sprawozdanie
Andrzej Olszowski (Olo)
W Srebrnej Górze przed dwoma i pół miesiącami spotykaliśmy się w dość minorowych nastrojach. Organizacja spędu jakoś się nie kroiła, początkowo nie mogliśmy się zdecydować gdzie się spotkamy, a gdy miejsce było już ustalone, okazało się, że wcześniej zaklepane noclegi zdezaktualizowały się i trzeba było szukać czegoś nowego. Do tego wszystkiego pogoda nas nie rozpieszczała – mokliśmy każdego dnia. Już nie wszystkim chciało się siadać na konia lub spływać pontonami, a górzyści przemokli do suchej nitki w czasie wycieczki w Góry Bardzkie.
Były nawet głosy, że zapewne spędy już się przeżyły i po prostu trzeba z nich zrezygnować. Wszakże ostatniego dnia, gdy zasiedliśmy przy stole by omówić różne sprawy doszliśmy do następujących wniosków:
1) Spędy dalej będziemy kontynuować, zmienimy tylko nieco formułę. Wystarczy że skrzyknie się kilka osób chętnych (w tym organizator) znajdziemy ciekawe miejsce i gotowe. Jeśli ktoś się dołączy to dobrze, jeśli nikt, to i tak będzie na pewno przyjemnie.
2) Nie muszą być jednocześnie i góry i konie i woda na raz.
3) Zrobimy z miejsca eksperyment: w drugim tygodniu lipca wszyscy są już po rajdzie a większość jeszcze przed wyjazdem na urlop. Ad hoc padła propozycja ze strony Krzysia Lorenza by spotkanie zorganizować w Gierałtowie, gdzie nie trudno o noclegi. Zatem spotykamy się tamże w dniach 12-14 lipca 2013. A że przypada w tym czasie święto narodowe Republiki Francuskiej, więc jak hasło przewodnie Henio zaproponował „Vive la France”, co wszyscy obecni z entuzjazmem podchwycili.
Jak postanowiliśmy, tak zrealizowaliśmy. Każdy chętny miał telefonicznie zgłosić się do Krzysia, aby ten wiedział ile noclegów załatwić i osobno do Henia, aby otrzymać dyspozycję, co na francuski wieczór ma przygotować. Jako danie główne Krzyś na to konto upolował sarnę, a Henio miał ją przyrządzić na francuską modłę.
W dniu 12 lipca wszystko było dograne i zapięte na ostatni guzik. Gdy wyjeżdżaliśmy na spęd Wrocław żegnał nas rzęsistym deszczem. Niektórzy zaczynali się już martwić, czy nie będzie przypadkiem powtórki ze Srebrnej Góry. Wszakże po przekroczeniu Przełęczy Bardzkiej pogoda się diametralnie zmieniła i do końca świeciło nam już słońca a tylko od czasu do czasu jakaś mała chmurka dla niepoznaki skrapiała ziemię, żeby się nie kurzyło – tak było do końca. W świetnych humorach zajeżdżaliśmy kolejno do Gierałtowa. Niektórzy odwiedzali po drodze Jareczkę i Krzysia na ich gierałtowskich włościach, by się napić kawy w miłym towarzystwie, a potem udać się gremialnie do „Karimata”, jako że tak zwała się agroturystyka, w której przez trzy dni rezydowaliśmy.
W Karimacie zostaliśmy miło przyjęci przez właścicielkę i rozlokowani po pokojach. Wszystkie pokoje były dwuosobowe, schludne, z łazienkami, z widokiem na okoliczne pagórki i łąki, na których pasły się krowy i kozy, jako że okolice Gierałtowa słyną z wyrobów z koziego mleka. Zjechało wprawdzie niewiele osób, ale przybyły rzadko widywane na naszych spędach: Ruda I (Warszawska), Wuja Tom z Alicją, Astrid z Andrzejem. Jak zwykle nie zawiedli stali bywalcy Andrzejostwo Lisowscy, Maria z Heniem, Dorota, Olowie. Ogółem zebrało się 14 osób.
Kolację pierwszego dnia rozpoczęliśmy tradycyjnie kieliszkiem geringerówki, a zakończyliśmy kawą z ciastem. Długie wieczorne Polaków rozmowy przeciągnęły się prawie do północy, aż jeden z przebywających w Karimacie „nie zrzeszonych” turystów wyraził swoje niezadowolenie z zakłócania mu ciszy nocnej.
W nocy zaczął kropić deszcz, ale nic to nam nie przeszkadzało, tym bardziej, że do rana skończył i piękną pogodę zaanonsowało nam wstające z poza mgieł słońce. Przedpołudnie mieliśmy poświęcić na wycieczkę górską. Wszyscy czekaliśmy na przyjazd Formisi, która była odpowiedzialna za program górski, a miała dojechać dopiero w sobotę po śniadaniu. Przygotowała już ponoć ambitny plan wycieczki na Trzy Siostry i inne okoliczne pagóry. Niestety zameldowała się jedynie telefonicznie oznajmiając słabym głosikiem, że złożona niemocą nie jest w stanie do nas dotrzeć. Żałowaliśmy jej bardzo a plany wycieczki zaczęliśmy tworzy ad hoc. Jedni chcieli mimo wszystko iść na Trzy Siostry (ci byli w mniejszości), inni preferowali mniej ambitny program – dojazd do Bielic i spacer doliną Białej Ladeckiej. Zaczęto tworzyć dwie grupy. Szeryf zarządził jednak, że nie będzie dwóch wycieczek, wiec wybraliśmy wersję spacerową doliną Białej. Po drodze, w Nowym Gierałtowie, zwiedziliśmy świeżutko oddany do użytku ośrodek jeździecki „Furmanka”, pięknie położony na stoku góry, z krytą ujeżdżalnią, padokami, stajnią na 12 koni, pobliskimi pastwiskami, bazą noclegowa dla 20 osób i piękną salą kominkową. Obiekt świetnie nadaje na nasz bal karnawałowy lub kolejny Spęd Starych Koni. Zaanonsowaliśmy to właścicielce, która okazała się absolwentką wrocławskiego UP, a dyplom zrobiła kilka lat temu w katedrze prowadzonej przez Henia. Jednym słowem znajomi są wszędzie, więc i tu mamy fory.
Stamtąd udaliśmy się już do Bielic by podziwiać górskie widoki. Dolina Białej Lądeckie jest piękną, walną doliną, oddzielającą Góry Złote od Gór Bialskich. Wije się wśród mieszanych lasów, w których przeważają świerki, buki i jawory. Coraz to Biała rozlewa się w szerszy zbiornik wodny (już niestety w większości ocembrowany), lub tworzy małe wodospady. Wprawdzie nie doszliśmy, ani do Puszczy Jaworowej, ani na przełęcz Działowe Siodło, ale było pięknie, słonecznie, uroczo.
Pora była jednak wracać, bo chcieliśmy jeszcze zahaczyć o jarmark w Starym Gierałtowie, gdzie sprzedawane są zawsze w sobotę w godzinach 10-14 wyroby miejscowych gospodyń: chleb, sery, miody, ekstrakty ziołowe, a także różne makatki, drewniane figurki i inne ozdoby. Przyjechaliśmy już pod sam koniec kiermaszu, ale i tak nabyliśmy co nieco i posililiśmy się miejscowym razowym chlebem ze smalcem przyprawionym na tutejszą modłę indyjską curry. Co kraj to obyczaj, wszakże smakowało wyśmienicie.
Będąc w tych stronach należało koniecznie podjechać na Puchaczówkę, by podziwiać stoki Czarnej Góry, okoliczne szczyty no i leśniczówkę, w której Krzyś wiele lat gospodarzył. Przy okazji posililiśmy się w jednej z tamtejszych gospód, jedni lodami, inni świetnym barszczem zabielanym.
Popołudnie trzeba było poświęcić na przygotowanie „wieczoru francuskiego”. Wróciliśmy więc do Karimata. Stół został pięknie nakryty i udekorowany, panie i panowie ubrali się stosownie do okazji w stroje z francuskimi akcentami i zaczęliśmy biesiadowanie. Oczywiści na początek była „geringerówa” i Marsylianka, potem już tylko francuskie wina i takież potrawy z sarniną duszoną w sosie prowansalski jako daniem głównym. Na koniec sałaty i sery. Rozmowom i opowiadaniom nie było końca. Do kawy był deser w postaci truskawek w bitej śmietanie z lodami. No i tradycyjnie na zakończenie „Zdrowie Konia”, które Ruda w całości uwieczniła na filmie*).
Niedzielny poranek powitał nas słońcem. Miał to być dzień wspomnień. Po śniadaniu pojechaliśmy do Lutyni, by obejrzeć miejsce sławetnego obozu „Rancho Lutynia”. Budynki stały na swoim miejscu, tabliczka, którą umieściliśmy dziesięć lat temu nad wejściem, wisi. Zrobiliśmy więc wspólne zdjęcie i osobno zdjęcie uczestników owego wiekopomnego obozu z 1968 roku. Opowiadaniom, wspomnieniom i anegdotom nie było końca. Podjechaliśmy jeszcze pod granicę, by podziwiać panoramę Czarnej Góry i Śnieżnika z podnóża Borówkowej, a potem do Lądka.
U wód zabawiliśmy niedługo. Głównym naszym celem był bowiem Rynek, a przede wszystkim słynna restauracja „Pod Filarami”, gdzie ówcześni kowboje zwykli wjeżdżać konno by się napić piwa. Rynek powoli dźwiga się. Kamienice są sukcesywnie odnawiane, ale pod filarami czas się jeszcze zatrzymał, a właściwie nadwerężył mocno swoim zębem to co pozostało z tamtych lat – wszystko zamurowane, gdzie niegdzie wybite szyby; w oknie wisi anons „na sprzedaż”. Nawet przez chwilę snuliśmy plany, czy by nie kupić i starokońskim sumptem jakoś reanimować, ale dowiedzieliśmy się telefonicznie, że kamienica jest już sprzedana.
Ostatnim punktem programu była uczta pstrągowa. Na godzinę trzynastą mieliśmy zamówione pieczone pstrągi (nie smażone, ani nie grilowane!) w najlepszej restauracji rybnej w całej Europie środkowej – w Kletnie „Pod Jaskinią”. Skonsumowaliśmy je z wielkim apetytem. Tam też każdy zaopatrzył się w świeżutko wędzone pstrągi, które po powrocie przypominały miły pobyt w Kotlinie Kłodzkiej na XXIV Spędzie Starych Koni.
Na zakończenie Jareczka i Krzyś zaprosili wszystkich do siebie na kawę z tortem. Część już jednak spieszyła się do Wrocławia, ale myśmy tam byli, pyszny tort zjedli, świetną kawę wypili, a co przeżyliśmy w te piękne lipcowe dni, tośmy opisali.
*) Jeśli chcesz obejrzeć cały toast za Zdrowie Konie wejdź na: http://youtu.be/ZSrS1Y6VaAI
Tekst: Olo
Zdjęcia i film: Ruda
|