**************************************************************** Towarzysze, Towarzyszki i osoby towarzyszące ... (z obchodów pierwszomajowych w Srebrnej Górze)
Ewa Formicka
Stare Konie wyposzczone brakiem spędów w roku ubiegłym, ruszyły ze zdwojoną energią na kolejny i długo oczekiwany wypad za miasto, tym razem w weekend 1-majowy. Miejscem spędowania był przyjemny folwark „Leszczynówka” koło Srebrnej Góry, a obiekt wynalazła i pomysł zaszczepiła Joasia – Frida, nowy nasz narybek. Miejsce jest pod każdym względem pasujące do naszych oczekiwań, ma wszelkie atrybuty na dobrą zabawę i aktywny wypoczynek, z dala od miejskiego zgiełku. Jest umiejscowione wręcz w szczerych polach, zielono-żółtych o tej porze roku, z zalesioną górą Brzeźnicą za plecami i stajnią pełną koni i powozów. Gospodarze są bardzo mili i dyskretni, a karmili nas jak zwykle za obficie. W odległej o 5 km Srebrnej Górze odbywają się co roku odjazdowe pochody 1-majowe, znane w całej okolicy i każdego roku barwniejsze. Pochody stanowią tak świetną zabawę, że przyciągają co roku coraz liczniejsze tłumy z odległych rejonów kraju i zagranicy. W spędzie wzięły udział w sumie 22 osoby, z tego zasadnicza część stale rezydowała w Leszczynówce, 3 osoby ulokowały się w Srebrnej Górze, a parę osób dojeżdżało z Wrocławia na wybrane punkty programu. Podstawowa grupa zjechała już w piątek po południu, inaugurując obchody wieczorną sjestą pod ogromną, kwitnącą gruszą, popijając piwo i dyskutując o końcu świata. Temat był bardzo a propos, bo jak wiadomo koniec świata nastąpi za 2 lata, a tymczasem świat jest taki piękny, pachnący na wiosnę i niosący jeszcze wiele niespodzianek. Nie udało się ustalić nic sensownego w temacie, więc w końcu wszyscy udali się na pokoje, by zregenerować siły przed planowanym, jak zwykle bardzo ambitnym programem spędu. W sobotę po śniadaniu, zanim jeszcze zapadła decyzja które punkty programu będą za chwilę realizowanie, Zgaga zaskoczyła wszystkich i otwarła sklepik z biżuterią. Okazało się, że nasza koleżanka odkryła w sobie nowe powołanie i nowe umiejętności – w zimowe wieczory nanizała na sznureczki kilogramy rozmaitych kamyków mniej lub bardziej szlachetnych, stwarzając piękną kolekcję babskich dekoracji. A jak wiadomo każda kobitka lepiej się czuje gdy się obwiesi, więc sklepik zrobił niezłe obroty.
Ponieważ pogoda była od rana taka sobie, a nawet byle jaka, więc po zakupach w sklepiku zasiedliśmy w salce kominkowej przed dużym ekranem z prześcieradła, by obejrzeć zdjęcia Andrzeja i Reni z wypadu Starych Koni do Australii. Na ten temat będzie odrębne sprawozdanie, tutaj należy tylko wspomnieć, że z przyjemnością zobaczyliśmy jak Stare Konie po Australii hasały, zwiedziwszy wielki kawał tego kraju dzięki życzliwości i świetnej organizacji wyprawy przez naszą konicę Etę. Widzieliśmy migawki z różnych ważnych miejsc, mniej lub bardziej cywilizowanych, nawet i konie się przewinęły – ale największą uciechą było zobaczyć koale jak żywe w ich naturalnym środowisku i posłuchać o ich obyczajach, całkiem niezwykłych.
Nafaszerowani opowieściami z Antypodów pognaliśmy do lasu dla relaksu i zaczerpnięcia świeżego powietrza, gdyż właśnie wyszło słońce. Las majowy to sama poezja, każdy to wie. Przyroda budzi się do życia, gałęzie drzew zielenieją w okamgnieniu, pod nogami kobierce zawilców i fiołków. Łaziliśmy tak ok. 2 godziny, oddychając pełnymi piersiami i ciesząc oczy. Niestety szczytu Brzeźnicy nie sforsowaliśmy, gdyż program był napięty i trzeba było wracać na posiłek, przed zasadniczym punktem programu przewidzianym na ten dzień, to jest 1-majowym pochodem. Pojechaliśmy do miasteczka samochodami i zaparkowaliśmy gdzie było to możliwe. Zewsząd ciągnęły tłumy, pieszo i czym się dało. Jedni zamierzali maszerować w pochodzie, inni przyglądać się widowisku. Srebrna Góra przybrana była czerwonymi flagami i plakatami wzywającymi towarzyszy, towarzyszki i osoby towarzyszące do godnego obejścia święta ludu pracy, z głośników płynęła muzyka zagrzewająca do boju.
Nasz kowbojski strój organizacyjny na pochód składał się z dżinsów, białych względnie niebieskich koszul, kamizelek, kapeluszy i czerwonych krawatów. Wygalantowani ruszyliśmy na miejsce zbiórki. Co niestety wiązało się z marszrutą stromo pod górę, gdyż początek pochodu miał miejsce pod samymi fortami, a Srebrna Góra jest mieściną, gdzie wszędzie jest pod górę. Ale potem maszerowaliśmy w pochodzie już tylko z górki, w kolorowym korowodzie barwnych grup, w rytm Górniczej Orkiestry Dętej Przodowników Pracy z Nowej Rudy. Za grupami pieszymi sunęła defilada pojazdów rewolucyjnych, wśród których wyróżniały się: czołg Palestyńczyków, harlejowiec z seksowną pielęgniarką na tylnym siedzeniu, stara ciężarówa z Československim, Ženskim Timem olimpijskim (na niej Sukova, Zarodnikova itd), monstrualny Ursus Bulldog i inne. Nad głowami powiewały rozmaite flagi, m.in. flagi grupy dojarek z hasłami wzywającymi do współzawodnictwa w walce o wydajniejszą i lepszą pracę typu: „Wymiona czyste, mleko przejrzyste, rolniku, przed dojeniem wymyj wymiona”, „Krowa wydojona, jest zadowolona – 300% normy”. Pochód kroczył w szpalerze wiwatujących tłumów, oblepiających wąskie uliczki lub wylegających z okien.
Celem marszu był Plac Defilad, gdzie czekały Władze z Centrali ze swoimi rewolucyjnymi przemówieniami, a także stolik wydający legitymacje partyjne wszystkim chętnym uczestnikom obchodów. Zewsząd lało się piwo, kramy mamiły lizakami i „gustownymi” i bardzo przydatnymi zabawkami dla dzieci, a cukrowa wata na patyku stanowiła składnik nieodzowny jarmarku. Na podłodze z desek grały rozmaite kapele, a obrzędy miały się zakończyć wyłonieniem najzabawniejszego pojazdu i najbarwniejszej grupy pieszej. Nie ma wątpliwości, że w rywalizacji grup pieszych zwyciężyłyby Stare Konie.
Niestety nie doczekaliśmy tej chwili, gdyż gardła bardzo się domagały płukanki piwnej, a do tego celu najlepszą okazała się knajpka obok o nazwie „Sokółka”. Tam się zadekowaliśmy po trudach marszu i trudach obcowania z tłumem na Placu Defilad, co jak wiadomo w nadmiarze jest męczące. W „Sokółce” wcinaliśmy kiełbachę z rożna popijając piwem „opat” z pobliskiego browaru w czeskim Broůmovie i było nam błogo i wesoło. Niech się święci 1-maja! Po powrocie do Leszczynówki siedzieliśmy jeszcze do późnych godzin nocnych na dworze pod parasolami, popijając tym razem konkretniejsze trunki, choć z umiarem, weseląc się dalej – jak na wesołe, robotnicze święto przystało. W niedzielę od rana majówka nabierała tempa, bo program był stale napięty. W stajni czekały gotowe do jazdy rumaki, także bryczki czekały odkurzone – ale nie mieliśmy czasu. Każdy oczywiście w wolnym czasie buszował po stajni i nie było uczestnika majówki, który by się nie zadał z końskimi chrapami. Ale na tym poprzestaliśmy. Tego dnia zasadniczym punktem przedpołudniowym był wyjazd do Czech, gdzie zamierzaliśmy spenetrować znane opactwo benedyktyńskie, najeść się knedliczków i popić opata. Do Broůmova jest około 30 km, więc rzut beretem. Pojechaliśmy tam w kilka aut, zaparkowaliśmy w okolicy ryneczku i ruszyliśmy zwiedzać. Miasteczko jest bardzo urokliwe i zadbane, a ryneczek jak malowany. Jest bardzo stare, początki sięgają XIII wieku, a klasztor benedyktyński ma rangę zabytku narodowego. Po różnych kolejach losu od 20 lat jest nadal własnością benedyktynów, ale żaden mnich w nim nie mieszka, gdyż garstka czynnych benedyktynów zamieszkuje klasztor w Pradze. Ciekawostką jest, że za reżimu komunistycznego klasztor był obozem koncentracyjnym dla księży i zakonników różnych zakonów.
Zwiedziliśmy przepiękny kościół św. Wojciecha o wystroju barokowym, zakrystię z cennymi, inkrustowanymi meblami, refektarz z wystawą szat liturgicznych, w tym jeden ornat wykładany prawdziwymi, czeskimi granatami, a także niesamowitą bibliotekę liczącą ok. 20 000 starodruków. Niezapomniane wrażenie robią biblie w różnych językach, pięknie dekorowane, mające po 600 lat. Podobno 40 000 innych ksiąg spalili komuniści w latach 50-tych. Największym jednak skarbem klasztoru jest kopia Całunu Turyńskiego z roku 1651, odnaleziona przypadkiem w kościelnych zakamarkach jakieś 20 lat temu. Z korytarzy klasztornych bucha średniowieczem, na co wpływ ma niewątpliwie mizerna jakość dokonanych renowacji i akcji konserwatorskich.
Nafaszerowani historią ruszyliśmy szukać jakiejś jadłodajni, gdzie moglibyśmy zrealizować knedliczki. Dobrnęliśmy do jakiejś, zasiedliśmy głodni przy stołach, soki żołądkowe puściły. Niestety okazało się, że nijak nie przeskoczymy niemożności rozliczenia się złotówkami, co w klasztorze ani żadnym innym miejscu nie stanowiło problemu. Po bezskutecznych pertraktacjach rozczarowani udaliśmy się na parking i ruszyliśmy w drogę powrotną, z zamiarem poszukania po drodze jadłodajni bardziej przyjaznej dla głodnego turysty z kraju ościennego. Znaleźliśmy takie miejsce bez trudu, właściwie w pierwszej przydrożnej wiosce za Broůmovem. Dostaliśmy ogromne porcje przepysznych knedliczków z grilowaną karkówką, a również obowiązkowy ser smażony niektórzy jedli na przystawkę. Obżarliśmy się niemiłosiernie. Opat dopełnił reszty, skutkiem czego po przybyciu do Leszczynówki obezwładniła wszystkich ciężkość i senność. Niestety na żadne ulgowe lenistwo nie było szans, co najwyżej na pół godziny relaksu, ale i to w porywach. Bowiem za chwilę rozpoczynał się bankiet, punkt programu nie mniej ważny niż poprzednie. A jak bankiet, to trzeba się wypindrzyć, poświęcając na to trochę czasu. Stroje organizacyjne zostały przywiezione, należało tylko doprowadzić się do jakiego takiego ładu. Z półgodzinnym opóźnieniem, o 19.30 zasiedliśmy do stołu, a stół na dzień dobry wpędził nas w panikę. Bo był tak suto zastawiony, że się uginał. Nasze knedliczki, jeszcze nie strawione, nie dawały za wiele szans tym wiktuałom. Ale cóż, dla Starego Konia nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba było dzielnie stawić czoła nowym wyzwaniom. Olo zagaił, bo „wiekopomna chwila nadejszła…”, polał po szczeniaczku na dobry początek i przystąpiliśmy do nierównej walki z półmiskami. Trzeba tutaj nadmienić, że tak wystrój sali jak i stołu były bardzo wykwintne, co stanowiło miły akcent imprezy. W sali obok grała muzyka, na początek lata 60-te. Powoli, przełamując rozleniwienie, Stare Konie ruszały w tany, nabierając z upływem czasu tempa i wigoru. Godziny świetnej zabawy mijały, z półmisków jadło umiarkowanie znikało, zakrapiane od czasu do czasu. Tańcowali zawzięcie wszyscy, w parach, kółeczkach i solo. Po latach 60-tych nastały jakieś aborygeńskie rytmy, nawiasem mówiąc bardzo a propos, potem znalazły się ballady naszej końskiej koleżanki z dawnych czasów – Basi, mieszkającej na stałe na Mazurach. Basia zawsze pięknie śpiewała, więc po latach nagrała z przyjaciółmi amatorską płytę, którą do Leszczynówki przywiozła Dorota. Rozrzewniliśmy się trochę, ale po jakimś czasie znów popłynęły mocniejsze rytmy. O godzinie 23.00 wypiliśmy „zdrowie konia”, gdyż co niektórzy musieli wracać do Wrocławia, ale o 24.00 wypiliśmy „zdrowie źrebaka”, bo jednak co tradycja, to tradycja. Olo rozpisał konkurs na formułkę dotyczącą „zdrowia źrebaka”, bo nie wykluczone że ten proceder będzie powtarzany. Po dalszych tańcach towarzystwo zaczęło się rozchodzić, ale proces ten trwał jeszcze długi czas.
Pospać należało, gdyż w świąteczny poniedziałek po śniadaniu w planie było zwiedzanie fortu. Stale czekały na nas konie w różnej postaci, także wycieczka do kopalni złota w Złotym Stoku. Ale być w Srebrnej Górze i nie widzieć fortów to tak jak nie widzieć papieża w Rzymie, niepodobieństwo. Spakowani pojechaliśmy więc ponownie na spotkanie z historią, chociaż innego rodzaju niż dzień wcześniej. Pogoda się zkiepściła, zamżył nawet deszczyk. Zamówiliśmy wejście do kazamatów z przewodnikiem, co było dobrym pomysłem, bo po pierwsze trafił nam się przewodnik bardzo zaangażowany i dowcipny jednocześnie, więc świetnie bawił grupę opowieściami i akcentami wizualnymi (odpalanie prochu w starej, austriackiej pukawce). Po drugie w czasie penetracji podziemi przeszła nad okolicą chmura deszczowa i niechcący uniknęliśmy zmoknięcia. Warownia w Srebrnej Górze powstała w połowie XVIII wieku jako element fortyfikacji granicznych w zmaganiach wojennych austriacko – pruskich. Jest to obiekt unikalny w skali Europy z powodu swojego ogromu, budowało go 4 000 robotników przez 12 lat, mieścił 3 800 żołnierzy i był samowystarczalny przez 6 miesięcy. Mimo ogromu i wielkiego kunsztu inżynierskiego jaki tutaj zastosowano twierdza tylko raz w historii została wykorzystana, w roku 1807 w wojnie napoleońskiej. Nie została co prawda zdobyta, ale w czasie zmagań miasteczko zostało całkowicie spalone, a wkrótce podpisano rozejm. Więcej nigdy twierdza się „nie przydała”, gdyż w międzyczasie technika wojenna poszła do przodu i obiekt stracił swoją rangę. Potem przez lata wykorzystywana była jako więzienie, w czasie drugiej wojny światowej jako oflag karny, a ostatnio jako obiekt turystyczny. Do zwiedzania przystosowany jest tylko jeden element warowni, tak zwany Donżon (siedziba dowództwa), ale całość składała się z wielu podobnych elementów, a idąc szlakiem w głąb Gór Sowich wzdłuż murów, około godziny trwa aż można się z nimi rozstać.
Nam nie było dane pomaszerować w głąb Gór Sowich, gdyż pora zrobiła się późna, pogoda podła, w brzuchach pusto, a do domu daleko. Natomiast z wielką przyjemnością nacieszyliśmy oczy widokami, które rozpościerają się z baszt twierdzy. Góry Bardzkie i Sowie są jak na dłoni, inne pasma w dali, a u podnóża morze kwitnącego rzepaku. Widzieliśmy nawet Leszczynówkę. Zimno było jak diabli, brakowało trochę słoneczka dla ładniejszych zdjęć, ale i tak panoramy zapierały dech w piersiach. Nasyceni ruszyliśmy w swoje strony, bo czas relaksu niestety dobiegł końca. Tym samym XX Spęd Starych Koni w roku Jubileuszowym został dokonany. Czekamy na więcej.
|
|||||
|