Rajdy konne AKJ

 

 

 


Rajdy konne Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu (1965-1985)

 


   
Naczelną imprezą klubową, kultywowaną nieprzerwanie prawie do końca lat osiemdziesiątych były rajdy konne. Już w roku 1966 wyruszył szlakiem jezior Pojezierza Lubuskiego I Akademicki Rajd Konny. „Szeryfem” rajdu był inż. Zbigniew Dąbrowski, wówczas zastępca dyrektora PSO w Książu, a na trasę wyjechało 20 konnych „westmanów” w towarzystwie wozu traperskiego, wiozącego żywność i furaż dla koni. Pierwszy turnus dotarł ze Sławy do Sierakowa, gdzie nastąpiła zmiana jeźdźców, by ci powrócili z powrotem w okolice Sławy. Klub nie posiadał jeszcze wówczas tylu koni, nie dysponował też ciężkimi końmi zaprzęgowymi do wozu. Większość wierzchowców i oba konie taborowe zostały wypożyczone z pobliskich PGR-ów, bądź z PSO w Książnie, zajeżdżone i po rajdzie zwrócone właścicielom.

   
Następne rajdy odbywały się szlakami pojezierzy Lubuskiego lub Drawskiego oraz Szwajcarii Kaszubskiej. W roku 1969 odbył się rajd-gigant: na trasie z Wrocławia do Osiek Koszalińskich (nad morzem) i z powrotem. Impreza trwała ponad dwa miesiące! W rajdach oprócz członków Klubu, w niektórych turnusach uczestniczyli też studenci z całej Polski, kierowani przez biuro „Almatur”. Byli to zwykle jeźdźcy z innych AKJ-tów, dobrze już obeznani z końmi, z niektórymi zaprzyjaźniliśmy się i do dziś spotykamy się na różnych imprezach, ale zdarzały się też czasem „wpadki” i delikwenta trzeba było wieźć na wozie taborowym przez cały rajd.

   
Niezapomnianymi szeryfami rajdów, o wielkiej fantazji i niewyczerpanej pomysłowości byli Mirosław Soroka, Gerard Słowik i Józef Śnieżek. Służbę weterynaryjną na rajdach pełnił przez wiele lat lek. wet. Jan Żyłka, który nierzadko ratował z opresji również i jeźdźców. Nieprzerwane obcowanie z końmi przez całą dobę, w różnych warunkach, przy różnej aurze, na biwakach i przemarszach, zawsze pod gołym niebem, doprowadziło do uzyskania specyficznej wiedzy o sposobie postępowania z koniem i jego zachowaniu w różnych okolicznościach. Były też i inne walory rajdów. Jak pisał H. Geringer „Docieraliśmy do urokliwych jezior i lasów, zakątków nie skażonych cywilizacją, gdzie jedynymi problemami było zdrowie konia i przewidywanie pogody”. Na rajdach obowiązywał styl „Western – country” co sprawiało, że stanowiliśmy barwna grupę, nie rzadko budzącą sensację wśród miejscowej ludności.

   
Fundusze na prowadzenie rajdów uzyskiwaliśmy głównie z reklam (dotacje z ZSP były niewystarczające). Zawsze jeden dzień był tzw. dniem zdjęciowym, kiedy to wystawiało się na widok publiczny wszystkie reklamy uprzednio wymalowane przez naszych plastyków. Fotografowaliśmy je ze wszystkich stron, by „rozliczyć” się tymi zdjęciami ze sponsorami i pokazać jak pilnie promowaliśmy ich wyroby. Potem reklamy wędrowały na dno wozu, albo służyły za stoły lub ławy. Czasem także trzeba było użyczyć naszych rumaków okolicznym rolnikom na dzień–dwa do prac przy żniwach, by w zamian dostać kilka worków owsa, tak niezbędnego do ich wykarmienia. Zawsze jednak spotykaliśmy się z przychylnością i przyjaznym nastawieniem ze strony miejscowej ludności.

   
 „Dzień zdjęciowy” nasunął też i inny pomysł: dokumentowania naszych wyczynów na przeźroczach i taśmie filmowej. Powstały w ten sposób setki o ile nie tysiące zdjęć amatorskich, które się teraz z rozrzewnieniem ogląda. Jurek Tabor nakręcił też film półfabularny, zatytułowany „Strefa wolnej jazdy”, który otworzył mu potem drzwi do Łódzkiej Szkoły Filmowej. Inną specjalnością rajdów były papeterie rajdowe, na których pisywaliśmy listy ze szlaku. Projektowali je (i własnoręcznie drukowali chałupniczym sposobem) tacy znani dziś plastycy jak Teresa Szuszkiewicz-Spryszak, Marek Komza i inni.

   
Jesienią, gdy pożyczone konie wróciły do właścicieli, a klubowe do szkółki, uczestnicy rajdu zbierali się na „spotkaniu porajdowym”, gdzie wspominali przeżyte przygody, oglądali wywołane już przeźrocza i zdjęcia, oglądali nakręcone filmy. Do rana śpiewali piosenki rajdowe i bawili się znakomicie, tym lepiej, że już nie trzeba było troszczyć się o konie. Te przeżycia rajdowe chyba najsilniej scementowały późniejsze przyjaźnie, które trwają do dziś. Jest to mimo wszystko wartość nieprzeliczalna na żadną walutę.

 


                                                                     

Olo

we Wrocławiu, maj 2000 r.

Przy pisaniu tych wspomnień skorzystano z artykułów H.Geringera, „XV lat Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu” Kawaklator 2/80, str. 2-5; „Wierzchem z Wrocławia nad Bałtyk”, Koń Polski 1 (17),1970),