Rajdobóz w Rakowie – czytaj w Komorzu – był w roku 2014 szczególny, gdyż rozpoczynał kolejną 10-tkę. Dziesięciolecie obchodziliśmy hucznie rok wcześniej i życzyliśmy sobie wtedy kolejnych jubileuszy.23 sierpnia roku pańskiego 2014 zaczęliśmy to własne życzenie realizować.
Przyjechały Stare Konie w osobach: Krzysiek, Henio, Marysia, Renia i Andrzej, Olo z Olową, Jola i Gerard z Niemiec, Eta a dalekiej Australii, „Ruda” Ela, Maria Gracia z Włoch, Jaga z Walterem, Iwona i Zbyszek, spóźniona Grażynka i pisząca te słowa Ewa. Miejscem docelowym był po raz 3-ci pensjonat „Kalina” w Komorzu, a konie których dosiadaliśmy pochodziły jak zawsze ze „Stajni Romana” leżącej za płotem. Okazało się że ze stajni odeszła Ania, a stajnią zarządza jej brat Konrad. On był naszym przewodnikiem po bezkresnych lasach. W stajni nic się nie zmieniło, konie zastaliśmy te same co zawsze, doszły jedynie 2 młode: Orfeusz i Mohito. Najczęściej na jazdę wyjeżdżaliśmy w jednej dużej grupie, ale bywało że celem lepszej wentylacji płuc odłączał się od grupy Krzysiek z Andrzejem i Etą, by pogalopować intensywniej. Aczkolwiek grupa zasadnicza nie mogła narzekać na brak wentylacji, galopowaliśmy do woli, a jazdy trwały zazwyczaj po 1,5 do 2 godzin.
Pogoda tego roku dopisała o tyle, że było sporo słońca i deszcze nas nie prześladowały. Było jednak dość chłodno i plażowania nad wodą nie użyliśmy. Co nie znaczy że nawiedzone pływaczki nie zażyły kąpieli – pływały bez względu na temperaturę, a trzon tej grupy stanowiły Hania i Iwona.
Czas jak zwykle był bardzo napięty, więc nie dało się poleniuchować, posiedzieć nad wodą czy poczytać książkę. Ale do tego przywykliśmy, odpoczywać trzeba w domu, każdy to wie. Tym razem oprócz stałych punktów programu doszły nowe – poranna półgodzinna gimnastyka oraz zwiększona ilość spacerów po lesie o różnych porach, w tym marsze z kijkami. W gimnastyce nie uczestniczył żaden facet, bo jest to gatunek dość leniwy, ale też nie wszystkie kobitki. Tak że gdy część grupy dawno już wymachiwała nogami, druga część wychodziła dopiero z pieleszy. Ale po śniadaniu nie było żartów, program był nieubłagany. Silna grupa ruszała do stajni, a nieco mniejsza, lecz równie silna, chwytała za kije i biegła do lasu. Jeśli ktoś się wyłamywał z przedpołudniowych obowiązków to spuśćmy zasłonę.
Potem były rozmaite zajęcia, tak że popołudniowy obiad był tęsknie wyczekiwany i zmiatany z talerzy co do ostatniego kęska. A trzeba nadmienić, że kuchnia była doskonała i właściwie wszystko smakowało i znikało z półmisków w oka mgnieniu. Nadmiar kalorii spalaliśmy w lesie na wieczornym spacerze. Nierzadko była to wyprawa nad jezioro, gdzie nawiedzone pływaczki spalały kotlety i inne pyszności w jego toni, zupełnie ignorując warunki termiczne.
Wieczorami siedzieliśmy przy flaszeczce i różnych opowieściach, ale trzeba uczciwie przyznać, ze pora tak zwanej ciszy nocnej bardzo się nam ostatnio wydłużyła.
W niedzielę obiad był galowy, więc wszyscy przywdziali stroje organizacyjne. Polało się dobre czerwone wino na przemian ze śliwowicą łącką. Olo wyciągnął nobliwą księgę, która okazała się akajotowską „Kroniką 40-lecia” (zniknęła na parę lat z horyzontu) i upomniał, że wiele osób nie dokonało jeszcze wpisów. W przyszłym roku będziemy obchodzić 50-lecie AKJ-tu, więc maruderzy mają ostatnie minuty na dokonanie wpisu z okazji 40-tki. Należy też pomyśleć o organizacji Wielkiego Jubileuszu, gdyż czas szybko leci, a organizacja takiej imprezy będzie niemałym wyczynem. Dyskutowaliśmy gdzie zrobić imprezę. AKJ urodził się w Stadzie Ogierów Książ, więc tam powinniśmy świętować, ale obecnie warunki w Książnie nie są sprzyjające. Nic na szybko nie ustalono i temat pozostał otwarty.
Potem przeszliśmy do kuchni i wesoło kontynuowaliśmy wieczór, mimo iż rozmowa na początku zeszła na choroby i rozmaite umarlaki. W końcu Henio tupnął nogą i zarządził koniec smęcenia, a jako temat rozważań na dzień następny zaproponował poczęcia i urodziny, na zasadzie przeciwwagi. Zobligował naszego doktora do przygotowania referatu wprowadzającego. Jednak co tu gadać, najlepiej iść do pokoju i począć. Ruda Ela zauważyła słusznie, że aby począć, trzeba najpierw odpocząć, po co komu poczęte nieodpoczęte. Zrobiło się radośnie i zakończyliśmy dzień rozbawieni i w bardzo dobrych nastrojach.
W poniedziałek były 2 jazdy, mniej i bardziej wentylacyjna. Konrad bardzo się starał, więc jego grupa nawentylowała się także do woli. Pomykaliśmy sosnowymi duktami przyjemnym galopem, a las czarował iglastym starodrzewiem i kobiercami wrzosów. Lasy rakowskie to mocny atut i trudno sobie wyobrazić, że znajdziemy lepsze miejsce.
Kijkarze też wyrwali do lasu i maszerowali dzielnie, a grupa z dnia na dzień powiększała swoje szeregi. Dzień był chłodny, ale na sport bardzo dobry. Jednak gdy potem ruszyliśmy do Starego Drawska na rybę, chłód zdecydowanie przeszkadzał, nie da się ukryć. Smażona rybka w smażalni nad jeziorem jest pyszna i nie można tego punktu programu pominąć. Jednak dużo przyjemniej konsumować ją w słońcu, gdy wiatr nie hula po grzbiecie. Na szczęście wesoły nastrój podgrzał atmosferę i spędziliśmy w smażalni miły czas, najadając się o syta. Na przystani nad sąsiednim jeziorem Drawskim zamówiony był tego dnia okręcik na tradycyjny rejs, jednak z powodu chłodu uznaliśmy, ze możemy sobie darować ten punkt programu. Odbyło się głosowanie i okręt przepadł. Krzysiek zadzwonił do kapitana i odwołał rejs. Wtedy pojawił się Heniu z paroma osobami i wszczął ferment – jakie odwołanie, jaka rezygnacja. Głosowano ponownie i parę osób zawstydzonych dezercją podniosło rękę, tak ze rejs został przywołany. Krzysiek ponownie zadzwonił do kapitana i odwołał poprzednie odwołanie, tak że spora grupa popłynęła w dal błękitną. Mimo zimna i wiatru rejs był udany, odpowiednie trunki rozgrzewały, także wesoła atmosfera. Odwiedzono wyspę kormoranów, co jest zawsze dużym przeżyciem, aczkolwiek szkody jakie te piękne ptaki czynią są dość smutnym widokiem.
Pozostali penetrowali sklepy w Czaplinku, bo co to byłby za urlop, gdyby nie zrobić trochę niepotrzebnych zakupów i nie wydać niepotrzebnie parę groszy. A czaplinieckie lumpeksy to równie stały punkt programu jak rejs po jeziorze.
Wieczorem asystowaliśmy Olowej w pływaniu, a zimno było jak licho. Sam widok człowieka w wodzie wywoływał gęsią skórkę. Ale cóż, wszyscy mamy jakieś zboczenia – czy szalone, emeryckie galopy nie należą do tej kategorii?
We wtorek po gimnastyce jedni ruszyli do stajni, inni z kijami do lasu. Każdy użył pięknego lasu, a pogoda była zmienna, raz chmury, raz słońce. Na jeździe dużo galopowaliśmy, mijając jeziorka mniejsze lub większe, czasem zarastające. Dużo tez kłusowaliśmy, co jest pewną nowością, aczkolwiek pożądaną. Były także pogaduchy, a pogaduchy na końskim grzbiecie w leśno-końskiej scenerii mają szczególną i niepowtarzalną jakość.
Potem zastanawialiśmy się co robić dalej, gdyż Krzysiu nie miał konkretnego planu, a wszystko już w okolicy widzieliśmy. Dyskutując przy szybkiej kawie gdzie pojechać, popadło na Borne Sulinowo. Nie byliśmy tam parę lat, warto było zobaczyć jak miasto się zmieniło. Tak tez zrobiliśmy.
Wykonaliśmy stałą marszrutę, to jest najpierw muzeum, potem kościół i kasyno, po drodze lukając na miasto. Muzeum prowadzi ten sam pasjonat co kiedyś, tyle że teraz oprowadza jego zona. Muzeum niestety nie poprawiło jakości, nadal znajduje się w jednej izbie, a eksponaty są nie konserwowane i nie zabezpieczone przed wpływami zewnętrznymi, choćby kurzem. Wszystko co tam się znajduje zgromadził ten jeden człowiek i jego rodzina, a są to „pamiątki” po czasach najpierw niemieckich, a potem radzieckich. Obie epoki są ciekawe z historycznego punktu widzenia, jednak to obszerny i odrębny temat, nie miejsce tutaj na jego rozwinięcie. Można jedynie krótko przypomnieć, że Borne Sulinowo było przed wojną miasteczkiem militarnym przy niemieckim poligonie, tutaj stacjonowały np. jednostki dywizji pancernej przed atakiem na Polskę. W czasie wojny było obozem jenieckim, a po 45 roku zajęła je Armia Czerwona i zachowała militarny charakter miasta. Po wojnie mimo przynależności Bornego Sulinowa do Polski nadal stacjonowało tu wojsko sowieckie i olbrzymie tereny wkoło były oderwane od struktury terytorialnej kraju. W roku 1993, po wyjściu wojsk sowieckich, w Bornem założono oficjalnie polskie miasto, jednak ruiny straszyły przez lata. Z muzeum pojechaliśmy do kościoła utworzonego w byłym kinie, gdzie ciekawostką jest obraz w ołtarzu wykonany przez polskiego więźnia oflagu, oraz kandelabry z kasyna oficerskiego. Dalej pojechaliśmy zobaczyć to kasyno, położone nad samym jeziorem Pile. W porównaniu z tym co widzieliśmy przed laty, kasyno uległo dalszej dewastacji, natomiast kościół rozbudował się i rozwinął. Także samo miasto uległo pozytywnej metamorfozie, coraz mniej jest szpecących ruin, a coraz więcej nowych domów i pięknych ulic, stale utopionych w sosnowym lesie. Kasyno podobno kupił bogaty Anglik i będzie remontował na pensjonat. Za parę lat Borne będzie pięknym, letniskowym miastem. Być może zobaczymy to kiedyś?
Tak czy siak obcowanie z historią bardzo nadwyrężyło nasze żołądki, więc czym prędzej ulokowaliśmy się w pierwszej lepszej restauracji. Każdy coś tam zamówił i czekaliśmy na zamówienie bez końca. Kelner przynosił po dwa talerze pierogów i stale słyszeliśmy, że woda na kolejne się gotuje. Długie gotowanie wody spowodowało, że odeszliśmy od stołu chwilę przed właściwym obiadem w Komorzu, więc wyszło na to, że należało zjeść dwa obiady jeden po drugim. Jakoś dzielnie to znieśliśmy i nie pozostało nic innego, jak jeszcze pilniej ganiać po lesie lub zamiennie pływać w wieczornej scenerii.
A na koniec poszaleć przy ognisku. Bo tego wieczoru odbyło się szalone ognisko, z tańcami, śpiewami i sporą dozą poprawiających trawienie procentów. Hitem wieczoru stał się przebój Andrzeja żeglarza o jeżu, który to jeż stał się automatycznie naszym ulubionym zwierzątkiem – no, poza ulubionym koniem rzecz jasna.
„Kupiłem se jeża
Do kieszenim schował,
Com się potem k……
Jeża nawyjmował.”
Wypada pozostać z nadzieją, że jeż nie postradał życia przy tych próbach.
Środa była dniem kulminacyjnym rajdobozu, gdyż ten dzień wybrano na przebierane balety. Do południa jeździliśmy konno, potem pływaczki pływały, a inni doszywali ostatnie guziki do swoich kreacji. Obiad był wcześniej, jako że do baletów kuchnia szykowała ekstra kolację.
Tradycyjnie nikt się nie zdradzał ze swoim pomysłem, gdyż nie mając żadnej innej publiczności, szpanowaliśmy sami przed sobą i przed sobą nawzajem się tajniaczyliśmy. Tego roku hasłem przebieranek było „z czterech świata stron”. Hasło było tyleż łatwe co trudne. Przez ostatnie lata wykazaliśmy tyle inwencji i pomysłów, że trudno było po raz kolejny wymyślić cos oryginalnego. Tym bardziej, ze w poprzednich przebierankach przewijały się też motywy światowe. Ponadto tradycyjnie nikt nie ma nadmiaru czasu i wolnej głowy do wymyślania.
Ale tez tradycyjnie Stare Konie nie myślą się poddać. Mimo cierpień i bluzgania efekt ostateczny jest zawsze imponujący. I tak punktualnie o godzinie 19.00 z pokojów na piętrze zaczął wynurzać się tłum kolorowych ludzików ze wszystkich stron globu. Kogóż tam nie było:
– Egipcjanka w niebieskiej, haftowanej sukni i zmyślnej czapeczce na głowie, obok dziewczyna z Indii w jedwabnym sari,
– dwie Haitanki prosto z gorącej wyspy, z girlandami kwiatów na szyi,
– Eskimoska okutana futrem na głowie i nogach,
– Japonka w kimonie i szpikach we włosach,
– Bawarka z tacą pełną kufli piwa,
– para globtroterów z wielkimi kompasami na szyi, on prosto z Arktyki, ledwo widoczny spod czapy, rękawic, szalików itp, ona z mórz południowych, w majtkach, pareo i słomkowym kapeluszu,
– trzech Arabów, w tym jeden terrorysta z materiałami wybuchowymi za pasem,
– Meksykanin w wielkim sombrero, z wielkimi wąsami,
– przystojny Azjata, w oryginalnej czapeczce z Chorwacji,
– filmowiec z własnym filmem muzycznym,
– lord angielski w bonżurce o intelektualnym spojrzeniu.
Śmiechu było co niemiara, a niektóre osoby trudno było poznać. Tak się zapowietrzyliśmy, ze na dobry początek Haitanki postanowiły towarzystwo rozluźnić. Poleciała oryginalna muzyka z wyspy i kolorowe dziewczyny kołysząc biodrami w rytm hula-gula podały drinki w udekorowanych szklaneczkach. Popijając campari z przyjemnością posłuchaliśmy hawajskich gitar, po czym ruszyliśmy do stołu, bo w końcu dawno nikt nic nie jadł. Japonka obeszła stół wkoło i poczęstowała towarzystwo oryginalną ryżową sake. Sake w połączeniu z poprzednimi drinkami i następnym trunkami bardzo dobrze wpłynęła na nastrój. Każdy zagryzł śledziem lub baleronem, a wtedy wstał dostojny lord i okrasił przyjęcie odczytaniem paru limeryków Szymborskiej – po angielsku. Bo dobrze jest przetestować swój angielski, a intelektualny akcent żadnej zabawie nie zaszkodzi. Po kolejnym śledziu czy sałatce wstał jeden z Arabów i po zdjęciu turbana z głowy …. okazał się być Antoniuszem. Zwracając się do niebieskiej Kleopatry wygłosił taką oto opowiastkę:
O piękna królowo, rzekł bym Kleopatro,
Bogini seksu, wdzięku, dostojeństwa,
Dla twej łaskawości życie oddać warto,
Oby się tylko dostać do twego panieństwa.
Ale ono minęło, Cezar był przede mną,
Źle na tym wyszedł, jak każdy kochanek,
Co rzuca perły, złoto, również kaszę manną,
Ginie z rąk następców, jak boży baranek.
Pamiętajcie ludzie tę przypowieść znaną,
Każdy kto się zapomni z osobą kochaną,
Dużo ryzykuje, jeszcze więcej zyska,
Ważne by trwały wiecznie miłosne igrzyska.
Kleopatra z uwielbieniem i trzepotem rzęs spojrzała na Antoniusza i zaćwierkała:
O Antoniuszu serce ty moje
Wszystko co mam dzielę we dwoje
Patrząc na loków twych śliczne zwoje
Gotowam znosić me trudy i znoje.
Stoją na oścież dla cię me podwoje
Boś ty jest wielki serce ty moje.
Zrobiło się rzewnie i śpiewnie, nie licząc uciechy rzecz jasna. Pośmialiśmy się i zagryzając wędliną i ogórkiem wysłuchaliśmy niebieskiego Eskimosa:
Wszyscy tylko cieple kraje,
I już nam nic nie zostaje,
Żeby tam wyściubić nosa
Gdzie spotkacie Eskimosa.
Morsa wam on upoluje,
Foki futro wyszykuje,
Jako przysmak – toż to kok
Poda świeże oko z fok.
Oko z foki na kolację nie zachęciło co prawda do podróży na daleką północ, ba, nawet wstrzymało na chwilę wyżerkę, ale pośmialiśmy się znowu, a jak wiadomo śmiech to samo zdrowie. Więc niech będzie oko z foki, byle nie zabrakło śmiechu – w dalszej części rajdobozu, jak i w życiu w ogóle.
A śmiechu wręcz przybyło, gdyż Ruda Ela odczytała bajkę o Królewnie Śnieżce – po czesku. Jedni rozumieli mniej, inni więcej, ale uśmialiśmy się do rozpuku, bo jak wiadomo czeski sam w sobie jest (pardon) śmieszny. Zabawa rozkręciła się na dobre. Jako kolejny przerywnik Andrzej filmowiec przedstawił film własnej produkcji, w którym pokazał zespól Blue Horn z Niemiec, grający muzykę z całego świata. Z przyjemnością posłuchaliśmy muzycznego popisu, a zespół już się rozwiązał, więc były to ostatnie jego „podrygi”. Nie pozostało nic innego jak ruszyć w tany, bo wszystko temu sprzyjało: poziom wesołości i poziom procentowy, nie mówiąc o pilnej potrzebie rozprostowania kości. Wszyscy po społu ruszyli do kółeczka i niezależnie od demonstrowanego strojem kręgu kulturowego wywijaliśmy w ten sam rytm, świetnie się bawiąc. „Zdrowie konia” zakończyło ten miły wieczór i koło północy ruszyliśmy na pokoje.
Już od tej chwili rodził się strach, co też wymyślimy na rok następny.
Czwartek minął pod hasłem „cudo”. No, może poza pogodą – bo czasem było słońce, czasem chmury, czasem ciepło, czasem zimno. Także gimnastykę poranną trudno określić tym mianem. Ale poza tym wszystko było cudo.
Jazda z Konradem była fantastyczna – piękny, senny lieght, zaczarowany las, zagubione w nim oczka wodne, piaszczyste dukty, malowniczy młodnik, plamy wrzosu, wielki prawdziwek na skraju drogi. Trzy długie galopy w zupełności wystarczyły po szałach poprzedniego dnia.
Także spływ kajakowy był cudo. Rzeka Piława którą spływ się odbywał jest stale jedną z najbardziej dzikich i malowniczych rzek Polski. Płynie się bajkowym zielonym korytem wśród drzew, które wyrastają prosto w wody. Czasem plątanina zarośli jest gęsta i dzika jak gdzieś w Amazonii. W jednym miejscu na skutek istniejącego progu wodnego kajaki trzeba przenosić w rękach, ale to tylko dodaje smaczku wyprawie. W szuwarach siedział samotny łabędź, przyglądając się intruzom. Było to w sumie wspaniale przeżycie, aczkolwiek kajakarze zmarzli jak diabli.
Także wieczorny spacer był cudo. Pod wieczór ociepliło się trochę, a nawet wyszło słońce. Wzdłuż leśnej drogi stały sosny do połowy czarne w ginącym dniu, ale od połowy złote od zachodzącego słońca. Istne cudo. Na naszych oczach słońce zaszło za parawan lasu, ale wspaniale widoki zostaną w pamięci.
Naładowani doznaniami siedzieliśmy wieczorem w kuchni i popijaliśmy dobre trunki. W pewnym momencie ktoś zaintonował „Sto lat” i wszyscy pociągnęli rześko. Gdy dochodzi się do słów: „… a kto”, ryknęliśmy jednym głosem „…my”. Bo czyż nie można sobie samym zaśpiewać i tym samym sobie samym życzyć stu lat? Tak właśnie było tego wieczoru.
Ani się człowiek nie obejrzał, a już zrobił się piątek. Był to automatycznie ostatni dzwonek aby odbyć piknik, bo bez pikniku rajdobóz się nie liczy. Miejscem piknikowym była znana nam grobla nad jeziorem Kołbackim, byliśmy tam parę razy. Miejsce jest urodziwe, pomiędzy dwoma częściami jeziora, niedaleko wsi Czarne Wielkie. Konno jedzie się 2 godziny w jedną stronę i godzinę z powrotem. W poprzednich latach tylko kilka osób jechało na piknik konno w dwie strony, spora część wybierała tylko trasę w jednym kierunku, więc przy śniadaniu dobierały się pary do jednego konia. Byli też tacy, którzy wybierali (z różnych powodów) samochód. W tym roku prawie wszyscy pojechali konno w dwie strony, co świadczy o tym, że im więcej mamy lat, tym więcej chcemy i możemy jeździć konno (zjawisko to wystąpiło także na rajdzie bieszczadzkim). Trudno powiedzieć na czym polega ten fenomen, może jest to temat na jakąś pracę magisterską z socjologii? Tak czy owak na piknik pojechało konno 10 osób. Ujeździliśmy się do sytości i nikt nie był nieprzytomnie zmęczony. Na pikniku dostaliśmy tradycyjnie (niech żyje tradycja) wspaniały żurek z kiełbasą i jajkiem, było tez piwo. Spędziliśmy miły czas, kto dopadł ławkę (starą, zmurszałą, powykrzywianą), ten mógł się chwilę położyć. Hania znalazła parę grzybów, ale generalnie z grzybami było jak zwykle kiepsko.
Po powrocie z pikniku były oczywiście spacery i kąpiele, ale dość szybko poszliśmy spać. O ile szaleć w siodle możemy jakby więcej, o tyle spać potrzebujemy też jakby więcej. Ciekawe zjawisko.
No i nieubłaganie przyszła sobota, ostatni dzień obozu. Do stajni ruszyli wszyscy, nikt nie odpuścił. Tego dnia jeździliśmy z Anią, która aktualnie pracuje w Szczecinku i mogła z nami pobyć i pojeździć tylko w weekend. Pojechała z nami do Strzeszyna, gdzie w tym roku nie byliśmy. Nad Strzeszynem znajduje się słynna łąka, na której w dawniejszych latach rozgrywaliśmy derby. Od kilku lat wyścigów już nie robimy, jednak jadąc teraz obok tej łąki, parę osób zapragnęło się z nią zmierzyć. Więc po różnych targach i dyskusjach 5 osób pojechało z Krzyśkiem na „kaszanę”, a 5 z Anią pojechało inną trasą, niezwykle malowniczą. Gdzie też galopu było dużo, tyle tylko, że bez ścigania się i bez wariactwa. Obie grupy miały fun i spotkały się ponownie na plaży nad Komorzem. Tam doszło do zamieszania w próbie wodnej, ale spuśćmy zasłonę na szczegóły. Skutkiem zamieszania jedna osoba doznała kontuzji, co następnie spowodowało upadek z konia. Upadek nie miał co prawda kolejnych negatywnych konsekwencji, poza koniecznością postawienia flaszki, ale zrobiło się trochę nerwowo. W końcu cali dojechaliśmy do mety i tym samym zakończyliśmy tegoroczną przygodę z końmi.
Bo jeszcze czekały nas prawdziwe dożynki, a odbywały się we wsi Prosinko, parę km za Czaplinkiem. Pojechaliśmy tam na 15.00, bo o tej godzinie rozpoczynała się polowa msza święta (dożynki bez poświęcenia wieńców i całego zgromadzenia nie byłyby pełne). Prosinko to maleńka wioska, tak że tłumy były też nie bardzo liczne, ale poza tym sceneria była fantastyczna. Wkoło łąki stały pięknie udekorowane stragany, pełne pachnących wiktuałów, a pod sceną, będącą przez chwilę kościołem, zwracały uwagę wspaniałe, ogromne wieńce dożynkowe. Wieńce tradycyjnie wykonano ze zbóż, ziół i kwiatów, a na koniec dnia plebiscyt miał wyłonić zwycięzcę. Miłym akcentem było łamanie się chlebem – po mszy ludzie chodzili między stołami z małymi, zgrabnymi chlebkami i dzielili się nimi, także z obcymi. Do naszego stołu co rusz ktoś podchodził i życzył szczęścia, podtykając chleb do poskubania. Było to bardzo miłe. Ale najbardziej sympatycznym zdarzeniem było wywołanie pod scenę Starych Koni, bo prowadzący część artystyczną KO-wiec jakąś drogą dowiedział się o naszej grupie i uznał nas za ciekawą atrakcję. Dowiedział się też o przybyszach zza granicy, więc poprosił o parę słów te osoby. Przemawiała Jola, Eta i na koniec 2 zdania powiedziała Maria Gracia, (bo tyle tylko po polsku umiała). Wszystkie dziewczyny zachwycały się piękną ziemią drawską, zapewniały że fantastycznie tu odpoczywają i pokonują daleką drogę, żeby móc tu pobyć. Było to dla obu stron bardzo miłe i dobrze nastrojeni rzuciliśmy się do konsumpcji. Stragany serwowały wszystko czego dusza zapragnie – wymyślne ciasta, chleb ze smalcem, kiełbasy, ogórki małosolne, wszystko rzecz jasna własnego wyrobu. Najedliśmy się do granic niemożliwości. Ten i ów zakupił różności do domu, bo była to okazja jedyna w swoim rodzaju. Niektórzy popili wódeczki z różnymi tubylcami, więc wieczorem na własnym tarasie kontynuowaliśmy biesiadę, bo rozbawienie było pełne. Śpiewaliśmy pełną parą, piosenka o jeżu leciała parę razy.
Rajdobóz był jak zwykle fajną zabawą i szkoda że tak szybko przeleciało. Rok trzeba czekać na kolejne Rakowo – niby czas szybko leci, ale jednak……
Rano przy śniadaniu puszczono kartkę z zaproponowanymi hasłami na przyszły rok, które to hasła urodziły się w między czasie. Haseł było kilka, każdy miał postawić krzyżyk przy tym, za którym głosuje. Wygrało hasło Joli: „Taniec z gwiazdami”. Hasło pojawiło się najpóźniej i wszyscy się zdziwili, że wygrało. Ale cóż, niezbadane są wyroki niebios, czyli nas samych. Dla Starych Koni nie ma rzeczy niemożliwych, więc w zimowe wieczory wypadnie zapisać się na jakiś kurs tańca i ostro ćwiczyć. Jak ta 80-latka, która wywija rocka z młodym chłopakiem, a filmik jest popularny w Internecie.
Więc do roboty i do zobaczenia.
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Ruda Ela, Zbyszek, Andrzej L. i inni
Na stronę wstawił: Olo
|