XV Rajdobóz Starych Koni, Salino 2018

Sprawozdanie opracowane przez Formisię i Ola

 

Rajdobóz w roku 2018 odbył się ponownie w Salinie na Kaszubach. Wiodącą rolę w wyborze miejsca odegrała teoria Henia mówiąca, że po obłaskawieniu i „wychowaniu sobie” organizatora warto jest spijać śmietankę przez kilka kolejnych sezonów. Tak właśnie było – wiosną wystosowaliśmy do szefowej ośrodka Żanety maila z listą sugestii i oczekiwań odnośnie podniesienia standardu ośrodka i dostaliśmy zwrotne zapewnienie, że wszystkie postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało – ośrodek został odświeżony, wymieniono bieliznę pościelową, zakupiono nowy bojler, zatrudniono kucharkę i ustalono inną koncepcję jazd konnych, bardziej przyjazną dla osób nie jeżdżących. Nie udało się niestety przybliżyć jeziora ani wybrzeża Bałtyku, ale wszystkie innowacje które organizatorzy wprowadzili zostały pozytywnie ocenione, a atmosfera jaką potrafimy sobie wypracować przebija wszelkie drobne mankamenty. No, może trudno nazwać drobnym mankamentem półgodzinną odległość od stajni do plaży, ale coś za coś – było naprawdę świetnie. A nad morze jeździło się codziennie i odległość która była do pokonania nie stanowiła problemu. Tym bardziej, że po drodze jest sympatyczna mieścina Choczewo, gdzie każdy samochód robił obowiązkowy postój celem spenetrowania lokalnych sklepików, lumpeksów nie wyłączając.

 

1. Hippodrom w Salinie

2. Pierwsza rajdobozowa kolacja

 3. Pierwsza jazda

 

W rajdobozie w Salinie wzięło udział 18 osób, w tym miejscowi Wojtek i Lalucha. Przybyła też nowa twarz – Maciek Ś. dobrze jeżdżący konno kolega Kacha, który  szybko się z nami zintegrował.  Spędziliśmy piękny czas, a pogoda była jak zamówiona – cały czas słonecznie, bez uciążliwych upałów. Szef obiektu Leszek mało się w tym roku z nami integrował, ale latorośle w osobach szefowej hotelu i karczmy Żanety oraz szefa stajni Michała dokładali wszelkich starań, aby było miło i sympatycznie. Żaneta na wiosnę urodziła synka Stasia, który stał się obozową maskotką i dziewczyny bawiły dziecko jak swoje.

Konno jeździło 8 osób, a koni mieliśmy do dyspozycji 5. Dwie kobyły znaliśmy z ubiegłego roku (Florka i Dracena), nowymi była ciągnąca Figa, trochę leniwy i wybijający w kłusie Verdi i w sam raz Majorka. Dracena to najspokojniejszy koń w grupie, jedynie rżała przez pół jazdy, gdyż w stajni zostawiała źrebaka. Florka natomiast ciągnie jak sto diabłów, więc przypadała silnym facetom, ale i tak jednego poniosła. Był też jeden upadek z Figi, mający miejsce w falach Bałtyku. Ale generalnie jazdy konne były piękne i nie mogliśmy się nimi nacieszyć. Lasy kaszubskie są bezkresne i bardzo urozmaicone, a kompleksy w rejonie Salina są objęte programem „Natura 2000”, co mówi samo za siebie.

W tym roku Wojtek wziął sobie „na ambit” i zaproponował bardzo urozmaicony program pobytu. Nie było dnia bez atrakcyjnego wypadu w jakieś ciekawe miejsce, ale też było dużo czasu na wyjazd nad morze lub nad jezioro. Jednym słowem rajdobóz udał się pod każdym względem i zostawi piękne wspomnienia.

Większość osób przyjechała w sobotę po południu, ale część już w piątek, a niektórzy dopiero po niedzieli. Jedynym mankamentem Salina jest odległość – jest to naprawdę daleko i podróż, obojętnie jaką trasą jechać, jest bardzo męcząca.

W niedzielę nie było jeszcze Henia, więc nie miał kto dokonać podziału jazd – kto na pierwszą, a kto na drugą jazdę. Dokonał tego „po uważaniu” Michał i po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła w knieje. A knieje były piękne soczystą zielenią, plątaniną ścieżek, dzikością terenu. Jechaliśmy przez nieprzebyte łany paproci i żarnowca. Minęliśmy wielki polodowcowy głaz narzutowy, a nad głowami kołował sporych rozmiarów ptak drapieżny, co do którego nie było zgodności – co to takiego jest. Wróciliśmy do stajni i koni dosiadła druga grupa. W tym roku zmiany jeźdźców dokonywaliśmy pod stajnią, nie było wspólnych wyjazdów do lasu z piknikiem. Było to udogodnienie dla gospodarzy (nie musieli organizować pikników i wozić zupy do lasu) i dla osób nie jeżdżących konno – mieli od śniadania do kolacji czas wolny. Natomiast dla konnych były to automatycznie jazdy bliżej domu, ale bardziej odległe zakamarki leśne spenetrowaliśmy w ubiegłym roku, a knieje kaszubskie są tak niezmierzone, że i tak nikt nie miał pojęcia gdzie jesteśmy. Jeździliśmy po ok. 2 godziny każda grupa i uciechy było sporo.

 

4. W niedzielę najpierw jazda
5. …. potem nad morze

 

Po południu większość frekwencji wyprawiła się nad morze, a po obiadokolacji Wojtek zaproponował pieszą wycieczkę do lasu. Celem był domek myśliwski będący własnością Pomorskiego Koła Łowieckiego, do którego wiodła wygodna ścieżka i nie było zbyt daleko. Wędrowaliśmy w sielskim klimacie, wdychając leśne aromaty i gawędząc w podgrupach. Natomiast drogę powrotną wymyślił Wojtek przez trudne leśne ostępy poryte przez dziki, co okazało się niemałym wyzwaniem. Wyprawa wymagała dużej uwagi, aby nóg nie połamać. Zapadł zmrok i przedzieraliśmy się przez nierówności po omacku, z trudem macając stopami stabilne skrawki podłoża. Las pachniał jak najlepsza perfumeria, księżyc w różowej otoczce wabił, więc choć każdy nieźle się upocił, uciecha była wielka.

W poniedziałek po śniadaniu znowu przemierzaliśmy konno pofalowany, morenowy teren o bardzo urozmaiconym charakterze. Były lasy mieszane z przewagą liściastych, a w nich stare, poskręcane buki, lipy i ogromne dęby. Były też lasy mieszane z przewagą iglastych, w tym bezkresna szkółka młodej sosny i piaszczyste dukty. Były szpalery żarnowca, a także zatopione z zieleni wielkie jezioro Czarne z licznymi odnogami. Były śródleśne łąki i ciemne zakamarki. Na drugiej grupie popadał deszcz, więc była dodatkowa „atrakcja”. Na każdej jeździe było trochę kłusa i 2-3 dłuższe lub krótsze galopy. Wracaliśmy do stajni naładowani endorfinami.

Po południu Wojtek zaproponował wyjazd do miejscowości Słuszewo, gdzie jego znajomy prowadzi galerię biżuterii z bursztynu. Wyrobów bursztynowych były tam takie ilości, że kręciło się w głowie. Wszystko zachwycało, aczkolwiek ceny nie za bardzo. Szef i jego żona opowiadali różne ciekawostki i spędziliśmy miły czas. Kilka osób zrobiło drobne zakupy, ale właściciele nie wzbogacili się zbytnio. Może następnym razem.

Wieczorem gospodarze zapalili nam wielkie ognisko i spędziliśmy uroczy wieczór racząc się piwem i dziarsko śpiewając. Grupa bieszczadzka jest bardzo zaprawiona w śpiewaniu, gdyż na rajdach ćwiczymy zapamiętale. Mamy też śpiewniki i dużo chęci szczerych. Więc daliśmy udany koncert, jakiego jeszcze nigdy na rajdobozach nie było. Na chwilę Żanetka wyrwała się od swojego gospodarskiego kieratu i posiedziała z nami, ubarwiając ognisko zaśpiewaniem dwóch piosenek kaszubskich w oryginalnym języku. Bardzo to było fajne. Siedzieliśmy do pierwszej w nocy, wieczór był ciepły i nie chciało się spać.

 

6. Przy wieczornym ogniska ożywione dyskusji

7.  … i chóralne śpiewy przy akompaniamencie gitary Wuja Woyta

 

We wtorek Michał chciał konnym zrobić przyjemność i powiódł pierwszą grupę w dziewicze tereny, chwilami jakby nietknięte ludzką stopą. Najpierw były otwarte pola i łąki, ale w końcu wjechaliśmy w stary, gęsty, bukowy las, a w nim niezwykłe, strome wąwozy. Konie salińskie nie są jak bieszczadzkie nawykłe do takich eskapad, więc zejście po stromym stoku na dno wąwozu i potem wyjazd po przeciwnym stoku na górę budziło u niektórych lęk i sprzeciw. Podobno wcześniej Michał przetestował tą trasę z Wojtkiem pieszo, ale i tak chwilami była to improwizacja i szukanie drogi. Gdy wąwozy się skończyły, nastały nieprzebyte zarośla i w końcu przyjazny, stary las sosnowy. Wreszcie wyjechaliśmy na biało-błękitną łąkę pełną rumianku i chabrów a dalej na pole z zasiana oziminą, którego ogrom uniemożliwiał objechanie go wkoło. Łamiąc zasady musieliśmy przejechać pole na przełaj, a i tak jazda trwała ok. 2,5 godziny. Z powodu trudności było bardzo mało galopu, tak że druga grupa miała trasę lekko zmodyfikowaną i galopu więcej. Oczywiście wszyscy byli zadowoleni.

W dalszej części dnia kilka osób pojechało nad morze, a kilka nad jezioro. Nad morze jeździliśmy do Lubiatowa, małej mieściny odkrytej parę lat wstecz. Lubiatowo nie leży nad samym morzem, ale przy plaży powstał piękny parking wśród sosnowego lasu i prowadzi do niego droga z płyt betonowych idąca lasem od miasteczka. Przy schludnym parkingu jest kilka ładnych smażalni ryb i stoisk z pamiątkami. Ryby są co prawda drogie, ale nie można nie zjeść rybki z widokiem na morzem  – więc biesiadowaliśmy w tej czy innej smażalni każdego dnia. Na plaży jedni wylegiwali się na piasku lub zażywali kąpieli, inni spacerowali i dla wszystkich były to przyjemne godziny relaksu.

Natomiast jeziorem nad które niektórzy jeździli w celach kąpielowych było jezioro Choczewskie, jakieś 20 min. od ośrodka. Mimo spokojnej toni woda była w nim zimniejsza niż w Bałtyku, więc pływanie wymagało samozaparcia. Ale Bałtyk był na ogół wzburzony, więc też z pływaniem różnie było. Jednak iść brzegiem bez końca, czy choćby siedzieć na piasku i gapić się w białe grzywy fal to przecież wielka przyjemność, o której marzy się cały rok. Więc każdy korzystał po swojemu.

 

8. Niektórzy wybrali się nad morze by użyć słońca

9. ….i kąpieli we wzburzonych falach morskich

 

Atrakcją wieczoru wtorkowego był bowling w Gniewinie, dokąd zawiózł nas nasz nieoceniony przewodnik Wojtek. Ale najpierw podziwialiśmy panoramę tej części Kaszub z wieży widokowej w Gniewinie, było to pięknym spektaklem. Bowling to rodzaj kręgli – towarzystwo dzielnie zbijało kręgle ogromnymi kulami. Przez godzinę trwał trening, a następnie rozgrywki, o butelkę wina. Wygrał Jurek gromadząc 112 pkt i bijąc wszystkich na głowę.

 

10. Inni wybrali kąpiel w jeziorze
11.Jezioro Choszczewskie wśród kaszubskich lasów

.

W środę znowu konni zachwycali się bardzo różnorodnym, zmiennym krajobrazem kaszubskich lasów, galopując na co równiejszych, miękkich duktach. Michał uprzedzał „będzie malutki galop” i ruszaliśmy do boju. Galop nie był ani malutki, ani ślamazarny, taki w sam raz. Tyle że co to za galopy dla starego wkkwisty.

Gdy druga grupa wyjeżdżała do lasu, podbiegł do nich Stefan z flaszeczką i polał każdemu „strzemiennego”. Bo konni właśnie przejeżdżali koło tarasu, gdzie siedzieli pozostali uczestnicy rajdobozu i w wesołej atmosferze pociągali whisky.

 

12. Krajobrazy kaszubskie oglądane z grzbietu konia – lasy
13. Strzemiennego!  (Stefan częstuje kieliszkiem Whisky)

 

Generalnie czas biegł leniwie i przyjemnie. W środę znowu zrobiło się gorąco, więc po obiadokolacji siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach, aby ostatecznie przenieść się do ogniska. Wieczór był ciepły, niebo rozgwieżdżone, wyjątkowo dobrze widoczny był Mars. Można by tak siedzieć do rana, ale od bladego świtu czekały kolejne atrakcje, toteż udaliśmy się na pokoje o nie późnej porze.

 

14. Po kolacji, przed jadalnią, łapiemy ostanie promienie słońca 
15. Ognisko, znów ze śpiewami i dyskusjami

 

Bo na czwartek zaplanowana była główna konna przygoda, a mianowicie wyprawa nad morze. Michał zarządził pobudkę przed piątą, bo śniadanie miało być o 5.15. Tego roku konie miały być zawiezione nad morze koniowozami, gdyż w roku ubiegłym jechaliśmy na plażę wierzchem 3 godziny w jedną stronę. Biorąc pod uwagę 3 godziny powrotu i 1 – 2 godziny na plaży, byłoby tego dla wierzchowców za dużo. Poza tym Michał chciał w tym roku pojechać do Białogóry, aby coś zmienić, a Białogóra leży znacznie dalej niż plaża zeszłoroczna. Pomysł przewożenia koni samochodami miał taki skutek, że pojechać mogły tylko 4 wierzchowce (po dwa dwoma bukmankami) i stworzyły się 3 grupy jeździeckie (plus czwarta grupa „inwalidów” tylko na stępa). Biorąc pod uwagę że na plaży wolno być koniom tylko do godziny 9.00, a pojeździć miały cztery zmiany, wymusiło to tak ekstremalnie wczesną porę całej zabawy.

Ale najgorsze było to, że gospodarze zaspali. Gdy Stare Konie w pełnej dyscyplinie czekały o 5.30 przy swoich samochodach gotowi do odjazdu, organizatorów nie było widać. Można było spokojnie spać pół godziny dłużej. Lekko poirytowani kręciliśmy się po podwórzu, aż w końcu nieoceniony Wojtek zrządził gimnastykę poranną, aby nie tracić cennego czasu. Do gimnastyki na parkingu, między zabudowaniami, stanęli wszyscy jak jeden mąż. Krew zaczęła szybciej krążyć, wróciły dobre humory.

W Białogórze jest ośrodek jeździecki znany nam z ubiegłego roku, gdzie zostawiliśmy koniowozy i nasze samochody. Do plaży było jeszcze 1,5 km, więc szczęśliwa pierwsza grupa pokonała ten odcinek w siodle. Pozostali ruszyli po piachu pieszo, w tym jeźdźcy w niewygodnych butach do konnej jazdy. Ale plaża wynagrodziła wszystko – jest ona wyjątkowej urody, szeroka, pusta o świcie i emanująca tego dnia niezwykłymi barwami. Warto było wcześnie wstać, aby zobaczyć takie widoki. Pierwsza grupa konna odjechała na wschód, najpierw stępem, potem kłusem, by po jakimś czasie wrócić żwawym galopem. Uciecha była wielka. Następnie w siodła wskoczyła kolejna trójka jeźdźców i także oddaliła się w cudowną pustkę. W stępie wjeżdżaliśmy do wody, a fala na szczęście nie była duża, bo koniki boczyły się nieco i wymagały zachęty do kąpieli. Potem był długi odcinek kłusa i fantastyczny powrót szybkim galopem. Tego samego dostąpiła trzecia trójka. Na koniec koni dosiedli ci, co z różnych powodów mogli się przewieź tylko stępem. Oni dostępowali potem do samochodów. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, także ci co nie jeździli w ogóle, bo poranek nad morzem, na koniu czy obok konia – to naprawdę wielka frajda.

 

 
  16.  Wreszcie konno na morskim brzegu
 17.  Galopem przez fale Bałtyku

 

Gdy tylko doturlaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy kawalkadą do wsi Czymanowo, gdzie znajduje się największa w Polsce Elektrownia Wodna Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa). Niezawodny Wojtek załatwił wcześniej tę wizytę, tak że czekał na nas przesympatyczny pan dyrektor i on też był przewodnikiem. Budowę elektrowni rozpoczęto w 1973 roku, a jej uruchomienie nastąpiło w 1983. W początkowym okresie elektrownia miała spełniać rolę akumulatora energii dla powstającej w pobliskim Kartoszynie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, ale jak wiadomo elektrownia jądrowa nigdy nie powstała. Co prawda została zbudowana do pewnego etapu i widzieliśmy z daleka jej upiorne, nieczynne zabudowania na miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno. Dla obecnej elektrowni górnym zbiornikiem wodnym jest sztuczne „jezioro” na miejscu dawnej wsi Kolkowo, a zasadniczym zbiornikiem jest jezioro Żarnowieckie o powierzchni ponad 1400 ha. Moc elektrowni to 716 MW. Chociaż większość z nas nie interesowała się nigdy elektrowniami i tym podobnymi problemami, to jednak trzeba przyznać że zobaczyć na własne oczy taką machinę i posłuchać o co w tym wszystkim chodzi było niezmiernie interesujące. Pan dyrektor opowiadał przystępnie i z dużą swadą, a oprawą dla jego opowieści był poczęstunek kawą i herbatą w salce konferencyjnej. Niestety wczesna pobudka i szok tlenowy w porannych galopach po plaży spowodował, że temu i owemu spadła czasem głowa lub zamknęły się powieki na błyskawiczną drzemkę. Ale generalnie warto było zawitać do żarnowieckiej elektrowni, szczególnie będąc tak blisko.

Potem było plażowanie, a wieczorem znowu siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach. Na koniec dnia odbył się mecz ping-ponga w bardzo wesołej atmosferze.

 

18.  Każdy czeka na swoją kolejkę by pogalopować po plaży
19. Na koniec wspólne zdjęcie

 

Na tym nasze przygody się nie skończyły, choć uczestnicy powoli wykruszali się. W piątek musiała wyjechać Formisia, gdyż sędziowała na bardzo ważnych zwodach w ujeżdżeniu w Drzonkowie, a w sobotę Heniowie, bo Henio sędziował w niedzielę gonitwy na Partynicach i „Rudzi”, bo nie mieli własnego transportu i skorzystali z transportu Heniów. Jurek Kupcio pognał zaś w sobotę do Komorza, by tam kontynuować końskie przygody, a Stefana wzywały obowiązki.

Poranne jazdy w piątek i sobotę odbyły się więc w uszczuplonym składzie. Nie mniej obie grupy spenetrowały nowe nie poznane dotąd zakątki Kaszub. Najważniejszym punktem programu w piątek było przyjęcie z okazji urodzin Wuja Woyta. Motywem przewodnim w tym roku było „Dzikość mego serca”, więc wszyscy dostosowali swoje odzienia do zadanego hasła. Każdy miał jakieś elementy dzikości, a Renia, znana ze swej inwencji nawet wplotła we włosy autentyczna kość piszczelowa jakiegoś zwierza. Gospodarze również nie pozostali w tyle i także wystąpili stosownie przybrani. Należy tu wspomnieć nie tylko o wspaniałej wystawnej kolacji, ale i o różnych imprezach towarzyszących, jak „seksualny konkurs strzelecki” z wiatrówki (z lornetą!) Wuja Woyta, „strefy przytulania” i inne. Wróciliśmy późną nocą.

 

20. Przyjęcie urodzinowe Wuja Woyta – Jubilat z Małżonką
21. Dzikość serca !

W sobotę przy śniadaniu Henio stwierdził, że nie było wypite na tym rajdobozie ani razu zdrowie konia. Wzniósł więc właściwy toast który wychyliliśmy….. filiżanką herbaty. W sobotę po jazdach Wuja zabrał nas do Ciekocinka na międzynarodowe zawody jeździeckie „Baltica Tour”. Zawody trwają ponad tydzień i gromadzą konie oraz najlepszych jeźdźców z całej Europy. Obejrzeliśmy dwa konkursy. Polscy jeźdźcy plasowali się na 3-4 pozycjach, więc nie najgorzej. Zwiedziliśmy pałac Ciekocinko (obecnie superluksusowy hotel) i park, ale największe wrażenie zrobiły na nas koniowozy – luksusem dorównujące najwspanialszym camperom, a były ich dziesiątki

22. Pałac w Ciekonku

 

23. Ciekocińskie stajnie

.

Pokolacyjny wieczór spędziliśmy na wspominkach i planach na przyszłość. Dość szybko rozeszliśmy się po pokojach, bo trzeba było się spakować, a nazajutrz czekała daleka droga W niedzielę ostatnie dwa samochody opuściły Salino ze smutkiem ale i z nadzieją że jeszcze tam wrócimy

 

24. To już prawie pożegnanie  z Salinem – do przyszłego roku!

 

 

Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia:  Formisia, Hania Olowa i inni 
Opracował i na stronę wstawił: Olo
Więcej zdjęć będzie wkrótce w galerii