CHOĆ BURZA HUCZY W KOŁO NAS… (I BŁOCKO KONIOM WCIĄŻ PO PAS !)
VIII JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJŚCIACH
Ewa Formicka
Rajd Starych Koni Anno Domini 2009 był bardzo Jubileuszowy – bo VIII – i bardzo rewolucyjny – bo obfitujący w wiele nowych akcentów. Te nowe akcenty to: – brak dnia bez deszczu, – zmiana charakteru rajdu z konnego na konno-pieszy, – duża gęstość niespodzianek i zdarzeń mrożących krew w żyłach, – więcej niż zwykle galopów, często jako ucieczka przed burzą, – weselne gody. Rajdowaliśmy jak w roku ubiegłym z Józkiem i jego świtą, w osobach Magdy, Artura i pana Tadzia, a dodatkowo pomagał Witek. Impreza trwała od kolacji 19 czerwca do śniadania 28 czerwca. Trasa była oczywiście całkiem inna, również inna od zapowiadanych Gór Słonnych (gdzie nie udało się uporać z logistyką). Najogólniej rzecz biorąc objechaliśmy jezioro Solińskie dookoła, oddalając się od jego brzegów dość znacznie i zaliczając przeprawę przez Otryt oraz wielokrotnie wpław przez San. Trasy trwały po 2-3 godziny na grupę, z wyjątkiem pobłądzenia na Otrycie, gdy zeszło znacznie dłużej. Mieszkaliśmy w porządnych pokojach 2-3 osobowych w ośrodkach wczasowych lub agroturystyce, a 2 razy w domkach kampingowych. Konie częściowo zastaliśmy te same co zeszłego roku, ale pojawiły się też nowe. Znane nam to Bojar, Egibar, Indefix, Basior, Gloria, Gastończyk, Berdanka i koń Magdy Ładny (na którym jeździł Józek), oraz taborowe Szuler i Gruba. Nowe to 4-latki Banderia, Figlarna, Weda i Hetman. Miejscem startu był pensjonat „Zamek” w Lesku, a przybyli kowboje w osobach: po raz 8-my Heniu-szeryf, Renia, Andrzej, Jurek-media, formisia, po raz 7-my Zgaga, wuja Wojt, Staszka, Wołodia, po raz 6-ty Marycha, Hania Warszawianka, Aldona, po raz 5-ty Jola i Majka, po raz 4-ty Dorota, po raz 3-ci Lalucha i Ewa Gdańszczanka, po raz 2-gi Ruda, Kaziu, Sławek i Gerard Dotarliśmy do Leska w piątek 19 czerwca po długiej i męczącej podróży, gdyż po drodze ciurkiem lało, a piątek nie jest najlepszym dniem do dalekich podróży. Zmęczenie zrekompensowały bardzo dobre warunki w „Zamku”, więc uznaliśmy początek imprezy za optymistyczny. Sobota to zawsze dzień rekonesansu, a przede wszystkim dzień zapoznania się z końmi i obstalowania tego najlepszego, o którym się marzyło. Józek czuwa aby marzenia się spełniałay i tak się stało. Po wyprawie do ruin zamku Sobień każdy wiedział, że ma rumaka jakiego pragnął. Niestety nikt nie obstalował dobrej pogody – pierwsza rajdowa wyprawa odbyła się w siąpawie, a na miejscu postoju pod ruinami było zimno i błotniście. Grupa wozowa po przybyciu na miejsce wdrapała się na ruinkę, skąd podziwiała przepiękną panoramę, a także przeprawę konnych przez San, co z dużej wysokości było niezwykłym widowiskiem. Na postoju jedliśmy grochówkę, a nas jadły meszki. Ustalono, że rozłączenie się w czasie jazdy ogłowia z koniem oraz dwóch kapeluszy z konio-jeźdźcem jest jak upadek, więc wiadomo czym skutkuje. Bo takie przypadki się zdarzyły. A skutek tych zdarzeń realizowaliśmy wieczorem wśród śpiewów i wesołego nastroju, chociaż z powodu zimna i deszczu w sali, a nie przy ognisku. Przed północą naszli nas nowożeńcy biesiadujący po sąsiedzku, gdyż w „Zamku” odbywało się weselisko. Szeryf wygłosił życzenia i odśpiewaliśmy amaranty, a panna młoda stojąc na stole kusiła falbaniastymi podwiązkami. W niedzielę ruszyliśmy w trasę. Od rana było ponuro i dżdżysto i tak pozostało, a nawet rozpadało się bardziej. Jako początek niezapowiedzianych przygód nie doczekaliśmy się po śniadaniu wozu konnego, który ugrzązł gdzieś w błocie po drodze z „garażu” do „Zamku”, a który miał nas zabrać do stajni. Dymaliśmy więc piechotą, a było tego około 1 kilometra. Rozgrzewka jest może dobrym wynalazkiem, ale nie była nam w smak, bo wysiłek mieliśmy dopiero przed sobą. Ale dziarsko popedałowaliśmy przez miasto Lesko, bo co było robić. W stajence u kolegi Józka, poza granicami miasta, czekały nasze rumaki. Na miejscu zaczęło padać, a ponieważ nieszczęścia chodzą parami, więc po osiodłaniu koni Berdanka runęła jak długa z siodłem w błoto, po czym po wstaniu zademonstrowała poważną kulawiznę. Godzinę trwało dochodzenie co jest grane, ostatecznie kobyła poszła w trasę luzem. Nawiasem mówiąc w ten sposób spędziła 2 dni, nie wykazując bynajmniej w stanie wolnym kulawizny i przeszkadzając komu się dało. W końcu wyjechaliśmy. Przez godzinę posuwaliśmy się ścieżką brzegiem Sanu, potem następną godzinę mokrym, sennym lasem w strasznym błocie, cały czas w pelerynach. W pewnym momencie drogę zagrodziła kolorowa salamandra plamista, co spowodowało sporą wrzawę … i pobudkę. Bo wszyscy „spali”. Obudzeni dotarliśmy ponownie do Sanu i pokonując go wpław przy wartkim nurcie, dotarliśmy na miejsce biwaku we wsi Średnia Wieś. Wozowi po drodze najechali galerię rzeźbiarza Zdzisława Pękalskiego w Hoczwi, gdzie obejrzeli znakomite dzieła, niestety nie sprzedawalne. Z.Pękalski to popularny w okolicy krajoznawca, artysta i poeta, twórca izby regionalnej z tysiącem eksponatów, niestety chwilowo nie czynnej. To co kowboje widzieli to galeria prywatna w domu rzeźbiarza. Z powodu pogody barowej na wozie panował klimat barowy, tak w I jak i w II grupie. Królowała żołądkowa, tradycyjnie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasz wóz w swojej zasadniczej części składa się ze starego karawanu i może był to powód rozmaitych problemów z nim w dalszej drodze. Ale o tym potem. II grupa konna pojechała łąkami i lasem, potem przez małe wzniesienie Kamieniec (518 m), następnie stromym zjazdem w dół do rzeczki Bereźnicy i przekraczając ją do Berezki. Celem podróży był znany pensjonat „Karino”. Tym razem zastaliśmy na miejscu chrzciny, ale do integracji nie doszło. Z powodu pogody nieustająco barowej wieczorem zapowiedziano filmy medialnego Jurka z poprzedniego roku, a zamiast biletów do kina ustalono fanty. Szeryf z reżyserem stali na bramce i kasowali fanty, a byle co nie wchodziło w rachubę. Pewna grupa damska odtańczyła nawet kankana, bo fanty miały być nietuzinkowe, a każdy chciał filmy zobaczyć. Obejrzeliśmy z wielką nostalgią piękne sceny z ubiegłego roku, a przede wszystkim przypomnieliśmy sobie jak wygląda słonce i jakie barwy przybiera świat gdy ono świeci. Obejrzeliśmy też relację z wizyty grupy Starych Koni w ambasadzie polskiej w Oslo u wuja Wojta. Naładowani pozytywnie ruszyliśmy po nocy na daleki spacer, wszak urlop dopiero się zaczął i nie traciliśmy ducha. W poniedziałek przy śniadaniu szeryf wydał komunikat, że zakazuje się alkoholizmu na I zmianie karawanowej (II grupy to nie dotyczy). Ponieważ zdyscyplinowane towarzystwo wzięło rzecz poważnie, więc I grupa karawanowa przerobiła w trasie cały leksykon chorób i dolegliwości zdrowotnych, posiłkując się własnymi doświadczeniami. Nikt nie dojdzie skąd się temat wziął, dopiero autentyczna kontuzja siwego wozowego Szulera przerwała te smętki, zmuszając kowboi do zejścia z wozu i pedałowania dalej pieszo. W tym czasie I grupa konna jechała trasą, którą w ubiegłym roku rajd kończyliśmy. Przez Wolę Matiaszową wdrapaliśmy się na widokowe łąki, pełne margaretek i podkolana białego, chronionego storczyka, tutaj w ilościach do koszenia. Minęliśmy hodowlę jelenia karpackiego, mając szczęście zobaczyć dorodne stadko i przejechaliśmy szczyt Wierchy (635 m). Jadąc dalej dotarliśmy do łąk ponad jeziorem Solińskim, gdzie w wysokiej trawie zakosztowaliśmy wspaniałych galopów. W tym czasie stało się słonecznie i pięknie, więc radowaliśmy oczy i płuca. Stromym zjazdem zjechaliśmy do Wołkowyji, gdzie na postoju u zaprzyjaźnionego rolnika był biwak. Tam znowu dopadła nas mżawka i chłód, więc gorący kociołek był bardzo a propos i smakował wyjątkowo. Po posiłku i odpoczynku ruszyliśmy w drogę. Przy siodłaniu Hetman uległ panice, gdyż były problemy z siodłem, więc trochę się zadymiło. Kaziu doznał kontuzji dłoni, ale opatrzony jak należy wskoczył ostatecznie w siodło i dzielnie ruszył w drogę. Również kontuzja taborowego Szulera została opanowana i II grupa wozowa obsiadła karawan i pociągając żołądkową z pieprzem zmierzała do Bukowca. Kawałkami opuszczaliśmy karawan i wzniesienia szosy pokonywaliśmy z buta, bo kowboj z woza – koniom lżej. Tą zasadę stosowaliśmy w tym roku bardzo skrupulatnie, a nawet w nadmiarze. Ostatecznie do Bukowca, do pensjonatu „Połoniny” dotarliśmy w świetnych nastrojach, a konni dojechali po chwili. Podróżowali regularnym zielonym szlakiem turystycznym Wołkowyja – Bukowiec ponad Górzanką. Na miejscu zainstalowaliśmy się w przeznaczonych nam domkach kampingowych i zmieniliśmy wilgotny jeździecki przyodziewek, część ludzi pognała na pstrąga. Bowiem dojeżdżając do Bukowca widzieliśmy drogowskaz kierujący do smażalni pstrąga. Pozostali zakotwiczyli w eleganckiej jadłodajni, sącząc dobre czerwone wino na przemian z równie „dobrą” zieloną herbatą i niezmiennie delektując się otaczającą rzeczywistością. Dla koni jak zwykle zagrodzono pastwisko na wyznaczonej łące, przy pomocy przenośnego ogrodzenia wożonego na wozie. Tak że całą noc chrupały trawę, a było jej wszędzie pod dostatkiem. Po spóźnionym obiedzie siedzieliśmy dalej w sympatycznej, ciepłej jadłodajni, gdyż w domkach było zimno jak diabli, wilgotno i ponuro. Cały obiekt jest bardzo ładny, ale w deszczowy dzień wszystko wygląda inaczej. A tutaj w kupie było wesoło i różowo, jak zresztą każdego dnia, bez względu na pogodę. Szeryf wydał komunikat, będący sprostowaniem do komunikatu porannego: alkoholizm przed jazdą jest nadal oficjalnie zabroniony, ale nieoficjalnie umiarkowanie dopuszczony. Inaczej dywagacje o chorobach na porannym wozie spowodują, że całkiem się pochorujemy, a przecież przyjechaliśmy tu dla zdrowia. Aby to ostatnie stwierdzenie przypieczętować, ruszyliśmy przed nocą na daleki spacer, poprzez świat pofałdowany zalesionymi wzgórzami, pełen fantastycznych mgieł i zapachów wczesnego lata. Tak, zdecydowanie urlop to piękny wynalazek. We wtorek siodłaliśmy konie w deszczu, a celem podróży była Zatwarnica pod Otrytem. Wtorkowy wieczór był wieczorem wiankowym, na który wszyscy czekali. Deszcz denerwował, ale przecież nie będzie padać bez końca, a już na pewno nie w taki dzień. Po śniadaniu wykonano zwyczajowe poranne czynności: połapano mustangi, zwinięto ogrodzenie, wyczyściliśmy, osiodłaliśmy, pojechaliśmy. Po wyjeździe ze wsi konni wjechali w las i dalej w kwieciste łąki. Wyszło słońce, kolory kwiatów oszołomiły. Zrobiliśmy sesję zdjęciową, a potem dwa zapierające dech w piersiach galopy w wysokiej trawie. Dojechaliśmy do zabudowań Terki, wpław pokonaliśmy Solinkę i trudny wyjazd z wody na wysoki brzeg. Dalej zaroślami dobrnęliśmy niespodziewanie do znanych nam ruin dzwonnicy, gdzie zeszłego roku odbyliśmy sjestę na fundamentach starej cerkwi, na obrzeżach cmentarza. Wydaliśmy okrzyk powitalny, odnajdując znane i dobrze kojarzące się miejsce, ale tym razem sjesty nie było. Droga czekała daleka. Od Terki definitywnie pożegnaliśmy się z trasą zeszłoroczną i ruszyliśmy na lewo, w stronę nieistniejącej wsi Studenne. Świat był teraz dziki i bezkresny, słońce paliło, kolory i zapachy czarowały, w dali piętrzył się kultowy Otryt. Syciliśmy oczy i braliśmy głęboki oddech. Warto czekać cały rok dla takich momentów. Po chwili wtopiliśmy się w gąszcz krzewów i zarośli. Odurzał białym kwieciem czarny bez, słońce przenikało przez gałęzie rysując złote smugi, w dole szemrał strumień Rajski – niewątpliwie byliśmy w raju. Teraz można byłoby jechać bez końca. Ale po chwili wyjechaliśmy na bitą drogę leśną, by po następnej pół godzinie pokonać szeroki most na Sanie, na skraju rezerwatu „Krywe” i dotrzeć do miejsca biwaku. Miejsce było cudnej urody, ale także dzień był cudnej urody i nasze nastroje były cudne. Kociołek skwierczał na ognisku, konie zaparkowane w krzakach szczypały zieleninę, a my snuliśmy się tu i tam, znajdując „po kątach” rozmaite węże, storczyki i motywy do miliona zdjęć. Potem okazało się z przewodników, że rezerwat „Krywe” chroni jedno z nielicznych w Polsce stanowisk rzadkiego węża Eskulapa. Jest to nasz największy wąż i tego gada prawdopodobnie widzieliśmy. Posiedzieliśmy na biwaku z godzinę, zażywając prawdziwego relaksu. Ale komu w drogę, temu czas. W końcu obóz zaczęto zwijać, a na wozie Artur z pomocnikami zainstalowali klimatyzację. Klimatyzacja karawanowa to wycięte w lesie 2 drągi i zwinięta na nich plandeka, po obu stronach wozu. Klimatyzacja daje przewiew, ale także widoki. A widoki czekały nas przednie. Wóz jechał 3 godziny doliną Tworylnego, wzdłuż „Przełomu Sanu pod Otrytem”. San płynął tutaj przez głuszę leśną leniwie i samotnie, jest to ponoć najdziksza i najbardziej odludna część Bieszczadów. Za rezerwatem „Krywe” zaczął się rezerwat „Hulskie”, a dzika przyroda sprowokowała zażartą dyskusję na tematy ekologiczne, a konkretnie na diametralnie różne widzenie problemu ochrony środowiska przez różnych jej użytkowników. W końcu temperatura dyskusji przybrała takie parametry, że ludziska dla ochłody powyskakiwali z wozu i pognali dalej pieszo aż do momentu, gdy zaczęło lać. Deszcz przyszedł niespodziewanie, więc szybko skasowaliśmy klimatyzację, wyciągając z plecaków kurtki i peleryny i ratując rozgrzane ciała przed nagłym chłodem. Przy okazji okazało się że zgubiliśmy Gdańszczankę, ale na szczęście po pół godziny konsternacji i rozterek odnalazła się skulona pod dachem samotnej chałupy w Sękowcu, gdzie zawędrowała pieszo jeszcze przed ulewą. II grupa konna jechała również przez rezerwat Krywe, ale po drugiej stronie Sanu, przez nieistniejącą wieś Tworylne. Przed wojną było tu 119 domów, po wojnie bojkowską ludność wysiedlono, resztę spaliła UPA. W opustoszałej dolinie nakręcono w 1958 r. film „Rancho Teksas”, obecnie są tu ledwie widoczne ślady niegdysiejszego życia. Reszta trasy pokrywa się z trasą środową i będzie opisana w środę. Póki co był dzień wiankowy i jak napisano wyżej, po południu zwyczajowo lał deszcz. Przyjechaliśmy do Zatwarnicy umordowani, a chłód i mokra trawa nie zachęcały do buszowania po łąkach celem zbioru kwiatów. Ostatecznie szeryf zarządził przeniesienie obrzędów na dzień następny, jako że szeryf wszystko może. Wieczór spędziliśmy przy pięknym filmie Andrzeja z zeszłorocznego rajdu, a potem zeszliśmy do salki kominkowej, by spożyć domowe ciasto, obstalowane specjalnie na noc świętojańską. Na kominku buzował ogień, zrobiło się ciepło i nostalgicznie. Nawiązując do dyskusji ekologicznej toczonej na wozie, którą spointowano życzeniem, aby nie dożyć czasów gdy żuczki będą chodzić czwórkami (jak w kraju ościennym po naszej zachodniej stronie), szeryf wywołał do tablicy profesor Jolę, co by tę kwestię wyjaśniła. Kwestia nie została do końca rozwikłana, ale jako że mieliśmy w swoim gronie spore nagromadzenie profesorów, w tym także zagranicznych, więc wieczór spędziliśmy bardzo naukowo. Od problemu żuczków już tylko krok był do równie ważnej kwestii prionów, którą zreferował przybyły zza oceanu profesor Jerry. Co prawda Jerry pokonał ocean głównie w celu odbycia obrzędu wiankowego, ale niebiosa zdecydowały inaczej, a problem prionów nie mógł zostać pozostawiony sam sobie. Wianki czy wykład, bez tego rajdu nie ma. Choć priona nikt nie widział, to jednak okazało się, że nie można go nijak zlikwidować, chyba że razem z pacjentem, a to już poważna sprawa. W burzy głosów łatwo przeskoczyliśmy do tematu duchów i niezwykłych zdarzeń myśliwskich, a potem samoistnie do problemu duszy, bo temat ten sam się prosił. Tutaj o zabranie głosu poproszono profesor Aldonę, która przekonała towarzystwo, że dusza istnieje i może przybrać wszelkie formy, jak również może się zainstalować w każdym ciele, także zwierząt. Czy wobec tego strzelając do dzika rani się duszę? Zakręceni totalnie udaliśmy się na pokoje, bo głowy pilnie potrzebowały odpoczynku. A do tego celu mieliśmy bardzo porządne pokoje w ośrodku szkoleniowo – wypoczynkowym, więc wyspani i zrelaksowani podjęliśmy w środę dalsze rajdowe wyzwania. Był to przemarsz przez Otryt z Zatwarnicy do Chrewtu. Zatwarnica jest sympatyczną mieściną u podnóża masywu Połoniny Wetlińskiej, stanowiąca punkt wyjścia na wiele ważnych tras bieszczadzkich. Nasz ośrodek był bardzo fajny, mimo że mało kameralny, a okolica urokliwa, w samym sercu gór. Chętnie posiedzielibyśmy tu dłużej, ale może innym razem. Po śniadaniu połapaliśmy konie, zwinęliśmy coral i ruszyliśmy w trasę. Konni wspięli się drogą szutrową na punkt widokowy ponad Zatwarnicą, skąd stromo w gęstwinie jeżyn i w śliskich, wysokich chaszczach zjechaliśmy na dół do nieistniejącej wsi Hulskie nad potokiem o tej samej nazwie. Tam chwilę błądziliśmy szukając drogi, by wspiąć się na przeciwległe wzgórze o śmiesznej nazwie Ryli (622 m). Ponieważ żadnej konkretnej drogi nie znaleźliśmy, więc Józek poprowadził kawalkadę znowu na przełaj, bardzo stromo w górę, posuwając się zakosami, również w splątanych i wysokich zaroślach, sięgających końskich brzuchów. Chwilami pokonywaliśmy całe pokłady gałęzi i patyków, łamiąc je w trzaskiem, by po chwili wpaść w bagienne błoto. Był to trudny podjazd i stanowił wielkie wyzwanie dla końskich kończyn, ale na górze dech zaparło. Poraził bezkres kolorowych połonin, z Wetlińską jak na dłoni. Naprzeciw Wetlińskiej puszył się zielony wał Otrytu, w całej okazałości, bez końca i bez początku. Kręciliśmy się tam spory czas, bo trudno byłoby dotrzeć w takie miejsce pieszo, a uroda miejsca nie miała sobie równych. W końcu pojechaliśmy łąkami dalej, galopując do nieistniejącej wsi Krywe. W kępie drzew pozostały ruiny starej cerkwi, a świat był po horyzont pusty. Jedynym śladem cywilizacji to w oddali stadko koni i niewielkie zabudowania Ośrodka Doświadczalnego Uniwersytetu Przyrodniczego z Lublina. Buszując po wsi której nie było, wjechaliśmy nagle … przez okno do dworskiego salonu. Którego również nie było, ale który kiedyś tu stał. Pojeździliśmy po kanapach i kredensach, szukając jakiejś srebrnej łyżeczki lub ramy od obrazu. Ale nie pozostała nawet drzazga z ramy, więc zostawiliśmy dwór za sobą i galopując łąkami osiągnęliśmy ostatecznie brzeg Sanu. Dalszym etapem wędrówki było sforsowanie Otrytu. Józek szukał chwilę brodu i w końcu poprowadził konie w rwący nurt rzeki. Nurt był dość bystry i znosił konie z prądem. Młody Hetman przegrał tą walkę i wywalił się w wodzie z szeryfem na grzbiecie. Na szczęście nie próbował pozbyć się jeźdźca, jak również jeździec nie myślał opuszczać siodła. Razem wygramolili się jakoś i zdarzenie nie miało przykrych konsekwencji. Oprócz chwili strachu i mokrych spodni. Natomiast w dalszej drodze nastąpiły przykrości w postaci błądzenia po drogach i bezdrożach Otrytu, bo na nim się znaleźliśmy. Nie jeden raz wyraźna ścieżka kończyła się w krzakach, a Józek wywijał maczetą jak Wołodyjowski szabelką, wyrąbując tunel w buszu, by dało się przejechać. Wspinaczka na szczyt była tak stroma, że co rusz stawaliśmy aby konie złapały oddech. Zwierzaki popociły się jak szczury, a my błądziliśmy bez końca. Ale Otryt z tego słynie, że po nim się błądzi. W sumie byliśmy w siodłach prawie 4 godziny. Józek cały czas namierzał wóz i samochód bagażowy komórką, ale nie było zasięgu. W końcu nastąpił moment, że wszyscy jakoś się poznajdywaliśmy. Mogliśmy zejść z koni, rozprostować kości, pozdejmować siodła i z nóg wysokie buty. Nastąpiła piękna chwila gdy zapłonęło ognisko, a kociołek zaskwierczał. Na miejscu biwaku okazało się, że wozowi również nie mieli łatwo. Błądzili po Otrycie bez końca, pękła opona i kawał drogi szli pieszo. Teraz gorący kociołek i rozmaite napoje w wielkiej ilości wróciły nam nadwątlone życie. Na biwaku siedzieliśmy długo, a pogoda była wymalowana. Jednak do celu mieliśmy daleko, więc w końcu ruszyliśmy dalej. Konni ruszyli w siodłach, wozowi pieszo. Artur był zmuszony doturlać się jakoś na pękniętej oponie do wsi Polana, gdzie obstalował pomoc. Nam zostały własne pedały i para w piersiach, a do Polany było jakieś 4 km. Pedałowaliśmy w upale, każdy swoim tempem. We wsi spytaliśmy o najbliższy sklep, gdyż naprawa wozu miała trochę potrwać, a nam zaschło w gardłach. Tubylec poinformował, że to „kawałek stąd”, więc pognaliśmy dalej. Kawałek okazał się dobrym kilometrem, bo w Bieszczadach to żadna odległość. Nam ten kawałek po rozgrzanym asfalcie nieźle dał w kość, ale wizja piwa zagrzewała do marszu. Ostatecznie cel osiągnęliśmy. Gdy ostatni kowboj wyszedł ze sklepu z orzeźwiającym sprawunkiem rozpętała się ulewa, więc zasiedliliśmy skuleni pod wielkim parasolem medytując, co tu robić. Wtedy jak na spod ziemi pojawił się Artur ze swoim karawanem. Oznajmił, że opona co prawda naprawiona, ale na bezdrożach Otrytu pękła ośka. Więc do Chrewtu zawiezie nas samochód znajomego, który pojawił się pod sklepem również nie wiadomo skąd. Tak czy siak na raty zostaliśmy odstawieni do celu samochodem, a niebiosa miały nas widać w opiece, gdyż po niedługim czasie rozpętała się prawdziwa nawałnica z burzą i piorunami. Konni dojechali w ostatniej chwili, już w pierwszych smugach drugiej tury środowego deszczu. A jechali cały czas grzbietem Otrytu, ścieżką ekologiczną Parku Krajobrazowego Doliny Sanu. Teren to całkiem bezludny i dający wielką satysfakcję każdemu turyście – że o koniarzach nie wspomnieć. Chrewt to mała mieścina letniskowa. Przed wojną było tu ok. 90 domów, dziś na stałe mieszka jedna rodzina. Pola namiotowe i ośrodki wczasowe działają tylko latem. Nas ulokowano w domkach kampingowych nad Soliną, w sympatycznie wyglądającym ośrodku, choć wewnątrz domków pachniało minionym wiekiem – w przenośni i dosłownie. Byliśmy na przeciwległym końcu jeziora w stosunku do tamy. W latach 60-tych zabudowania wsi łącznie z cerkwią rozebrano i zalano wodą obecnego jeziora, a wieś pozostała w szczątkowym rozmiarze. Kolejny raz szeryf odwołał wianki, gdyż podobnie jak w dniach poprzednich było mokro i chłodno, a kwiecistych łąk po prostu nie widzieliśmy. Zasiedliśmy więc wieczorem przy rozpalonym nad wodą ognisku i pociągając rozmaite wody ogniste przerobiliśmy wszystkie posiadane śpiewniki. Nad Soliną mgły jak firany zdobiły taflę jeziora i do zmroku mieliśmy wspaniałą ucztę wizualno-duchową. Tego dnia okulała niestety młoda Figlarna, nowy nabytek Józka. Dzień wcześniej obtarła się Banderia, również nowa, 4-letnia klacz, a jeszcze wcześniej siwy Egibar. Codziennie któreś z nich szło luzem. Ponieważ mieliśmy 11 koni a 20 jeźdźców, więc codziennie któryś koń mógł pauzować, jeśli była taka potrzeba. Niestety w czwartek zapadła decyzja, że Figlarna wraca do domu. Trudy rajdu przerosły młodą klaczkę, a my zostaliśmy bez konia rezerwowego. Tego dnia celem przemarszu był Łobozew, a punktem spotkania przysiółek Daszówka koło Teleśnicy. Konni pojechali tam lasem, regularnym niebieskim szlakiem turystycznym, ponad Doliną Paniszczówki przez Łabiska (615 m). Wozowi pojechali naokoło szosą przez Czarną, Rabe, Hoszów, Ustrzyki Dolne i Ustianową. Tyle, że pojechali samochodami. Bo wóz konny co prawda naprawiono, ale nawałnica szalejąca poprzedniego dnia zwaliła drzewo na trasie zaprogramowanej dla wozu i przejazd taborem stał się niemożliwy. Józek wynalazł na szybko busa, który przewiózł część ludzi do Daszówki, a część pojechała z panem Tadziem samochodem bagażowym. Wóz konny zaczepiono do busa, a na koniach taborowych pojechali wierzchem Wołodia i Magda. Okazało się, że konie Artura świetnie się nadają pod siodło, a miękkim chodem siwego Szulera nie mógł się Wołodia nazachwycać. Wszyscy w komplecie spotkaliśmy się na biwaku w Daszówce, gdzie natychmiast zawisł nad ogniskiem kociołek, pełen pysznego bigosu. Dzaszówka to urocza wioska 10-domowa w dolinie potoku o tej samej nazwie. Przed wojną było tu 6-krotnie więcej domów, w tym dwór właścicieli majątku pochodzenia żydowskiego, których w czasie okupacji wymordowali Niemcy. Tak Daszówka jak i Chrewt do 1951 roku były w granicach ZSRR i wtedy w dworze powstał sowchoz. Po 51 r. ludność wysiedlono do Sojuza i tylko parę osób powróciło. Miejsce jest urokliwe, ale też pogoda była piękna, sprzyjająca widzeniu świata przez różowe okulary. Konie zaparkowaliśmy jak zwykle w krzakach, niektóre chodziły luzem, a my zażywaliśmy relaksu. Niestety wzrastała duchota i źle to wróżyło, a do celu mieliśmy jeszcze kawał drogi. Więc w końcu ruszyliśmy dalej. Konie taborowe wróciły do taboru, a wóz ponownie zaczął wypełniać swoją rolę. II grupa konna zaczęła bardzo stromą wspinaczkę na masyw o nazwie Żuków. Stok był chwilami tak zbliżony do pionu, że po krzakach i chaszczach Józek prowadził ostrymi trawersami. Pomrukiwanie burzy z boku nie wróżyło niczego dobrego, a duchota się wzmagała. Wydawało się nieuniknione dalsze podróżowanie w pelerynach, ale byłoby to niczym wobec konieczności podróżowania w burzy. Póki co osiągnięcie szczytu wydawało się niedościgłym marzeniem. Stawaliśmy parę razy dla złapania przez konie oddechu, a burza pohukiwała coraz bliżej. W końcu wyszliśmy z buszu na w miarę równą powierzchnię. Jechaliśmy jakiś czas grzbietem, aż konie odpoczęły i pot na nich wysechł. Potem do końca wierzchowiny podróżowaliśmy kłusem i galopem, gdyż burza „deptała po piętach”. W galopach zażywaliśmy kąpieli błotnych, bo błoto pryskało spod kopyt jak fontanny. Po drodze zahaczyliśmy o punkt widokowy na szczycie Holicy (762 m). Rozpościerała się stąd bajeczna panorama na główne Bieszczady, ze Smrekiem, Wetlińską, Caryńską i na wiele innych szczytów. Ponad górami zygzaki błyskawic pozowały do zdjęć i aż trudno powiedzieć co wtedy przeważało: zauroczenie widowiskiem czy strach. Staliśmy tam jakiś czas, chłonąc jedyny w swoim rodzaju spektakl. Naładowani ruszyliśmy dalej, uciekając galopem przed coraz bliższymi zygzakami i szukając zjazdu w dół do wsi. Po drodze było mnóstwo kałuż i konarów, przez które niektóre koniska skakały, a jeden kowboj miał nawet z tego powodu przejściowy problem. W pewnym momencie dojechaliśmy do szpaleru w połowie spalonych lub ściętych jak zapałki sosen. „To dzieło burzy” – zakomunikował ze stoickim spokojem Józek (gdy właśnie takową mieliśmy przed nosem). Bo burza z bocznej pozycji przyjęła pozycję frontalną. Zaczęło padać, więc wskoczyliśmy w peleryny. Przez chwilę sytuacja była mocno stresująca. Ale w końcu teren zaczął się obniżać, co oznaczało zbliżanie się do wsi, więc odetchnęliśmy z ulgą. Tym sposobem odczepiliśmy się od burzy, lub burza od nas – ale to nie był bynajmniej koniec przykrych niespodzianek. Na końcu drogi leśnej zobaczyliśmy metalowy szlaban, wchodzący swoimi końcami głęboko w las. Ominięcie szlabanu w gęstej dżungli, dodatkowo z rowem po bokach drogi, było bardzo trudnym zadaniem. Józek swoją niezawodną maczetą wyrąbał trochę przestrzeni w buszu, ale i tak ominięcie szlabanu nie nadziewając się na niego jak na rożen było wielkim wyczynem. Każdy miał duszę na ramieniu, a jeden kowboj dość szpetnie rozdarł sobie mięsień uda na tym ostrzu. Jeszcze parę osób nieźle się podrapało, ale innej drogi nie było. Za szlabanem stała niewinna tablica z wielkim napisem: „Uwaga niedźwiedź”. Tłumaczyła ona niespodziankę szlabanową, ale szkoda że żadnego nie spotkaliśmy, byłaby to zasłużona gratyfikacja. Potem już bez przygód dotarliśmy do Łobozewa, stale w niewielkim deszczu. Zakotwiczyliśmy na posesji sołtysa, w przyjemnej, kameralnej agroturystyce, podjęci bardzo gościnnie i wylewnie. Karmiono nas jak zwykle za obficie i poza obiadem dostaliśmy późnym wieczorem pieczone pstrągi, hodowli gospodarza. Z powodów wiadomych wianki zostały przełożone na dzień następny (mokro i chłodno). W zamian „przyjechało” kino letnie i obejrzeliśmy bardzo zabawny i bardzo a propos film pt: „Wolna sobota”. Była to pół godzinna komedia z Siemionem w roli głównej, a obraz ten nakręcono w Bieszczadach jakieś 30 lat wstecz, w głębokiej komunie, gdy Bieszczady wyglądały zupełnie inaczej niż to co znamy. Film na płytce DVD przywiozła Staszka i anonsowała parę razy chęć jego zademonstrowania, ale nie było okazji. Potrzebny był komputer, duży ekran i nastrój, a to wszystko zgrało się dopiero u sołtysa na podwórku. Komputer miał Witek, który po przerwie tutaj nas najechał, ekranem była burta samochodu bagażowego, ustawionego bokiem do ławek pod wiatą, a nastrój tego wieczoru mieliśmy po prostu filmowy. Zabawa była przednia, więc rozkręciliśmy się na dobre i rozpaliliśmy ognisko. Sołtys wyciągnął z krzaków pyszną cytrynówkę i mieszając ją z czym popadło, przerobiliśmy nasz podstawowy śpiewnik z „Carrambą” na czele. Potem przepiękny koncert dali Witek z Magdą, a my z wielką przyjemnością posłuchaliśmy czegoś nowego. Witek grał na gitarze i śpiewał, Magda wtórowała. Wieczór zakończył świetny blues w wykonaniu naszych etatowych gitarzystów, Kazia i Wojtka. Piątek to apogeum zdarzeń, które będą tworzyć legendę. Grupa konna ruszyła w drogę zaraz po śniadaniu, przy ładnej pogodzie. Pierwszym etapem podróży była góra Jawor (741 m), na którą wspinaliśmy się znowu bardzo stromym, zalesionym zboczem, bez szlaku czy bodaj ścieżki. Józek prowadził trawersami, ale i tak koniska się popociły i co rusz stawaliśmy dla wyrównania oddechu. Na szczycie Jaworu stoi maszt przekaźnikowy oraz obiekt wojskowy, który minęliśmy bokiem. Po drugiej stronie góry dość szybko osiągnęliśmy szosę asfaltową i jechaliśmy nią jakiś czas między samochodami. Józek miał swoją koncepcję dzisiejszej trasy, ale rano u sołtysa ktoś poddał mu inną. Więc korzystając z „dobrej” rady pobłądziliśmy totalnie. Zjechaliśmy z asfaltu dość szybko w las i posuwaliśmy się zarośniętymi ścieżkami, a maczeta cały czas była w intensywnym użytkowaniu. W końcu wszystko się skończyło, otaczał nas gęsty busz, a pod końskimi nogami trzaskały pokłady starych gałęzi i rozmaitych poplątanych chabazi. Maczeta w końcu nie pomagała, gałęzie drapały po twarzach. Co gdzieś wjechaliśmy, to za chwilę wracamy z powrotem. Co pojawiła się nadzieja, że wyjeżdżamy na ścieżkę, to za chwilę pryskała. Trwało to bez końca. Wyjechaliśmy wreszcie z ulgą na jakąś, wydawałoby się, ścieżką ale błoto było tam rekordowo obfite i duży spadek w dół. Zmierzaliśmy do Soliny i Józek wiedział „na niuch”, że kierunek jest dobry, tyle ze trudno przejezdny. Więc dzielnie posuwaliśmy się do przodu. W końcu dotarliśmy do prawie pionowej ściany pokrytej mokrą gliną, a las wkoło był wciąż niezwykle gęsty. Z czeluści wynurzyła się grupka turystów i poinformowała, że obok jest jeszcze gorzej, a tutaj pion jest ostry do samego dołu. Sami ledwo się wydrapali na górę po śliskiej glinie i załamywali ręce, gdzie my się pchamy z tymi końmi. Józek zatrzymał kawalkadę dla zebrania myśli. Powrót do góry to znowu błądzenie i nadrobienie godziny lub dwóch. Zjazd na dół jest niemożliwy. Również niemożliwe jest sprowadzenie koni w ręce, ponieważ trudno trzymać się gleby, zarówno przez ludzi jak i przez konie. W desperacji wydał polecenie: „zabezpieczyć wodze i spuszczamy konie luzem”. Najpierw jednak zbiegł z dwoma „na łeb na szyję”, żeby zobaczyć co się tam święci. Okazało się, że w połowie pionu leżało zwalone drzewo stanowiące naturalną zaporę. Józek tam zacumował i dał hasło aby pozostałe konie spuścić. Polecenie wykonaliśmy, rumaki pognały w panice rozjeżdżając się nogami na wszystkie świata strony, częściowo jadąc na zadach. My zrobiliśmy to samo i w tym samym stylu, tyle, że w wolniejszym tempie, czepiając się krzaków po bokach i trawy. Wszyscy przycumowaliśmy na chwilę na zwalonym pniu, konie zbiły się w kupkę, ludziska też. W tym galimatiasie Józek zgubił swoją słynną maczetę, nieocenioną przy poruszaliśmy się w buszu. Po śliskiej glinie wrócił do góry szukać, a my staliśmy koło koni, czekając na dalszy bieg zdarzeń. Na szczęście maczeta się znalazła i na szczęście można było jakoś zwalone drzewo obejść. Spuściliśmy konie w dół w drugą turę i sami pojechaliśmy na butach dalej. A na dole płynął sobie leniwie cieniutki strumyczek, na którym nasze rumaki, całe spocone, zaparkowały. Połapaliśmy je bez problemu, nic się nikomu nie stało, ale była to przygoda przez duże P. Gdy ponownie wskoczyliśmy w siodła i wyjechaliśmy po pionowej skarpie na wysoki brzeg po drugiej stronie strumienia…. znaleźliśmy się nagle w bajce. Przed oczami połyskiwała Solina, białe żagielki jachtów łamały błękit wody i nieba. Byliśmy na prywatnej plaży w małej zatoczce, właściciel lekko zbaraniał, gdy zobaczył niecodzienne widowisko. Józek zagadał i po chwili pojechaliśmy dalej. Wydawało się, że dalej to już będzie sama sielanka. Ale nic bardziej mylnego. Wąska ścieżynka wzdłuż jeziora okazała się nieprzejezdna i znowu przyszło nam pokonać pionowy stok w lesie, aby trafić na ścieżkę powyżej plaży. Dwa koniska rozjechały się na śliskiej glinie i nie mogły wyjechać, a przy okazji kowboj jednego z nich zauważył wiszący na drzewie kabel elektryczny, który widocznie zasilał domek w zatoczce. W ostatniej chwili nie zawisł na nim. Wdrapaliśmy się w końcu na ścieżkę i ostatecznie dojechaliśmy do Soliny. Dotarliśmy do samej tamy we wsi Solina, w sam środek lunaparku. Sklepiki, kramy, kawiarenki i kupa ludzi. To był dopiero szok, tym bardziej po przeżyciach ostatnich godzin. Młoda Banderia spłoszyła się na asfalcie od wirujących wiatraczków, natomiast inne konie jakoś dzielnie zniosły przeskok kulturowy. Przejechaliśmy przez letnisko i pojechaliśmy za tamę szukać naszego biwaku. Między domkami na obrzeżach wsi wjechaliśmy do lasu i trafiliśmy na trzeci tego dnia pion na glinie, jakby w okolicach zalewu piętrzyły się same pionowe zbocza. Chwilami wydawało się, że nigdy nie dojedziemy do celu. Ale w końcu to się stało – z niedowierzaniem dotarliśmy do biwaku. Z wielką ulgą zeskoczyliśmy z siodeł i każdy padł gdzie się dało. Po odpoczynku i posiłku część osób pognała na tamę, gdzie grupa wozowa plądrowała już wcześniej. Tama na Solinie to promenada pełna kramów, gdzie można kupić wszystko. Wykupiliśmy wielką partię kapeluszy, bo akurat trafiliśmy na bardzo twarzowe, a kapeluszy jak wiadomo nigdy za wiele. W czasie gdy konni tego dnia zmagali się z survivalem, grupa karawanowa wcale nie miała lepiej. Jadąc leniwie szosą dotarli do górki o sporym nachyleniu i nagle na stromiźnie padły hamulce. Szosa dochodziła do ruchliwej drogi głównej, a na skrzyżowaniu stała wielka ciężarówa robotników drogowych. Wóz zaczął nabierać prędkości, a biedne koniska wyciągały nogi coraz bardziej i nie były w stanie wozu wyhamować. Sytuacja mocno podniosła wszystkim adrenalinę, wydawało się, że za chwilę wjadą do ciężarówki. Nagle z boku pojawił się wjazd na czyjeś podwórko i Artur cudem skręcił konie i trafił w bramkę. Kowboje odetchnęli, zeszli z wozu, a Artur coś tam połatał i powiązał, tak że przy pomocy dziarskim menów wóz sprowadzili do drogi głównej. Jedni wspomagali prowizoryczny patent hamulcowy, inni prowadzili konie w ręce, zapobiegając wyrywaniu do przodu i jakoś zjechali na dół. Ale sytuacja była przez chwilę niepokojąca. Także II grupa konna miała przejazd zakończony sporą dawką adrenaliny. Jazda lasem skończyła się podobnie jak dnia poprzedniego szlabanem, który końcami wchodził głęboko w ścianę lasu, a las był wielkiej gęstości. Ominięcie ostrego końca, nie nadziewając się na niego, w gęstwinie zarośli, z koniecznością gwałtownego skrętu z powrotem na drogę – to był wielki wyczyn. Niektórzy zeszli z koni nie chcąc ryzykować, a Aldonę gałąź po prostu zmiotła z siodła i zaliczyła prawdziwy upadek. Zmordowani dotarliśmy po południu do ośrodka wczasowego w Zwierzyniu, który był piątkowym celem podróży. Wóz dłuższy czas jechał wzdłuż jeziora Myczkowskiego, szosą przez Bóbrkę Na miejscu się okazało, że bynajmniej nie jest koniec niespodzianek. Domki kampingowe które Józek dla nas obstalował nie zostały opuszczone przez poprzednich gości, ponieważ postanowili przedłużyć pobyt. Na szybko poszukano nam czegoś innego, ale byliśmy rozparcelowani po całej wsi. Także konie były daleko i sprzęt zupełnie gdzie indziej. To wszystko nie poprawiało nastroju, bo wianki bezapelacyjnie należało odbyć, a cały obóz był w rozsypce. Gdy zainstalowaliśmy się w pokojach (nawiasem mówiąc całkiem fajnych), z ludzi wyszła para. Każdy wziął kąpiel i przyszło rozleniwienie. Myśl o bieganiu po mokrej łące zamiast odpoczynku była przykra. Ale „duch w narodzie nie ginie”, dziewczyny zebrały się jakoś i ruszyły na zbiór kwiatów. Nie było zbyt obfitych łąk w okolicy, ale wianki powstały piękne i kolorowe. Tego wieczoru celebrowaliśmy też zaślubiny szeryfa z Marychą. Ślub odbył się 15 czerwca, a rajd był podróżą poślubną (jedną z wielu). Teraz nowożeńcy wystroili się galowo, to jest szeryf w strój organizacyjny, a oblubienica w organizacyjny przyodziewek okryty autentycznym, babcinym welonem. Zasiedliśmy wkoło ogniska, nowożeńcy przyjęli życzenia i stanęli do fotografii. Chórek obozowy zaintonował przyśpiewki, jak obyczaj każe: Maryś moja Maryś, chodź ze mną do szopy, A ja ci pokażę jak się wiąże snopy. Od wiązania snopów jest snopowiązałka, Od chłopa wymagam, by mu stała pałka. Ożeń że się ożeń, jak masz dobry korzeń, Jak masz korzeń słaby, nie bierz się do baby. Zrobiło się wesoło, w ruch poszły procenty weselne, rozmaitych marek i gatunków. Nie trzeba pisać, że zaraz przyszedł deszcz i spędził towarzystwo pod wiatę. Ale to bynajmniej niczemu nie przeszkodziło, popłynął śpiew i procenty, wszystko w wielkiej intensywności. Balowaliśmy do północy, a wesołość panowała wielka. O północy ruszyliśmy rzucić wianki do morza, a miejscem wodowania miał być most na Sanie na obrzeżach wsi. Było ciemno, ale znalazła się jedna, mała latarka. Józek poprowadził chwiejny korowód przez wieś i po dotarciu na most rzuciliśmy wianki w rwący nurt rzeki. Popłynęły jak strzały, nie było żadnych wątpliwości, że za dzień, dwa, osiągną Bałtyk. Był to widok krzepiący, bo jak wiadomo szczęścia nigdy za wiele. Gdy obrządek został wykonany, nastąpiły oczepiny. Marycha zdjęła welon i rzuciła w tłum, a na głowę założyła – jak obyczaj nakazuje – zgrzebną chuścinę. Oblubieńca rozebrała z tego co miał na sobie i nałożyła mu koszulę własnej produkcji (czytaj: własnoręcznie kupioną na tamie) z napisem „ósmy cud świata”. Wesołość się wzmogła i ze śpiewem na ustach ruszyliśmy z powrotem. Ci co spali w ośrodku mieli blisko, ci co spali na końcu wsi, mieli kawał drogi. Ale ze śpiewem gromkim i wesołym marsz na pokoje nie okazał się bynajmniej żadnym problemem. A nawet swoistą przyjemnością, bo zapachniało dawnymi, harcerskimi latami. Na drugi dzień po wsi szeptano, że profesory z Wrocławia pięknie śpiewają, ba – nawet nie mieli jeszcze we wsi grupy, która by tak umiała śpiewać. Pokrzepieni tym odkryciem ruszyliśmy w sobotę po śniadaniu w ostatni przemarsz, bo był to koniec rajdu. Obie grupy konne miały trasę łąkami pomiędzy Zwierzyniem a Leskiem. Obie zahaczyły o słynny Leski Kamień, atrakcję okolicy i teren wspinaczkowy dla skałkowiczów. Pisał o nim Fredro i Wincenty Pol. Miejscem biwaku była łąka koło Artura domu w Jankowcach, gdzie piekliśmy kiełbachy na ognisku, a koniki pasły się luzem. Czas spędziliśmy na miłej sjeście, przy pięknej pogodzie, w bardzo urokliwym miejscu. Potem II grupie konnej zaserwował Józek długi galop przez łąkę nad Sanem, po wysokiej trawie i nierównym podłożu. Był to niestety akcent pożegnalny. A pożegnanie mieliśmy tuż, tuż. Po południu wygalantowani poszliśmy na leski rynek, gdzie odbywał się festyn. Nakupiliśmy miodu pełne torby i zasiedliśmy w przytulnej kawiarence na lodach. Było ciepło i przyjemnie, niestety myśl o powrocie do rzeczywistości do przyjemnych nie należała. Więc dla rozwiania smutku, przy wieczornej kolacji szeryf wygłosił przemówienie, w czasie którego ustalił termin rajdu przyszłorocznego. Bo bez rajdu nic się nie liczy. Szeryf podziękował organizatorom za piękną przygodę, którą dane nam było przeżyć, a Józek podziękował za podziękowanie i przeprosił za wszelkie niedociągnięcia. Myślał pewnie o licznych pobłądzeniach na trasie, trudnych zjazdach i podjazdach, wiecznie zepsutym wozie i koniecznych marszach pieszych. Ale bez tego cóż warta byłaby przygoda. Na koniec podsumował, że byliśmy niezwykle dzielni i te słowa będą nam przyświecać, gdy życie przywali do ziemi. Po przemówieniach kuchnia ruszyła z wyżerką, a serwowali bez opamiętania, danie za daniem. Hasłem przewodnim tej ostatniej wieczerzy na Zamku w Lesku było jadło staropolskie. Dostaliśmy na I danie pierogi ruskie, na II – pierogi z kapustą i grzybami, na III – gołąbki, na IV – zraziki z sosem, na V – szaszłyki, na VI – pieczoną kaszankę i kiełbasę, na VII – barszczyk z pasztecikiem ….może coś jeszcze zostało pominięte. Piwo lało się obficie, wznoszono rozmaite toasty, ale droga do domu czekała daleka, więc trunków używano ostrożnie. Siedzieliśmy do północy w wesołej atmosferze, bo żal było wyjeżdżać. Do kolejnego Jubileuszowego rajdu wszak jeszcze cały rok. Ale że wrócimy – to pewne.
Zdjęcia: Ewa FORMICKA, Pani ZGAGA i inni. Przygotowanie: Olo 2009 (korzystając z szablonu sprawozdania z II rajdu) |
|||