XXIII Rajd Starych Koni, Pieniny 21 – 30.06.2024

Wszystkie wcześniejsze 22 rajdy które Stare Konie przeżyły były absolutnie fascynujące,  jubileuszowe i co rusz rewolucyjne. Ale rajd 2024 był szczególnie rewolucyjny, gdyż porzuciliśmy Bieszczady i Beskid Niski, przenosząc się w Pieniny. Rajd starokonny był zawsze synonimem słowa Bieszczady, te określenia wydawały się być jednoznaczne na wieczność. A tu nagle Pieniny. Powodów tej zmiany było wiele i długo dojrzewaliśmy do takiej decyzji. Ale co tu dużo gadać, Pieniny są dużo bliżej, a daleka podróż w Bieszczady stawała się dla wielu kierowców coraz trudniejsza. Coraz więcej uczestników rajdu najchętniej widziało się w roli pasażera czyjegoś samochodu. Nie da się też ukryć, że bieszczadzkie trasy naszych rajdów były trudne, nawet mimo tego, że w dużym stopniu pokonywane stępem. Właśnie ich duży stopień trudności wymuszał duże partie stępem. Mowa tu o trasach z Dwernika, ale tam ostatnio zakoczowaliśmy. Bardzo już się chciało jakiejś zmiany, więcej szerokich, rozległych panoram, mniej błądzenia, trochę więcej galopu kosztem mniejszej dawki wycinania tunelu w buszu aby móc przejechać. Oczywiście wycinanie tunelu w buszu, ciągłe błądzenie, strome wjazdy do wielu rzek, rzeki pełne niewyobrażalnie wielkich głazów, wąskie górskie ścieżyny zasłane zwalonymi drzewami trudnymi do obejścia, błota po końskie brzuchy czy wręcz bagna – to wszystko zostanie na zawsze w pamięci  i na zawsze będzie powodem do dumy że dawaliśmy radę. Ale…. trochę czegoś nowego, spokojniejszego, bardzo się już chciało.
Nasz nadszeryf Józek ma brata Andrzeja, który prowadzi podobny jak on koński biznes, w Pieninach. Po wielu pertraktacjach miejscem kolejnego, dwudziestego trzeciego rajdu, stały się więc Pieniny, a konkretnie Jaworki koło Szczawnicy. Ośrodek Andrzeja spełnia wszelkie warunki jakich oczekujemy, a istotnym elementem tej układanki było to, iż rajdować mieliśmy na koniach Józka, które znamy i kochamy i nie wyobrażamy sobie  dosiadać innych. Aby ten pomysł zrealizować konie Józkowe przeszły (też rajdem) z Sanoka do Jaworek 200 km, co jak się okazało nie było dla Józka problemem zaporowym.
​​

​​

1. Trasy naszych rajdów w Pieninach i Beskidzie Sądeckim 2. Ośrodek jeździecki Andrzeja Mosa w Jaworkach, nasza baza


Grupa 16 kowboi przyjechała zatem do Jaworek – 21 czerwca. Zastaliśmy bardzo ładny ośrodek, zadbany i ukwiecony, czekały przyjemne pokoje dwuosobowe z łazienkami, a konie miały pastwisko przylegające do budynku, więc nie groziło chodzenie po nie wysoko w góry. Kto miał okna z właściwej strony widział od rana stadko za oknem i słyszał kojące parskanie. Nawiasem mówiąc po pastwisku o świcie buszowały też łanie, a pewnego ranka było ich aż 17. Konie przybyły te które znamy – Eldik, Wezyr, Fikus, Czantoria, Rodos, Hermes, Weda, Emir, Wiarus i nowa Karmela. Wiarus był w tym roku  koniem prowadzącego, czyli Józka. Przyjechali: Wojtek z Laluchą, Marysia, Jaga i Walter, Aldona, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Dorota, Eta, Majka z siostrą Hanką, Leszek, Maciej warszawski i Kupcio.  Obiekt znajduje się na końcu Jaworek, prawie przy wejściu do rezerwatu Biała Woda, co jest atutem, gdyż było gdzie wieczorami spacerować.  A spacery były konieczne, gdyż byliśmy tak obficie i dobrze karmieni, że przed pójściem spać należało się przelecieć i spalić trochę tych pyszności które codziennie spożywaliśmy. Karmiła nas żona i córka Andrzeja, a wszystko co dziewczyny podawały na stół było swojskiego wyrobu i bardzo dobre. Andrzej wyrychtował elegancki wóz i osobiście nim powoził na codziennych trasach. Wszystko od początku się nam podobało i przeżyliśmy kolejną, piękną przygodę. Jazdy codziennie trwały po ok. 2 godziny w jedną stronę i tyleż z powrotem
Chociaż byliśmy w Pieninach, buszowaliśmy też po Beskidzie Sądeckim, gdyż Jaworki leżą na pograniczu tych pasm. Tak jak się spodziewaliśmy było dużo widokowych łąk i dużo galopowania po nich, ale zaskoczyło to, że zbocza gór po których pięliśmy się w wyższe partie są tak bardzo strome. Generalnie tutejsze góry nas zachwyciły, a piękna pogoda sprzyjała tym zachwytom.
Aczkolwiek była czasem niesforna.
W sobotę rano po obfitym śniadaniu udaliśmy się na pastwisko za domem odłowić mustangi, przy czym wyznaczanie kolejności jazd nie było konieczne, gdyż każdy wiedział którego dosiądzie i kiedy. Pięć osób jeździło na dwie zmiany, pozostali sami poustalali kto z kim jakiego wierzchowca dzieli i kiedy pojedzie.

​​

3. Pastwisko koni było za domem 4. Sobota – siodłamy


Tego dnia panowała wielka duchota i rokowania pogodowe były złe. Stromym zboczem pastwiska wdrapaliśmy się ponad posesję i chwilę drapaliśmy się jeszcze wyżej. Koniki dyszały, gdyż parność była dokuczliwa. Jaworki zostawały w dole, coraz dostojniej prezentował się po drugiej stronie masyw Radziejowej z jej najwyższym szczytem, Radziejową właśnie. Jechaliśmy na wschód. Wraz z przyrostem wysokości  zaczęło się chmurzyć, w końcu kropić i w dali grzmieć. Wyjechaliśmy na otwarte łąki, dotarliśmy do Przełęczy Rozdziela i  zmierzaliśmy granicą polsko-słowacką w kierunku góry Szczob, w masywie pomiędzy Beskidem Sądeckim a Pieninami Małymi. Ta góra nie była naszym celem, jedynie punktem orientacyjnym. Po chwili zaczęło padać, w końcu lać. Burza nas łatwo dogoniła i był moment, że galopowaliśmy pod burzowe zygzaki. Kto miał okulary, to z pewnością nic nie widział, bo ulewa nas zalewała. Trzeba się było całkowicie zdać na konia. Jak na pierwszy dzień rajdu, doznania były stanowczo za mocne. Nawet rodziło się pytanie dlaczego galopujemy w tych dramatycznych warunkach, ale widocznie Józek chciał jak najszybciej oddalić się z tego feralnego miejsca. Wcześniej poubieraliśmy peleryny, ale ulewa była tak gwałtowna, że  każdy w końcu był mokry do majtek. Wreszcie zaczęliśmy zjeżdżać na dół, co dawało nadzieję na spotkanie z wozem. Gdy dotarliśmy na biwak  ulewa i burza minęły, ale przemoczeni doszczętnie jeźdźcy nie mieli się w co przebrać, gdyż w dobie upałów nikt nie zabrał na wóz nic na zmianę.  Wozowi dzielili się czym mieli, ale tylko połowicznie zażegnało to problem, gdyż sumarycznie tyle suchych ciuchów nie było. Na szczęście wyszło słońce, więc każdy ekspresowo się suszył, rozgrzewająco też działała tłusta zupa jarzynowa na baraninie. Wrócił dobry nastrój, skróciliśmy jednak maksymalnie czas biwaku, gdyż deszcz nie powiedział ostatniego słowa.

​​

5. Jechaliśmy w deszczu, potem w ulewie, wreszcie w burzy 6. Na biwaku wyszło słońce, a zupa wskrzesiła siły


Ci którzy jechali po raz drugi wskoczyli w siodła nie całkiem wysuszeni, wozowych natomiast czekała droga powrotna w przeciągu, jaki zawsze panuje na wozie gdy jest chłodno. Konnych wkrótce znowu dopadł deszcz, tyle że już nie ulewny, aczkolwiek peleryny były niezbędne. Pierwszy dzień rajdu był więc ekstremalny, ale dobry obiad i wieczorne ognisko wróciły  pozytywne emocje i ugruntowały je na dobre.

7. Wracaliśmy do Jaworek znowu w deszczu 8. Pogranicze Pienin Małych i Beskidu Sądeckiego


Tego dnia przyjechała Kasia, więc ognisko było bardzo muzyczne. Tym bardziej, że zadebiutowała nowa muzyczka, Doris, zaskakując towarzystwo nieznanymi wcześniej talentami. Doris dała recital na akordeonie, świetnie sobie poczynając. Zagrała kilka kawałków i aplauz był wielki. Potem grali w trójkę, a biorąc pod uwagę że Wojtek gra i na gitarze i na harmonijce, grały aż cztery instrumenty. Wieczór był bardzo klimatyczny, bardzo czekaliśmy na te chwile. Ogień skwierczał, muzyka i śpiew się niosły, gwiazdy przyświecały, istna sielanka. Miła była myśl, że to dopiero pierwszy dzień.
​​

9. Ognisko inauguracyjne 10. Doris zaskoczyła towarzystwo, dając koncert na akordeonie 


Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, pojechaliśmy na północny wschód, w głąb masywu Radziejowej.  Na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego Józek nie miał w planie nas wciągać, nie byłoby to możliwe. Dojechaliśmy mniej więcej do pół góry, ale cudność trasy była wielka. Najpierw sporą chwilę jechaliśmy wsią delektując się widokiem pięknej, drewnianej zabudowy. W Jaworkach jest sporo starych domów, a nowe  są budowane w nawiązaniu do starego stylu.  Jednak kto widział Jaworki 20 lat wcześniej, to z pewnością  poczuł wielki smutek – pustą kiedyś mieścinę, mającą zaledwie kilka domów, w sercu dzikiej przyrody, tak totalnie zabudowano, że łza się w oku kręci.  No cóż, na szczęście był koń i można się było wznieść ponad cywilizację, aby zobaczyć  cudną  jeszcze ciągle przyrodę ponad granicą możliwości budowania. A było czym się zachwycać, jak na dłoni widzieliśmy Wysoką – najwyższy szczyt Pienin, a także Trzy Korony, najbardziej spektakularny łańcuch w Pieninach. Zobaczyliśmy jeszcze jeden cud natury – bezkresny łan mieczyka dachówkowatego, rzadkiego kwiatka  chronionego, mającego status „narażony na wymarcie”. Miejmy nadzieję że na tej łące  nie powstanie nigdy nowe osiedle.

​​

11.  Łąki nad Jaworkami 12. Mieczyk dachówkowaty, zagrożony wymarciem

 

Ruszyliśmy dalej, a ze względu na stały wzrost wysokości był tylko krótki kłus i krótki galop w lesie nad łąką. W końcu droga wypadła w dół, by spotkać się z wozem, który nie mógł wyżej wyjechać. Józek szukał odpowiedniej ścieżki i wybrał bardzo niefortunnie.  Wybrał ścieżkę ekstremalnie stromą, którą zjazd był męczący, uciążliwy dla koni i dewastujący dla naszych kręgosłupów.  Trzeba się było prawie kłaść na siodle lub trzymać tylnego łęku, a stopy chwilami dyndały koło uszu końskich. Zjazd wydawał się nie mieć końca. W takich momentach, a było ich więcej, zadziwiała stromość Pienin i Beskidu. Ale w  końcu ta gimnastyka się skończyła, dotarliśmy na biwak, gdzie czekał wspaniały, krzepiący żurek. Na drogę powrotną Józek wybrał inną ścieżkę, aby ten nieprzyjemny pion ominąć, tym bardziej że teraz konie miałyby mocno pod górę.

13. Biwak pod Radziejową 14. Wszędzie wkoło widoki zachwycają


Wieczór spędziliśmy w ogrodzie, mając do przekąszenia arbuza i do popicia Jack Danielsa. Nie trzeba wspominać że wesołość panowała wielka, a szczególnie ubawiła towarzystwo opowiastka Kupcia, który jest mistrzem wesołych opowiastek. Była to opowiastka erotyczna o płaszczyku. Otóż pewna amazonka zmokła kiedyś na jeździe tak jak my poprzedniego dnia, ale nie myślała się zaziębić, więc zrzuciła wszystko z siebie i  dostała od kolegi płaszczyk przeciwdeszczowy, aby się czymś okryć. Gdy płaszczyk wrócił do właściciela, ten po powrocie do pokoju powiesił go na szafie. Zerkając na płaszczyk i widząc w myślach laskę która przed chwilą miała go na nagim ciele, nijak nie mógł spać, doznając też innych cierpień. Stwierdził że nie zmruży oka, więc wyniósł płaszczyk do pokoju sąsiada, mieszkającego obok. Rano sąsiad przyznał się, że nie wie co jest, ale nijak nie mógł spać, co spojrzał na płaszczyk, to spanie odchodziło. Więc wyniósł go na korytarz. Ubawiliśmy się setnie.
P
oniedziałek wstał dość rześki, więc powiało optymizmem. Oczywiście nikt nie życzył sobie deszczu, ale gorąco było bardzo dokuczliwe.
Dzień obfitował w zdarzenia. Najpierw przy siodłaniu koni dwie osoby osiodłały nie swojego konia. Wiedziały że jeżdżą na spółkę na karym, więc jak się trafił kary, to go osiodłały. Józek przechodząc obok załamał ręce, był to koń który za chwilę miał iść do zaprzęgu, nie nasz. Gapowicze musieli przesiodłać. Potem, gdy byliśmy już w trasie, Józek dostał rozpaczliwy telefon od Aldony, że wóz odjechał, nie zabierając jej i Ewy. Ponieważ nie miały numeru do Andrzeja, więc zadzwoniły do Józka, by ten dał cynk Andrzejowi, aby ten po nie wrócił. Andrzej będąc już spory kawał za domem, musiał karkołomnie zawrócić, aby zabrać zguby.
Tego dnia jechaliśmy na południe, na Durbaszkę, a trasa była niezwykle piękna. Właściwie każdego dnia mówiło się że tego dnia było piękniej niż poprzedniego, ale kolejnego mówiło się to samo. Wyjechaliśmy pastwiskiem do góry, potem chwilę podróżowaliśmy mniej więcej równą łąką, by zjechać w dół do innej części Jaworek. Po napojeniu koni w rzece i po przekroczeniu rzeki znowu droga prowadziła do góry, chwilę lasem, by ostatecznie wyjechać na kolejne łąki. Teraz wznosiliśmy się niezwykle urokliwymi łąkami na Durbaszkę, przez większość czasu mając Wysoką jak na dłoni. Jak morze falowały łany wysokiej trawy. Mijaliśmy duże stado owiec i pojedyncze, samotne drzewa. Panoramy stawały się coraz bardziej szerokie. Po prostu dech zapierało. Po osiągnięciu wierzchowiny znaleźliśmy się na lekko tylko pofalowanej ścieżce, którą galop trwał bez końca. Galopowaliśmy w stronę Palenicy, do miejsca gdzie dobrze widać Tatry.  Tatry były stąd na wyciągnięcie dłoni, ale w upalnym powietrzu widoczność jest nie najlepsza. Dało się jednak wyśledzić łaty śniegu na niektórych szczytach. Zawróciliśmy, galopując ponownie, by ostatecznie zjechać nieco niżej do schroniska ”Pod Durbaszką”. Zaparkowaliśmy konie w krzakach i udaliśmy się do schroniska, gdzie  czekała bardzo dobra kwaśnica, a kto miał jeszcze moce przerobowe, zamawiał szarlotkę. Siedząc przy drewnianym stole przed budynkiem  widzieliśmy jak na dłoni całe pasmo Beskidu Sądeckiego i cały szlak, którym jechaliśmy poprzedniego dnia. Było tak pięknie, że moglibyśmy tam siedzieć do końca świata.

​​

15. Podjazd na Durbaszkę 16. Schronisko Pod Durbaszką
17.  Sielanka i kwaśnica w schronisku 18. Łąki między Durbaszką a Palenicą


Droga powrotna przebiegała podobnie, aczkolwiek galopu było trochę mniej, gdyż więcej było zjazdów w dół. Tym niemniej od rzeki w której rano poiliśmy konie była znowu  stroma ścieżka w górę, po której Józek zarządził ostry galop. W tym galopie Rodos zgubił derkę, co było dla Formisi jadącej na nim sporym obciachem. 
Poniedziałkowy wieczór został wyznaczony na wieczór wiankowy, co było jednodobowym poślizgiem, ale jak wiadomo Noc Świętojańska jest wtedy kiedy szeryf postanowi, a nie wtedy, gdy chce tego kalendarz. Ledwo odprowadziliśmy konie na pastwisko i powrzucaliśmy siodła pod wiatę, już trzeba było ruszać na kwiatobranie i zasiąść do  dziergania wianków. O odpoczynku nie było mowy, należało zdążyć do obiadu. Każdy się uwijał jak w ukropie. Na obiedzie wszystkie głowy były ukwiecone. Z kwiatkami wkoło domu było dość marnie, ale każdy coś tam wynalazł i wydziergał. Surowcem była głównie przytulia, z dodatkiem tojeści, wierzbówki i żmijowca, a co ambitniejsze kowbojki wplotły w swoje rękodzieło poziomki, a nawet maliny. Po spożyciu dobrego jak co dzień obiadu ruszyliśmy na wieś szukać rzeki. Przez Jaworki przepływa Grajcarek, ale jak się okazało most był daleko od domu. Dzielnie ruszyliśmy w jego kierunku, stanowiąc  niemałą atrakcję dla wczasowiczów spotykanych po drodze. Wielu z nich pytało czy mogą fotografować – proszę bardzo, mówiliśmy.

19. Ciało profesorskie dzierga wianki 20. Wędrujemy szukać rzeki w Jaworkach, gdzie spławimy wianki

 

Na moście stwierdziliśmy niski poziom wody w rzece, co nie wróżyło dobrze naszym wiankom, które muszą przecież odpłynąć. Wraz z wiankiem mają odejść problemy, smutki, wszelkie zło. Żaden nie powinien zostać. A na to się niestety zapowiadało, wianki rzucone w wątły nurt zawisły na kamieniach. Wtedy nasz niezawodny Kupcio postanowił zaradzić tej przykrej sytuacji i bardzo karkołomnym, stromym nasypem zszedł do rzeki. Należy nadmienić, że miał rękę na temblaku, gdyż przyjechał na rajd poszkodowany ortopedycznie. Nie patyczkując się znalazł długi kij i popchnął te wianki, których dosięgnął. Niestety kilku nie sięgnął, więc patrząc w górę i widząc nasze zatroskane miny wszedł w butach do wody i wszystkie oporne wysłał do morza. Jak dobrze mieć przyjaciół zdolnych do poświęceń. Aplauz był wielki.

21. Na moście nad Grajcarkiem w Jaworkach 22. Kupcio pomaga wiankom odpłynąć


Resztę wieczoru spędziliśmy w wielkiej wesołości pod wiatą.
We wtorek gospodarze zorganizowali nam miłą niespodziankę. Był to spływ Dunajcem, główna atrakcja Pienin. Własnymi samochodami pojechaliśmy do Szczawnicy, gdzie przesiedliśmy się do autobusu turystycznego, wożącego turystów do Sromowiec Wyżnich, do przystani flisackiej. Tam chwilę czekaliśmy na nasze dwie tratwy, by po zaokrętowaniu się ruszyć w niebieską dal. Dunajec tworzy w Pieninach spektakularny przełom, wije się przez góry wieloma zakolami, a długość trasy od Sromowiec do Szczawnicy wynosi ok. 15 km i trwa ok. 2,5 godz. Mijane skalne ściany mają miejscami po 300 m wysokości. Tratwy to drewniane, połączone ze sobą czółna, stabilne i bezpieczne w porównaniu do pojedynczych dłubanek, którymi wożono turystów w minionym wieku. Płynąc widzimy najpiękniejsze partie Pienin, przede wszystkim Trzy Korony i Sokolicę, a flisacy barwnie opowiadają historię regionu, okraszając ją bogato dowcipami. Przełom Dunajca jest uważany za jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie. Była to piękna przygoda.

 

23. Przełom Dunajca to jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie 24. Spływ to piękna przygoda


Dopłynęliśmy do przystani w Szczawnicy i po lunchu w okolicznym barze pieszo wróciliśmy do centrum, gdzie stały nasze samochody. Ale przed powrotem do Jaworek postanowiliśmy jeszcze zwiedzić część zdrojową kurortu, choć upał zwalał z nóg. Więc najpierw  szukaliśmy chłodnej kawiarenki i lodów. Znaleźliśmy taką przystań, kawiarnię „Pokusa”, która spełniała wszelkie nasze oczekiwania. Taras pod drzewami zapewniał chłód, serwowali lody, galaretki i wszelkie napoje, a z głośników sączyła się nienachalna, relaksująca muzyka. Życie wróciło i zrelaksowani pomaszerowaliśmy zwiedzić Zdrój, w tym pijalnię, po czym ruszyliśmy do Jaworek.

25. Szczawnica – część uzdrowiskowa 26.  Maciej jubilat


Tego dnia Maciej miał urodziny, więc spontanicznie wchodząc do jadalni odśpiewaliśmy mu „Sto lat”, zaskakując jubilata. Pojawiło się nie wypite przy ognisku wino, a obiad zaserwowały dziewczyny wspaniały – po smacznym barszczyku wjechały na stół góry naleśników, z pieczarkami, kurczakiem i na słodko. Zjedliśmy ogromne ilości, część na wcisk, ale nijak nie dało się oprzeć. Zaintonowaliśmy Jubilatowi przyśpiewkę pasującą do okoliczności: „umarł
Maciek umarł, już leży na desce, ale mu zagrali, więc podskoczył jeszcze”. Potem poleciało więcej przyśpiewek w tym stylu, a Maciusiowi nie pozostało nic innego jak któregoś z kolejnych dni postawić blachę ciasta, pysznego rzecz jasna.
Wieczorem był już tylko spacer do rezerwatu i odpoczywanie.
W środę od rana panowała niebezpieczna duchota, ale dzielnie ruszyliśmy w trasę. Celem pierwszym była cerkiew w Jaworkach, obecnie kościół katolicki, bardzo piękny obiekt. Cerkiew, na miejscu starej, drewnianej, zbudowano pod koniec XVIII w. z okazji utworzenia parafii unickiej na tym terenie. Przy okazji  wspomnieć należy, że Jaworki wraz ze Szlachtową, Białą Wodą i Czarną Wodą stanowiły do 1951 r. wyspę etnograficzną zwaną Ruś Szlachtowska, odrębną kulturowo od Łemków, którzy zamieszkiwali ten region. Cerkiew / kościół w Jaworkch tym słynie we współczesnych czasach, że posiada pełny, oryginalny, odnowiony ikonostas. Przywiązaliśmy konie do płotu i poszliśmy zwiedzać. Ikonostas robi wielkie wrażenie. 

27. Ikonostas w cerkwi w Jaworkach 28.  Konie zaparkowane pod cerkwią / kościółkiem


Około pół godziny trwało zwiedzanie, po czym wskoczyliśmy w siodła i pojechaliśmy dalej. Pięliśmy się na północ w kierunku Przełęczy Przehyba, stromo do góry, jakiś czas wsią, potem drogami polnymi, lasem,  aż w końcu osiągnęliśmy cudne Połoniny Szlachtowskie, z powalającymi panoramami. Jak film oglądaliśmy widziane każdego dnia Wysoką, Trzy Korony i Radziejową, ale także wyraźne Tatry, a nawet Gorce z Turbaczem. Robiliśmy mnóstwo zdjęć, ale też ugalopowaliśmy się do imentu. Jaga w tej aktywności zgubiła okulary, na szczęście zanim konie je podeptały znalazły się. Po uczcie duchowej jaką były piękne widoki, Józek wynalazł znowu mało komfortową, kamienistą, nieprzyjemną ścieżkę w dół, którą zjechaliśmy do miejsca spotkania z wozem.  Miejsce biwaku nie było zbyt wygodne i urokliwe, ale wóz wyżej by nie wjechał, a odpoczynek wszelkim stworzeniom się należał, nie mówiąc że coś się należało żołądkom.

29. Z tyłu Trzy Korony na wyciągnięcie dłoni 30.  Gdzie by się nie ruszyć, wszędzie pięknie
31. Siostry Sisters ruszyły z biwaku pieszo do domu – uchodziły się 32. Połoniny Szlachtowskie, cudo


W drodze powrotnej  druga grupa spotkała na trasie Siostry Sisters, które z biwaku ruszyły do domu pieszo. Było to wyzwanie nie lada, miały do domu daleką drogę. Chyba się nie spodziewały że aż tak daleką. Ale doszły i zmęczone zdążyły na obiad. A było do czego się śpieszyć, tego dnia kuchnia zaserwowała pyszną ogórkową i indyka z kurkami, mniam, mniam. I nie był to koniec wyżerki, Formisia z Jagą postawiły blachę ciasta z galaretką i owocami, jako upadkowe za zgubioną derkę i okulary. Najedliśmy się do niemożliwości, każdy ledwo się ruszał.
Wieczorem siedzieliśmy na ogrodzie z procentami, były też spacery w podgrupach do rezerwatu, gdzie każdy wchodził w głąb wąwozu na ile miał siłę. Parność panowała wielka, więc poszaleć się nie dało.
Czwartek obudził nas deszczem, więc znowu powiało nadzieję że się ochłodzi.  Niestety nic z tego, zanim wyszliśmy po konie, już było gorąco jak w piekle.
Jedziemy konni i wóz razem, najpierw w głąb wąwozu Biała Woda, na wschód. Pierwszym celem była bacówka, gdzie baca robi sery owcze i gdzie zorganizowano dla nas pokaz produkcji oscypków. Głównym prelegentem był Andrzej. Pasterstwo ma w Pieninach Małych ponad 500-letnią tradycję, aczkolwiek po wojnie, wraz z wysiedleniem Łemków, straciło swój rozmach. Gdy w roku 1955 powstał Tatrzański Park Narodowy i owce poza niewielkimi kierdelami usunięto z Tatr, tamtejsi górale ze swoimi stadami przybyli w Pieniny. Obecnie Pieniny są głównym regionem pasterskim w Polsce, ale nie są to już wielkości takie jak przed laty. Co prawda sery zawsze mają wzięcie, ale kożuchów i swetrów z owczej wełny prawie się nie nosi. Dowiedzieliśmy się, że oscypki które codziennie jadamy na śniadanie pochodzą z tej bacówki. Póki co popiliśmy żętycy i ruszyliśmy dalej.

33. W bacówce, oscypki z tej bacówki jadaliśmy na śniadanie 34. Mosów dwóch i kronikarka na kolejnym biwaku


A dalej jedziemy na wschód podobnie jak pierwszego dnia, namierzamy niebieski szlak  na północ i stromo lasem, granicą polsko-słowacką pniemy się na Obidzę. Docieramy  do czerwonego szlaku i widokowych łąk, skąd ponownie wyraźnie widzimy Tatry. Po łąkach dużo galopujemy, łąki aż się proszą. Jest duża duchota, gzy tną niemiłosiernie, więc pęd chroni przed tymi upiornymi wampirami. Wreszcie spokojnym stępem zmierzamy stromo w dół w stronę Rusinowskiego Wierchu, by spotkać się z wozem. Andrzej rozpalił małe ognisko, tak aby dym ledwie się tlił i okadzał konie wozowe. Biwakujemy na skraju łąki pod jodłowym młodnikiem, wcinamy bigos z piwem i jest sielankowo.

35. Biwak gdzieś między Obidzą a Jaworkami 36. Piękne życie spędzają kowboje

 

Niestety duchota nie wróży dobrze, więc skracamy czas biwaku i ruszamy w drogę powrotną. Konni drapią się z powrotem pod górę do szlaku którym tu przyjechała poprzednia grupa, a stromizny Pienin i Beskidu Sądeckiego zaskakują każdego dnia. Po osiągnięciu wierzchowiny nie widzimy już Tatr, zasnuła je mgła, a pomruki burzy są coraz bliżej i zaczyna kropić. Galopujemy gdy tylko się da aby uciec burzy, ale w końcu trzeba zjechać na dół w stronę domu, więc przechodzimy do stępa. Kolejny  pion jest znowu bardzo męczący dla ludzi i koni. Po zjechaniu do doliny Białej Wody dużo kłusujemy i umordowani, nasyceni przyrodą i przygodą, docieramy do domu. Burza nie nadeszła.
W piątek parność ponownie wróży burzę, nie zmienia to jednak rajdowych planów. Tego dnia wspinamy się jak w poniedziałek na Durbaszkę, trochę innymi ścieżkami. Podobnie jak wtedy wierzchowinę pokonujemy galopem, ku uciesze ceprów.  Cepry pozdrawiają, fotografują, wołają „ale przygoda”. Tym razem jedziemy na zachód, cały czas granicą polsko-słowacką. Nie zajeżdżamy do schroniska, galopujemy dalej do żółtego szlaku, którym bardzo stromą, kamienistą ścieżką opuszczamy się do wsi Szlachtowa.
W tym czasie wóz jechał grzecznie szosą w stronę Szlachtowej, ale przed Szlachtową  remontowano jakiś czas wcześniej most i zrobiona była przeprawa zastępcza. Andrzej postanowił z tego wariantu skorzystać, chcąc choć na chwilę uciec z szosy. Nie wiedział, że zastępczego mostu już nie ma. Zjechali z szosy, wąską ścieżynką podjechali do rzeki i nagle stanęli nad głęboką wyrwą, bez możliwości przeprawienia się na drugą stronę. Nastąpiła konsternacja, gdyż w tym miejscu nijak nie dałoby się wozem wykręcić. Ewa Gdańszczanka jęknęła „może my wysiądziemy”, widząc że zapowiada się masakra. Pasażerowie powysiadali,   Andrzej zbierał przez chwilę myśli, ale problem rozwiązały konie. Spięte orczykami, powodowane niepojętym porozumieniem, wykonały nagle zsynchronizowany skok przez rów, w filmowym baskilu, lądując po jego drugiej stronie. Wóz najpierw wrył się przodem w dno rzeki, potem został przez konie wyszarpnięty do góry, a Andrzeja rzucało na wszystkie strony, kapelusz fruwał w powietrzu. Podskakiwały też skrzynka piwa i garnek z zupą. Kowboje patrzyli z przerażeniem, ale nie był to bynajmniej koniec atrakcji. Konie były w szoku, więc gdy poczuły grunt pod nogami, poszły w cwał. Na szczęście łąka za rzeką miała krzaczaste obramowanie, nie zachęcające żeby się w nie wbijać. Andrzej próbował oszalałe konie prowadzić po obwodzie tej łąki, licząc że konie nie będą atakować krzaków i że galop po kole wyhamuje w końcu ten impet. Tak się stało, zrobili parę kół i zaprzęg został zatrzymany. Konie ociekały pianą, a Andrzej skwitował całe zdarzenie: „no, piwo i zupę dowiozłem”. Pięknie tą historię opowiadał potem przy ognisku Kupcio, a póki co konni z niedowierzeniem słuchali co się stało.

37. Biwak pod muzeum w Szlachtowej, chwilę wcześniej wóz skakał przez rów 38. Muzeum Pienińskie


Miejsce biwaku znajdowało się przy ulicy naprzeciw Muzeum Pienińskiego, które było tego dnia celem wyprawy. Miejsce biwakowe było mało przyjemne, gruzowisko, kłujące osty i gzy tnące jak wściekłe.  Burza pohukiwała i najlepiej byłoby najkrótszą drogą uciekać do domu. Ale program należało zrealizować, więc po posiłku poszliśmy zwiedzać. Muzeum było bardzo ciekawe, oprócz innych ekspozycji obejrzeliśmy życie i kulturę dawnych mieszkańców Pienin, ówczesne wyposażenie ich gospodarstw domowych, stroje, sztukę ludową, tradycje regionu – pasterstwo, rolnictwo, rybołówstwo, flisactwo. Był cały dział związany z kurortem w Szczawnicy, a także galeria znanych osób, które tu przyjeżdżały. Z przyjemnością to wszystko obejrzeliśmy, ale zaczynający się deszcz i burzowe pomruki były mocno stresujące. Ruszając w drogę powrotną poubieraliśmy peleryny i bardzo stromo wspięliśmy się na wierzchowinę, tak jak poprzednia grupa przedtem zjechała. Tam pędziliśmy galopem w stronę zjazdu do Jaworek, widząc jednocześnie po lewej stronie ulewę nad Beskidem Sądeckim i słysząc w dali grzmoty.. Gdy zaczął się zjazd do Jaworek było tak ślisko na błotnistej ścieżce, że w pewnym momencie wywalił się Wiarus wraz z zawartością, czyli z Józkiem. Parę sekund zbierali rozum i Wiarus podniósł się gwałtownie, nie gubiąc zawartości – czyli Józka. W dalszej drodze na stromiznach było stale niebezpiecznie ślisko, miejscami konie zjeżdżały na zadach.  Zewsząd po stokach spływała woda i  w końcu zrozumieliśmy, że w tej części gór ulewa już była, musiała przejść w tym czasie, gdy zwiedzaliśmy muzeum. Dziękowaliśmy niebiosom że było to muzeum i zatrzymało nas w Szlachtowej, w ten sposób niechcący przeczekaliśmy oberwanie chmury.

39. Pełna gala na ognisku 40. Byli z nami gospodarze


Wieczorem spotkaliśmy się pod wiatą przy ognisku, galowo ubrani, gdyż z powodu wyjazdu szeryfy następnego dnia rano chcieliśmy oficjalnie podziękować organizatorom i gospodarzom. Podziękowania były szczere i gorące, bo byliśmy bardzo zadowoleni z pobytu, bardzo tu o nas dbali i dogadzali, każdego dnia odczuwaliśmy swojski, rodzinny klimat. Dziękowaliśmy Teresce i Justynie za wspaniałą kuchnię, choć na pewno skutki obżarstwa będą opłakane. Dziękowaliśmy Andrzejowi, szefowi obiektu, na pewno miał istotny udział z sporządzeniu ciekawego programu pobytu, a skakanie wozem przez rów to istny majstersztyk. Znowu będzie co opowiadać. Nasz Józiu jak zawsze bezpiecznie  przeprowadził nas przez górskie zakamarki, a jeśli spojrzeć na mapę i prześledzić trasy codziennych wędrówek, to ho ho ho…. też jest się czym chwalić. No i przywlókł te nasze kochane koniska 200 km, niesamowite. Oczywiście tu wrócimy, zapowiedzieliśmy to gospodarzom. Każdego dnia szeryfa upominała aby dobrze się sprawować, żeby nas tu chcieli. Wieczór był bardzo miły, rozśpiewany, procenty umiarkowanie krążyły, ogień płonął.

41.  Szeryfa śpiewa hymn rajdu 42. Śpiewanie trwało do późnej nocy


Ale w sobotę znowu ruszyliśmy w trasę, niestety ostatnią. Tego dnia wszyscy jeźdźcy pojechali razem (ubyła Marysia i wcześniej Dorotka), natomiast wóz nie wyjechał w ogóle. Stali rezydenci wozu zaprogramowali sobie czas indywidualnie – Siostry Sisters ruszyły w góry pieszo, a Kupcio z Walterem wybrali się do Szczawnicy. Natomiast g
rupa konna pojechała na wschód podobną trasą jak pierwszego dnia, jednak wcześniej  robiąc pętlę w górach i zjeżdżając koło bacówki. Podróżowaliśmy  spokojnym stępem, łapiąc oddech od upału w lesie, którym sporo jechaliśmy.  Jazda była relaksowa, obfitująca też w piękne widoki i sesje foto.

43. Ruszamy ostatni raz w trasę 44.  Piękny jest ten świat

 

Obiad był o 15.00, po obiedzie ruszyliśmy pieszo w głąb rezerwatu do barku na lody, gdzie w miłym chłodzie spędziliśmy popołudnie. Ten spacer był nie mniej wymagający niż jazda konna, gdyż upał zwalał z nóg. Wieczorem mieliśmy grilla pod wiatą i były to już naprawdę ostatnie chwile. Sączyły się pogaduszki w podgrupach, ale śpiewać już się nie chciało, każdy podświadomie żył myślą o dalekiej  podróży do domu.
Rajd był fantastyczny, poznaliśmy nowe miejsca i ludzi, poznaliśmy też własne możliwości, gdyż jak za dawnych czasów po łąkach dużo galopowaliśmy.

Baj baj Józinku

Chcemy tu wrócić, trzymajmy się. 

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.
Wyjście ze zdjęcia strzałką w lewym górnym rogu 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: autorka i uczestnicy rajdu

 

Dodaj komentarz