VI Jubileuszowy Rajdobóz Starych Koni
Rakowo 21-29.08. 2010
|
W roku 2010 Stare Konie najechały Rakowo w sobotę 21 sierpnia przy pięknej, letniej pogodzie. Przyjechało 17 osób, to jest: Krzyś z Grażynką, Henio z Marychą, Renia i Andrzej, Ruda z Rudym, Formisia z Jankesem i drugą Formisią, Iwona ze Zbyszkiem, dwie Anie, Maciek i Andrzej – żeglarz, a także tylko na weekend Olowie. Nie dojechali Staszka z Wołodią z powodu wirusa, a nawet bakterii.
Był to VII rajdobóz i nie trzeba pisać, że okazał się znowu zupełnie wyjątkowy. Złożyły się na to całkiem nowe okoliczności, takie jak::
– light-program, co spowodowało że życie obozowe biegło na zwolnionych obrotach i nie było potrzeby stale zerkać na zegarek,
– jeszcze większa ilość galopów niż zwykle, przy czym nikt nie spadał i nikt nie marudził,
– ustalony wcześniej styl zabawy „szokuj szatą” zaszokował zgodnie z planem i był świetną zabawą,
– lista stałych punktów programu została powiększona o turniej bridżowy, a szał grzybowy przybrał niespotykane rozmiary,
– zapiekanka podana w pierwszy wieczór na „dobry początek” będzie się śniła po nocach.
Niedziela wstała słoneczna i piękna, nastroiła bardzo dobrze. Śniadanie jak zwykle za obfite skonsumowaliśmy bez pośpiechu i zaraz po nim ruszyliśmy do stajni obstalować konie. A konie czekały te same, więc zrobiło się rodzinnie i bezpiecznie. Jazdy były jak zwykle dwie, jedna Krzysiowa dłuższa, druga Formisiowa krótsza.
Ale gwoli sprawiedliwości trzeba nadmienić, że rumaki nie tyle czekały, co my musieliśmy chwilę poczekać, bo wcześniej jeździła inna grupa. Po paru minutach wyłoniła się z lasu. grupa małolatów i ze zdumieniem w oczach na nasz widok przekazali nam wierzchowce. Jedna z dziewczyn oddając wodze w ręce naszej koleżanki nie wytrzymała i zadała pytanie: „Przepraszam, ile pani ma lat”? Zapytana z uśmiechem nr 5 na ustach odparła: „60”. Dziewczę zapowietrzyło się na chwilę, po czym wykrzyczało z uciechy: „Kurczę, jak powiem mamie i teściowej, to nie uwierzą. One siedzą w fotelach, oglądają seriale i tyją. Coś podobnego”.
W tym bardzo dobrym nastroju ruszyliśmy w sosnowy las i nagalopowaliśmy się ile wlezie.
W tym czasie inni rowerowali albo szukali grzybów. Mimo że warunki dla grzybów były teoretycznie dobre, w okolicy nie było ich zbyt wiele. Za to trasy dla rowerzystów spełniały wszelkie oczekiwane parametry.
W południe wszyscy spotkaliśmy się na plaży, gdyż ten punkt programu był absolutnie obowiązkowy. Grażynka dowieziona na plażę samochodem przy wychodzeniu z niego skręciła nogę w kostce tak pechowo, że skończyło się to na pogotowiu. Noga spuchła jak balon i w konsekwencji niezbędny był gips lub zastępcza opaska usztywniająca. Tym samym tradycji stało się zadość – na rajdobozach zawsze ktoś coś łamał lub doznawał innych uszczerbków na zdrowiu, nie koniecznie mających związek z koniem – lub nawet mało kiedy. Grażynka resztę obozu spędziła na permanentnym lenistwie, co podsumowała któregoś dnia filozoficznie: trzeba sobie nogę skręcić, żeby na urlopie naprawdę odpocząć.
Tego dnia nad jeziorem poleniuchowaliśmy, popływaliśmy i wróciliśmy do „Śniegórki” szykować szaty, gdyż chwila szokowania była tuż tuż.
Gdy Krzysiu ogłosił w ubiegłym roku, że hasłem kolejnego rajdobozu będzie „szokuj szatą”, znowu powiało buntem. Kto ma czas na zbędne pomysły i realizację tychże. Ale z czasem stało się jasne, że nikt nie chce odstać. Stare Koństwo ruszyło do akcji i skutkiem tego pospolitego ruszenia były szaty na niedzielne tańce całkiem niesamowite i zgodne z hasłem przewodnim. Pojawili się więc Aborygeni rodem z Australli, a także dzicy innego plemienia. Był „niespodziewany koniec lata”, dama odziana we flagę amerykańską, druga w kusych różowościach, a jeszcze inna bez przyodziewku od pasa w dół w ogóle. Był żigolak z cygarem zwisającym z wargi, różowo-czarny amancik, groźny Samuraj i chłopczyk w stylu „boso, ale w ostrogach”. Był kolorowy facecik w zastanawiającej czapeczce, inny w bardzo poważnym smokingu, szokujący elegancją. Także roznegliżowane stworzenie płci niewiadomej, podrasowany Batman, pańcia w brokatach i Olo nie odziany.
Po wstępnej wesołości na widok siebie nawzajem wykonaliśmy dokumentację w postaci dziesiątek zdjęć – ale czy pokażemy to wnukom???. Po sesji zdjęciowej i obiedzie ruszyliśmy w tany, bo nastrój wprost to wymuszał. Były tańce do muzyki lat młodości, były także rytmy aborygeńskie i potem wszelakie inne. Naskakaliśmy się co niemiara, bo Stare Konie energii mają niespożyte ilości. O 24.00 „zdrowie konia” zakończyło wesoły wieczór, choć jeszcze długi czas trwało zanim dotarliśmy na pokoje.
W poniedziałek na śniadanie wszyscy zeszli rześcy, zwarci i gotowi. Nafutrowani jedni ruszyli do stajni, inni na grzyby, jeszcze inni na rowery. Wszystko wypadło satysfakcjonująco, choć grzybów stale było mało. Za to lasy niezmiennie wabiły, pachniały i czarowały. Nagalopowaliśmy się po sosnowych duktach do syta, wentylując płuca i głowy.
Programu obowiązkowego nie było, więc czas płynął leniwie, jak na urlop przystało. Parę osób pojechało do Czaplinka i Starego Drawska, jedni na smażoną sielawę, inni pobuszować po sklepach. Jak wiadomo dóbr wszelkich nigdy za dużo, a na urlopie kasę bardzo łatwo i przyjemnie się upłynnia, a mnóstwo rzeczy okazuje się niezbędnych do życia.
Wieczorem odbył się „wieczór australijski”, gdyż nie wszyscy widzieli zdjęcia z tej wyprawy. Dzień minął nie wiadomo kiedy.
We wtorek jazda konna była wspólna dla obu grup, gdyż zaistniało zapotrzebowanie na konie-light. Poza tym chcieliśmy narobić zdjęć w plenerze, gdyż do tej pory takowych nie mieliśmy za wiele. Plenery tutaj są całkiem niezwykłe, więc po 7 latach najwyższa pora, aby je uwiecznić. Kawalkada 10-konna ruszyła w głębokie knieje, prowadziła szefowa stajni Ania. Co jeziorko lub przystojniejszy pagórek w lesie, to robiliśmy postój, by motyw zdjąć. A tereny są tam mocno pagórkowate, jak na morenę przystało, pełne jezior i oczek wodnych o nieznanej nazwie. Narobiliśmy zdjęć wielkie ilości, co oczywiście nie stało w kolizji z galopami po piaszczystych, leśnych ścieżkach, czego doświadczyliśmy także w sporej ilości. Jazda była piękna i wszystkich usatysfakcjonowała (no, może prawie wszystkich).
W tym czasie nawiedzone grzybiarki uparcie buszowały po lesie, bo dzień bez grzyba to dzień stracony. Każda coś tam znalazła, do świąt nie tak znów daleko. W południe zasiedliśmy na tarasie małego domku, by delektować się wrażeniami. Dokonaliśmy odkrycia, że w porze środkowo-dziennej bardzo dobrze wchodzi tokaj z lodem.
Natomiast o godzinie 14.00 czekał na przystani w Czaplinku znany z ubiegłego roku katamaran, ze znanym kierowcą tegoż wodnego pojazdu. Zaokrętowaliśmy się sprawnie i pożeglowaliśmy wkoło jeziora Drawskiego, jednego z największych w Polsce. Jezioro ma mnóstwo zatoczek i pięknych zakamarków, więc snuliśmy się po toni leniwie, zahaczając o co niektóre. Słońce świeciło, wiał lekki wietrzyk, była spora fala. Znaną nam wyspę Bielawę minęliśmy bokiem, by odwiedzić kormorany na jednej z małych wysepek, gdzie mają od lat swoje siedlisko. Cała chmara dostojnych czarnuchów odfrunęła niestety na nasz widok, ale kilka pozostało i mieliśmy przyjemność poobcować z dziką naturą.
Szokujące balety sprzed dwóch dni tak się spodobały, że postanowiono zrobić powtórkę. Teraz dziewczyny zaproponowały, żeby stało się to tego wieczora. Ale Henio bezdyskusyjnie oświadczył że wieczorem chce robić nic, a inni faceci go poparli. Tym samym wieczorem robiliśmy nic. A robienie nic oczywiście każdy rozumiał po swojemu. Jedni polegiwali, inni zasiedli na tarasie do wina marki „Dusza mnicha”, grzybiarki ruszyły na nocne grzyby, a rowerzyści kończyli swoje szalone trasy. Sielanka tarasowa ewoluowała i przybierała na wesołości, rowerowi i grzybiarki wkrótce dołączyli. Każda miała po grzybie lub dwóch, więc w radosnej atmosferze czyściły swoje zbiory. Ktoś podsumował wieczór: piękne jest życie z mnichem, grzybem i bez komarów.
Gdy chłód nas przegnał, rozpaliliśmy w kominku i biesiadowaliśmy dalej.
Środa wstała brzydka, wiało, padało i świat był ponury. Przed śniadaniem grzybiarki ruszyły na łowy i jedna się zgubiła, tak że było sporo strachu. Na szczęście znalazła trop w ostatniej chwili, więc załapała się na piknik, bo był to dzień piknikowy.
Piknik na rajdobozie jest zawsze, tylko zmieniają się miejsca. Konni jadą w te miejsca końmi, pozostali czym się da. Teraz celem wyprawy było jezioro Okole we wsi Okole. Miejsce jest niezwykle urokliwe i całkowicie zagubione w głuszy leśnej, daleko od cywilizacji. Wieś składa się z paru domów i nie ma do niej żadnej szosy, tylko szutrowe dukty. Jazda konna w jedną stronę trwała ok. 1,5 godziny, a wiodła przez przepiękne lasy pełne piaszczystych pagórków, wrzosów, młodników i akwenów. Po wjeździe do lasu wyszło słońce i nagle zrobiła się piękna pogoda. Dwukrotnie naszą trasę konną przecięły tabuny saren, za każdym razem było ich po 20-30 sztuk – czegoś takiego nigdy nie widzieliśmy. Galopy były długie i szalone, gnaliśmy przez te lasy jak strzały wypuszczone z cięciw. Na koniec dotarliśmy do wielkiej łąki o pofalowanej rzeźbie, z której szczytu cieszyliśmy oczy docelowym jeziorem u podnóża.
Na miejscu stały już stoły i dymił żurek w kociołku. Grzybiarki które dotarły na miejsce pojazdami kołowymi, zaraz na początku skoczyły do lasu i natychmiast się zgubiły. Konni po uwiązaniu rumaków do drzew zasiedli przy drewnianych stołach, a ponieważ na powietrzu jeść się chce, więc przystąpiono do konsumpcji. Do żurku podano grillowane kiełbaski i michy sałatek. Lało się piwo, trafił się także inny trunek… Ostatecznie znalazły się także grzybiarki, choć żurek był już wtedy mocno letni. Grzybów stale było mało, ale ziarnko do ziarnka…. Miarkę miały już mocno wypełnioną.
W międzyczasie wichura bardzo się wzmogła, choć cały czas było słonecznie i pięknie Niestety siedzenie przy stołach tuż nad wodą stało się w końcu niemożliwe i towarzystwo zeszło do parteru – pousiadaliśmy na podłodze pod szpalerem samochodów, które stanowiły naturalny parawan od uporczywego wiatru. Siedząc tak i sącząc co się dało, oglądaliśmy niezwykły spektakl w wykonaniu stajennych jack-russel-terierków. Pieski przytargały z jakiegoś starego ogniska sporych rozmiarów smolną szczapę i prowokowały do rzucania jej, gdyż chciały się popisywać aportowaniem. Cyrk jaki pokazały był niesamowity, tarzaliśmy się ze śmiechu.
Niestety w końcu nie dało się dłużej siedzieć, więc ruszyliśmy w drogę powrotną. A w drodze powrotnej jedną do tej pory grupę konną z konieczności podzielono znowu na dwie, gdyż jeden z kowboji najwyraźniej nadużył i zaczął się wymykać spod kontroli.
Po powrocie „do domu”, stale w świetnych nastrojach, zasiedliśmy na tarasie. Pojawił się szampan, martini i na okrasę sofia. Grzybiarki zawaliły stół swoimi zbiorami i zaczęło się wesołe ich czyszczenie. Gdy nadgorliwe odrzucały takie trzonki, gdzie widniał choć jeden robaczkowy tunel, inni rekwirowali te odrzuty, bo komu szkodzi jeden robaczek, gdy rzecz dotyczy dorodnego prawdziwka. Tym sposobem każdy na grzybach skorzystał, a w międzyczasie wesołość nabierała rozmachu. Wyłonił się kolejny temat – smród popapierosowy. Mieliśmy w domku jednego uporczywego palacza, którego nijak nie dało się zdyscyplinować. Prośby i groźby co prawda wydały owoce w postaci wymuszenia kurzenia tylko na tarasie, ale jeszcze został problem rzucania petów do wiadra w kuchni. Gdy teraz pojawił się na stole dodatkowo „Jack Daniels”, po jego konsumpcji dziewczyny nabrały wigoru i uskuteczniły zmasowany atak na opornego. Wywiązała się głośna polemika, w końcu palacz spasował i podsumował: baby są okropne, marudne, bił się nie będę i nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.
A całe to posiedzenie zakończono mottem: „alkoholowi mówimy nie!”. .
Tym optymistycznym akcentem nasiadówka się skończyła, gdyż głód skręcał kiszki i pognaliśmy na kolację.
Wieczorem Jerry rozpalił w kominku i spędziliśmy uroczy i już całkiem spokojny wieczór gapiąc się w ogień i gadając o byle czym.
Czwartek zaczął się jak zwykle jazdą konną, przy czym grupa dłużej galopująca stopniała do 3, a krócej galopująca napęczniała do 6 jeźdźców. Duch w narodzie nie ginie, ale jednak…. Obie jazdy były wspaniałe, wszyscy się nagalopowali tyle ile chcieli, a sosnowy las niezmiennie czarował.
W tym czasie grzybiarki dały nura do lasu, gdyż apetyt jak wiadomo rośnie w miarę jedzenia. Poszedł z nimi Jerry, bo skoro wszyscy poszaleli na tym punkcie, to należy tej frajdy zakosztować – za oceanem czegoś takiego nie doświadczy. Okoliczne lasy nie mają początku i końca, więc buszując po nich należy się stale nawoływać, bo jak już się zgubić, to lepiej w dobrej kompanii. Jakiś czas wszyscy się mieli na oku lub na nasłuchu, jednak po jakimś czasie Jerry przepadł. Grzyby pochłonęły go całkowicie – coś tam znajdywał, więc przyjemna zachłanność zagłuszyła czujność. Efekt był taki, że Jerry szukał grzybów, a dziewczyny szukały Jerrego. Czas płynął nieubłaganie, zguba była zgubiona, więc dziewczyny postanowiły wracać i naradzić się z innymi co dalej. Po powrocie do małego domku zobaczyły obiekt swojej złości i niepokoju, jak siedzi sobie na leżaku i czyści białe do niedawna trampki. Na stole leżał pokaźny zbiór runa leśnego, z dorodnymi prawdziwkami na czele. Jerry miał grzyby, a dziewczyny rozstrój nerwowy. Dyskusje na ten temat, wzajemne pretensje i argumenty trwały do wieczora, a nowo ochrzczony grzybiarz do końca nie wiedział o co właściwie chodzi.
W środku dnia odbył się spływ kajakowy, stały punkt programu na obozie w Rakowie. Ponieważ po środowej wichurze pogoda się popsuła, nastał chłodek i słońce się schowało, amatorów kajaków było tylko czterech. Łącznie z gospodarzami na okoliczne wody zwodowano 3 kajaki. Ale wodniacy wrócili zadowoleni i pełni wrażeń, a spływ mimo aury był dość ambitny – popłynęli z Łubowa do jeziora Pile.
Po obiedzie rozegrano, również tradycyjnie, mecz siatkówki pomiędzy stajnią i naszymi. Po obu stronach grali zawodnicy płci obojga. Mimo że średnia wieku była korzystniejsza po stronie przeciwnika, gra była bardzo wyrównana i na wysokim poziomie. Akcja goniła akcję, wszyscy dawali z siebie wszystko, co chwilę ktoś leżał w piachu. Czirliderki w gustownych stroikach darły się jak należy, dopingując swoich – czyli naszych – ale… nie dało to wygranej. Tak czy siak mecz był pięknym widowiskiem, a przy okazji spalono całą masę kalorii.
Wieczór spędziliśmy przy kominku, było wesoło i bardzo politycznie. Dojechał brat Maćka i socjalizował się a nami do północy.
W piątek niestety lało cały dzień. Godzinę jazdy konnej przesuwaliśmy co rusz, ale w końcu nie doszła ona do skutku. Tym samym niebiosa zdecydowały, że wszyscy mogli robić nic, beż wielkiego zabiegania o to i pertraktacji z szeryfem. Nieraz się o tym marzyło, na wielu naszych urlopach, więc kiedyś niebiosa wysłuchały.
W środku dnia zebrała się czwórka do bridża, a nawet piątka. Gra tak pochłonęła, że tłukli w karty całe popołudnie. Inni porozchodzili się po pokojach, ktoś tam zaryzykował wypad do Czaplinka.
Był to wieczór ostatecznie przeznaczony na powtórkę z rozrywki, gdyż sobota jest zwyczajowo dniem ogniska. Niestety w dniu tak ponurym, chłodnym i rozmemłanym mobilizacja wymagała nie lada wysiłku. Nikomu nie chciało się stroić, ani w ogóle ruszać z miejsca, a stroje miały być kowbojsko-śmieszne. Ale wbrew obawom wyszła świetna zabawa, przebijająca wiele tych, które znaliśmy. Rozkręcało się powoli, lecz sukcesywnie. Znowu zaczęliśmy rockami wszelkich czasów, a potem jakoś nie wiadomo kiedy poleciało. Była więc zorba w wykonaniu panów i wesołe kółeczko z figurami w wykonaniu pań, potem szalony wężyk i znowu coś spokojnego. Apogeum zabawy to solo na stole. Naskakaliśmy się znowu co niemiara. Pani gospodyni upiekła szarlotkę, więc posilaliśmy się w przerwach i regenerowaliśmy nadwątlone siły. Punktualnie o 24 wykonaliśmy amaranty.
Wniosek z realizacji dnia nasuwa się oczywisty: niech żyje robienie nic – lenistwo jest świetnym zapłonem do zwiększonej aktywności.
Sobota to ostatni dzień na obozie. Jazdy były znowu dwie, w składzie 3 osoby na dłuższej i 7 na krótszej. Gubienie się tak weszło w rytuał obozowy, że również tego dnia musiało się to stać. Tym razem zgubili się konni krótszej grupy. Niby las w godzinnej przestrzeni mieliśmy rozpoznany, ale jedna ścieżka jest tam podobna do drugiej, młodnik do młodnika, pagórek do pagórka. Galopując łatwo nie przycelować w tą znaną. Był więc moment konsternacji i zbierania myśli. Przygoda jednak dobrze się skończyła, jedynie jazda zyskała dodatkowe pół godziny ku uciesze wiecznie nienasyconych.
W czasie jazdy i także potem panował istny szał grzybobrania. Kto mógł, pędził do lasu i każdy coś przynosił. Czyszczenie grzybów przybrało formę taśmy produkcyjnej.
A w tym czasie dwóch równie szalonych rowerzystów machnęło trasę… bagatela, 80 km.
We wszystkich dziedzinach tak się rozwinęliśmy, że strach pomyśleć, co będzie w przyszłym roku.
Gdy wreszcie daliśmy grzybom spokój, a roberka nie dało się wykonać z powodu dziamgania bab, parę osób pojechało do zamku Drahim na kiermasz. Niestety właśnie się skończył, więc z braku lepszego zajęcia trzeba było skonsumować smażoną rybę. Była to doskonała zakąska przed obiadem i następnie sutym wieczornym ogniskiem. Niektórzy dopchali nawet łakociami w knajpie w Siecinie. Rozpustę kulinarną mieliśmy więc tego dnia pełną i absolutną.
Na ognisko przyszła „stajnia”, siedzieliśmy sobie w błogostanie jedząc, pijąc, gawędząc. Kiełbaski smakowały wybornie, każdy się czaił na te rakotwórcze. W części artystycznej Marycha została wyróżniona za istotne podciągnięcie umiejętności jeździeckich, co zaowocowało brakiem jakichkolwiek odgłosów w galopach, czasem dość długotrwających.
Wieczór upływał w przyjemnej atmosferze, a Krzysiu wymyślił hasło na przyszły rok o wdzięcznym brzmieniu: „kapelutek i …”.
I natychmiast zaczęło się planowanie. Mamy na to cały rok, ale zapobiegliwość nie zaszkodzi. Czas tak szybko pędzi…..kolejne Rakowo co dzień to bliżej.
Do zobaczenia.
|