Refleksje po ukazaniu się książki Formisi „Rajdy Starych Koni 2002-2018, czyli Stare Konie w Trawie

Recenzja książki:

„Rajdy Starych Koni 2002-2018, czyli Stare Konie w trawie”

Tuż przed Świętami Wielkanocnymi trafił do moich rąk egzemplarz świeżo wydanego dzieła autorstwa Ewy Formickiej, popularnej w naszym środowisku Formisi. Na książkę tę czekaliśmy od dawna. Karmiliśmy się co prawda bieżącymi sprawozdaniami z kolejnych rajdów, publikowanymi na stronie Starych Koni, ale czym innym jest zobaczenie całego bogactwa doświadczonych przeżyć w formie jednego opracowania. Nasze przyjaźnie, zawiązane w większości przypadków ponad 50 lat temu, uległy umocnieniu w okresie tych 17 lat, kiedy to powróciliśmy do kultywowania rajdowych spotkań. Chwile spędzone w trudnych niekiedy warunkach rajdowych umacniają serdeczne więzi, jakie cechują ten niezwykły zespół ludzi, połączonych pasją do jazdy wierzchem, a przede wszystkim umiłowaniem koni, cudownych przyjaciół człowieka, wrażliwych i niezawodnych towarzyszy wędrówek.

Pierwszym moim bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazuje się szata graficzna wydawnictwa. Jest ona zasługą trudnej do przecenienia pracy redakcyjnej Julii Tabor, wielce utalentowanej córki Starego Konia Jurka „Media”, uczestnika większości naszych rajdów i autora mnóstwa znakomitych filmów dokumentalnych. Miękką okładkę zdobi kolorowe zdjęcie, uwodzące pastelowymi kolorami, ukazujące siwka tarzającego się w trawie (tak, tak – to Bojar, rajdowy koń profesor). Swój monodram odgrywa na łące zwieńczonej bezkresem błękitnego nieba. Okładka jest dziełem Marka Komzy, wspaniałego artysty, Starego Konia osiadłego w Kanadzie, od lat wspierającego swoimi projektami graficznymi nasze środowisko. Także tytuł: „Rajdy Starych Koni 2002-2018, czyli Stare Konie w trawie” intryguje i zachęca do lektury. Na odwrocie okładki zamieszczono notę biograficzną autorki z jej zdjęciem w eleganckim kostiumie sędziego jeździeckiego.

Tekst otwiera Przedmowa pióra Andrzeja Olszowskiego (Ola) wprowadzająca czytelnika w genezę rajdów konnych Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu. Wyjaśnia także okoliczności odnowienia tej formy aktywnego spędzania wakacji letnich przez dawnych uczestników rajdów, kiedyś studentów wielu polskich wyższych uczelni, a po latach Starych Koni.

Książka, wydrukowana na kredowym papierze, licząca 198 stron, jest bogato ilustrowana, w zdecydowanej większości kolorowymi zdjęciami. Zawiera systematyczny opis siedemnastu „Rajdów Konnych AKJ Wrocław po Przejściach”. Wyjątek stanowią wspominkowe zapiski autorki dotyczące historycznie jednego z pierwszych rajdów studenckich, zorganizowanego w roku 1971. Zapiski Formisi przypominają nam tęsknotę za wolnością ekspresji, w czasach tzw. „komuny”, a jednocześnie wprowadzają czytelnika w klimat życia rajdowego.

Lektura lekko i dowcipnie napisanego tekstu sama w sobie jest źródłem ogromnej przyjemności. Opis rajdowych przygód, koni, spotykanych ludzi i odwiedzanych miejsc stanowi zaledwie małą cząstkę opowieści snutej przez autorkę. Jak gdyby przy okazji ujawnia ona przebogatą wiedzę dotyczącą historii i geografii Beskidu Niskiego i Bieszczadów.

Jej wiedza botaniczna imponuje w najwyższym stopniu. Wprowadza czytelnika w świat roślin spotykanych w tamtym biotopie (niekiedy nawet ich nazw łacińskich). Kto umie rozpoznać takie kwiaty i rośliny jak: podkolan biały, firletka poszarpana, storczyk plamisty, jaskier, ostrożeń, parzydło leśne, komonica zwyczajna, wiązówka błotna, przetacznik, szelężnik, prosienicznik, kozibród łąkowy, krwiściąg, świerzbnica, biała marchwica, mieczyk dachówkowaty, żółty kosaciec…, żeby wymienić niektóre z nich? Sposób ich opisu urzeka poetycznością formy literackiej. Niechaj przykładem będzie następujący cytat: „Świat był żółty od jaskrów, a między tą żółcią bieliły się margerytki i wiązówka, niebieściły niezapominajki i rozmaite dzwonki, różowiły ostrożeń i firletka. Wprawniejsze oko wypatrzyło roje chronionych storczyków, a na jednym polu storczyk podkolan biały rósł gęsto jakby zasiany i czekający na koszenie”.

Osobnego docenienia wymaga fakt świetnej znajomości różnych typów lasów, stanowiących pokrywę gór w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach. Mamy tu lasy bukowo-jodłowe, lasy liściaste pełne leszczyny, lasy mieszane z dużą ilością jodły i modrzewia, mroczne lasy bukowe z grabami, klonami, brzozą i całymi szpalerami jeżyn oraz leszczyny. W dolnych partiach gór zwłaszcza nad brzegami rzek i strumieni króluje czarna olcha. Gdzieniegdzie w środku dziewiczego lasu napotkać można zdziczałe drzewa owocowe. To niemi świadkowie dawnego osadnictwa, zanikłych osad i wsi.

Nie mniejsza jest znajomość i wrażliwość autorki na różnorodność fauny tych obszarów. Na kartach książki wymieniane są spotykane na rajdach niedźwiedzie, wilki, żubry, jelenie byki i łanie, bobry, bociany czarne i białe, orliki krzykliwe, orły, kruki, czaple, ptaszki śpiewające, ale i salamandry plamiste, kumaki górskie, węże eskulapa, żmije zygzakowate, jaszczurki, liczne żaby kumkające, owady, takie jak robaczki świętojańskie, turkucie podjadki, mrówki, bąki, trzmiele, muchy, gzy oraz motyle, a zwłaszcza zakochany w pocie końskim szafirowy motyl – mieniak tęczowy.

Miłość do koni, chyba najważniejsze z uczuć, którymi dzieli się z czytelnikiem autorka, wyraża skrupulatne wymienianie imion wszystkich koni uczestniczących w rajdach, wraz z opisem ich ras oraz sposobu użytkowania. Są tu więc hucuły, konie sokólskie, araby, konie pełnej krwi angielskiej, półkrewki, zimno krwiste ciężkie konie pociągowe czy ogierki odsadki. Wiele z nich służyło nam jako wierzchowce albo konie wozowe, zwane też taborowymi. Dzielność tych koni demonstrowana w pokonywaniu ekstremalnie trudnego terenu, pełnego stromych podejść i zjazdów oraz kamienistych strumieni, wynika z doświadczenia rajdowego. Ich charaktery i wrażliwość opisuje autorka z głęboką znajomością, podziwem, miłością i wdzięcznością za wierne towarzyszenie naszemu, nie tylko rajdowemu życiu.

Książka jest kopalnią wiedzy na temat życia mieszkańców Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Opisuje ich historyczne losy poczynając od zajęć, którymi się trudnili na przestrzeni minionych wieków, przez ich losy wojenne i powojenne, zwłaszcza związane z przesiedleniami lat pięćdziesiątych. Są tu opowieści o powrotach w rodzinne strony i podejmowaniu zabiegów o zachowanie artefaktów dawnej kultury materialnej swojej małej ojczyzny, poprzez organizowanie izb pamięci, lokalnych muzeów, skansenów i starań o utrzymanie, a często wręcz odbudowę obiektów architektonicznych, zwłaszcza zabytkowych cerkiewek. Historia i dane dotyczące cerkwi i innych miejsc kultu religijnego są często opatrywane komentarzami, dowodzącymi głębokiego znawstwa tematu.

Autorka opowiada o nowych osiedleńcach, ludziach migrujących w te okolice z miast, by rozpocząć nowe życie pełne trudnych wyzwań i niewygód, ale za to wolne od miejskiego zgiełku, smogu i korporacyjnych udręczeń. Poznajemy tych pionierów bieszczadzkich i towarzyszymy ich losom, obserwując jak się zmieniają na przestrzeni siedemnastu lat naszych czerwcowych odwiedzin. Należą do nich takie barwne postaci jak dyrektorostwo stadniny w Odrzechowej Władek i Marysia, długowłosy Zbyszek z nieodłącznym psem Cyganem, doglądający wypasu bydła i huculskich ogierków na Polanach Surowicznych, Kiju z Woli Michowej zawiadujący „przewróconym wieżowcem” o nazwie „Latarnia Wagabundy”, Beton z Łupkowa zarządzający „Kimadłem Wampira” a także właściciel „porschelino” (oryginalnego samochodu Porsche przerobionego na drezynę), „Szeryf” Jarek i jego radosna i energiczna żona Gosia z Dwernika, cudowni gospodarze Artur i Ewelina z Osławicy, Waldi z „Pantałyku” w Dołżycy, rodzina Kuśnierzów z Lipowca, samotna pani Krysia ze „Szwejkowa”, pani Rosół prowadząca „unijną” agroturystykę w Zyndranowej, Zbój ze Strzebowisk, Kasia z mężem organizujący od podstaw agroturystykę w okolicach Starego Łupkowa, rzeźbiarz Zdzisław Pękalski z Hoczwii, właściciele chutoru w Czystogarbie (ona plastyczka, on zawsze goły do pasa, z wielką czarną brodą, dzielący czas pomiędzy podróże zagraniczne oraz rozbudowę klimatycznego chutoru), leśniczy Krzyś i jego żona z Herendówki i wielu, wielu innych, u których nocowaliśmy albo tylko gościliśmy przejazdem.

Opowieść o naszych rajdach może służyć za bezcenny przewodnik po zakątkach Beskidu Niskiego i Bieszczadów, do których można dotrzeć tylko wierzchem, nie rzadko torując drogę maczetą, bo inaczej przebić się przez zbity gąszcz bujnej roślinności nie sposób. Liczne opisy błądzenia są ważną przestrogą dla przyszłych naśladowców i kierowników podobnych rajdów. Również można w książce znaleźć informacje o najlepszych punktach widokowych wraz z precyzyjnym opisem tego co można z nich zobaczyć. Autorkę cechuje rzadka u kobiet zdolność rozpoznawania kierunków świata oraz niezwykła wiedza encyklopedyczno-geograficzna, która obejmuje nazwy szczytów, pasm górskich, rezerwatów, rzek i strumieni oraz jezior.

Dla uczestników rajdów książka będzie stanowić niewyczerpane źródło anegdot, humorystycznych zdarzeń i przypomnienie przygód – i tych zabawnych, ale niekiedy również dramatycznych. Do najbardziej niebezpiecznej zaliczam zdarzenie poniesienia przez konie wozowe w Olszanicy na XI rajdzie, które tylko cudem skończyło się mocnymi obtarciami u Artura, rozprutym brzuchem Abelarda i zdemolowaniem wozu zatrzymanego przez betonowy słup i znak drogowy. To, że ruchliwą szosą nie jechał w tym momencie żaden samochód i oszalałe konie po urwaniu się od wozu i przebiegnięciu przez szosę zatrzymały się dopiero w sadzie po przeciwległej stronie drogi, było w zgodnej opinii uczestników tego zdarzenia cudem.

Pamięć uczestników ożywią zapewne radosne zdarzenia i opisy obyczajów rajdowych. Inauguracyjne przemówienia Szeryfa Heniutka z toastem wznoszonym słynną geringerowką, kuplety układane i śpiewane przez niego na zakończenie każdego rajdu. Poranne przydziały koni na jazdę poprzedzane sakramentalnym pytaniem: „Kto na pierwszą, kto na drugą?” kończone arbitralną decyzją Szeryfa, opartą na jemu tylko wiadomych kryteriach. Nasze śniadania na trawie, uroczyste obchody święto-janowych wianków, pokazy mody kowbojskiej, prześpiewane wieczory i noce przy ogniskach, w karczmach i „na salonach”. Uroczyste świętowania rocznic małżeńskich, urodzin i imienin. Powitania przybyłych i żegnania wyjeżdżających, a także telefony do nieobecnych nieusprawiedliwionych, kończone chóralnym wyśpiewywaniem życzeń: „XXXX, jak nam ciebie żal ty k.. lub ty ch…”.

Książka przypomni uczestnikom naszych przewodników: Agatę z Odrzechowej z jej niezmordowanym Jack Russel terierem, Marka z Odrzechowej, niezrównanego Józka z Sanoka, kierującego się w terenie często „na nos”, zwłaszcza gdy nie było zasięgu telefonii komórkowej i lał deszcz, a znaleźliśmy się właśnie w przysłowiowym „in the middle of nowhere” .

Nasze ulubione miejsca noclegowe w Hiltonie na Polanach Surowicznych z łazienką w strumieniu oraz toaletą w krzakach z jednej strony, i pensjonatem „Karino” w Berezce z jacuzzi oraz hotelem „Bystre” pod Baligrodem z prywatnym basenem z drugiej.

Ulubione dania rajdowe: jajecznica z rydzami w Lipowcu, tamże zapiekanki w kociołku, gołąbki Grażynki, ciepłe bułeczki Eweliny, sery krowie Gosi, sery kozie i owcze kupowane po drodze, kotlety z karkówki u Waldiego, pierogi ruskie i z wszelkim innym nadzieniem, „Rzadkie pyry” na Smolniku, gulasze, żurki i grochówki, „Czarcie żarcie” w Duszatynie, zraziki z sosem i kaszą gryczaną oraz buraczkami „co to ich nie było na naszym stole”, szaszłyki, pieczone kiełbasy i kaszanki, barszczyki, bogracze, nie mówiąc już o słynnych „chłeptowinkach”.

To wszystko i wiele innych ciekawych wspomnień zawiera książka Ewy. Obowiązkowa lektura wszystkich rajdowiczów tj. Starych Koni i źrebaków.

Na koniec zacytuję słowa samej autorki, która tak charakteryzuje życie na rajdzie:

„Rajdy do poniewierka i nieustanna zmiana miejsc, długie godziny na końskim grzbiecie w upale, ulewie i błocie, słodkie niewygody wozowej deski, wspólne spanie – męskie chrapanie w wieloosobowych salach… długie rozmowy przy obozowym ognisku i nieodłączne wino owocowe.”

Czy ona na pewno napisała swoją książkę, by zachęcać do tej formy spędzania wakacji? Odpowiedz sobie czytelniku sam, ale po jej przeczytaniu!

 

Wojciech Kolańczyk (Wuja Woyt)

 

 

***

 

 

 

Refleksje Joli Słowik o książce  Ewy Formickiej  p. t.  „Rajdy Starych Koni 2002-2008”

Na wstępie chciałabym wyrazić słowa wdzięczności Andrzejowi Olszowskiemu za inicjatywę wznowienia spotkań dawnych członków AKJ czyli  „Starych Koni po Przejściach”. Przedmowa Andrzeja pobudziła moją wyobraźnię i zachęciła do napisania poniższych uwag.
Andrzej Olszowski, Ewa Formicka i Heniu Geringer  byli tą siłą  napędową realizującą konsekwentnie pomysł wznowienia naszych spotkań i organizacji rajdów.
Dzięki im za to.
Dodatkowe podziękowania dla Ewy, która niestrudzenie notowała na naszych rajdach nie tylko ich przebieg, wydarzenia, i highlights ale także starała się przekazać nastrój i atmosferę.
Dzięki ci Ewo za włożoną pracę i serce. Ewa była zawsze bliska memu sercu i dzieliła ze mną miłość do przyrody, a jej znajomość potrzeb koni, które są czującymi istotami, a nie tylko biomaszynami stworzonymi dla naszej przyjemności powinna być wzorcem dla każdego koniarza.
Ewa ze swoją egzotyczną urodą przez lata całe była ozdobą naszych rajdów.|Niech nam Ewcia żyje 100 lat !!!
Po szczerych  hymnach pochwalnych dla Ewy chciałabym przekazać parę bardziej osobistych wrażeń dotyczących naszych rajdów i spotkań.
Każdy wyjazd do Polski na rajd był dla mnie wielkim przeżyciem, a spotkania z przyjaciółmi dodawały mi siły i radości życia na wiele miesięcy.
Mój pierwszy rajd w 1971 to już prehistoria.
Oto kilka scen z rajdów, z czasów naszej młodości, które mocno wbiły się w moją pamięć:
– Ciepłe noce i spanie na dmuchanych materacach wśród koni w lesie.
– Delfinki w jeziorach, których brzegi nie były jeszcze zabudowane ośrodkami wczasowymi i jeszcze nie oblegane  przez turystów.
– Ogniska i śpiew  z podkładem gitarowym braci Kolańczyków.
– Rajdy okraszały prześliczne panienki w ich stylowych strojach podkreślających ich urodę: Renia, Dorotka, Ewcia, Majeczka, Ala, Ruda, Stasia, Aldona i pozostałe.
 – Oczywiście każdy z nas zachował zapewne w pamięci własne migawki z rajdów i niektóre się pokrywają i są wspólne dla wielu uczestników, a inne siedzą w pojedynczych głowach.
– Dalsze markantne dla mnie wspomnienia to rozbicie helki przez niezawodnego woźnicę Stefana.
 – Zamiatanie lasu przez Jurka (nazwiska nie pamiętam) [Abramowski – przyp. red.].
 – Wachty nocne.
– Romantyczne początki wielkiej miłości Laluchy i Wojtka.
– Galopy przez ścierniska i dojazd do Bałtyku i nasze zaślubiny z morzem.
– Rajdy prowadzone przez mego męża Gerarda też zasługują na moje wspomnienia.
Jak mówią nasi bracia Czesi „Už se to nestane” albo” To se nevrάti”
Pierwszy rajd „Starych Koni po Przejściach” odbył się w czerwcu 2002.

To było 23 lata od naszego wyjazdu do Niemiec i 31 od naszego pierwszego rajdu. Szmat czasu ze wzlotami, jak to w życiu bywa i upadkami. Już nie byliśmy tak młodzi, ale jeszcze pełni wigoru. Ponowne spotkanie starych przyjaciół było dla mnie niezwykle wzruszające. Wielka szkoda, że Mirek się całkowicie od nas zdystansował. Wspominam go jako szeryfa bardzo mile.
Jakie szczęście, że tak długo towarzyszył nam Heniu. Do końca mego życia pozostanie on w mojej pamięci jako wspaniały szeryf, wierny przyjaciel i człowiek wielkiej klasy i kultury.
Tak się złożyło, że wznowienie naszych rajdów przypadało na mój tzw. „Mongolski” okres życia, toteż karkołomne trasy i błądzenie w terenie nie przerażały mnie i były naturalnym przedłużeniem wędrówek po górach i dolinach, czy to Chentiej w Mongolii,  czy Beskidów lub Bieszczadów.
Całe szczęście nasze rajdy starych koni  obyły się bez poważnych wypadków,  ale nie zapomnę Aldony leżącą pod koniem i proszącą aby ją uwolnić od tego „słodkiego” ciężaru. Aldonka znalazła się też w drodze na rajd ze swoim samochodem w rowie, ale całe szczęście i tym razem miała dzielnego Anioła Stróża i obyło się bez cielesnych obrażeń.
Mocno w mojej pamięci utrwaliły się Polany Surowiczne i polowanie watachy wilków na pasące się „bizoniątka”. Gdy usłyszałam hasło „wilki” !!! wybiegłam pół naga nie bacząc na wiek i przyzwoitość.
Niestety w czasie naszej ostatniej wizyty na tych samych Polanach z bólem stwierdziłam, że łąka została skoszona w czasie wylęgu ptaków, np. gnieżdżącego się na łąkach derkacza. Nie było więc ani kwiatów polnych, ani motyli ani nawoływania derkacza. Wycinka naturalnych lasów bieszczadzkich także latem, zabudowywanie łąk albo zmienianie tych barwnych, rozkwieconych i pełnych owadów siedlisk w krajobrazie bieszczadzkim na intensywne jednogatunkowe tereny zielone napawa mnie wielkim smutkiem.

W  2004 roku pojawiła się z Heniem, jak Wenus z piany, nasza ukochana Szeryfa Marysieńka. Marysia tryskała na rajdach zawsze humorem i rozsiewała wokół siebie bardzo  pozytywną aurę. Dowcipna, urocza, pełna weny i seksowna, świeciła na rajdach jako ta gwiazda. Wprawdzie na naszym 16-tym rajdzie dotarła biedaczka do nas ze złamaną szczęką i naruszonymi żebrami po nieszczęśliwym dostaniu się pod rolki swojej wnuczki,  ale w tych trudnych dla niej chwilach nie straciła pogody ducha i optymizmu.
Wspomnę jeszcze ostatni rozdział książki opisujący nasze 16-te bieszczadzkie spotkanie z oficjalnym otwarciem rajdu przez Henia  legendarną „geringerówką”,  przepięknymi bieszczadzkimi widokami, tragedią nagłego zejścia konia pociągowego Mateusza – klaczki Walentynki i pożegnalnym hymnem rajdowym Henia.
Aż trudno mi uwierzyć, że Henia nie ma już między nami.
Cieszmy się życiem i sobą póki jeszcze możemy.