W tegorocznym karnawale Stare Konie wyjechały na trzydniowy relaks połączony z balem do Gierałtowa, mając w zamiarze połączyć tańce, narty, zimowe doznania estetyczne i generalnie pobyć ze sobą. Co prawda w ostatnich latach zorganizowanie balu karnawałowego szło dość opornie i – o ile się odbył – frekwencja była coraz bardziej mizerna, jednak to nie znaczy, że odpuszczamy.
Henio wziął się serio do pracy. Początkowo wszystko szło na opak; piętrzyły się coraz to nowe przeszkody. Najpierw okazało się, że w pensjonacie „Furmanka”, który zauroczył Stare Konie latem i który był główną inspiracją zimowego balu, nie ma miejsc. Heniu zamówił miejsca w innej noclegowni, ale nie o to chodziło. Następną poważną przykrością stał się fakt, że zima zrobiła szpetną cofkę, czyniąc tym samym psikusa narciarzom i amatorom zimowych pejzaży. Jakby tego było mało, w okolicach Gierałtowa wiały w górach huraganowe wiatry, które wymiotły resztki śniegu z lasu i połamały dziesiątki drzew, co utrudniało penetrację górskich zakamarków. Nikt więc specjalnie nie palił się by zgłosić swój akces i Henio był już bliski odwołania imprezy. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto zapali lont i grupa podejmie wyzwanie. Tym razem głównym zapalaczem była Hania Olowa, której w trakcie starokońskiej Wigilii udało się zapalić do pomysłu wcale nie mało osób.
Ostatecznie na przekór przeciwnościom zjechało do Gierałtowa 26 osób. Wyszło na to, że wszystkie minusy są niestraszne, a nawet, że praktycznie ich nie ma.
Stary Gierałtów koło Stronia Śląskiego to wioska pomiędzy Górami Bialskimi a Złotymi, kiedyś typowo rolnicza, w ostatnich latach zdecydowanie letniskowa, znana wielu Starym Koniom.
Zadekowaliśmy się w ośrodku „Karimat”, który okazał się całkiem przyjemnym, schludnym i satysfakcjonującym miejscem. Szefowa ośrodka to osoba bardzo sympatyczna, życzliwa i chętna do rozwiązywania problemów, których trochę się pojawiało. Również brak śniegu nie zaburzył planów narciarzy, gdyż na sztucznie naśnieżanej Czarnej Górze warunki narciarskie okazały się całkiem dobre, a sobotnie słońce bardzo uatrakcyjniło szusowanie po stoku. Wiatr wiejący w górach i powywalane świerki nie stały się również problemem zaporowym dla wytrawnych górzystów. Przez trzy dni dzielnie penetrowali leśne ścieżki, omijając ogromne wiatrołomy i ciesząc oko bezkresnymi kompleksami lasów świerkowych, którym brak śniegu urody nie ujmuje.
W piątek po nartach, wędrówkach i obiedzie oglądaliśmy w tv rozpoczęcie olimpiady w Soczi. Nie każdy Stary Koń jest sport-maniakiem, ale hałas medialny wokół olimpiady był tak duży, że nie wypadało nie zobaczyć tego wydarzenia. Co prawda telewizor był maleńki, stoły daleko, a oczy już nie te – więc odbiór był bardziej intuicyjny niż realny – ale jednak zobaczyliśmy co i jak, a wydarzenie było wielkiej miary i wielkiej kasy.
Za chwilę mieliśmy własne wydarzenie, a mianowicie imieniny Dorotki. Imieniny były co prawda dzień wcześniej i solenizantka miała nadzieje na obejście ich incognito, ale ORMO zawsze i wszędzie czuwa, więc byliśmy przygotowani. Na stół wjechał wielki tort, o wspaniałych walorach smakowych i artystycznych. Dekoracja na torcie, wymyślona przez Renię nawiązywała do planowanej przez Stare Konie wyprawy do Afryki południowej, czego Dorotce szczerze życzyliśmy. Było więc na torcie morze, plażą z palmą, a pod palmą kto? Dorotka. W seksownym kostiumie kąpielowym, opalona, cała z kremu czekoladowego, nic, tylko schrupać. Dzieło stworzyła Marysi córka – brawo. Dodatkiem do tortu były hecne majtki z nogawkami i koronkami, które solenizantka nie omieszkała założyć, gdyż byliśmy ciekawi, czy są twarzowe. Okazały się bardzo twarzowe, więc rozbawieni przystąpiliśmy do konsumpcji tortu. Co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, że na obiad nieprzyzwoicie odjedliśmy się pysznymi pierogami ruskimi, a na deser równie pysznymi faworkami, przywiezionymi przez Formisię i Renię z Wrocławia. Ale tort był tak pyszny, że daliśmy radę. Niemożliwie nafutrowani spędziliśmy resztę wieczoru opowiadając kawały i śmiejąc się na koniec z byle czego.
W sobotę od rana wyszło piękne słońce, wiatr dokuczający poprzedniego dnia ustał, więc ruszyliśmy spalać kalorie. Narciarze pojechali na Czarną Górę, piechurzy zaplanowali skały Trzy Siostry, wielką atrakcję Gór Bialskich. Na Trzy Siostry prowadzą regularne szlaki turystyczne, jednak należałoby wsiąść w samochody i podjechać do któregoś z nich. Aby tego uniknąć wodzirejka zaplanowała trasę bez szlaku, zaczynającą się pod domem. Chodzenie bez szlaku wymaga zwiększonej uwagi w lesie, ale zawsze można zawrócić. Postanowiliśmy zaryzykować. Drapiąc się po błocie pod górę w grupach i podgrupkach, osiągnęliśmy w miarę równą ścieżkę rowerową, którą poszliśmy w kierunku Stronia Śląskiego. Należało namierzyć skrzyżowanie z niebieskim szlakiem, jako znak rozpoznawczy miejsca, gdzie należy Sióstr szukać. Bo Trzy Siostry nie stoją bynajmniej przy drodze, trzeba ich poszukać między drzewami. Idąc i trajkotając bez ustanku, a także „trzymając się gleby” bo ślisko było jak diabli, przewodniczka nie namierzyła początkowo tego miejsca. Trzeba też nadmienić, że w miejscu skrzyżowania wycięto drzewa, więc zabrakło oznaczeń szlaku. Tak czy siak pobłądziliśmy trochę i łaziliśmy po lesie godzinę dłużej niżby należało. Niejeden się upocił, a kalorii spaliliśmy co niemiara. Ale warto było, ostatecznie znaleźliśmy Siostry, bo upór daje rezultaty. A były to ogromne, fantastyczne kompleksy skalne, o imionach Rzepicha, Libusza, Olga, każda wielkości sporego domu. Posiedzieliśmy pod siostrami jakiś czas, odpoczywając, kręcąc się tu i tam, robiąc zdjęcia. Znad Rzepichy roztaczała się piękna panorama Gór Złotych.
Naładowani wróciliśmy do hotelu, chcąc odpocząć przed wieczornym balem. Za chwilę wrócili też narciarze, zachwyceni szusami na stoku, opowiadając szeroko o śniegu jak sztruks i słońcu jak we Włoszech. Pełni ich szczęścia dopełnił fakt, że na stoku nie było prawie ludzi, gdyż jedni przed weekendem wyjechali, a następni, wystraszeni brakiem warunków nie dojechali. Tak że najeździli się do woli, nie czekając w kolejkach do wyciągu.
Wieczorem czekały tańce, a stroje obowiązywały organizacyjne. Wystrojeni zebraliśmy się w jadalni – niestety na dobry początek trzeba było uzupełnić spalone kalorie. Na stołach królowały sałatki, sery, wędlina, potem także na gorąco gulasz z jarzynami i olkowa chałwa. Nie trzeba wspominać, że chwilę wcześniej skonsumowaliśmy smaczny, domowy obiad, nie było żadnych limitów co do wielkości porcji. Więc nie pozostało nic innego jak ruszyć w tany, próbując wszelkimi siłami ponownie spalić to, co przybyło. Tańcowaliśmy zawzięcie, rock and roll, twist, wężyki i kółeczka. W przerwach trwały niekończące się Polaków rozmowy, bo mimo nagadania się na leśnych ścieżkach, zawsze pozostawało coś niedogadane. Czas miło płynął, pluskało wino w kieliszkach, trzaskał ogień na kominku, muzyka raz porywała, raz wolniejsze rytmy ubarwiały łapanie oddechu. W końcu zmęczenie zaczęło brać górę, więc po „zdrowiu konia” towarzystwo przerzedzało się powoli, aczkolwiek najwytrwalsi siedzieli do trzeciej w nocy.
W niedzielę dzień wstał nie za piękny, ale po śniadaniu ruszyliśmy na trasy, bo ruszać się trzeba, a komputerowa stagnacja tuż-tuż. Narciarze odpalili swoje deski, piechurzy ruszyli do Bielic. Bielice to mała wioska na końcu świata pomiędzy Górami Bialskimi a Złotymi. Tam kończy się asfalt i dalej zaczyna Śnieżnicki Park Krajobrazowy. Przedłużeniem drogi asfaltowej jest leśny trakt doliną Białej Lądeckiej, którą to drogą ruszyliśmy na wędrówkę. Szliśmy pięknym lasem iglastym, Biała Lądecka wiła się i szemrała, przybywało śniegu „na podłodze” i na choinkach. Rajdaliśmy bez końca, tworzyły się podgrupy. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga rozwidla się w „pętlę”, wyszło ok. 1,5 godziny (w jedną stronę). Trzeba było zawrócić, gdyż czekała droga do domu, a świat robił się coraz bardziej ponury. Do samochodów dotarliśmy w regularnym deszczu, tak że był to najwyższy czas, żeby zakończyć spęd i wracać w domowe pielesze.
Mimo braku klasycznej zimowej aury i tak trafiliśmy w najlepszą pogodę jaka była w tych dniach. Zażyliśmy zabawy i rekreacji, spotkaliśmy się w miłym, naszym własnym towarzystwie. Akumulatory zostały naładowane, wracamy do codzienności – ale za jakiś czas spotkamy się znowu. Może na wiosnę?
T r z y S i o s t r y
Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia: Formisia i Henio
|