XXIII Spęd Starych Koni Srebrna Góra 30.05.-2.06.2013 autor: Ewa Formicka
Na początku roku 2013 był planowany bal Starych Koni w Goduszynie, niestety z powodu szalejącej grypy, która mocno przetrzebiła szeregi tych, którzy na bal się szykowali, impreza została w ostatniej chwili odwołana. Tym samym spęd wiosenny stał się koniecznością, trzeba było szybko powetować stratę i zaspokoić apetyt na wspólne spotkanie i zabawę. Rozważając rozmaite miejsca i terminy, ostatecznie zdecydowaliśmy się na Srebrną Górę, a termin 30.05. – 2.06. był jedynym pasującym. W Srebrnej Górze działalność prowadzi Krysia (koleżanka Formisi), która w „naszych” starych czasach przewinęła się przez AKJ (bardziej związana była z klubem jeździeckim Akademii Rolniczej), a z biznesem końskim związana jest od zawsze po dziś. Jej wielkim osiągnięciem życiowym jest „wyhodowanie” Adasia, wielokrotnego mistrza Polski w voltyżerce, uczestnika wielu Mistrzostw Europy i Świata. Krysia obecnie posiada 5 koni, prowadzi jazdy rekreacyjne, obozy letnie dla dzieci, rajdy i hipoterapię. W Srebrnej Górze działa w szeroko pojętej turystyce, więc korzystając z jej pośrednictwa skonstruowany został bardzo ciekawy i ambitny program spędu. Oczywiście jazda konna była jego wiodącym elementem. Po długiej i ciężkiej zimie jechaliśmy na spęd wielce złaknieni wypadu za miasto, także słońca i wspólnej zabawy. Niestety w tym roku nie tylko zima nie chciała odpuścić, ale również wiosna przyszła chimeryczna i nieprzewidywalna. Pod koniec maja nastało wielkie ochłodzenie, a po nim okres ulewnych deszczy i paskudnej pogody. Nadzieje na poprawę sytuacji nie ziściły się i spęd odbyliśmy w warunkach delikatnie mówiąc dżdżystych. Na szczęście nie miało to wpływu na pogodę ducha, bo tej na szczęście nie zabrakło. W czwartek 30 maja (Boże Ciało) padało od rana, ale pełni wiary ruszyliśmy w drogę. Miejscem docelowym była agroturystyka „Pod Świerkiem”. Pierwotnie na kwaterę planowane były stare koszary koło srebrnogórskiej twierdzy, przerobione współcześnie na pensjonaty, o całkiem niezłym standardzie. Niestety na miesiąc przed faktem wszystkie miejsca były zarezerwowane, także w wielu innych pensjonatach. Jedynie „Pod Świerkiem” udało się dokonać rezerwacji i to tylko dlatego, że trwał tam prawie do końca maja remont. Nasz pensjonat to stare, drewniane domostwo leżące pomiędzy Przełęczą Srebrną Małą a właściwą, będące przed laty stacją kolejową Srebrna Góra – Twierdza. Jak nazwa mówi leży w rejonie twierdzy, która od ponad wieku jest główną atrakcją turystyczną okolicy. Domostwo jest stare i skrzypiące, pełne mrocznych zakamarków, które w upalne dni dawałyby z pewnością pożądane wytchnienie. W deszczu niestety stare domy są zimne i mało przytulne, nie robią więc najlepszego wrażenia. Jako plus należy podkreślić, że byliśmy sami na całej posesji, mając do dyspozycji stylowy salonik, taras z pięknym widokiem, buzujący wieczorem kominek, a jedzenie serwowano bardzo dobre, z pieczonym pstrągiem na czele. Niestety z powodu deszczowej aury nie dało się zrealizować wszystkich punktów programu, np jazdy konnej w zaplanowanym wymiarze. Tak więc w czwartek po przyjeździe nikt nie dosiadł konia, ku zmartwieniu Krysi. Za to w mgle i mżawce poszliśmy wszyscy na szczyt Ostróg, zobaczyć ruiny fortu o tej same nazwie. Fort ten stanowi zewnętrzny element twierdzy srebrnogórskiej, a góra należy do Gór Bardzkich (w przeciwieństwie do lokalizacji zasadniczej twierdzy w Górach Sowich). Ze szczytu rozpościerają się zazwyczaj piękne widoki, ale niestety były dla nas niewidzialne z powodu ekranu mgieł. Jednak pobyt na szczycie był i tak ekscytujący, a mgła jak wiadomo dobrze robi na cerę. Obeszliśmy ruiny wkoło i wróciliśmy na obiad zadowoleni. Wieczorem siedzieliśmy przy kominku sącząc co kto miał i gawędząc o czy się tylko dało. W piątek po śniadaniu konie czekały wyszykowane, jednak znowu siąpiło i znowu nikt się do jazdy dnie kwapił. Końska farma Krysi leży ok. 1 km od naszego pensjonatu, porozumiewaliśmy się komórkami. Oczywiście Krysia była bardzo zawiedziona że ponownie rejterujemy, ale obiecaliśmy solennie jeździć po południu, choćby prało żabami. A póki co ruszyliśmy z pieszymi na Chochoły. Bo tego dnia w planie była wyprawa na Chochoły. Są to kolejne forty przynależne do twierdzy srebrnogórskiej, zagubione w lesie w głębi Gór Sowich. Na Chochoły nie prowadzą szlaki turystyczne, ale mieliśmy obstalowanego przewodnika, więc nie było obaw że pobłądzimy. Przewodnik okazał się wielkim pasjonatem fortów i historii, przeczołgał nas po lesie tak, że w sumie zeszło ponad 4 godziny. Przedzieraliśmy się przez chaszcze i miejsca niedostępne, zadziwiał ogrom twierdzy, czego nie da się odczuć czytając przewodniki. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć, najczęściej przeciw drugiemu człowiekowi. Twierdza srebrnogórska powstała w latach 1700-setnych celem ochrony świeżo zdobytego przez Prusaków Śląska. Budowało ją przez 12 lat ponad 4 000 robotników.. Oprócz kazamat posiadała własne magazyny, studnie, warsztaty, piekarnie, browar, szpital, kaplicę, więzienie itd, tak że była samowystarczalna na parę miesięcy. Jest to największa tego typu budowla w Europie. Niestety poza jednym incydentem w czasach napoleońskich nie spełniła roli do jakiej została stworzona, gdyż w wojnie prusko-napoleońskiej zawarto dość szybko rozejm, a potem nie była po prostu potrzebna. Przez następne lata stanowiła więzienie, a w czasie wojny obóz karny. W końcu stała się obiektem turystycznym, w tym także przed wojną. Dziś dobrze przygotowana do zwiedzania jest tylko część zwana Donżonem (znana nam z pobytu w Leszczynówce), Chochoły i Ostróg są w ruinie, częściowo zagarnięte przez las. Ale dopiero zobaczenie wszystkiego razem daje obraz ogromu całości i ogromu budowniczego przedsięwzięcia. Nasz pan przewodnik mógł opowiadać bez końca, a wiedzę miał bogatą. Fajnie się tak włóczyło po lesie i słuchało, trzeba jednak przyznać, że było to dość męczące. Bo nie prowadzono nas bynajmniej wygodnymi alejami, wręcz przeciwnie.
Z tego powodu myśl o siadaniu na konia znowu nie budziła entuzjazmu, mimo że pogoda zrobiła się nagle słoneczna i nie było żadnych przeciwwskazań. Zasiedliśmy na tarasie, racząc się piwem, kawą i herbatą, na stół wjechały pajdy chleba z domowym smalcem. Te wiktuały przywiezione zostały z Wrocławia na ognisko, jak również wór kiełbachy. Na ognisko się jednak nie zapowiadało, a po leśnej wyrypie kiszki marsza grały (obiady jadaliśmy wieczorem). Więc chłopaki uruchomiły grilla stojącego na tarasie i część kiełbasy została spałaszowana, a część została zachowana na wszelki wypadek.. Z tarasu podziwialiśmy piękne widoki na Góry Bardzkie i małe oczko wodne poniżej domu. Nic tylko siedzieć i zażywać relaksu. Jednak padł rozkaz „na koń” – i ci co się zadeklarowali (6 osób), pognali do koni. A jazda okazała się fantastycznym przeżyciem. Konie Krysi są spokojne i nawykłe do łazikowania po górach pod rozmaitymi klientami. Spokojnie można ich dosiadać bez wędzideł, co też częściowo miało miejsce. Cały rok żyją luzem na ogromnych łąkach na zboczu Ostroga, na zimę mają drewnianą stajenkę bez szyb o otworach okiennych, z której mogą skorzystać gdy potrzebują. Są aktualnie w bardzo dobrej kondycji, wypasione na wiosennych trawach, a trzeba przyznać że niektóre są nie pierwszej młodości – delikatnie mówiąc. Jest tam jedna wiekowa ślązaczka, dwa fiordy, jeden nie młody, ale zadziorny arabo-fiord, i 3 półkrewki. Na tych wierzchowcach pojechaliśmy za Krysią w teren. Najpierw do głębokiego wąwozu, dnem którego szła kiedyś słynna kolejka sowiogórska i nad którą wisi równie słynny most wiszący z 1903 roku, 19 m nad ziemią, atrakcja turystyczna. Potem poszwendaliśmy się trochę po Górach Bardzkich, zaliczając leśne ścieżki, wąwozy i pofalowane łąki. Po deszczu wszędzie było dużo błota i kałuż, ale słońce świeciło, szumiały strumyki i świat był piękny. Widzieliśmy sarny i pasące się na dalekim wzgórzu konie. Podjechaliśmy pod wiadukt Żdanowski z 1901 roku, 24 m wysokości, jedna z ważnych atrakcji tych okolic. Spod Żdanowa chwilę szosą dojechaliśmy do Srebrnej Góry i przez City dotarliśmy do Krysiowej hacjendy. A trzeba dodać, że hacjenda położona jest na zboczu Ostroga, wkoło rozciąga się rozległa panorama doliny ząbkowickiej, pełnej jeszcze żółtego rzepaku. Panorama jest niezwykle malownicza i w planie było ognisko w tym miejscu, obok ujeżdżalni. Niestety chłodne wieczory i mokra trawa nie sprzyjały, więc i tym razem zadekowaliśmy się we „własnej” jadalni. Zasiedliśmy do stołu w strojach organizacyjnych, pojedliśmy wspaniałego pstrąga i spędziliśmy wieczór przy włoskim winie marki Julia, zakupionym w miejscowym sklepie i bardzo dobrym nawiasem mówiąc. Wzięło nas na wspominki z czasów AKJ-towskich, a jako że czas był wtedy mimo komuny piękny i beztroski, wspominki były barwne i rozweselające. W nocy zaczęło ponownie lać i przy śniadaniu lało. Konie niezmiennie czekały, ale świat znowu spowiła mgła i wyściubienie nosa poza budynek było przykrą perspektywą. Tego dnia obie grupy, piesza i konna, miały zaplanowaną wycieczkę do rezerwatu „Cisy” na Cisowej Górze. Jest to kawał drogi i stało się jasne, że planu nie zrealizujemy. Jednak jakiś czas po śniadaniu, gdy lać przestało, padło hasło do wymarszu, na przekór aurze. Konni postanowili pojeździć ile się da, a piesi postanowili iść w stronę Cisowej Góry również ile się da. Każda z grup zrealizowała ten okrojony plan, jednak przemokliśmy do ostatniej suchej nitki, gdyż po chwilowej przerwie zaczęło lać ponownie. Tak czy siak konni powłóczyli się po obrzeżach Gór Bardzkich, a przed deszczem udało się nawet 3 razy zagalopować. Nasyciliśmy oczy panoramami gór i poletek rzepaku, pobuszowaliśmy po łąkach pełnych soczystej trawy. Coś tam siąpiło, ale udawaliśmy że nas to nie dotyczy. Podjechaliśmy pod najważniejszy wiadukt okolicy, wiadukt srebrnogórski, z roku 1901, 27 m na ziemią. Rzeczywiście robi niesamowite wrażenie – przejechaliśmy pod nim. Po chwili każdy był mokry doszczętnie (nie dało się nie widzieć i nie czuć wszechogarniającej ulewy). Ale co tam, opłacało się, jazda była super i mocno serotonino-genna. W tym czasie piesi wdrapali się w błocie na stromego Wilczaka nad Przełęczą Wilczą i dziarsko popedałowali do przodu. Gdy nie było wątpliwości co do zamiarów niebios, zawrócili, ale chcieli wracać inaczej, aby nie przyszło zjeżdżać z Wilczaka na butach. Krzysiu poprowadził towarzystwo na tak zwany „niuch”, skutkiem czego pobłądzili i w końcu musieli jednak wrócić na Wilczaka i zjechać z niego w deszczu i po błocie, inaczej się nie dało. Mokrzy wrócili do bazy, jeśli ktoś się pozłościł to tylko chwilkę, potem były już tylko barwne opowieści. Pozdejmowaliśmy z siebie mokry przyodziewek, zregenerowaliśmy siły, każdy na swój sposób i zasiedliśmy przy wspólnym stole do rozmaitych trunków. Dojedliśmy na zimno pozostałą kiełbasę, bo wizja ogniska rozpłynęła się w niebycie. Kolejnym punktem programu był spływ pontonowy po Nysie Kłodzkiej w Bardzie, pontony były zamówione. Jednak stwierdziliśmy, że spłyniemy pontonami tylko pod tym warunkiem, że podpłyną pod naszą posesję. Co nie było takie całkiem bezzasadne – z upływem dnia ulewa przybierała na sile i jeszcze trochę, a sprzęt pływający miałby rację bytu. Póki co uskutecznialiśmy śmiechoterapię – wesołość zapanowała wprost proporcjonalna do rozmiaru ulewy i wydawała się nie mieć końca, tak jak i opady. Mottem przewodnim stał się problem leczenia wrzodów żołądka plemnikami, ale wesołych tematów było dużo więcej. Po bardzo dobrym obiedzie kontynuowaliśmy terapię, aż w końcu koło 21, gdy przestało wreszcie padać, poszliśmy na daleki spacer. Konkretnie na most wiszący, popatrzyć jeszcze raz na to cudo techniki. Konni widzieli go z dołu, teraz chcieli zobaczyć z góry. Idąc szosą widzieliśmy łaty mgieł otulające przeciwległe zbocza, ptaki koncertowały zapamiętale, świat pachniał wiosną. Postaliśmy na moście, nie chciało się wracać. W niedzielę od rana nastała ni z tego ni z owego piękna pogoda, tak jakby nie było wcześniej żadnych deszczowych afer. W programie mieliśmy wyjazd do kopalni złota w Złotym Stoku, jednak nikomu się nie chciało spędzać dnia pod ziemia, gdy nagle wyszło słońce. Podobnie jak poprzednio wejście do kopalni było umówione, ale po prostu nie pojechaliśmy. Z grupy liczącej początkowo 14 osób, zrobiły się podgrupy i każda z nich realizowała własny program, który się „urodził” w międzyczasie. Ci co nie byli nigdy na Donżonie, udali się go zwiedzać. Donżon jest sednem twierdzy srebrnogórskiej i nie można go pominąć, skoro obeszło się forty aktualnie drugoplanowe (Ostróg, Chochoły). Dwie inne pary pojechały na Przełęcz Jugowską, w sobie wiadomym celu, a 5 osób jadąc do domu zajechało do Wojsławic, gdzie trwała spóźniona pora kwitnienia w słynnym ogrodzie dendrologicznym. Tego również nie można było pominąć. Tym sposobem w piękną, słoneczną, czerwcową niedzielę zakończyliśmy sympatyczny skądinąd spęd i wróciliśmy naładowani do stałych obowiązków.
|