest mocno przetarta w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy dwa lata wstecz. Wtedy był to mega hard-core, teraz po prostu hard-core. Jest to gęsty busz, zwalone drzewa w trawie ścielą się gęsto, często niewidoczne. Wszędzie pełno nierówności, dziur i kamieni. Józek cały czas wymachuje maczetą i wycina przejezdny tunel. Są bardzo strome zjazdy i podjazdy. W jednym miejscu Wadera tak się zbiesiła, że jadąca na niej kowbojka musiała zeskoczyć z siodła i konieczna była pomoc Józka i jego perswazje, aby kobyła zechciała pokonać przeszkodę. W powrotnej drodze (następnego dnia) inny kowboj miał ten sam problem i też zeskakiwał z siodła. Osłodą tej upiornej trasy był San, który przekraczaliśmy trzykrotnie. Wreszcie po wyjeździe na łąki  łapiemy oddech, lecz  odkrywamy na nich tyle rowów, że poszaleć się nie da. Dwa lata wstecz na takim rowie glebę zaliczyła Dorota, w tym roku Lalucha. Natomiast koń Wojtka postanowił skakać przez rowy i raz w takim skoku wuja dostał w dziób gałęzią zwisającą nisko i prawie został oskalpowany. Dla osłody po tych ciężkich przeżyciach Józek wymyślił biwak nie pod cerkwią, jak ostatnio, tylko w bardzo klimatycznej karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku. Karczma bardzo się podobała, a zimne lokalne piwo wskrzesiło nadwątlone siły. Na lunch dostaliśmy naleśniki z serem i powidłami, udekorowane kwiatami rumianku. Spędziliśmy miły czas i nudne będzie stwierdzenie, że nie chciało się jechać dalej.  

15. Jedziemy 16. W karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku

 

Ale dalej też było super. Druga zmiana jechała bezkresnymi łąkami, galopując ile się dało i mając w końcu piękne widoki. Galopowaliśmy w tak wysokiej trawie, że napór trawy wyciskał stopy ze strzemion. W tym roku zastaliśmy na rajdzie późniejszą wegetację, lecz i tak kwiecia wszelkiego było bez liku. Czarowały dzwonki, margaretki, ślaz, komonica, bodziszki, wyka, wiązówka i wszechobecny podagrycznik. Trasę opisywałam dwa lata temu, więc dodać tylko można, że przed samą Białą Stajnią Józek pobłądził w bezkresie traw, przedłużając nieco podróż. Generalnie błądzenia było w tym roku znacznie mniej niż zwykle, ale buszować po Bieszczadach całkowicie bez błądzenia się nie da.

Po konnych ekscesach wróciliśmy busem do Dwernika i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na zbiór kwiatów, jako że wieczór  wiankowy miał być nieodwołalny. Czasu mieliśmy mało, więc tylko nieliczni pletli prawdziwe wianki, większość osób poprzyczepiała kwiaty do kapeluszy. Ale efekt był wspaniały i na obiad przybyło towarzystwo pięknie ukwiecone. Po obiedzie zjedliśmy urodzinowy arbuz i ruszyliśmy na most celem zwodowania wianków. Pojawiły się rozmaite nalewki, a Stefan  zaskoczył wszystkich elegancką zastawą do trunków, która wzbogaciła smak nalewanych płynów. Zrobiło się bardzo wesoło, tak że widząc nadjeżdżający samochód, ruszyliśmy szturmem w jego kierunku, domagając się myta za prawo przejazdu. Wystraszony kierowca wyciągnął portfel, pytając ile się należy. „Nie drogi panie, żadne takie – zaszczebiotała Marysia – dzieci zaśpiewają piosenkę”. W samochodzie nastąpiła konsternacja i po chwili dzieciaki z tylnego siedzenia  zakwiliły cienkimi głosami, ratując tym samym rodzinkę przed nocowaniem na moście. W tej radosnej atmosferze wianki poszybowały w nurt wieczornego Sanu i z satysfakcją obserwowaliśmy, że dziarsko zmierzają do morza. Był z nami Miłosz,  który z wielkim przejęciem zwodował własnoręcznie upleciony wianek i  cieszył się niezmiernie, ze jego kwiatki bez obciachu popłynęły tam gdzie trzeba, czyli prosto do Bałtyku. Spełniwszy tradycyjny obowiązek wróciliśmy do domu i zasiedliśmy przy ogniu pod wiatą. Tego roku mieliśmy nowe śpiewniki, wykonane wiosną przez Ola przy pomocy kilku osób, udekorowane okładką naszego nieocenionego grafika z Kanady Marka. Mając tą cenną kantyczkę śpiewaliśmy   dziarsko, idąc strona po stronie, niczego nie pomijając.

17. Szeryf Marysia z Heniowym kapeluszem i nalewką w eleganckiej zastawie 18. Za chwilę wianki popłyną do morza

 

W środę od rana panował wielki upał, a gzy cały dzień dokuczały szczególnie zjadliwie. Pojechaliśmy busem do Białej Stajni i ruszyliśmy w busz szukać koni, które miały do dyspozycji ogromny teren. Wydłubaliśmy je z krzaków, odkrywając przy okazji że Poligon się rozkuł, a Berdanka rozdarła gdzieś na gałęzi skórę na grzbiecie i nie nadawała się do użytku. Poligona Józek ekspresowo okuł, a Berdi dostała wolne, dając szansę jeżdżącej na niej Formisi przejechać się wozem (czego w/w ostatnimi laty nie doświadczała). Józek w tym roku przysposabiał do rajdów nowego trzylatka, który jeszcze nie nadawał się na czołowego. Jeśli na trzylatku jechał on sam, to prowadzącą była znana nam Kasia z Krakowa, dosiadająca Waderę. Jeśli Józek jechał na Waderze, to Kasia dosiadała trzylatka i jechała druga. Jednak Kasia już wyjechała, a Józek tego dnia zamierzał dosiąść trzylatka, bo tak mu pasowało. Zrobił więc prowadzącą Dorotę na Bojarze, gdyż Bojar się nadawał. Sam jechał za Dorotą i kierował „z tylnego siodła” którędy jechać. Dorota miała wielki dzień. Jazda pierwszej grupy była piękna, cały czas widokowe łąki pełne kwiatów, na horyzoncie główne Bieszczady, sporo galopu. Konni zaznali przygód podnoszących poziom adrenaliny – najpierw minęli kości obgryzionego przez wilki  jelenia, gdzie konie się spłoszyły, następnie Berdanka idąca luzem padła nagle w gąszcz trawy by się wytarzać i też spłoszyła konie. Na szczęście nikt nie spadł.

19. Piesze wędrówki to rajdowa specjalność 20. Biwak u podnóża Otrytu

 

Wozowi tez mieli fun, jechali skrajem tych samych pięknych łąk i też widzieli połoniny i główne szczyty. Powożący wozem Jarek zganiał od czasu do czasu towarzystwo z wozu, aby ulżyć koniom jadącym pod górę, lub gdy było za bardzo z góry. Wędrówki piesze są stałym elementem rajdów konnych, a niektórzy nawet gdy nie trzeba lubią pedałować za wozem, bo aktywności fizycznej nigdy za dużo. Na wozie było jak zawsze wesoło, a Wojtek grał na harmonijce ustnej.

Biwak mieliśmy w okolicy Białej Stajni, w wiacie, której jeszcze nie znaliśmy. Przyjechała fasolka po bretońsku i drożdżowe ciasto. Gzy gryzły niemiłosiernie, upał zwalał z nóg. Ale to wszystko było niczym wobec faktu, że tego dnia zginęła Heniowa gwiazda szeryfa. Marysia nosiła ją przypiętą do swojej kamizelki, ale po powrocie do Dwernika odkryła jej brak. Szukanie gwiazdy było rozpaczliwe, łzy się lały, lecz nic nie pomogło, zniknęła jak kamfora. Analizowaliśmy kiedy to się mogło stać i gdzie, lecz wniosek z całej akcji poszukiwawczej był nieubłagany – gwiazda chciała zostać w Bieszczadach. Wszystkim było przykro, ale cóż… skoro nie Heniowa  pierś,  to niech żyje wolność.

Wieczorem oglądaliśmy stare zdjęcia i filmy, jeszcze z czasów studenckich. Przed seansem jak co dzień odbył się spacer na most, a świetlików latały całe roje.

W czwartek prognozy pogody były tak  złe, że Józek zdecydował się na krótką  trasę, bez otwartych przestrzeni. Oczywiście nic się nie sprawdziło i można było pojechać ambitniej, ale jest się mądrym po fakcie. Pojechaliśmy do znanego miejsca sprzed dwóch lat, leżącego ponad wsią Chmiel, jadąc cały czas gęstym lasem, cały czas góra – dół. Słyszeliśmy burzę gdzieś w oddali, ale nas nie dopadła. Na biwaku otwarliśmy Objazdowy Dom Kultury.

Dzień wcześniej Staszka ze Stefanem pojechali samochodem na objazd Dwernika, w poszukiwaniu sadyby Józka Soszyńskiego, który ponoć gdzieś tu mieszka. Józek to artysta plastyk, stary AKJ-towiec, kolega innego artysty, Grzesia Zyndwalewicza. Grześ także przez lata pomieszkiwał w Dwerniku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Józek  był uczestnikiem pierwszego rajdu AKJ w 1966 roku, figuruje na wielu zdjęciach. Mieszka w Dwerniku na stałe i Staszka go znalazła. Okazało się, że oprócz swojej głównej artystycznej działalności wydał też książkę, a teraz podarował Staszce dziewiczy maszynopis trzech swoich opowiadań dotyczących koni. I właśnie jedno z tych opowiadań zaczął czytać na biwaku Stefan, dyplomowany aktor. Zagnieździliśmy się wszyscy na wozie, bo nie było gdzie usiąść i słuchaliśmy opowiadania o koniu Mietku. Jedni wcisnęli się na wóz do środka, inni z braku miejsca wisieli na zewnętrznych burtach i tak oto w głębokim lesie oddawaliśmy się kulturze. Czytanie dowolnego tekstu przez profesjonalistę ma  szczególny smak, więc zapadliśmy w kulturalny letarg, okraszany od czasu do czasu salwą śmiechu. Niestety czas gonił i nie dało się doczytać do końca, ale Stefan kontynuował czytanie wieczorem pod wiatą. Po Mietku było drugie opowiadanie, a przy trzecim o wdzięcznym tytule „Koń Ciąbora” płakaliśmy ze śmiechu i wiata aż trzęsła się w posadach. Tekst jest niesamowity, ale sposób czytania miał tu wielkie znaczenie. Stefan robił to fantastycznie. Wieczór był odlotowy, zakończony Wielkim Śpiewaniem.

21. Kolejny dzień – znowu pod górę 22. Objazdowy Dom Kultury

 

W piątek przyjemnie się ochłodziło, pogoda nastała filmowa – błękitne niebo, białe chmurki, mało nachalne słońce. Pochowały się dokuczliwe gzy. Prognoza była dobra i pewna, więc pojechaliśmy na Przełęcz Nasiczniańską i dalej do nieistniejącej wsi Caryńskie. Przełęcz Nasiczniańska to jedno z najładniejszych miejsc w skali wszystkich rajdów, to także najgłębiej w Bieszczadach położony punkt, do którego się końmi wyprawialiśmy. Aby tam dojechać trzeba najpierw pokonać uciążliwą drogę w głębokim lesie, pełną stromizn, potoków, leżących na drodze drzew i kamieni – ale efekt ostateczny jest powalający. Byliśmy tu w roku 2017, lecz można by tę trasę powtarzać wiele razy. Na Przełęczy widać całe Bieszczady jak na dłoni, z jednej strony Bukowe Berdo, Tarnica, Halicz, z drugiej Połonina Wetlińska,  Magura Nasiczańska, Wysoki Wierch, szczyt Caryńska. Oczywiście wymienione szczyty widujemy na wielu trasach, ale na Przełęczy Nasiczniańskiej jesteśmy najbliżej nich, jesteśmy tam w samym sercu tego korca. Emocje są ogromne, tym bardziej że po nasyceniu oczu Józek zarządza ekscytujący galop.  Mamy wielkie fun. A zjazd do wsi Caryńskie (lub raczej do miejsca, gdzie wieś kiedyś była) jest także wielką przygodą. Świat jest tam tak rozległy, a trawy i inne zielsko tak bujne i wysokie, że tego dnia na dole „we wsi” trzy ostatnie konie zgubiły się w tym labiryncie. Jechaliśmy w dużych odległościach między końmi i w pewnym momencie  ostatni jeźdźcy nie zauważyli gdzie pojechali poprzednicy. Było trochę nerwów i kto wie jak by się skończyło, ale sokole oko Marysi wypatrzyło gdzieś ponad trawami kapelusz kowbojski – był to Jarek, który stał w pewnym miejscu jako czujka. Bo wóz dojechał wcześniej do celu i Jarek wyszedł konnym naprzeciw, by wskazać drogę. Zaparkowaliśmy nad brzegiem Potoku Nasiczniańskiego, pod dumnym szyldem „Bieszczadzki Park Narodowy”. Przyjechał lunch w postaci pysznych nudli z grzybami, było zimne piwo i szczęście było pełne.

23. Zjeżdżamy do miejsca  gdzie kiedyś była wieś Caryńskie 24. Na biwaku były nudle z grzybami, pycha

 

W trakcie biwaku szwendaliśmy się trochę po dolinie, ale też było sporo leniwego relaksu. Wracaliśmy potem tak samo. Wóz jechał regularnym szlakiem turystycznym, więc też ambitnie.

25. Przełęcz Nasiczniańska 26. Trudny zjazd z góry

 

Wieczór znowu był wesoły. Śpiewaliśmy pod wiatą, a Stefan zarządził aby pomiędzy śpiewanie wrzucać jakieś wesołe dykteryjki z życia rajdowego, także z rajdów studenckich, aby coś się działo. Sam opowiedział dykteryjkę sprzed paru godzin: „jadę sobie pod  górę, jest bardzo stromo. Józek jedzie na przedzie, a oczu z tyłu przecież nie ma. Między nami jest kilka koni. Nagle ni z tego, ni z owego odwraca się i mówi wprost do mnie – zjechało ci siodło, zejdź i przesiodłaj konia. Skąd skubaniec wiedział że zsunęło mi się siodło?” Ponieważ opowiastka wykonana została po aktorsku, więc łzy się lały ze śmiechu. Józek siedział z nami i też pękał ze śmiechu. Oczywiście zdradził skąd wiedział, ale niech to zostanie rajdową tajemnicą. Po chwili Dorota zrelacjonowała swoje przeżycia, a konkretnie przejazd nad przepaścią nad Potokiem Nasiczniańskim. Jest tam bardzo wąska ścieżka pełna kolein i gałęzi, z prawej strony teren opada zalesionym zboczem pionowo do potoku. Znamy to miejsce sprzed dwóch lat, wtedy też napędziło strachu. Każdy próbuje zmusić konia aby szedł środkiem ścieżki, ale te bestie nie chcą się plątać w gałęziach i błocie i z uporem maniaka wybierają skraj urwiska, wywołując nasze palpitacje serca. Dorotka relacjonuje: „mówię do Bojara – no idźże koniu środkiem, przecież zlecimy na dół. Koń nie słucha, wybiera skraj przepaści. Po wielu próbach pasuję – no dobra, nie będę się wtrącać”. Ta prosta, szczera relacja z trudnej drogi wywołała kolejne salwy śmiechu. Zachęciły innych do wesołych anegdot. W między czasie krążyły różne trunki, głównie whisky. Pod koniec wieczoru zrobiło się rzewnie, spontanicznie zaczęły się rozmaite podziękowania, ten i ów za coś komuś dziękował. Wieczór był niezapomniany.

W sobotę odbyliśmy ostatnią jazdę i ostatni biwak. Miało być light, ale jak Józek powie że light, to wychodzi odwrotnie. Jedziemy wzdłuż Sanu, znanym trudnym szlakiem. Szlak jest wyjątkowo gęsto usiany zwalonymi drzewami, niewidocznymi w trawie. Są też bardzo strome momenty, jak również trudne przejazdy przez potoki i dużo głazów i śliskiego błota. Przez zwalone drzewa konie przechodzą lub skaczą (często z dużym zapasem), ale zdarza się, że niektóre nie chcą pokonać przeszkody w żaden sposób. Wtedy jeździec schodzi z konia i przywołany Józek (który jadąc z przodu nie widzi tej sytuacji) rusza do pomocy. Tym razem zeszły z konia aż trzy osoby. A ci, których konie skaczą przez powalone drzewa, najczęściej dostają konarami po głowie. Bardzo też trzeba uważać na kolana, bo łatwo je rozbić między drzewami, gdzie jest najczęściej bardzo ciasno. Około godziny trwa ten horror, ale na koniec wyjechaliśmy na ukwiecone łąki i galop zrekompensował wszystko. Niestety parking koński miał miejsce w bardzo niedostępnym miejscu, na stromym, gęsto zalesionym zboczu. Trudno tam było konia wprowadzić i trudno było stamtąd samemu wyjść. Poszukanie drzewa do przywiązania konia w plątaninie gałęzi, rozsiodłanie, zabezpieczenie sprzętu tak, aby konie go nie podeptały, po czym wyjście z gęstwiny na łąkę było bardzo męczące.

27. Mega trudności 28. Konie piją San
29. Trudny parking 30. Cudny biwak

 

W tym czasie wozowi jechali pięknym lasem, widzieli świeże ślady wilka i misia.

Miejsce na biwak było najładniejsze ze wszystkich na tym rajdzie, była to widokowa łąka ponad wsią Dwerniczek, przy wiacie oplecionej krzakami róż. Do jedzenia dostaliśmy pieczoną kiełbasę z cebulką, było piwo, kawa i herbata. Siedzieliśmy długo, rozkoszując się urokiem widocznych wkoło gór i łąk. Nieubłagana była myśl, że jest to koniec rajdu, więc tym bardziej nie chciało się nigdzie jechać. Ale kiedyś ten moment nastał.

Druga grupa nie miała galopu na tej łące na której galopowała pierwsza, gdyż łąka w powrotną stronę miała spadek w dół. Józek chcąc wynagrodzić „drugim” stratę, przed samym Dwernikiem odbił w prawo i wyprowadził grupę na łąki ponad wsią, aby tam pogalopować. Wdrapaliśmy się na wysoko położoną łąkę z tyłu naszej hacjendy i przegalopowaliśmy ją ze świstem w uszach. Galop mógłby trwać o wiele dłużej, jednak nagle pojawiło się nie wiadomo skąd obce stado koni i „napadło” na nasze. Czegoś takiego nigdy nie doświadczyliśmy. Oba stada zaczęły się obwąchiwać i fuczeć  na siebie, ale na wielkie szczęście nie doszło do żadnego starcia i agresji. Józek szybko wykonał telefon do Dwernika wzywając pomocy, ale w razie draki Jarek nie zdążyłby dobiec, odległość była za duża. Tak że sytuacja rozstrzygała się sama, ku wielkiej uldze pozytywnie. Tego dnia był z nami w trasie  Jarka syn Miłosz – to on poznał napotkane konie jako konie taty i pocieszył wszystkich: „to nasze konie, one są wykastrowane, więc będą spokojne”. Konie Jarkowe jakoś po swojemu poznały że nasze wierzchowce pochodzą z jednego podwórka, więc nie poszły z nimi na wojnę – i vice versa. Odetchnęliśmy z ulgą i po chwili wspólnego obwąchiwania udało się  powoli stepem odjechać, a stado Jarkowe zostało w górach. A swoją drogą to ciekawe, co one tam robiły, same w tych górach, na nie ogrodzonym terenie.

A na deser zobaczyliśmy w oddali misia, siedział sobie na środku zatoczki śródleśnej i gapił się na nas. Po krótkiej chwili pogalopował do lasu. Było to niezwykłe przeżycie, szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia, takie spotkanie zdarza się raz w życiu, a wielu ludziom  nigdy.  

Niezwykłe przeżycia ostatniej jazdy zmąciło niestety zdarzenie nieprzyjemne. Po rozsiodłaniu koni i próbie odprowadzenia ich na pastwisko, Fikus spłoszył się i przegalopował po  Dzidce, córce Stefana. Co prawda Dzidka podniosła się szybko i nie wykazywała uszczerbku na ciele, lecz wyglądało to paskudnie. Zdarzenie dało do myślenia i było potem drobiazgowo analizowane. Wniosek jest jeden – koń to żywioł, nigdy nie wolno popaść w rutynę i zawiesić czujności na kołku.

 

31. Napadło nas obce stado koni 32. Mamy gości

 

Tego wieczoru wystroiliśmy się galowo, bo był to wieczór pożegnalny, a poza tym spodziewaliśmy się gości w osobach Józka Soszyńskiego wraz z małżonką. Maciek zasponsorował tort, gdyż radość z odbytego rajdu po prostu go rozpierała. Goście przybyli na obiad, potem siedzieli z nami chwilę przy ognisku. Wspominaliśmy stare czasy, wspólnych znajomych. Józek podpisywał swoją książkę osobom, które ją zakupiły. Po odjeździe gości siedzieliśmy nadal pod wiatą próbując śpiewać – ale szło kiepsko. Widocznie każdy żył już myślą o podróży następnego dnia. Stefan się zdenerwował i skrytykował naszą marną, wokalną werwę: „życia, więcej życia, co tak ledwie mruczycie pod nosem”. Skutek był taki, że przy kolejnej zwrotce, pomiędzy  wersami, Gerard huknął dla wzmocnienia rytmu: „jeb…” – co wywołało salwy śmiechu. Od tej pory poszło trochę lepiej, ale nie do końca, bo jak tu być wesołym, gdy rajd dobiegł końca.  

Wcześniej przy obiedzie dziękowaliśmy organizatorom, Józkowi, Gosi, Jarkowi, mieliśmy jak zwykle prezenty. Gosia z Jarkiem dostali ładnie oprawione zdjęcie naszej grupy, w ramach znaczenia terenu, bo na ścianach wiszą zdjęcia innych grup, więc musimy tu także zawisnąć.  Józek dostał album pt: „Rajdy Starych Koni”, ze zdjęciami i tekstem o wszystkich naszych wspólnych rajdach, przy czym na zdjęciach on sam gęsto występuję. Dołożyliśmy ponadto elegancki kantarek z uwiązem, bo sprzętu jeździeckiego nigdy za dużo. Józek też wygłosił ładną mowę okolicznościową i wszyscy mamy nadzieję, że za rok się spotkamy.

Więc drogie Stare Konie, pielęgnujmy zdrowie, bo zadanie jest coraz ambitniejsze. Do dwudziestki nie daleko, wypadałoby dotrwać. Poza tym – rok bez rajdu, to rok stracony. Czas nam się kurczy, nie marnujmy go…

33. Pożegnalne ognisko 34. Ostatnie klimatyczne chwile

 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Hania Olowa, Andrzej L.
Opracowała i wstawiła na stronę Formisia przy udziale Ola

 

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu