VIII Rajdobóz
Starych Koni Komorze 2012 autor: Ewa Formicka . W sobotę 26 sierpnia a.d. 2012 zwarta grupa Starych Koni zjawiła się na Rajdobozie na pojezierzu Drawskim. Tym razem miejscem docelowym nie była „Śniegórka” u Wojtka w Rakowie, lecz konkurencyjny ośrodek „Kalina” w Komorzu. Na temat zmiany miejsca dyskutowaliśmy przedtem wiele razy, gdyż w Śniegórce zaczęło doskwierać to i owo, ale też bardzo odpowiadało to i owo. Przyjeżdżaliśmy tu wiele lat, wszystko było swojskie i znane, doznaliśmy gościnności i izolacji od miejskiego zgiełku. Ośrodek niezwykle wypieszczony i położony w lesie z dala od cywilizacji był doskonałym gwarantem relaksu i wypoczynku. Niestety ośrodek nie posiada pokoi 2-osobowych z łazienkami, co z upływem lat stało się problem trudnym do przeskoczenia. Mimo że wszyscy bardzo się lubimy i od lat z wyboru spędzamy razem wiele urlopów, jednak doroślejące organizmy mają swoje prawa. Na najbardziej szalonym urlopie, gdzie niezwykła aktywność świadczy o niezłej stale kondycji, u schyłku dnia potrzebujemy intymności i izolacji, nawet od najlepszych przyjaciół. Bez tego trudno odpocząć i zregenerować siły. Jednocześnie nie chcieliśmy rezygnować z tutejszych bezcennych sosnowych lasów, jak również z kontaktu ze znajomą stajnią, Anią, ulubionymi końmi. Więc znaleźliśmy pensjonat w Komorzu tuż za stajnią, o standardzie porównywalnym. Jechaliśmy tam z mieszanymi uczuciami, bo jednak żal serce ściskał. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Przyjechali: Krzysiek, Grażynka, Henio, Marycha, Ruda, Walter, Renia, Andrzej, Maciek z synem i 3 psami, Iwona, Zbyszek, Zgaga, Dorota, Staszka, Włodek, Eta, Ania, Tomek, Alicja, Zdzichu, Jola, Gerard, Ewa. Nowy pensjonat to długi budynek w niedalekiej odległości od szosy we wsi Komorze, dawny obiekt gospodarski. Jest stosunkowo nowy i czysty, na górze pokoje z łazienkami, na dole duży stylowy salon połączony z kuchnią. Teren rekreacyjny wkoło domu nie jest ani tak rozległy ani tak wypielęgnowany jak u Wojtka w Rakowie, a posesja leży w centrum wsi, wśród innych budynków i w pobliżu szosy – co razem było przedmiotem wielu obaw. Jednak ciasny ogródek zacieśniał stosunki międzyludzkie, w budynkach sąsiedzkich prawie nigdy nikogo się nie widziało, a szosę przysłaniały krzaki i ruch na niej był znikomy. Więc obawy okazały się nieuzasadnione. Natomiast wielkim plusem (poza pokojami) było to, że do stajni można było skoczyć w przysłowiowych kapciach. Tym samym odpadało poranne organizowanie wypraw samochodowych i ciągłe liczenie, które samochody „idą” i kto z kim jedzie. Także po jeździe nikt na nikogo nie czekał i po zejściu z konia w 5 minut można było wskoczyć pod prysznic. Również na plażę chodziliśmy pieszo, co w sumie dawało miły odpoczynek od kierownicy. Jedzenie serwowano bardzo dobre, a gospodarze dyskretni i sympatyczni dawali poczucie swobody. Turnus rozpoczęliśmy niedzielną, spokojną jazdą z Anią, na dobry początek dużo stępując i kłusując. Pojechaliśmy lasem wzdłuż jeziora Komorze, w odwrotnym kierunku niż do starej plaży. Na koniec pogalopowaliśmy pofalowaną łąką, podobną do łąk bieszczadzkich. Jest to piękna trasa, pamiętaliśmy ją ze słynnej jazdy „kapeluszowej” z poprzedniego roku, nieznacznie teraz zmodyfikowanej. Dobry początek okazał się bardzo dobry. Przez resztę niedzieli smakowaliśmy nowe miejsce, czytając w ogródku, plażując, spacerując i robiąc nic. Dzień zakończyliśmy wesołym wieczorem na tarasie, racząc się zupką chmielową i śmiejąc z byle czego. W poniedziałek po śniadaniu odbyły się 3 jazdy, na zasadzie „dla każdego, coś miłego”. Tradycyjnie jedni chcą jeździć krócej, inni dłużej, jedni więcej kłusem, inni więcej galopem, wolniej, szybciej, dalej, bliżej. Ania dogadza jak może, a konie są zawsze wspaniałe i każdy dosiadał tego, który go najbardziej satysfakcjonował. No, może różnie bywało z tą satysfakcją, ale na poziom umiejętności z którym przybywamy stajnia nie ma wpływu. Najważniejsze że nawąchaliśmy się lasu, nacieszyliśmy płuca i oczy, serotonina podskoczyła do przyjemnego poziomu. Po doznaniach jeździeckich część grupy pognała na plażę, a część udała się do biblioteki. Bo tego lata hitem stała się biblioteka. Mniej uganialiśmy się za grzybami, zawierzając najstarszym góralom, twierdzącym, że po pełni w lesie panuje grzybna posucha (bo jak zwykle przyjechaliśmy po pełni). Zamiast grzybobrania obsiadaliśmy bibliotekę, czyli leżaki i foteliki ogrodowe wystawione wkoło domu, do tego własna książka. Czytaliśmy namiętnie kiedy tylko się dało, także ksiązki i gazety pensjonatowe, tak że wyjechaliśmy mocno doedukowani. Aby sobie nawzajem nie przeszkadzać rozstawialiśmy leżaki szeroko po całym ogrodzie i prawie o każdej porze widziało się przed domem parę osób zagłębionych w lekturze. Jednak gdy frekwencja w bibliotece była gęsta, więcej było przeszkadzania niż czytania…. Ale to też miało urok. Tego dnia wczesnym popołudniem pojechaliśmy zobaczyć inny ośrodek wczasowo-jeździecki, który wynalazł Heniu i który chciał nam zaproponować na kolejny rok – o ile przypadnie do gustu. Było to Karpno, ok. 50 km od Komorza, pomiędzy Drawskiem Pomorskim a Połczynem. Niestety Heniu pomylił drogę i błądząc niemiłosiernie po okolicy zrobiliśmy łącznie w dwie strony prawie 170 km, a do celu dojechaliśmy po 2 godzinach. Na osłodę na miejscu przyjęto nas z honorami, oprowadzając po całym obiekcie i opowiadając jego historię. Był to kiedyś regularny PGR, a jeszcze wcześniej duża, ponad dwustuhektarowa posiadłość wiejska, założona u progu XIX wieku przez niemiecką rodzinę von Schlichting. Teraz to prywatny, wypielęgnowany ośrodek jeździecki, z przestronnymi stajniami i eleganckim pensjonatem, mieszczącym się w odbudowanym pieczołowicie dworku, przy zachowaniu stylu dawnych dworków pomorskich. Wkoło aż po horyzont ciągną się pofalowane pastwiska, obramowane lasem i pełne koni wszelkich ras i maści. Teren jest bardzo rozległy i obejmuje nawet małe jeziorko z krystaliczną wodą i własnym pomostem. Powłóczyliśmy się po bezkresie pastwisk, a przyjazne rumaki oblepiły naszą grupkę i zachęcały do kontaktu. Po spenetrowaniu posesji zasiedliśmy przy długim drewnianym stole na świeżym powietrzu, gdzie podano kawę, herbatę i domowe ciasto. Zootechniczka Ewa opowiadała o obiekcie, zachęcając do dłuższego pobytu. Wszystko razem zrobiło duże i bardzo dobre wrażenie, jednak po licznych dyskusjach stwierdziliśmy…. że to nie dla nas. Z bardzo wielu powodów, ale to odrębny temat. Z powodu błądzenia wyprawa do Karpna mocno się przedłużyła w stosunku do planów, więc na obiad wróciliśmy głodni dopiero na godz. 19.00. W naszym pensjonacie na górze, na końcu korytarza przy którym są pokoje, znajduje się mała kuchenka dla gości. Jest tam lodówka, stół, kilka krzeseł, jest czajnik i szafka z wyposażeniem. W kuchence zawsze można zrobić herbatę czy kawę, umyć kupione w mieście owoce, także przysiąść w oczekiwaniu aż woda zakipi. Zazwyczaj jak się przysiądzie, to po chwili dołączają inni. To miejsce stało się centrum życia obozowego, mimo iż na dole mieliśmy do dyspozycji przestronny, elegancki salon. Trudno powiedzieć dlaczego, ale salon nie miał wzięcia, natomiast czepiliśmy się tej ciasnej kuchenki, gdzie było niewygodnie, a krzeseł zazwyczaj brakowało, jednak zawsze było tu gwarno i tłoczno. Nie inaczej było tego wieczora. Zaczęło się bardzo niewinnie od herbaty i luźnych pogaduszek, ale wkrótce do herbaty znalazły się procentowe wkładki, poleciały kawały i wesołość rosła. W końcu było już bardzo wesoło i bardzo głośno, a dwie osoby nadużyły. Impreza skończyła się późną nocą. We wtorek jednak wszyscy byli gotowi do konnych ekscesów, a w planie był piknik nad jeziorem Kołbackim za wsią Czarne. Byliśmy tam 3 lata wstecz. Pojechaliśmy do celu sosnowymi lasami pełnymi wrzosów, galopując bez końca po piaszczystych duktach. Grupa pierwsza widziała dzika i parę żurawi, grupa powrotna nie miała tego szczęścia – aczkolwiek galopy jednakowo zapierały dech w piersiach. Czarne to maleńka wioska której trudno szukać na mapie. Teren nad jeziorem jest wolny od turystów, grzybiarzy i wszelkiej maści wodniaków, a wiec wymarzone miejsce do klimatycznego relaksu. Nafaszerowano nas tradycyjnie żurkiem i kiełbasą, suto zakrapiając zupką chmielową… i nie tylko. Parę osób zażyło kąpieli, bo sprzyjała i pogoda i czysta, ciepła woda. Czas płynął leniwie, przegadaliśmy jak zwykle wiele ważnych tematów. Siedzieliśmy nad jeziorem 3 godziny, bo nikt nigdzie się nie spieszył. Wieczorem rozegrano mecz siatkówki Stare Konie kontra stajnia, bardzo tradycyjnie. Wygrała oczywiście stajnia – co jest wprawdzie też tradycją, ale trzeba przyznać że dość wkurzającą. Może należy pomyśleć o zatrudnieniu jakiegoś dobrego trenera, bo przecież nie będziemy bez końca przegrywać. Ale z drugiej strony „nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go”, wszyscy to wiedzą. Więc co tam… pogoniliśmy sobie. Zaczął padać deszcz i zrobiło się chłodno. Zimne piwo nie polepszało sytuacji, więc o dość przyzwoitej porze udaliśmy się na pokoje – no, powiedzmy w ich pobliże. Tego wieczoru prosto z Londynu przyjechała Eta, gdzie komisarzowała na Olimpiadzie, a wracając do swojego australijskiego domu po drodze miała Komorze. Był więc kolejny pretekst do miłej nasiadówki w ciasnej kuchence, jak zwykle nieco przedłużonej. W środę przy śniadaniu i po policzeniu chętnych na jazdę wyszło, że braknie koni. Był to może budujący znak że jeździectwo na łonie Starych Koni przeżywa rozkwit i poszerza swoje szeregi, ale póki co ktoś nie miałby konia. Więc ten i ów dobrowolnie zrezygnował z jazdy i bez konsultacji nie pojawił się w stajni na zbiórce. Wtedy okazało się, że zostały wolne konie – i dostaliśmy burę od szeryfa Krzysia. Samowolka nie popłaca. Tego dnia odbył się kolejny rytuał, mianowicie spływ kajakowy. Kajaki to ważny element życia obozowego, więc obstalowano aż 8 tych pojazdów, a dzielni wodniacy spłynęli Drawą do Złocieńca. Pogoda nie była najlepsza, do tego wodniaków znowu postraszył wściekły łabędź, ale wrażenia ze spływu zawsze są niezapomniane, a tutejsze trasy wodne należą do najpiękniejszych w Europie. Kto nie płynął, niech żałuje. Spływ przedłużył się w stosunku do założeń, więc wodniacy nie zdążyli na obiad, a ci co nie popłynęli, dostali po negocjacjach jeść wcześniej. gdyż kiszki marsza grały. Na wieczór zapowiedziany był główny punkt programu, to jest zademonstrowanie „kim z zawodu chciałem być za młodu”. To hasło zapodał Krzyś na zakończenie zeszłorocznego turnusu i jak zwykle zasiał tym zamęt i stres. Co roku dostajemy kolejne zadanie domowe i za każdym razem realizacja obciąża szare komórki i zabiera czas. Ten i ów złości się z tego powodu, ale za każdym razem ostateczny efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania i wart jest zachodu. Za każdym razem pomysły trzymane są do końca w wielkiej tajemnicy, gdyż kogo mamy zaskakiwać jak nie samych siebie. Więc w tym roku także byliśmy ciekawi efektów – tego, co inni wymyślili, a także powalenia innych własnym pomysłem. A pomysły były, oj były. Punktualnie o 21.00 zaczęły schodzić do jadalni osobniki rozmaitych profesji, a przegląd profesji był oszałamiający: weszły trzy piosenkarki i dwie baletnice, także dama, królewna Śnieżka, dwie podróżniczki prosto z safari, malarka, zielarka i projektantka mody. Płeć męską prezentował kleryk, fornal, hydraulik, marynarz, weterynarz, latarnik, strażak, pilot, meksykanin i dwóch kowboi. Śmiechu było co niemiara, bo inwencja jak zwykle przeszła wszelkie oczekiwania, a stroje były wyrafinowane i wypracowane. W bardzo dobrych nastrojach zasiedliśmy do obfitego obiadu, nie zapominając o procentach na dobre trawienie. Pokrzepieni i rozweseleni przeszliśmy do salonu, gdzie odbyły się artystyczne występy. Baletnica Zgaga zrzuciła swój rynsztunek i wskoczyła w skórę znanej prezenterki telewizyjnej Grażyny T, prowadząc bardzo profesjonalnie koncert. Z mikrofonem w ręce zapowiedziała pierwszy występ, a była to piosenka M.Rodowicz „Ej mała, nie szalej”. w wykonaniu Rudej. Ruda w estradowej kreacji zeszła majestatycznie ze schodów i przepięknie wykonała wspomniany utwór, co stało się wydarzeniem wieczoru, a nawet można powiedzieć sezonu. Akompaniament wykonał gitarzysta Krzyś, który do tego przedsięwzięcia wyskoczył z rynsztunku księdza i wskoczył w rynsztunek gitarzysty. Występ był bardzo profesjonalny, a trzeba powiedzieć że artyści odbyli parę poważnych prób w tak zwanym międzyczasie. Aplauz był wielki i adekwatny do jakości wykonania. Po Rodowicz zapowiedziana została piosenka kabaretowa w wykonaniu Ety, która równie majestatycznie zeszła ze schodów i cała w czarnych koronkach odśpiewała swoje. Była to piosenka ze znanej sztuki „Klimakterium” o tym samym tytule. Eta nie miała co prawda akompaniamentu i nawet czasem zafałszowała ździebko, ale wykonanie było bardzo emocjonalne, a słowa z natury rzeczy są tak rozweselające, że również aplauz był wielki. Kolejną artystką była przedstawicielka rocka Karin Stanek w osobie Formisi, która jak żywa zbiegła ze schodów w obcisłych spodniach, warkoczykach, z gitarą w ręce. Ta artystka nie odbyła co prawda ani pół próby, ale jako że „Malowaną lalę” wykonała przy akompaniamencie prawdziwej Karin Stanek, nic nie mogło się nie udać i entuzjazm był równie wielki. Po tych trzech wokalistkach sala była już dostatecznie rozgrzana, tak że kolejny punkt programu został przyjęty od początku owacyjnie, a zabawa przybierała na sile. Była to Marycha w postaci łabędzia z „Jeziora łabędzi”, wykonując baletowe ewolucje solo, gdyż więcej łabędzi nie było. Ale ten jeden łabędź zrobił robotę za czterech i uciecha była wielka. Po łabędziu wystąpił Krzyś gitarzysta / traktorzysta i zadeklamował swój słynny wiersz o traktorze, hit znamy nam z wcześniejszych występów. ale niezmiennie budzący uciechę. Na tym część artystyczną wieczoru zakończono, publiczność szalała, błyskały flesze. Artyści kłaniali się bez końca, a łabędź dostał prywatną nagrodę od weterynarza, ufundowaną za najciekawszy strój wieczoru (w odczuciu weterynarza). Spontanicznie ruszono w tany i tańcowaliśmy jakiś czas, w parach i kółeczkach. Jednak po jakimś czasie, podczas przerwy na drinka, ktoś zainicjował wspominki z dawnego AKJ-u i resztę wieczoru spędziliśmy przywracając te stare dobre czasy, kiedy wszystko się zaczęło. Wspominaliśmy różne śmieszne zdarzenia z Osobowic, rajdów i obozów, także wspominając osoby, które zaznaczyły się w taki czy inny sposób w historii AKJ-u. Wielu z nich nie ma już na tym świecie, więc zrobiło się nostalgicznie. Prym wiedli Ci co pamiętają początki, a więc Maciek, Eta, Heniu. Mimo wszystko był to przyjemny akcent, najwyraźniej oprócz hulanek i swawoli potrzebne są też czasem wspominki, bo jak mówi przysłowie „sroce spod ogona nie wypadliśmy”. Niech młodsi wiedzą jak było na początku. O północy zdrowiem konia zakończyliśmy wieczór. W czwartek jazdy znowu odbyły się w 3 grupach, gdyż jak zwykle ten chciał to, ten tamto. Cierpliwa Ania dogadzała jak umiała, obwoziła po zakamarkach lasu, pokazując jary, strome zjazdy i niedostępne ścieżki, a także dając wolną rękę tym, co chcieli lub byli zmuszeni pojechać sami. Lasy są tam piękne, dzikie i pachnące, tak że można się po nich włóczyć bez końca, aż dziw po co nam te galopy. W stępie i kłusie najwięcej można posmakować. Ale galop piaszczystym, sosnowym duktem to też coś, bez tego życie byłoby niepełne. Więc cóż, wypada żyć sto lat i cieszyć się dobrym zdrowiem i grubym portfelem. Takie mamy plany. Tego dnia nie było żadnej obozowej dyscypliny, więc w dalszej części dnia każdy robił co chciał. Kilka osób pojechało do Bornego Sulinowa, kilka do Połczyna. Heniu w tym roku nie jeździł konno z powodu szytej głowy, więc bardziej niż inni okupywał bibliotekę, czytając co się dało. Zbyszek jak zwykle rowerował bez końca i bez umiaru, a parę osób poszło oczywiście na plażę. W tym Iwonka, dla której dzień bez wody to dzień stracony, pogoda nie mała tu nigdy nic do rzeczy. A tego dnia burza od rana wisiała „na włosku” i w końcu dotarła do Komorza, deszcz zlał plażowiczów jak należy. Po południu oblepiliśmy szczelnie kuchenkę, bo pogoda barowa wygania do baru. Serwowano pliskę i co tylko kto miał, deszcz bynajmniej nie zaszkodził wesołości. W kuchni nigdy nie było smętnie. Co chwilę ktoś ganiał na pocztę, czyli na szosę – czyli w jedyne miejsce, gdzie można było złapać zasięg. Parę osób łapczywie czepiało się internetu, który z kolei można było czasem złapać w jedynym punkcie tarasu przed domem – i to nie zawsze. Formisia wystawiła tam laptopa do wspólnego użytku. Bo mimo że największa głusza leśna jest gwarantem udanego urlopu, to jednak bez zasięgu dla komórki i bez internetu…. brrr, trudno to sobie wyobrazić. Pod wieczór w podgrupach pomaszerowaliśmy na spacer, mimo że stale kropiło. Powietrze jednak było czyste i orzeźwiające i aż się prosiło, aby pójść do lasu pooddychać. Podgrupy usilnie chciały połączyć się w grupy, ale nie wyszło z powodu błądzenia. Tak czy siak każdy pooddychał, a jedna kowbojka pooddychała szczególnie, gdyż zgubiła się na parę godzin i było z tego powodu kupę strachu i nerwów. Nie było jej do głuchych ciemności i cudem się odnalazła, ale niech spadnie zasłona na ten przykry incydent. W piątek od rana lało, więc jazdę odwołano. Po krótkim namyśle zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy zwiedzać. Na Pomorzu Drawskim jest co zwiedzać, trzeba tylko zrobić rozeznanie i skrzyknąć grupę. W ciągu paru lat pozwiedzaliśmy parę ciekawych miejsc, a w tym roku popadło na muzeum PGR we wsi Bolegorzyn, ok. 30 km od Komorza. Jest to ponoć jedyne tego typu muzeum w Polsce, a urządzono je w dawnym budynku socjalnym na terenie byłego PGR. W trzech salach zgromadzono ogromną ilość eksponatów, które poprzynosili okoliczni mieszkańcy na apel organizatorów. Oglądaliśmy dziesiątki różnych przedmiotów, będących wyposażeniem biur i obór, także stare legitymacje, dyplomy, medale pamiątkowe („przodujący rolnik”), portrety komuchów i stare banknoty. Najwięcej emocji budziły jednak plakaty z epoki, o treści w rodzaju: „Armia Radziecka na straży naszego szczęścia, naszego pokoju”, „Dobrobyt wsi to dobrobyt miast” (do tego malowidło przedstawiające wielką maciorę z kupą dzieci), „Nasz program – budowa socjalizmu dla ludzi i przez i ludzi” czy wreszcie trudne do interpretacji hasło „Po skończonej pracy załóż majtki”. Przewodnik ciekawie opowiadał, było trochę śmiechu, ale też trochę gęsiej skórki. W końcu pamiętamy te czasy, a wiele eksponatów znamy z autopsji. Stare czasy zawsze jawią się człowiekowi jako piękne, ale jednak ta komuna….. Dobrze było to zobaczyć, ale chętnie ruszyliśmy dalej. Ciągle w deszczu wróciliśmy do Czaplinka, po drodze zawadzając o galerię miejscowego artysty ludowego, jednak galeria była zamknięta. Kolejnym punktem programu było zwiedzenie małego kościółka w Czaplinku, gdyż lata całe mijaliśmy go włócząc się po mieście, a nigdy go nie poznaliśmy. Teraz zabonowaliśmy sobie przewodnika i weszliśmy do środka. Kościółek pochodzi z XIV / XV wieku, niestety po licznych pożarach wnętrze ma dość mocno przebudowane. Najcenniejszym elementem kościółka jest barokowy ołtarz baldachimowy, jedyny taki lub jeden z nielicznych w Polsce, zaraz po nim 7-głosowe organy z XIX wieku oraz kopia obrazu Rubensa „Święta Trójca”. Nie posiada wieży, gdyż spaliła się 300 lat wstecz i nie została odbudowana, a w stojącej obok drewnianej dzwonnicy wisi dzwon odlany również ok. 300 lat temu. Nafaszerowani historią poszliśmy do kawiarni, gdyż pogoda nadal panowała barowa, a do obiadu było jeszcze sporo czasu. Wieczorem spotkaliśmy się w galowych ubrankach na uroczystej kolacji, planowanej znowu jako kolacja tańcująca. Były falbaniaste spódnice i chęci szczere, ale tańce nie wyszły. Co prawda trochę się pokręciliśmy na początku, ale znowu wieczór zdominowały wspomnienia i rozmaite opowieści, widocznie to było też potrzebne. Aby jednak gadanina nie zdominowała wieczoru do końca, poproszono Krzysia aby pobrzdąkał na gitarze , a Rudą, by ponownie zaśpiewała swój hit o małej co szalała. Krzysiu odpalił gitarę, Jaga – jak na artystkę przystało – nie dała się długo prosić. Z przyjemnością i nostalgiczną zadumą posłuchaliśmy o szalejącej osiemdzisięciolatce i także Krzysiowego recitalu. Był to ostatni wieczór, więc powodów do wesołości za dużo nie mieliśmy. Kończyliśmy kolejną przygodę, nazajutrz każdy jechał w swoją stronę, do spraw i osób, które czekały. Ale za rok znowu się spotkamy na drawskich ścieżkach, nie ma wątpliwości, po co się smęcić. Jeszcze tylko należało wymyślić kolejne hasło przewodnie, bo rok przeleci nie wiadomo kiedy, a realizacja pomysłu którym znowu trzeba będzie zaskoczyć, wymaga trochę czasu. A hasłem tym jest „Ja artysta”. Więc do dzieła!
|