VI JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJ¦CIACH Ewa Formicka Jubileuszowy VI Rajd odbył się w tym roku w dniach 15 – 24 czerwca, oczywiście w Beskidzie Niskim, z bazą w Odrzechowej. Organizatorem był jak zwykle Zakład Doświadczalny Instytutu Zootechniki pod szefostwem Marysi i Włodka Brejtów, rajd poprowadził Marek, a wozami powozili Waldek i Staszek. Staszek po raz 6-ty, a Waldek i. Marek byli z nami po raz 3-ci. Zjechali kowboje w osobach: Heniu – szeryf, Renia i Andrzej, Staszka i Włodek, Ewa Formisia, medialny Jurek – po raz 6-ty, Ania Zgaga po raz 5-ty, Marycha, Hania Warszawianka po raz 4-ty, Jola, Majka, Dorota po raz 3-ci, Andrzejek – po raz 2-gi, Ewa Gdańszczanka , pieprzony Sławek – po raz 1-szy. Sławek zyskał tę ksywę dlatego, że na każdy posiłek zjawiał się z torebeczką pieprzu, jako że wszelakie strawy bez pieprzu były przez niego nieprzyswajalne. Wszelkie inne analogie związane z tym pseudonimem są bezpodstawne. Nawiasem mówiąc, po jakimś czasie dla wielu innych kowboi przełknięcie czegokolwiek bez pieprzu wydawało się bardzo trudne – ale to dygresja. Czekały na nas znajome konie: Polana, Wetlina, Platyna, Pszczelina Pi-Pi, Oriel, oraz nowe: Werwa i Lutnia. salonkę ciągnęły Matylda i nowa Etna, a helkę Malwa i Wojtek. Wszyscy byliśmy zakwaterowani w Odrzechowej, a karmiła nas, jak zwykle za obficie, Grażynka. W sobotę starym obyczajem, dla rozruszania kości i okiełznania szoku tlenowego, odbyła się wyprawa do Rudawki Rymanowskiej na piwo. Rajd zaczął się „jak należy”, gdyż w trakcie forsowania Wisłoka 3 konie położyły się w wodzie, a Ewcia Gdańszczanka rozstała się nawet ze swoim wierzchowcem, co jednogłośnie uznano za upadek – na wszelki wypadek, gdyby nie było innych. Ale były. Sarna wyskakując spod kopyt spowodowała prawdziwą „glebę”, a zdarzyło się to Majce. Tym sposobem najważniejszy rajdowy rytuał został odfajkowany. Sobotni wieczór upłynął na długich Polaków rozmowach. Pierwszy raz od początku ery rajdowania nie było gitary, co podwójnie zadziwiało: po pierwsze, że coś takiego mogło się zdarzyć, a po drugie, że z tym można żyć (na rajdzie). Sącząc leniwie trunki stwierdziliśmy, że śpiewanie to jeden wielki kłopot: a to nie ma latarki, a to nie ma okularów, a to trudno się zestroić, z gitarą i resztą bandy, a to nie umiemy wszystkich zwrotek. Na drugi dzień zdarte gardła wymagają zwiększonego płukania. Bez gitary te wszystkie problemy po prostu nie istnieją i można zwyczajnie pogadać. Więc ustalono wystosować list gratulacyjny do minister F., że odwołała Wuja i nie musimy śpiewać (Wojtek, to oczywiście żarty, codziennie Ciebie brakowało, nie rób więcej takich numerów). Niedziela to wyprawa na Polany Surowicze, a trasą była znana, nieprzebyta dżungla, którąw zeszłym roku wracaliśmy. To wielkie przeżycie, a sforsowanie góry Polańskiej i widoki z niej osładzają wszelkie niedole i stresy. Na miejscu zastaliśmy nowiutki barak, na zgliszczach spalonego 2 lata temu starego. Jeszcze pachniał świeżością, a ostatnie stuki-puki młotkiem miały miejsce dzień wcześniej. Barak został wykonany w stylu poprzedniego, tyle tylko, że zyskał kilka małoosobowych kajut spalnych, zamiast dwóch dużych, wspólnych sal, jak to było dawniej. Poza tym wszystko inne na Polanach było przyjemnie swojskie – długowłosy Zbyszek z psem Cyganem, grasujące po horyzont bizony, gołąbki Grażynki, młode ogierki hasające beztrosko dookoła, szybujący nad głowami ten sam (na pewno) orlik krzykliwy. Co prawda Zbyszek twierdził, że to orzeł, ale interpretacja jest dowolna. Żmije zeszły tego roku niżej, bo Staszka doznała spotkania III stopnia nad strumieniem, a nie w wysoko rosnących poziomkach, ale i pod tym względem było swojsko, co to by były za Polany bez żmij. I tym razem nikt od nich nie ucierpiał. Wieczorem pośpiewaliśmy na ile się dało, przerabiając śpiewnik po kolei. Poleciała głęboka komuna, harcerstwo, kabaret Starszych Panów i kowbojada. Ale nie obeszło się też bez wykładu szeryfa na tematy zootechniczne, bo różnokolorowe bizoństwo pętające się dookoła zainicjowało dyskusję o rasach bydła. Wdzięczące się stworzenia po prostu same się prosiły, żeby o nich poplotkować. A potem już tylko jeden krok był do dyskusji o pasach cnoty, ich rodzajach, sposobach używania i tym podobnych dyrdymałakch.
Na poniedziałek zapowiedziano śniadanie eleganckie, bo czekała nas pewna ważna uroczystość. Jak zwykle atrakcje wymyśliła rajdowa „wymyśaczka” Renia przy współudziale „wymyślaczki” Zgagi. Nakryły stół przywiezionymi obrusami i polnymi kwiatami, znalazło się wino, a wszyscy jak jeden mąż wynurzyli się ze swoich kanciap w strojach bardzo organizacyjnych. Dziewczyny w białych gorsetach, falbankach i krynolinach, a także nowych kapeluszach, zakupionych przez Zgagę. Chłopcy w obowiązkowych już long-johnach. Po napełnieniu brzuchów odbyło się uroczyste przemówienie szeryfa na okoliczność otwarcia nowego Hiltona, przecięcie wstęgi i wręczenie Zbyszkowi niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania obiektu akcesoriów. Była to piękna naftowa lampa z kompletem świeczek, zapas kolorowego, pachnącego papieru toaletowego w kwiatki, karty w metalowym pudełku na długie wieczory, termometr, oraz obraz na ścianę. Obrazem były nasze zdjęcia z różnych czasów w gustownej ramce, z podpisami całej grupy. Było przy tym kupę śmiechu, a że nie śpieszyło się nam specjalnie, więc spędziliśmy fajne przedpołudnie na Polanach Surowiczych, przy pięknej pogodzie i w świetnych nastrojach. W końcu jednak dosiedliśmy nasze rumaki i ruszyliśmy w trasę. Celem był Lipowiec, łącznie 4 godziny jazdy. Zmiana jeĽdĽców oczywiście w barze w Posadzie Jaśliskiej na piwie. Jazda przez słynny Biskupi Łan to zawsze wielka przyjemność, jednak w tym roku ze zgrozą ujrzeliśmy większość tego obszaru w stanie zaorania. Różne wersje na ten temat usłyszeliśmy, a to UNIA coś zamieszała, a to był to jedyny sposób na wypłoszenie moto-crossowców. Ale co tam, fakt był taki, że bezkres kwiatów i rutynowy teren do galopów przestał istnieć Na szczęście coś tam jeszcze z łąk zostało, więc galop się ostatecznie odbył. Bez tego wyprawa do Posady była trudna do wyobrażenia. Także bez piwa w barku „Kufelek”. Tak więc obrzędy się odbyły i ruszyliśmy dalej, W tym roku wszędzie na trasie było znacznie mniej kwiatów niż w innych latach. Wiosna była wcześniejsza i w porze rajdu zastaliśmy w Beskidzie Niskim póĽniejszy okres wegetacji, a co za tym idzie wysokie, kłoszące się trawy. Toteż z wielką przyjemnością namierzyliśmy w II grupie ¶cieżkę „storczykową” , ciągnącą się kawał drogi, a także łany przytulii. II grupa także „dostąpiła” galopu, a pod koniec trasy do Lipowca Majka glebnęła po raz drugi, gdyż jej koń wpadł w dziurę. Teraz to już na pewno mogliśmy spać spokojnie, wszelkie możliwe normy w tym temacie zostały osiągnięte. Jakiś czas przed Lipowcem Jurek zgubił kapelusz. Wrócił potem na pieszo poszukać zguby, ale efekty były mizerne. Pod przydrożną kapliczka wniósł prośby do Św. Antoniego o pomoc w znalezieniu bardzo cennego rajdowego ekwipunku i zaraz po konferencji ze Świętym kapelusz znalazł. W Lipowcu było trochę zamieszania z pokojami, gdyż liczyliśmy na same „dwójki”, jak to ostatnio bywało, a tu zastaliśmy pewne zmiany w konstrukcji budynku, który był po remoncie. Ale wkońcu każdy znalazł łóżko i pognaliśmy na obiad. Najedliśmy się ponad wszelką miarę i poszliśmy na pokoje tyć. Staszka wymyśliła podwieczorek w postaci grzańca, więc jak już trochę przytyliśmy polegując i trawiąc, spotkaliśmy się na tarasie przy wielkim garze pełnym grzanego wina z przyprawami i raczyliśmy się nim do woli. Wino zostało zakupione za pieniądze znalezione, na pewno i tym razem Św. Antoni maczał w tym palce. Czas leniwie płynął do kolacji, zajadaliśmy zakupione przez Zgagę ciasteczka i tyliśmy dalej. Po południu lało jak z cebra, ale w końcu deszcz ustał, zrobiło się całkiem przyjemnie i sporo osób wyruszyło w stronę granicy spalić trochę tych nieszczęsnych kalorii. Gdy zmierzch zapadł, z przydrożnych krzaków wyleciały roje robaczków świętojańskich i towarzyszyły nam całą drogę powrotną. Były ich setki. Niektóre dały się złapać i jakiś czas siedziały na wyciągniętej czyjejś dłoni jak małe latarenki. Z przejedzenia odgrażaliśmy się, że nie ruszymy kolacji, że po prostu się nie da. Gdy jednak zasiedliśmy do stołu, wszystko co szefowa podała zostało spałaszowane w oka mgnieniu. Po prostu się nie da. Potem siedzieliśmy w wielkim błogostanie na tarasie delektując się brakiem gitary i gawędząc. Tym razem tematem były nasze dzieci i wnuki, a w końcu dom spokojnej starości dla nas samych u Dorotki, co już kiedyś zostało postanowione. Teraz tylko wymyślaliśmy takie to urządzenia i udogodnienia tam zainstalujemy i jaki klucz przyjąć, żeby się w ogóle załapać na ten przybytek. Pękaliśmy ze smiechu. W Lipowcu mieliśmy spędzić cały następny dzień, więc nazajutrz (wtorek) była tylko wycieczka konna i powrót do Lipowca. Już wcześniej wiedzieliśmy, że na śniadanie będzie jajecznica na rydzach, bo bez tego rajd się nie liczy. Raz tylko nie było jajecznicy na rydzach i konsekwencje stały się takie, że musieliśmy rajd powtórzyć – i tak powtarzamy do dziś. Napchaliśmy więc brzuchy jajecznicą, odłowiliśmy konie z pastwiska i ruszyliśmy w trasę. Celem były Stasianie u stóp góry Piotruś. Trasa konna wiodła przez wilgotny las jodłowo–bukowy, dziki i mało uczęszczany, pełen błotnistych, śliskich zjazdów i miejsc podmokłych porośniętych niezapominajkami. Pod koniec zaliczyliśmy dość ekstremalny zjazd po pionowym leśnym stoku, który następna grupa pokona później pod górę. Trasa liczyła ok. 2 godziny dla każdej grupy. Na polu biwakowym zastaliśmy Marysię – prezesową, a wraz z nią żurnalistów z Radia Rzeszów i Dziennika Polskiego, którzy polowali na naszś grupę i którym szeryf i Staszka udzielili wywiadu. Pytali kim jesteśmy, czym się zajmujemy i dlaczego Beskid Niski. Także czy świat wyglśda lepiej z końskiego grzbietu, co jest przecież oczywiste. W drodze powrotnej grupa wozowa zwiedziła piękną cerkiew w Daliowej, a obie grupy wozowe zaliczyły w swoim czasie rytuał ogołocenia sklepu w Jaąliskach, zaopatrując się w trunki, słodkości, spodnie, kredki, widokówki, mapy i tym podobne niezbędne akcesoria. Na obiad były m.in. rydze, a cały posiłek zakropiliśmy winem sponsorowanym przez Staszkę i Ewę. Wino do obiadu jest w Lipowcu również rytuałem, zapoczątkowanym w dawniejszych latach przez Łodzianki. Po obiedzie był zapowiedziany wyjazd na bobry, jednak rozpętała się istna nawałnica, lało jak z cebra, przeleciała również burza. Tyliśmy więc w łóżkach do kolacji, a na kolację był oczywiście „kociołek”, bo bez tego również rajd byłby niepełnowartościowy. W trakcie ogniska deszcz spędził nas ponownie na taras, gdzie siedzieliśmy w błogostanie, gapiąc się na nasze rumaki – niczym zmokłe kury – pasące się naprzeciw. Podstawowym naszym problemem było ustalenie stron świata, co wywołało poważną polemikę i wielkie zacietrzewienie, a do boju podjudzała herbata z prądem. W końcu szeryf wydał rozkaz wymarszu na spalanie kolejnych kalorii i poszliśmy daleko w noc, pełnś nieziemskich mgieł, świetlików i wielkich ropuch tarasujścych nam drogę. W środę ruszyliśmy do Waldiego, czyli do Dołżycy. I grupa konna ruszyła poprzez modrzewiowy bank genów na górę Kamień, pokonując błotnisty, stromy podjazd, a także liczne strumienie, które pojawiły się w lesie po ulewie. ¦cieżka graniczna ze Słowacją wiodła przestronnym lasem bukowym, a po drodze mijaliśmy liczne cmentarze wojenne z I wojny światowej, rosyjskie i austriackie. Trasę urozmaicały szpalery jeżyn, jodły, świerka, a w końcu olchy, co wróżyło powrót w niższe rejony górskie. Pojawiły się prześwity i widoki na bujne łąki, a jak łąki, to oczywiście kłus i galop. Maruś nie oszczędzał nas w tym roku, jak już był galop, to do dechy. Przewietrzyliśmy się więc trochę i wkrótce zaczął się zjazd do Jasiela. – z przepiękną panoramą, wśród zarastających łąk i nieprawdopodobnych łanów dzikich storczyków. Na polu namiotowym w Jasielu spotkaliśmy się z drugą grupą, a także dojechały kanapki i picie, bo trasa tego dnia była długa. Każda grupa ponad 3 godziny, łącznie ok. 8 godz. Pobyt na postoju zdominował szafirowy motyl, który przypiął się do końskich czapsów leżących na ławce i za nic miał trzaski licznych aparatów fotograficznych, narkotyzując się końskim potem. Nikt z nas takiego nie widział, więc sensacja była nie mała. Potem wyczytaliśmy w przewodniku, że takie zwierzę nazywa się mieniak tęczowy, bo zmienia barwę w zależności od kąta oświetlenia i faktycznie lubi końskie ekskrementy. II grupa po chwili wskoczyła w siodła i poprzez Pasikę i Kanasiówkę zdążała do Dołycy, nadal lasem bukowo-jodowym, z prześwitami na Słowację. Ostry zjazd pod koniec trasy pokonano pieszo, prowadzśc konie w ręce. Grupa wozowa natomiast dosiadła „lublina” i zapijając winem poziomkowym neutralizujscym nieco smród spalin, dostała się do wozów, którym tradycyjnie nie wolno było wjechać na teren rezerwatów. Jest to swoiste i niezrozumiałe curiosum i od I rajdu nie możemy tego rozwikłać: dlaczego wóz konny szkodzi środowisku, a samochód ciężarowy nie szkodzi. Ale tak już jest. A przemierzyliśmy tego dnia dwa rezerwaty: „Kamień nad Jaśliskami” i „Źródliska Jasionki”. Tak czy owak napojeni trunkiem poziomkowym dosiedliśmy w końcu wozy i w wesolutkim nastroju ruszyliśmy dalej, już teraz w prawdziwe Bieszczady. Po drodze zawadziliśmy oczywiście o kozie sery, a także o sklep spożywczy w Wisłoku Wielkim, który ogołociliśmy z wszystkich win, jakie wchodziły w rachubę, naruszając niektóre w dalszej drodze. W Komańczy zaparkowaliśmy pod spaloną cerkwią i poszliśmy popatrzeć na pogorzelisko. O spaleniu się cerkwi co niektórzy usłyszeli z telewizji Byliśmy tu zeszłego roku i jeszcze wcześniej, zachwycaliśmy się tym 500-letnim zabytkiem słuchając opowieści popa i robiąc zdjęcia. Aż tu nagle zeszłej jesieni jak grom z jasnego nieba poszła wieść, że cerkiew spaliła się z niewiadomych przyczyn. Nic nie zdołano uratować, ani jednej ikony. Została dzwonnica nad brama i zwęglony fundament. Widok był bardzo przygnębiaący. U Waldiego nie było problemu z pokojami, choć moment polowanie na nie zawsze jest nerwowy. Wszyscy ulokowali się zgodnie z życzeniami i udaliśmy się na obiad. A na obiad Waldi nas zaskoczył, bo nie upiekł karkówki na palenisku w starej karczmie, lecz nasmażył zwykłych kotletów. Które spałaszowaliśmy z wielką przyjemnością. Po krótkim relaksie powychodziliśmy ze swoich kajut i obsiedliśmy drągi koło pastwiska. Było piękne, letnie popołudnie, długie cienie na trawie, parskające konie, cisza i spokój. Nic nie było do roboty. Ktoś z błogością powiedział: „ale nuda” i motyw ten zdominował naszą sjestę. Wszystko było takie fantastycznie nudne. Ileż to razy w ciągu całorocznej gonitwy będziemy marzyć o tej ulotnej, przedwieczornej chwili, kiedy udało się naprawdę trochę zwolnić? Wieczorem po kolacji piliśmy w starej karczmie wino, niektórzy do późnych godzin nocnych.
We czwartek ruszyliśmy poprzez Tokarnię z powrotem na Polany Surowicze. Kto jeszcze nie był na Tokarni, obstalował I zmianę. Tokarnia to najwyższy szczyt masywu Bukowicy z pięknymi i dalekimi panoramami, a zasłynątym, że na II rajdzie pokonywaliśmy go w oberwaniu chmury trwającym bez przerwy przez 2,5 godziny. Przemokliśmy wtedy do jąder komórkowych, a życie uratowała nam gorzałka Staszki i Włodka, którą przypadkiem odkryli potem na wozie. Oczywiście nic na Tokarni nie widzieliśmy, więc na drugi rok każdy chciał jechać na I zmianie i były o to tęgie targi. Za I razem widzieliśmy w tym rejonie jelenia – olbrzyma z imponującym porożem, tym razem również ogromny król lasu pokazał się kowbojom – na pewno był to ten sam król. W tym czasie II grupa ponownie ogołociła sklep w Wisłoku Wielkim z wszelkich win, a u znajomego pana od serów wykupiliśmy wszelki ser. Za Wisłokiem wjechaliśmy w las i mieliśmy stromy podjazd pod górę na miejsce spotkania z końmi. Niestety drogę zatarasował ogromny samochód z przyczepą, bo ładował tzw. „metrówki”. Nie było szans żeby nas przepuścił, bo nie miał możliwości nawrócić ani zjechać na bok z powodu braku boku. Dróżka była wąska jak wstążka. Ćwicząc więc cierpliwość czekaliśmy na odblokowanie drogi ok. godzinę, w niemożliwym upale i duchocie, bez jednego drzewka w pobliżu, dającego schronienie. Duchota zapowiadała ulewę, a tak właśnie było zeszłego roku – nieźle tu zmokliśmy. Jakoś to jednak przeżyliśmy, dotrwaliśmy do kanapek i zmiany koni i II grupa ruszyła na podbój nieznanego, a deszcz nie nastał. Jechaliśmy przestronnym, młodym lasem bukowym, potem wjechaliśmy w las stary i ponury. Wszędzie pełno było wiatrołomów, ogromnych i butwiejących, przedzieraliśmy się przez nie z mozołem. Były też strome zjazdy, jeden niezwykle karkołomny. Dojechaliśmy do rezerwatu „Bukowica”, który minęliśmy bokiem., posuwając się przez jakiś czas wzdłuż szpaleru starych jodeł. Zjechaliśmy do leśniczówki Darów i wkrótce znanymi łąkami, przeprawiając się parę razy przez Wisłok i jego dopływy, kłusując i galopując, dojechaliśmy do Polan. Przed samą bazą najechaliśmy odłam stada bizonów, które odłączyły się od reszty i zwiedzały świat na własną rękę. Marek zagonił towarzystwo na swoje miejsce. Rozsiodłaliśmy konie, powiesiliśmy siodła i po chwili pałaszowaliśmy Grażynkowy obiad, tym razem okraszony domowym ciastem. Wieczorem zapłonęło jak zwykle ognisko, przyjechało z wizyta prezesostwo. Na deser po szaszłykach z grilla mieliśmy wspaniały koncert w wykonaniu długowłosego Zbyszka, naszego Marka i ich kolegi, który dojechał po południu. Chłopcy grali na gitarach i śpiewali nowe, nie znane nam piosenki, wiele ponoć własnego autorstwa. Słuchaliśmy z wielką przyjemnością, podziwiając nieznane talenty naszych współtowarzyszy, chłopcy mile nas zaskoczyli. Był to uroczy wieczór W piątek byczyliśmyię cały dzień. Było spóźnione śniadanie, oczywiście w strojach organizacyjnych. Ponieważ był właśnie koniec roku szkolnego, a z nami rajdował jeden wagarowicz, postanowiono wręczyć mu odnośną cenzurkę, adekwatną do sytuacji. Cenzurka wyglądała tak: A oto treść (jeśli są trudności z jej odczytaniem): ukończenia II klasy Huculskiej Szkoły Przetrwania ¬Żrebak Andrzej Lange otrzymał promocję do następnej klasy i został zakwalifikowany na kolejny rajd Starych Koni. Cenzurka była oczywiście opatrzona czerwonym paskiem z adnotacją „…czerwony pas, za pasem broń…”. Dziewczyny ubrały się szkolnie, cenzurkę wręczył szeryf, a absolwent miał chwilę na przemówienie, co skrzętnie wykorzystał i podziękował. Po śniadaniu część ludzi poszła spacerkiem nad Wisłok popływać, część na zbiór kwiatów na wieczorne wianki. Szeryf zarzĄdził, że wianki będziemy obchodzić w piĄtek, mimo, że naprawdę wypadajĄ w sobotę. Polany to zdecydowanie lepsze do tego miejsce, a przede wszystkim musi być rzeka płynąca do morza, bo przecież to jest kwintesencja obrzędu. Ogołociliśmy więc okolicę z kwiatów, po czym zalegliśmy na trawie w oczekiwaniu na obiad, gapiĄc się na ewolucje czarnego bociana szybującego nad naszymi głowami, z uporem maniaka nie dającego się sfotografować. Tego dnia jeden Jerry wyjechał, przyjechał z obiadem drugi Jerry, więc bilans Jerrych się zgadzał, także całej grupy. W niezmiennym liczbowo składzie wyruszyliśmy po obiedzie do „Kufelka” na piwo, bo wspaniały Grażynkowy obiad pilnie wymagał potraktowania go tymże trunkiem. Na dziurawym Biskupim Łanie mały wóz rozleciał się w „drebiezgi”, więc pozostawiliśmy go w szczerym polu wraz ze Staszkiem i podróżowaliśmy dalej. W „Kufelku” popiliśmy piwa, najedliśmy się lodów, a w drodze powrotnej dopiliśmy żołądkową i soplicę. W tym nastroju dotrwaliśmy do wiankowej kolacji, która niestety przeniosła się od ogniska do świetlicy, bo zwykłym już obyczajem wieczorem przyszła nawałnica i burza z piorunami. Wcinaliśmy smażonĄ rybę i chleb ze smalcem, popijaliśmy czym się dało i wkrótce zaczęły się śpiewy. A śpiewy tego wieczoru popłynęły wartko i huczały jak dzwon. Lecieliśmy ze śpiewnika po kolei, a Hilton trzeszczał w posadach. Były nawet występy solo. Niestety, nie dało się puścić wianków do rzeki, bo lało jak z cebra i trudno było nosa wyściubić. Nie wypadało nic innego, jak poczekać z tym ceremoniałem do rana, co też zrobiliśmy.
W sobotę zaraz po śniadaniu udaliśmy się nad rzekę dokończyć świętojańskie obrzędy. Rzeka przybrała po ulewie i płynęła wartko. Każdy rzucił swój wianek, może z jakimś życzeniem. Popłynęły grzecznie, jak obyczaj każe. Pierwszy raz popłynęły, zawsze był z tym jakiś problem. Więc nie ma wątpliwości, że każdego czeka szczęście. Tym miłym akcentem pożegnaliśmy Polany Surowicze i ruszyliśmy z powrotem do Odrzechowej. Konni i wozowi jechali razem. Wkrótce po wyjeździe dojechaliśmy do słynnej „drogi przez mękę”, znanej nam od lat. Na niesamowitych błotnistych, dziurach i głębokich koleinach wozy przechylają się na wszystkie strony, a załogę rzuca z lewa na prawo. Jest przy tym kupa uciechy, choć również chwilami strachu. Jednak nasi powożący to mistrzowie, więc jakoś nas w całości przewożĄ przez te wertepy. Jak się okazało nie jest to reguła, tym razem mimo całego Waldkowego kunsztu, duży wóz po prostu się wywalił. Załoga z lewa poleciała na tych z prawa. A na wszystkich poleciały plecaki i inne tobołki. Po chwilowym szoku zaczęliśmy się ewakuować, sprawdzając w międzyczasie, czy kości całe. Na szczęście nikt specjalnie nie ucierpiał, więc chłopcy jakoś wóz postawili i pojechaliśmy dalej. Mały wóz, nadwyrężony już wcześniej, także doznał uszczerbku swojej konstrukcji. Dojechał jeszcze do Wisłoka i rozleciał się ostatecznie. Jakiś czas trwały debaty co zrobić, w końcu postanowiono wóz zostawić, a Staszek miał do celu dojechać wierzchem na koniach wozowych, na jednym siedząc na oklep, a drugiego prowadząc. Do tego przedsięwzięcia trzeba było zmienić konie w dużym wozie, bo dużo-wozowe nadawały się do jazdy wierzchem, a mało-wozowe nie wiadomo. Po dokonaniu tych czynności ruszyliśmy dalej. Po raz kolejny spotkaliśmy się wszyscy w barze na piwie w Rudawce Rymanowskiej. Tutaj dokonaliśmy zmiany jeźdźców, a na konia wozowego, którego Staszek prowadził w ręce, wskoczyła Ewa Gdańszczanka i wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Grupa konna po kolejnym już sforsowaniu Wisłoka, jadĄc dłuższy czas jego nurtem, wdrapała się na strome wzniesienie, by dalej podążać wierzchowiną wśród chłodnego lasu, jakiś czas posuwajĄc się lasem jesionowym. Przed samą Odrzechową, po opuszczeniu lasu i wyjeździe na ogromną łąkę, Marek obejrzał się do tyłu, zlustrował towarzystwo i dał hasło do ostatniego, zwariowanego galopu. Konie nieomal szorowały brzuchami po trawie, a nie jeden kowboj miał przejściowe problemy. Okazuje się, że hucuły potrafią galopować jak wyścigowce, a całodzienna marszruta nie stanowi przeszkody. Za każdym rajdem podziw dla tych stworzeń rośnie coraz bardziej. Tym sposobem dojechaliśmy do celu, a nasz kolejny jubileuszowy rajd dobiegł końca. Wróciliśmy pełni wrażeń, usatysfakcjonowani i dumni z siebie. Marek jak zwykle fantastycznie poprowadził nas po bezdrożach Beskidu Niskiego, koniki spisały się dzielnie, chłopcy wozowi wywiązali się jak należy. A że wóz się wywalił – no cóż, rajd to nie zabawa, nikt nie mówił, że będzie łatwo. O czym byśmy opowiadali rodzinie i znajomym. Może wnukom? Na pewno nie powiedzieliśmy ostatniego słowa w tym temacie. Co los przyniesie – zobaczymy. Ponieważ rajd był bardzo jubileuszowy, bo VI, wypada podać trochę statystyki. – przez wszystkie rajdy przewinęły się 42 osoby, w tym: – przynależność do kiedysiejszych AKJ-ów: – kraje, z których przyjechali kowboje: – w ciągu 6 rajdów dosiedlśmy 25 koni: – wozy pociągnęło w ty czasie 9 koni: – mieliśmy dwóch przewodników: – nocowaliśmy w 9 miejscach: Odrzechowa, Polany Surowicze, Lipowiec, Dołżyca, Zawadka Rymanowska, Zyndranowa, Huta Polańska, Wola Michowa i Komańcza. – widzieliśmy mnóstwo egzotycznej fauny: bizony, bociany białe i czarne, żmije, wilki, robaczki świętojańskie, jelenie, sarny, zające, sowy, gzy, szerszenie, orły, dzięcioły, rzadkie motyle, – widzieliśmy łapę niedźwiedzia odbitą na ścieżce, bobrowisko, słyszeliśmy turkucie podjadki, koncerty ptasie, – widzieliśmy także egzotyczną, tj. chronioną florę: liczne storczyki, w tym podkolan biały, parzydło leśne, kosaćce, mieczyki dachówkowate i wiele, wiele innych, zaliczyliśmy 3 rezerwaty przyrody: Kamień nad Jaśliskami, ¬ródliska Jasionki, Bukowica, – jedliśmy różne apetyczne dania: pieczony baran, zupa borowikowa, żurek królewski, jajecznica na rydzach, kanapki z miętą, „kociołek”, żurek z halazami, – „przygody końskie” to: szycie konia, ucieczka koni, koń prawie utopiony w błocie, ekspresowe zajeżdżanie nowego konia pożyczonego na trasie, – przygody nasze: wielokrotnie zdezelowane wozy na trasie, ostatnio wywrotka wozu z załogą, galop wozami ze Słowacji w strugach deszczu i błota o zmroku, cudem zakończony bez ofiar, gubienie ciągle czegoś, m.in. srebrnego zegarka i komórki, nieustanny problem z zasięgiem komórek, zgubienie Jurka w Zyndranowej, poszukiwania Łodzianek zagubionych w zawilczonym lesie, wyprawa na Słowację, wyprawa na bobrowisko furą zaprzęgniętą do samochodu terenowego, zapadnięcie się konia z jeźdźcem w głębokim, niewidocznym wykopie, po same końskie uszy, liczne pobłądzenia na trasie, zostawiony bagaż w pensjonacie i odkrycie tego faktu w innym miejscu noclegowym, zadyma z psem nie wpuszczonym do schroniska i nocleg psiego pana w wystawionym na ganek łóżku (ze swoim czworonogiem), ratowanie krowy z chorym wymieniem, obserwowanie doli chorego byka i inspiracja do ballady na ten temat, obserwowanie wilków podchodzących pod stado jałówek, spotkanie motocrosowców na trasie i co z tego wynikło, pani R. w Zyndranowej jako jedna wielka przygoda, – przygody mało wesołe: skopanie Bogdy przez konia, przysznurowanie Łodzianki do drzewa przez przywiązanego do niego konia, przedtem potraktowanie jej kopytami, kopanina koni na postoju w Zyndranowej i z trudem opanowana sytuacja, aż dziw, że bez ofiar, zwichnięta noga Staszki, kontuzja Staszki po upadku z konia, wiele upadków z konia, – uroczystości na rajdach: urodziny, imieniny, rocznica ślubu, „wianki”, „Śniadanie na trawie”, otwarcie nowego Hiltona. To wszystko nas spotkało, to wszystko będziemy pamiętać i wiele, wiele jeszcze przygód przed nami. Bo Stare Konie nigdy się nie poddadzą.
|
||||
|