Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

XXII Rajdobóz, Jarosławiec 30.08. – 7.09.2025

Na XXII rajdobów 2025 Stare Konie wybrały się tak jak w poprzednich trzech latach nad morze do Jarosławca, gdyż nie udało się nikomu znaleźć alternatywy. Zimą były prowadzone dyskusje o szukaniu jakiegoś nowego, ciekawego miejsca, ale na rozmowach się skończyło. Ośrodek jeździecki w Jarosławcu bardzo nam odpowiada pod wieloma względami, przywiązaliśmy się do tamtejszych koni, zaprzyjaźniliśmy z szefową stajni Kingę i pracującą w stajni Agnieszkę. Instruktorki  prowadzące z nami jazdy też się do tej pory sprawdzały, czuliśmy się zaopiekowani i bezpieczni  każdego dnia, mieliśmy wszyscy między sobą, stajnia i grupa, dobre fluidy. Pasuje też pensjonat, pokoje, jedzenie i bliskość morza.  Organizatorka obozu Iwona proponuje każdego roku ciekawy program, satysfakcjonujący wszystkich. Tyle że nad morze jest daleko i powoli robi się z tego problem. Podobnie jak z rajdami bieszczadzkimi, gdy daleka podróż do celu stała się w końcu problemem zaporowym i przenieśliśmy się w Pieniny, tak teraz mówi się w kuluarach o znalezieniu czegoś bliżej.
Jak będzie zobaczymy, ale póki co z przyjemnością zawitaliśmy w Jarosławcu. Trzeba przyznać, że tak zwane stare, znajome kąty zawsze cieszą, fajnie jest przybyć w miejsce gdzie nas lubią i gdzie my również dobrze się czujemy i wszystko jest przyjemnie swojskie.

1.  Pensjonat „Strażnica” w Jarosławcu 2.  Nasz ośrodek jeździecki w Jarosławcu


Niestety ośrodek jeździecki „Horyzont” został dotknięty zimą straszną katastrofą. Konie zatruły się nieświeżą paszą i aż cztery tego nie przeżyły. Wśród tych czterech były dwa małe kucyki, których nie znaliśmy i nie dosiadaliśmy, ale były też dwa „nasze” konie, bardzo lubiane, Wacek i Sezam. Dwa wielkie, piękne,  kare koniska, niesamowite, że nie zastaliśmy ich w stajni.

3. Sezam 4. Wacek

Kinga ratując sytuację nabyła wiosną nową klacz, ale niestety zakulała i nie wykaraskała się z kulawizny do naszego przyjazdu. Tym sposobem koni dużych brakowało, musieliśmy jeździć też na kucach, co we wcześniejszych latach nie było mile widziane. Ale były to kuce kategorii D i C, czyli stosunkowo wysokie. W praktyce okazały się  przyjemne, grzeczne i po prostu milusińskie. Więc ostatecznie nasze jazdy niczego nie straciły i używaliśmy do woli.
Konie duże to Largo, Es-Mar, Korida, Sunrise, małe to Pepsi, Sara, Natasza. Dziewczyny prowadzące, Ola i Weronika, dosiadały często hucułka Niko, a na trzy dni została „odkurzona” wiekowa Nikita.
Przybyliśmy do Jarosławca w sobotę, nie wszyscy zdążyli na wyznaczoną godzinę późnego obiadu, ale wszyscy zostali nakarmieni. Po obiedzie wybraliśmy się całą grupą do Rusinowa na dożynki, co jest już rajdobozową tradycją. Dożynki to okazja aby zażyć trochę folkloru, zjeść coś dobrego, domowego, napić się bimbru,  zakupić zdrowy miód czy ser kozi. Zawsze przywdziewamy stroje organizacyjne i budzimy niemałą sensację. W tym roku także dostaliśmy dużo ciepłych słów, na pewno grupa kowboi na takim folkowym wydarzeniu nie pozostaje niezauważona. Jednak w tym roku gwiazdą wieczoru miał był zespół „Golec Orkiestra”, co spowodowało, że na dożynki przybyły niewyobrażalne tłumy ludzi.   Na parking trudno było dojechać i potem jeszcze trudniej z niego wyjechać – okrężną drogą przez pola i piachy. Na dożynkowej łące ścisk, hałas i głośna muzyka spowodowały, że impreza z przyjemnej stała się horrorem.  Kręciliśmy się jakiś czas między barwnymi straganami, wcinaliśmy chleb ze smalcem i ogórkiem, grochówki, karkówki,  wspaniałe pierniki i serniki, bimber miał duże wzięcie. Ale w końcu trudno było znieść ten harmider. Nikt z nas nie doczekał Golców, poszczególne zestawy samochodowe wymykały się gdy tylko nadmiar decybeli i tłoku były trudne do zniesienia.

5. Stare Konie na dożynkach 6.  Na dożynkach objadaliśmy się dobrymi rzeczami


Na niedzielną jazdę ledwie skleciliśmy jedną grupę.  Okazało się, że po trudach podróży nie wszyscy byli w formie dosiąść konia. Ostatecznie zebrało się sześciu chętnych i z prowadzącą Olą ruszyliśmy do boju. Ranek był słoneczny i ciepły, wyjechaliśmy ze stajni przed ósmą rano. Kolejność podróżowania była inna niż poprzednimi laty, najpierw pojechaliśmy do lasu, a dopiero w drugiej kolejności na plażę. Poranek w nadmorskim, sosnowym lesie, gdy słoneczne smugi złotymi klinami wbijają się między dostojne sosny, sięgając zielonego dywanu utkanego z mchów i wrzosów – to duże przeżycie. Ale wjazd na pustą plażę i galop po piachu wzdłuż brzegu jest tym, na co czekamy i co daje szczególną uciechę. Jazda była piękna i dobrze nastroiła tych, którzy w niej uczestniczyli.

7.  Piękna jazda po sosnowym, nadmorskim lesie 8. Piękny początek dnia


Dzień minął na spacerach,  po plaży i po miasteczku, gdzie o tej porze sklepiki mamią przecenami, których nie lekceważymy. Jarosławiec to mały, sympatyczny kurort, mający wszystko, czego można nad morzem chcieć. Są liczne sklepiki z ciuchami i pamiątkami, jest latarnia morska, muzeum bursztynu, smażalnie ryb i małe kawiarenki. Na początku września jest już mało letników, więc szwendanie się po mieścinie jest całkiem przyjemne.
Charakterystyczne dla Jarosławca są słynne, wysokie klify i nie mniej słynna w ostatnich latach plaża Dubaj.  Plażę Dubaj usypano sztucznie w roku 2018, nawożąc tony piachu  pomiędzy pięć kamiennych ramion wpuszczonych w morze, co w sumie było wielkim, innowacyjnym przedsięwzięciem inżynierskim. Celem tej operacji była ochrona klifu, nad którym przebiega ulica i stoją domy, a klif niebezpiecznie ulegał degradacji w czasie kolejnych sztormów. Coś z tym trzeba było zrobić. Więc zrobiono plażę Dubaj, największe wodne przedsięwzięcie ochroniarskie w historii naszego kraju, kosztujące dziesiątki milionów.

9. Plaża Dubaj 10. Hurra… przyjechały Stare Konie


W niedzielę wieczorem zasiedliśmy przy ognisku, by rajdobóz oficjalnie zacząć, a przy okazji spożyć pieczone w ogniu kiełbaski i pośpiewać. Wojtuś jak zwykle stanął na wysokości zadania,  grał na gitarze z wielkim zaangażowaniem, ale w śpiewaniu nie ustępowaliśmy – też każdy bardzo się starał.

11. Pieczemy kiełbaski 12. Ognisko inauguracyjne


W poniedziałek chętnych do jazdy przybyło, na pierwszą jazdę o 7.30 stawiło się w stajni pięć osób, na drugą po śniadaniu cztery.
Pierwsza jazda miała dramatyczne akcenty. Niesterowna Sunrise w lesie w czasie galopu wybrała nagle inną ścieżkę niż cała grupa, skutkiem czego odbyło się na niej ostre hamowanie na ścianie krzaków. Potem na plaży  kobyłka próbowała w galopie lekko wysunąć się przed konia jadącego przed nią i w czasie tego manewru poślizgnęła się i padła jak długa. Ponieważ zadziało się to na małym łuku, siła odśrodkowa wyrzuciła Formisię poza łuk i tym sposobem nie została przygnieciona przez konia. Tym niemniej ci co jechali z tyłu sądzili że amazonka została przywalona koniem, wyglądało  dramatycznie. Konica i amazonka leżały chwilę na piachu, jedna i druga w szoku. Jednak największy szok przeżyła prowadząca Ola, podbiegając do miejsca zdarzenia i znanymi sobie trikami reanimacyjnymi próbując wysondować czy amazonce nie stało się nic poważnego. W międzyczasie obie się podniosły, Formisia i koń, Formisia czuła tylko że ma piach we wszystkich swoich zakamarkach, w ustach, nosie, we włosach. Nic innego złego się nie stało, ale Ola sugerowała żeby poszkodowana wracała do stajni pieszo, z koniem w ręce. Jednak był to kawał drogi i taki marsz nie byłby dla poszkodowanej dobrym rozwiązaniem. Jakoś więc z trudem wgramoliła się na siodło i cała grupa spokojnym stępem wróciła do stajni. Ale zdarzenie daje do myślenia. Na drugiej jeździe ta sama Sunrise też wycięła Maćkowi numer – wsadziła głowę między nogi i niebezpiecznie przylutowała z zadu. Dzień wcześniej spłynęła Jurkowi do lasu, gdy cała grupa wjeżdżała przez wydmy na plażę (ona wybrała las), a Andrzejowi uklękła nagle podczas jazdy co też mogło się skończyć glebą. Jednym słowem przystojna skąd inąd kobyłka dostarczała każdego dnia atrakcji, nie było nudno.

13. Niezapomniane chwile 14. Cały Bałtyk mój


W dalszej części dnia były znowu sklepiki, kawiarenki, lody, ale przede wszystkim plażing we wszelkich postaciach. Spacery, relaks na kocu czy krzesełku plażowym, tworzenie dzieł sztuki z kamyczków, pływanie. W tym roku morze w Jarosławcu nawiedziła plaga meduz, aż dziw skąd się ich tyle wzięło. Jednym to przeszkadzało, innym nie. Meduzy bałtyckie nie są jadowite, jednak nie każdy lubi, gdy go w czasie pluskania się w wodzie obślizgują. Ale być nad morzem i nie popływać, to jak w Rzymie nie zobaczyć papieża.
Wieczorem tego dnia jak i prawie każdego innego spotykaliśmy się na pierwszym piętrze na korytarzu, nazywając ten zakamarek świetlicą. Zawsze było bardzo wesoło, snuły się różne opowieści, krążyły rozmaite trunki. Tego dnia spontanicznie zaczęły się opowieści o naszych dzieciach, o różnych niesamowitych zdarzeniach z nimi związanych. Niektóre opowieści mroziły krew w żyłach.

15. Spektakularny zachód słońca 16. Wieczór w „świetlicy”


Na wtorek prognozy były deszczowe, jednak nie sprawdziły się, dzień wstał słoneczny i przyjemny. Rutynowo pierwsza jazda była o 7.30, druga po śniadaniu, o 9.30. Niezmiennie zachwycał nas sosnowy, rozświetlony las, a galopy plażą były zawsze wielką uciechą.   Morze było gładziutkie, aż chciało się zobaczyć choć niewielkie fale, ale nie można mieć wszystkiego. Plażowanie w dalszej części dnia było już codziennością, aczkolwiek nie wszyscy preferowali te same odcinki plaży. Na Dubaju morze jest daleko od wydm i są to raczej małe zatoczki, obramowane granitowymi falochronami. Ale woda jest płytka i relatywnie ciepła (o ile Bałtyk jest ciepły). Aby jednak zażyć  plaży tradycyjnej, z otwartym morzem, trzeba trochę powędrować piachem poza Dubaj, albo podjechać kawałek autem. Korzystaliśmy z wszelkich wariantów.

 

17.  Kolejna, piękna jazda po plaży 18. Kamyczkowe dzieło sztuki


Tego dnia trzy dziewczyny pojechały na wycieczkę do Dąbek, były też w kolejnych dniach wycieczki do Darłowa i Darłówka.  Inni penetrowali kawiarenki i smażalnie ryb. Byli też zwolennicy relaksu w ogrodzie, z dobrą książką, lub w dobrym towarzystwie.

19. Wyprawa do Dąbek 20. Relaks w ogrodzie 21. Wyprawa do Darłówka


Pod wieczór mieliśmy prelekcję kajakarza, u którego obstalowaliśmy kajaki na spływ kajakowy na kolejny dzień. Pan Zimnowłocki ma na koncie nie lada kajakowe wyczyny,  o czym ciekawie opowiadał. Ma niepełnosprawnego syna, któremu wymyślił kajaki jako sposób na życie. Odbyli niesamowite rejsy, np. od Bieszczadów do morza, lub wielką pętlę bałtycką. Poprzez nagłaśnianie swoich dokonań zyskiwali środki na kolejne wyprawy, a syn nie tylko okrzepł fizycznie, ale też znalazł pracę i przyjaciół. Prelekcja była bardzo ciekawa.

22. Bardzo ciekawa prelekcja o wyprawach kajakowych 23. Grupa kajakowa


W środę grupa wybrała się samochodami do miejsca rozpoczęcia spływu kajakowego  rzeką Wieprzą.  W zależności od tego jak szybko kto wiosłował, można było płynąć nawet cztery godziny, ale można było osiągnąć cel po trzech. Wieprza to jedna w najpiękniejszych rzek Pomorza,  malownicza i miejscami dzika, trudna w górnym i środkowym biegu, łatwa w dolnych odcinkach. Płynie przez ciekawe pod względem przyrodniczym zakątki Pomorza, infrastruktura turystyczna jest jeszcze mało rozbudowana, co jest niewątpliwie zaletą.

24. Spływ rzeką Wieprzą 25.  Chwilo trwaj…
26. To jedna z najpiękniejszych rzek Pomorza 27. Jola z Rafałem dzielnie wiosłują


Rano odbyła się jazda konna dla tych którzy mimo spływu chcieli wcześniej jeździć, jednak gwoździem dnia była jazda wieczorna za zachód słońca. Pojechaliśmy z Weroniką, najpierw kręcąc się po lesie, który pod wieczór jest nie mniej piękny niż o poranku. W końcu wjechaliśmy na plażę i powoli zaczął się spektakl. Słońce było już bardzo nisko, widoki były magiczne, kolory bajeczne. Morze, konie, plaża – wszystko otulały ciepłe barwy i pozytywne wibracje.  Kręciliśmy się dłuższy czas po piasku, robiąc mnóstwo zdjęć i ciesząc się tym niezwykłym widowiskiem.  Warto jechać kawał drogi na urlop, aby móc uczestniczyć w takim spektaklu.

28. Konie i zachód słońca 29. Warto jechać kawał drogi  na urlop dla takich  doznań
30. Paparazzi są wszędzie (na szczęście) 31. Radość  tryska


W czwartek jeździliśmy wg przyjętego schematu, jedni o 7.30, drudzy o 9.30 po śniadaniu. Dziewczyny ze stajni kombinowały jak wszystkich zadowolić, gdyż w związku z ciepłym początkiem września miały spory ruch w interesie, przychodzili ludzie „z ulicy”, a przestrzegały zasady, aby żaden koń nie szedł pod siodło więcej niż dwa razy dziennie. Więc tego dnia wyciągnęły 27-letnią Nikitkę, która siodła nie widziała już ponad 1,5 roku. Staruszka okazała się nad wyraz rześka, Agnieszka twierdzi, że ona po prostu lubi chodzić pod siodłem w teren. Nie wiadomo czy to prawda, gdyż galop po piachu powodował u niej głośniejszy oddech, ale po jeździe ani jeden włosek pod siodłem nie był u niej mokry, w przeciwieństwie do innych koni.

 

32, W lesie na wydmach 33. Renia szykuje się do występu


Czwartek to tradycyjny dzień występów. Hasło tego roku brzmiało „przedmioty, powiedzenia i zawody, które wyszły z mody”. Hasło wymyślił zimą Olo i nikomu nawet przez myśl nie przeszło,  aby nie wyrazić aprobaty.  Poza tym hasło wydawało się dość łatwe, więc wypadało tylko skupić się i coś wymyślić.
Teatr zaczęliśmy o godz. 18.00, wcześniej wszyscy po kątach przygotowywali się do swoich występów, stres był niemały. Zgaga pozbierała od wszystkich propozycje i ustaliła harmonogram. Podjęła się też roli prowadzenia całego przedstawienia, co zrobiła z dużym wdziękiem.

34. Teatrzyk poprowadzi Zgaga 35. Występy zaczęli Gabi i Maciek


W pierwszej kolejności na scenę wyszli Gabi i Maciek i przedstawili zbiór przysłów, wyliczanek i rymowanek, które są stare jak świat, wiele znaliśmy już w dzieciństwie.  Na pewno wyszły z mody (choć  nie koniecznie z obiegu), z rozrzewnieniem przypomnieliśmy sobie te powiedzonka, niektóre recytowaliśmy jeszcze w przedszkolu. Artyści przedstawili je wg alfabetu, wykaz obejmował ze 30 pozycji. Zrobiło się bardzo wesoło. Oto przykłady (wyciąg):

A Abecadło z pieca spało, o ziemię się hukło,
Rozsypało się po kątach, strasznie się potłukło.
B Beksa lala, pojechała do szpitala,
A tam powiedzieli, takiej beksy nie widzieli.
C Chwała Bogu, westchnął wałach, że choć grzywa mi została.
D Dobranoc pchły na noc, karaluchy do poduchy, a szczypawki do karafki.
E Ele mele dudki, gospodarz malutki, gospodyni garbata, a córeczka smarkata. 
Ene due rabe, połknął bocian żabę, a żaba bociana, jeszcze tego rana.
H Hokus pokus, czary mary, nie ma szkoły, są wagary.
I Idzie kominiarz po drabinie, fiku miku już w kominie.
Idzie rak nieborak, jak uszczypnie będzie znak.
J

Jedzie jedzie pan pan, na koniku sam sam.
Jedzie jedzie chłop chłop, na koniku hop, hop.
Jedzie jedzie baba i z konika spada.  

K Która godzina, wpół do komina, komin otwarty, jest wpół do czwartej.
L

Leci sobie ptaszek z dala, górą słonko zapierdala,
Żabka w stawie dupkę moczy, kurwa, jaki świat uroczy.

M Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli.
N Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz.
O Opowiem ci bajkę, jak kot palił fajkę, a kocica papierosa, upaliła kawał nosa.
P Panie pilocie, dziura w samolocie, drzwi się otwierają, goście wypadają.
Ś Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi…
T Trumf trumf misia bela, misia kasia kąfacela, misia A, misia B, misia kasia ką-fa-ce.
U Uciekaj myszki do dziury, bo cię tu złapie kot bury…
Ż Żeby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała.

36. Stare koronki 37. To dzieło „naukowe” przeraża  38. Występ Marysi

                 

Wesoło usposobieni oczekiwaliśmy kolejnej artystki, którą była Marysia. Zanim weszła na scenę, zaprosiła do oglądania wystawionych na stoliku pod sceną starych babcinych koronek. Czego tam nie było: koronkowe kołnierzyki i mankiety, ozdobione koronkami chusteczki, serwetki i małe saszetki. To wszystko wyszło z mody, lecz ciągle jest piękne i bardzo wartościowe. Następnie Mania pokazała starą, niemal rozsypującą się w rękach książkę, bez okładek i o trudnym do ustalenia roku wydania, jednak jako wydawcę wskazującą na „Bibliotekę Dzieł Naukowych”. Tytuł książeczki to „Płeć i charakter”. W rozdziale IX „Psychologia męska i żeńska” zawarte są niezwykłe teorie na temat tego czym jest kobieta, które wpędziły nas w przerażenie. Pisze tam m.in.:

„Osobowość i indywidualność, jaźń i dusza, wola i charakter – wszystko to oznacza jedno i to samo, co w świecie ludzkim jest udziałem tylko mężczyzn, czego zaś brak kobietom.
Ponieważ dusza ludzka jest mikrokosmosem, a wybitni ludzie to tacy, którzy wyłącznie duchem żyją, przeto kobieta musi być z natury absolutnie niegenialna.
Jak mogłaby być istota bezduszna geniuszem? Genialność jest identyczna z głębią, a proszę spróbować jeno połączyć ze sobą przymiotnik głęboki z rzeczownikiem kobieta, sprzeczność dostrzeże każdy. Genialność jest tylko spotęgowaną, w pełni rozwiniętą, wyższą, powszechnie uświadomioną męskością
Kobieta nie pozostaje ani moralna, ani antymoralna,  jest bezkierunkowa, ani dobra, ani zła, nie jest ani aniołem, ani diabłem, jest amoralna, tak jak i alogiczna. Wszelkie istnienie atoli jest istnieniem moralnem i logicznem. Kobieta zatem nie istnieje.
Na zapytanie więc dotyczące znaczenia bytu mężczyzny i bytu kobiety, możemy obecnie dać odpowiedź. Kobiety nie mają ani istnienia, ani jestestwa; nie istnieją i nie są niczem. Jest się mężczyzną, albo jest się kobietą, odpowiednio do tego, czy jest się kimś, lub się nim nie jest”.

 Uff… jak dobrze że takie „naukowe” dyrdymały wyszły z mody, że zacytowane dzieło naukowe można traktować jedynie jako kabaret, choć o wątpliwej jakości humoru.

39. Pokojówka i pan dziedzic 40. Scenka pt „Żelazko z duszą”


Kolej przyszła na Wujów, którzy jak zwykle przygotowali się sumiennie. Weszli na scenę jako pokojówka i pan i przedstawili scenkę pod tytułem: „Żelazko z duszą”. Pokojówka w skromnej, długiej, domowej sukience, w fartuszku i białym czepku na głowie, podeszła do deski do prasowania, nakrytej starym obrusem, wzięła do ręki żelazko, wyjęła z niego pogrzebaczem duszę zagrzaną w piecu obok i zamruczała pod nosem:    

„Ot, i dusza rozpłomieniona do czerwoności… Wrażę ją z ostrożnością, pomału, pomału, do żelazka”.
Zamyka żelazko, pokazuje kalesony i prasuje.

„Niechże z tych z kalesonów pana wyparuje wszelkie paskudztwo; (puka się w głowę)  i brudy myślne też!”
Odstawia żelazko, podnosi kalesony z ironią:

„Wielkie, niby ten obrus!  I aż ciężkie od krochmalu, oj!”
Opuszcza je na deskę. Wchodzi pan niepostrzeżenie, klepie pokojówkę w pupę.
„A czym to się panienka tak interesuje, kalesonami, czy nadzieniem?”
Pokojówka  odwraca się prostując z kalesonami w rękach i odpowiada:
„Pan doprawdy mocny w gębie… A to ‘nadzienie’ – jak pan powiada – czy ma jeszcze datę ważności?!”
Pan rzuca do publiczności, pykając fajkę:
„Frechowna panienka, chyba czort w niej pali!”
Oddala się statecznym krokiem. Pokojówka mruczy:
„O Święta Panienko, Oby tylko Pani tego nie słyszała…”
Zabiera kalesony i wychodzi.
Zgodnie z hasłem z mody wyszły: Zawody – a) pokojówki w dworku i b) zawód dziedzica, ziemianina. Przyrządy – a) żelazko z duszą, b) stroje określające status społeczny. Powiedzenia – zwroty językowe, np. „brudy myślne”, „mocny w gębie”, „frechowna panienka” „czort w niej pali”.
Brawo, scenka była stosunkowo krótka, ale obejmowała wszystkie elementy hasła, świetnie to wymyślili.

41. Jak przez wieki ewoluował sposób widzenia świata i sposób wyrażania myśli


Następnie na scenę weszły damy z różnych epok, usiadły przy stole, weszła też narratorka prowadząca kolejne przedstawienie i zagaiła:

„Płyną wieki, mija czas. W ciągu stuleci zmieniało się ludzkie życie, ubiory i język. Powiedzenia, stroje i zawody, wychodziły z mody. Spróbujmy prześledzić jedną taką niematerialną zmianę: język i sposób wyrażania myśli w różnych epokach. A kanwą do tego niech będzie opis naszych bieszczadzkich rajdów.
W średniowieczu zapewne z zachwytem wysłuchano by takiej opowieści”.

Na tą zapowiedź od stołu wstała dama średniowieczna i przedstawiła jakim językiem przedstawiłaby rajdowanie w tamtej epoce: 

42. W średniowieczu snuta opowieść brzmiałaby tak

 

„I stało się, iż jezdni, mężni drużynnicy, koni dosiedli i w Bieszczad ruszyli, przez knieje dzikie i rzeki wezbrane. Droga była sroga, pełna błota, głazów i cieni, kędy szeptały borze duchy starych czasów, a wilcy w dalekich jarach wyli. Męże ci, krzepcy i bogobojni, modły zanosili do Pana nad pany, by ich strzegł na szlaku i w nocnych ciemnościach. A gdy słońce za lasy się skryło, przy ognisku siadali, miód pili z rogu, pieśni śpiewali o wojnach i cudach. Także ów rajd nie był li tylko przejazdem, lecz dziełem ducha i serca, pamiętnym czynem w kronikach godnym zapisania. A ziemia, po której jechali, drżała cicho pod kopytami, jakby poznawała swych synów i błogosławiła ich cichym tchnieniem pradawnego ładu”.

Narrator zapowiada kolejną damę:

„W epoce romantyzmu opis rajdu konnego brzmiałby zapewne inaczej, może tak?”

43. Dama romantyczna widziała konne wędrowanie romantycznie

 

Na środek wyszła dama w eleganckiej sukni aksamitnej i zgrabnym kapelusiku, i przedstawiła swoją kwestię w sposób adekwatny do epoki romantyzmu:

Rajd konny po Bieszczadach jawił się jako podróż nie tylko przez dzikie ostępy Karpat, lecz i przez najgłębsze zakamarki duszy. Wśród mgieł porannych, unoszących się nad górskimi dolinami, jeźdźcy sunęli w milczeniu, jakby baśniowe widma unoszone tęsknotą serca. Szum potoków, łagodny szelest traw i cichy krok końskich kopyt splatały się w pieśń wolności, jaką tylko dusza romantyczna pojąć może. Gdy dzień chylił się ku zachodowi, a niebo barwiło się zlotem i purpurą, noc znajdowała ich przy ognisku, zamyślonych, zapatrzonych w gwiazdy, które zdawały się szeptać dawne legendy. Była w tej podróży pewna melancholia, lecz i ukojenie – jakby sam duch gór tulił ich w ramionach ciszy”.

Narrator: A jak mogłaby sobie wyobrazić rajd konny wiejska dziewczyna, np. Jagna z Reymontowskich Lipiec?”

44. A co do powiedzenia o rajdowaniu miała Jagna z Lipiec?

 

Na środek wyszła Jagna z Reymontowskich Lipiec i wygłosiła:

„A rajd ten konny po Bieszczadach, to jakby kto w same serce ziemi wlozł, gdzie góry jak chłop zgarbiony, las gęsty, a droga wąska i kręta, kiej warkocz dziołchy. Jeźdźcy sunęli wolno, cicho, ino końmi parskało i ptaki gdzieś śpiewały, a wszyćko to jakby śniło. W dzień słońce prażyło, w nocy rosa siadała, a ogień trzaskał, że aż się duszo grzoła. I śpiewali, bo to i strach, i radość człeka brała. Tam człek czuł, jak ziemia godo do niego, jak duch wiatru przez kark mu lezie i coś mu w serce prawi. Bo to nie jeno jazda była, jeno jakby modlitwa, jakby pokłon naturze i dawnym czasom. A w tych ostępach, co niejednego wilka i zbója pamiętają, szło się tak, jakby człek szedł za cieniem własnych pradziadów. I każda chwila tam miała wagę. A los jak ziarno przesypywał się przez palce”.

Narrator: „Życiu człowieka zawsze towarzyszyły baśnie i legendy. I w tych naszych bardzo „technicznych” czasach spróbujmy się do nich odwołać i zapytać Tolkienowskiego elfa, co on powiedziałby o rajdzie konnym?”

45. Elf Tolkiena też ciekawie widział konną przygodę 46. Damy z różnych epok  widziały świat różnie

 

Wszedł elf Tolkienowski i powiedział jak on widzi bieszczadzki rajd konny.

„Rajd konny przez ziemie Bieszczadu jest niczym pieśń dawnych dni, którą śpiewają jeszcze wiatry pośród smrekowych grani. Wędrowcy, dosiadający swych wiernych rumaków, przemierzają doliny i wzgórza, gdzie echo dawnych czasów wciąż szepta wśród liści. Tam, gdzie rzeki srebrzyste spływają z gór, a niebo rozświetla się blaskiem słońca zachodzącego, dusza odnajduje ciszę, której próżno szukać w krainach niżu. Nocą, przy ogniu, gdy cień tańczy z płomieniem, a pieśni pradawne wypełniają powietrze, serca biją zgodnie z rytmem wieczności. I choć ścieżki są dzikie, a droga niepewna, wędrówka ta jest błogosławieństwem – albowiem kto w niej uczestniczy, ten zbliża się do tajemnic tego świata”.

Narrator: „Lata płyną, czas się zmienia, tylko my, stare Konie, nie zmieniamy się wcale. Dlaczego? Dlatego, że jesteśmy niezmiennie razem, kreatywni i dzięki temu bogaci w przeżycia. I tak będzie po zawsze”.

Dziewczyny dostały duże brawa.

47. Klan Słowików w swojej scence 48. Przerażające czasy, jeszcze je pamiętamy


Po damach z różnych epok na scenie pojawił się klan Słowików i przedstawili hasła przerażające, ale nie tylko niemodne, na szczęście też od lat nieaktualne. 

Gerard: Olbrzym i zapluty karzeł reakcji.
Rafał: Partia ma zawsze rację.
Jola: Wieczna przyjaźń polsko – radziecka. 

Aż trudno uwierzyć że żyliśmy w czasach takich haseł. Brrr…
Przyszedł czas na Renię. Renia przedstawiła jak się pakowały i co zabierały na letnisko  panie przed stu laty, gdy modnym się stało wyjeżdżanie latem na wieś. 

49. Renia opowiada o podróżowaniu w minionym wieku 50. Damy w podróży – chyba  dziś mamy lepiej, choć narzekamy

 

„Słynna publicystka Elżbieta Kiewnarska, publikująca w poczytnym czasopiśmie dla inteligentek „Bluszcz”, wydaje w roku 1929 poradnik „Dobra pani wyrusza na letnisko”… i już wszystko wiadomo.   Pani  pojedzie nowoczesnym środkiem lokomocji jakim jest pociąg, więc konieczny będzie mały koszyczek z prowiantem:
– butelka czerwonego wina, pieczony kurczak,  wędlina, sardynki w puszce, kawa i herbata w termosach, trochę owoców i kwaskowych cukierków.
Reszta bagażu pojedzie wozem, więc spakować należy niezbędne sprzęty do urządzenia się na letnisku. Jako wyposażenie pokoju potrzebne będą:
– lampy, lichtarze, świece, bańki z naftą,  lustra, wazony na kwiaty,
a jako wyposażenie kuchni zabrać należy:
– komplet garnków żeliwnych i emaliowanych, zastawę stołową, koniecznie widelczyk do cytryn,  dwie brytfanki, wanienkę do ryb, tłuczek do kartofli, łopatkę do kotletów, solniczkę, chochlę, tasak, imbryk do kawy i herbaty, młynek do kawy, formy do ciasta i misy do ucierania,  maszynkę do lodów,  moździerz, czerpak do wody, szufelkę do węgla, dużą balię i kocioł do gotowania bielizny, żelazko węglowe, magiel ręczny, deskę do prasowania,  czyścidła, zmiotki, szczotki, 18 ścierek.
A stroje? Tutaj podpowiada czasopismo „Przegląd Mody”. 
Na poranki pani potrzebować będzie szlafroczek, potem ubierze suknię z piki lub jedwabiu, może być suknia w kwiaty. Nie należy zapomnieć o skarpetkach i pończochach, wywiniętych do kosek, bo obnażona stopa pani z trudem znosi żwir, drzazgi, kamienie, które powodują zgrubienie naskórka. Nie zawadzi też mieć parę białych sukien, łatwych w praniu i prasowaniu, i płócienne białe buciki na angielskim obcasie”.  

Uff, brzmi to jak kabaret. Chyba z pakowaniem się na letnisko mamy dziś prościej. 
Dalej pojawiła się przed publiką Hania, która wyszła na środek ze starą niemodną walizką i zaproponowała szybki konkurs: znalazłam tą starą walizkę na strychu, a w niej pełno drobiazgów. Może pamiętacie te przedmioty, zgadujcie co to takiego”. 
Niestety pamiętamy te walizkowe drobiazgi z dawnych czasów (bo tak długo już żyjemy), ale od lat nikt czegoś takiego nie widział i nie używał. Były tam: temperówka na żyletki, podręczna przeglądarka do slajdów (dziś obsługa media-marktów nie wie nawet, co to jest slajd), uchwyty do wciągania butów  oficerskich, płyta pocztówkowa (tak, tak, takich słuchaliśmy), igły z kości słoniowej do robienia dziurek w tkaninach, koziołek do odkładania sztućców przy talerzu i – uwaga – suszka kołyskowa. Ni mniej ni więcej.  Zrobiło się rzewnie.

51. Co Hania znalazła w starej walizce? 52. Suszka kołyskowa


Przyszła kolej na Kornelów. Zawsze mają ambitne teatrzyki, nie inaczej było tego roku. Na podstawie scenki z „Zemsty” Aleksandra Fredy pokazali całkiem już zarzucony obyczaj pisania listów pod dyktando, gdy przy okazji dochodzi do komicznych sytuacji. Cześnik dyktuje Dyndalskiemu list rzekomo pisany od Klary do Wacława, realizując własną intrygę, ale nie radząc sobie z tym tematem. Nie wie jak list ułożyć, złości się, co rusz posiłkuje się przerywnikiem „mocium panie”, często przez niego używanym w chwilach stresu i gniewu.
Cześnik:
„Siadaj waść tu, zmaczaj pióro, będziesz pisał po mym słowie. 
Teraz trzeba
 pisać właśnie, jakby Klara do Wacława”.
Dyndalski ma opory, pan się niecierpliwi.
„Co się waszeć o to pyta, maczaj pióro, pisz i kwita.
Tylko że to mocium panie, aby udać trzeba sztuki,
Owe brednie, banialuki, to miłosne świergotanie,
Jak tu zacząć mocium panie”?
Dyndalski próbuje coś podpowiadać, pan ironizuje, zagląda przez ramię na kartkę i się złości, że sługa gryzmoli. Dyktuje dalej nadmieniając ”pisz dokładnie”.
„Bardzo proszę”… mocium panie…
Mocium panie… „me wezwanie”…
Mocium panie… „wziąć w sposobie, jako ufność ku osobie”…
Sługa pisze dosłownie, nie pomija żadnego „mocium panie”, pan w gniewie drze kartkę krzycząc „niech cię czarci chwycą, z taką pustą mózgownicą”.
Dyndalski: „jaśnie pana własne słowo”.
Cześnik: „milcz waść, przepisz to de novo. Mocium panie opuść wszędzie”.
Pisz de novo, pisz, powiadam, mózgu we łbie za trzy grosze”.
Ostatecznie z tej współpracy nic nie wychodzi, pan przegania sługę i decyduje się zrobić to inaczej. Nawet lepiej będzie może, gdy wyprawię doń pacholę, z ustną prośbą…”

Dziś takich dylematów nikt już nie ma, nikt nie dyktuje listów, bo czy jeszcze pisuje się listy? A przerywników w mowie potocznej typu „mocium panie” też nikt nie używa. Ale wesoło było posłuchać. Artyści odegrali scenkę bardzo profesjonalnie.

 

53. Jak pisano listy pod dyktando za Fredry 54.  Ci aktorzy nie odbiegają od profesjonalistów grających „Zemstę”


Wg ustalonej kolejności na scenę wszedł Jurek i przedstawił stare co prawda przysłowia, które zmodyfikował, dając im nowe życie.

Gdy się człowiek śpieszy, to się koń nie cieszy.
Dobrego karczma nie zepsuje, złego kościół nie zrobi w konia.
Pieniądze szczęścia nie dają, lecz przy kupnie konia bardzo pomagają.
Nie chwal konia przed zachodem słońca, a kobiety przed śmiercią.
Lepszy wróbel w garści niż koń na dachu.
Lepiej mieć konia co się dąsa, niż prezydenta alfonsa.
Konia z rzędem za prezydenta nie bandytę.

Okazuje się, że zdania mogą zyskać całkiem nowe znaczenie, jeśli się zmieni bodaj jedno słowo. Ale także, gdy postawi się kropkę w całkiem innym miejscu. Oto przykład:

Moja stara piła leży przed domem.
Moja stara piła. Leży przed domem.

Uśmialiśmy się, a niemodna piła także znalazła miejsce w naszym ambitnym teatrzyku.

 

55. O co chodzi z tą starą piłą?


Na koniec wyszła na scenę Zgaga i przedstawiła stare zawody, które wyszły z mody.

56. Zgaga opowiada o starych zawodach, które wyszły z mody

 

„Małe miasteczko, a w nim cicha uliczka z kolorowymi domkami, okryta jeszcze mrokiem nocy. Na horyzoncie zaczyna jaśnieć niebo, zapowiedź wschodzącego słońca. U wylotu słychać kroki – to latarnik wyruszył na swój poranny obchód, jego podopieczne mogą odpocząć, ich pracę zastąpi słońce.
Oj, a co tu za hałas. No tak, to wózek mleczarza podskakuje na bruku, dziw, że butelki z niego nie wypadną. Chłopak zamienia puste na pełne i za chwilę wózek znika za zakrętem. Zapada cisza, ale nie na długo.
Pierwsze otwierają się okiennice w domu praczki. Dzisiaj poniedziałek, więc przyniosą za chwilę bieliznę z domu doktora. A wczoraj było przyjęcie u burmistrza, pewnie obrusy i ścierki też będą do prania.
Obok pralni znajduje się poczta i za chwilę ktoś wpadnie nadać telegram, zamówić rozmowę międzymiastową lub kupić znaczek.
Z bramy za pocztą wybiega chłopak – ustawia na chodniku stołeczek, obok pudło, siada  i jeszcze trochę drzemie. Wczoraj padało, a do magistratu burmistrzowi i jego urzędnikom nie wypada przecież przyjść w brudnych butach. Chłopak zarobi więc dziś parę groszy.
Ostatni w rządku jest dom z szyldem „Repasacja”. Tu klientki śpieszyć się nie muszą. Ale nylonowe pończochy, zwłaszcza te ze szwem, mają to do siebie, że często lecą w nich oczka. A wczoraj było przecież przyjęcie u burmistrza. 
I tak zaczyna się nowy dzień…”     

Oj, gdzie te czasy…. brawo.
Na tym występy się skończyły, ale jeszcze Józek zaproponował wielki jeździecki Konkurs Grande Prixe, obiecując ciekawe nagrody. Powołał komisję sędziowską, podzielił całe towarzystwo na kilkuosobowe zespoły i zaproponował losowanie kopert i rozwiązanie znajdujących się wewnątrz zadań. Podeszliśmy do tego bardzo ambitnie, zadania nie były wcale łatwe. Komisja sędziowska po wyznaczonym czasie zebrała prace i wyłoniła zwycięzców. Nagrodą były oryginalne flots  z ważnych, historycznych zawodów jeździeckich. Było dużo zabawy i śmiechu, wygrał zespół w składzie: Gabi, Rafał, Zbyszek i Maciej. Brawo.

57. Wielki konkurs Grande Prixe – zwycięzcy 58. Ta grupa też odbiera nagrody


Z przyjemnością zasiedliśmy do stołu, gdzie czekał zasłużony, suty posiłek. W naszej biesiadzie uczestniczyła Kinga i Weronika, fajnie było pogadać także poza stajnią. Przy dobrych winach czas miło leciał, pogaduszkom nie było końca. Także sesjom zdjęciowym, na pewno zimą chętnie wrócimy do tych beztroskich chwil.

59. Biesiada 60. Stres minął, można porajdać


W piątek prognozy zapowiadały upał, więc wydawało się, że duże wzięcie będzie miała pierwsza jazda. Ale rano w stajni pojawiły się tylko 3 osoby. Jazdę poprowadziła Ola. Było więcej niż zwykle kłusa i galopu, więc trasę obliczoną przez dziewczyny na ponad godzinę śmignęliśmy dużo szybciej. Można się było bez pośpiechu wyszykować na śniadanie.

61. Na jazdę poszła 27-letnia Nikitka 62. Wujowie w Dolinie Charlotty


Dzień natomiast obfitował w inne aktywności – kilka osób pojechało na wyprawę rowerową do bardzo ciekawej, małej wioski Łącko, pełnej starych domów szachulcowych.  Inna grupa rowerzystów popedałowała znaną trasą w stronę Darłowa, a jeszcze inni  wybrali się do słynnej Doliny Charlotty, wielce reklamowanej w mediach. Nie zabrakło też zwolenników wędrowania plażą, co zawsze jest przyjemnością.

63.  Wyprawa rowerowa do wsi Łącko, spotkanie na pomoście 64. Ta grupa popedałowała do Darłowa

 

Dzień miał być upalny, jednak po południu przyszło nagłe załamanie pogody i gładkie morze w jednej chwili pokryło się falą. Ciśnienie tak gwałtownie spadło, że wiele osób źle się czuło. Cztery osoby zamówiły sobie jazdę wieczorną na zachód słońca, ale pojawiły się chmury i nie do końca się to udało. Konie też były wyjątkowo pobudzone, leniwa z reguły Pepsi rozrabiała jak mały źrebak.
Nagle zrobiło się zimno, nie przeszkodziło to jednak spotkaniu się wieczorem przy ognisku, gdyż sobota przed wyjazdem nie nadaje się do takich imprez. Trzeba się było zmierzyć z faktem, że obóz dobiega końca. Zwyczajowo Wojtek wygłosił laudację, jego krasomówstwo jest nie do zastąpienia. Podziękował Iwonie za zorganizowanie kolejnego, udanego obozu, za ciekawy program, który zawsze mamy zapewniony. Podziękował Kindze i dziewczynom ze stajni za ciepłą atmosferę którą nam zapewniają, za konie i piękne jazdy. Podziękował całej grupie – że ciągle trwamy, że jesteśmy. Mania podziękowała Wojtkowi, bo klimat który tworzy razem ze swoją gitarą jest ważnym elementem każdego rajdu i rajdobozu, bez niego nic nie byłoby takie samo. Kupcio podziękował Manii, że nie zapomniała o Wuju, a jeszcze ktoś podziękował Kupciowi, że się znalazł i nie zapomniał o Mani, która nie zapomniała o Wuju. I tak sobie dziękowaliśmy, popijając piwo i czekając aż się upieką kiełbaski. Spędziliśmy kolejny, niezapomniany wieczór.

65. Ognisko pożegnalne 66. Nie należy się smucić, jeszcze jeden dzień przed nami
67. Laudacja Wojtka 68. Śpiewamy z zaangażowaniem


W sobotę było już zdecydowanie wietrznie i sztormowo, ale rytmu jazd konnych to nie zaburzyło. W tym roku plaża była wyjątkowo grząska i kamienista, do galopu nadawały się tylko niektóre, krótkie kawałki. Nadrabialiśmy w lesie, miękkie dukty wśród sosen i wrzosów były lepsze do galopu. Tego dnia zażyliśmy wszystkiego, galopów plażą i lasem, także widoku wzburzonego morza. Zakończyliśmy obóz bez ofiar, choć były trudne momenty. Po jeździe żegnaliśmy się z dziewczynami ze stajni, były drobne upominki dla każdej, wyraziliśmy nadzieję na kolejne spotkanie za rok, na co także one wyraziły nadzieję.

69. Największy koń w stajni Largo i jeden z najmniejszych – Nataszka 70. Jaga na Sarze
71. Żegnamy się z załogą stajni 72. Drobne upominki dla wszystkich


Dzień upłynął na spacerach, rowerach, ostatnich zakupach – ale głównie na pakowaniu kufrów. Nie mamy ich tyle co kobiety z Reniowej scenki, ale jednak tych klamotów jest zawsze całkiem sporo.

73. Ostatnie spacery – niezwykły spektakl 734  Uroczy porcik rybacki w Jarosławcu


W niedzielę po śniadaniu każdy ruszył w swoją stronę. Do zobaczenia za rok.

 

  

 

 

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy rajdobozu

 

 

 

XXIV Rajd Starych Koni, Pieniny 20 – 09.06.2025

W czerwcu 2025 roku Stare Konie tradycyjnie ruszyły na rajd konny, niezmiennie ignorując pesele, strzykania tu i tam, wszelki inne niemożności i niedomagania. Co z tego że strzyka, gdy silne, wewnętrzne pragnienie przeżycia tej kolejnej konnej przygody jest niezłomne. Temu pragnieniu przyświeca starosłowiańskie słowo zew, oznaczające „głos”, „wezwanie”. Gdy tylko zima odejdzie, nasze mustangi pod wodzą niezastąpionego Józinka wzywają, kolejna przygoda czeka. Szykujemy się mentalnie, w końcu pakujemy niewyobrażalnie wielkie kufry i ruszmy w drogę.
W bieżącym roku miejscem rajdowania były ponownie Pieniny, a bazą wypadową jak i rok wcześniej ranczo Andrzeja, Józkowego brata, w Jaworkach koło Szczawnicy. Bardzo nam się tam podobało, Pieniny zachwyciły, a fakt że do Pienin jest bliżej niż w Bieszczady odgrywa istotną rolę. Podstawą tego projektu  jest jednak wspaniałomyślność naszego wodza, który swoje wierzchowce przyprowadza wierzchem z Sanoka do Jaworek ponad 200 km.  To niesamowite przedsięwzięcie i bardzo ci dziękujemy Józiu za ten prezent. Piękne jest, że  rajdować możemy na naszych ulubieńcach,  które znamy i których się nie boimy. Co prawda co roku pojawia się jakiś jeden czy dwa nowe wierzchowce, ale mamy zaufanie do Józkowych propozycji i każdy nowy konik jest   szybko zaakceptowany i przyjęty do zespołu.

1. Na końcu wsi, wśród drzew, jest nasza baza wypadowa w Pieniny 2. Ranczo Andrzeja Mosa w Jaworkach


W tym roku przyjechali: Jaga z Walterem, Lalucha z Wują,   Renia z Andrzejem, Dorota, Marysia, Aldona, Ewa Gdańszczanka, Ewa Formisia, Zgaga, Maciek Warszawski, Stefan, Leszek, Kupcio, Siostry Sisters, oraz na cztery dni Hania Olowa. Koniki na których jeździliśmy to Rodos, Melisa, Hermes, Eldik, Fikus, Wiarus, Czantoria, Emir, Wezyr i nowy Foksal. Józek dosiadał różnych koni w różnych dniach, ale m.in. przewodził raz na młodziutkiej Wetlince własnej hodowli, która była z nami po raz pierwszy.
Gdy przybyliśmy do Jaworek okazało się, że jest tam „na zakładkę” inna grupa, więc przez pierwsze 2-3 dni było dość ciasno i nie każdy miał komfortowe warunki. Jednak z dużą życzliwością i zrozumieniem przeżyliśmy te dni, a potem było już tylko dobrze. Dziewczyny, Tereska i Justynka, jak zwykle karmiły nas znakomicie, posiłki były obfite i smaczne, wszystko było „własnej roboty”  lub  sąsiada zza płotu, np. oscypki z zaprzyjaźnionej bacówki.  Cieniem na pozytywny obraz naszej bazy wypadowej kładł się niestety obraz bardzo rozkopanych Jaworek, istny plac budowy. Droga dojazdowa do posesji Andrzeja była zmaltretowana, wszędzie stały maszyny budowlane, nieco powyżej drogi rosło nowe osiedle. Budowane apartamentowce zapowiadają się apetycznie, jednak póki co pobojowisko robiło złe wrażenie. Na szczęście ranczo Andrzeja znajduje się na końcu wsi, a za nim jest już tylko pięknie. W piątek po przyjeździe i po obiedzie część osób wybrała się na wieczorny spacer do rezerwatu Wąwóz Biała Woda, gdyż dobrze jest rozprostować kości po podróży, ale przede wszystkim dobrze jest ucieszyć oko urokiem rezerwatu, w zderzeniu z wcześniejszym placem budowy w tej urokliwej kiedyś wiosce.

3. Po długiej podróży spacer do rezerwatu Wąwóz  Białej Wody 4. Zaczynamy przygodę


W sobotę po podróży każdy był lekko nieświeży, jednak nie dostaliśmy żadnej taryfy ulgowej i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na pastwisko odłowić konie. Zawsze na początku jest trochę zamieszania, gdyż nie wiadomo kto jakiego mustanga dosiądzie, a gdy się to już wie, trzeba pod wiatą poszukać sprzętu  przynależnego do wyznaczonego konia. Siodła i ogłowia mają numery, Józek informuje jaki numer przynależy do danego konia, ale nie wiadomo gdzie co leży, a części siodeł nie ma pod wiatą, tylko nie wiadomo gdzie. Szukamy więc siodeł i ogłowi, także derek, szczotek, kopystek,  pakujemy peleryny do sakw, a kto jedzie wozem, organizuje się na wozie.   Ale co tu dużo mówić, mamy wieloletnią rutynę i przesadnie długo te zabiegi w pierwszy dzień nie trwają.

5. W pierwszy dzień jest trochę zamieszania ze znalezieniem sprzętu  6. Ogarniecie się w końcu?


W pierwszy dzień cztery osoby zadeklarowały chęć jechania na dwie zmiany, tam i z powrotem, a dziesięć osób chciało jechać tylko raz, tam lub z powrotem. Obstalowaliśmy więc dziewięć koni plus jednego dosiadł Józek. Nasze deklaracje wyglądały bardzo ambitnie, na szczęście Józek przyprowadził wystarczającą ilość koni, każdy mógł jeździć ile tylko chciał.
W kolejnych dniach nie było już tak ambitnie, co rusz ktoś odpuszczał. Stąd ścisk na wozie, pogłębiający się w kolejnych dniach. Ale cóż, tak już będzie… a póki co jakoś dajemy radę.
Józek z góry założył, że pierwsze dwa, trzy dni będą lajtowe, gdyż już dawno przestał wierzyć, że przyjedziemy na rajd zaprawieni do boju. Kiedyś upominał żeby przed rajdem pojeździć gdzieś trochę, ale wie, że to zalecenie nie jest przestrzegane. 
Więc w sobotę spokojnym stępem podróżujemy za wozem  Doliną Białej Wody, zmierzając do tego samego miejsca biwakowego, w którym biwakowaliśmy w pierwszy dzień poprzedniego rajdu. Jedziemy jednak początkowo trochę inaczej, najpierw wąwozem do rozejścia szlaków, następnie koło bacówki łąkami w górę i potem w lewo pod Przełęcz Rozdziela. Łąki zachwycają, także panoramy. W zeszłym roku jechaliśmy tędy w deszczu, dodatkowo mgła nie dawała szans się pozachwycać. Teraz widzimy jak tu wszędzie pięknie, z wrażenia nikt się nie odzywa. Józek zafundował pierwszej grupie mały kłus i mały galop, na dobry początek, ale druga grupa wracała tylko stępem, gdyż na powrocie stale było w dół. W tym roku jest generalnie więcej ceprów na szlakach, ale nie są to ilości denerwujące, raczej spotkania są sympatyczne, tym bardziej, że jesteśmy dużą atrakcją dla wędrowców. Idzie gruby pan z grubą panią, trasa jest łatwa, ale wędrowcy są mocno upoceni. Wołamy: dzień dobry, efektywnie państwo spędzacie czas. Pan woła: a wy, jak efektownie. I wszystkim jest miło.
Poniżej Przełęczy Rozdziela spotykamy Hanię Sister, która do tego miejsca dotarła pieszo i porobiła nam serię zdjęć, gdyż miejsce było cudne.

7.  Pogranicze Beskidu Sądeckiego i Pienin Małych 8.  Sobotnia wędrówka

 

Po kolejnej pół godzinie spotykamy się z wozem, pałaszujemy bardzo dobry żurek, odpoczywamy i druga grupa rusza podobną trasą do domu. Na wozie był wielki ścisk, wręcz trudno się było ruszać, ale krążyły procenty i dowcipy, tak że „wesoły autobus” podróżował nie mniej atrakcyjnie niż konni.    

 

9. Nasz pierwszy biwak 10. Renia w historycznym fartuszku napełnia miski


Wieczorem było pod wiatą ognisko inauguracyjne, gdzie śpiewaliśmy z wyjątkowym  zaangażowaniem, a Wuja wyciskał z gitary ostatnie soki. „Jesteście w formie” – chwalił grupę nasz gitarzysta. Ale jak tu nie mieć pary, gdy przygoda dopiero się zaczyna i wszyscy się cieszą. Wieczór był bardzo piękny. Nie zapomnieliśmy o naszym kochanym Olu, który bardzo chciał być w Pieninach, ale w ubiegłym roku zdrowie nie pozwoliło, a w tym – nie doczekał. W tym roku reprezentowała go Hania. Olo to twórca nazwy „Stare Konie”, także inicjator powstania śpiewnika, bez którego ogniska trudno sobie wyobrazić. Mieliśmy nadzieję, że słyszy nasze śpiewanie.

11. Ognisko inauguracyjne 12.  Klimatyczne chwile


W niedzielę przyjechała z Krakowa nasza fanka Kasia i prosto z samochodu ruszyła z nami w trasę.
Jedziemy w Beskid Sądecki, do miejsca znanego z poprzedniego roku pod szczytem Radziejowej (najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego), zwanego przez dwóch Mosów Czarna Woda. W dawnych czasach była tu wieś łemkowska o tej nazwie, podobnie jak w Dolinie Białej Wody mieszkali Łemkowie we wsi o nazwie Biała Woda. Łemków wysiedlono po wojnie i wioski pochłonęła dzika przyroda. Niestety Jaworki oparły się ekspansji przyrody i dramatycznie się rozbudowują.  Początek naszej niedzielnej marszruty to przebicie się   przez budowlane pobojowisko, by wreszcie przez łąki i lasy ruszyć do góry i zostawić te destrukcyjne obrazki za sobą.  Jedziemy przez mieczykową łąkę (mieczyków w tym roku jak na lekarstwo, być może trafiliśmy na inny moment wegetacji), wjeżdżamy na znane łąki widokowe, skąd dobrze widać Trzy Korony i Tatry słowackie.  Widoczność jest dużo lepsza niż w ubiegłym roku, powietrze mimo wysokiej temperatury jest bardziej przejrzyste. Mamy więc ucztę duchową, po czym wjeżdżamy w las, by po jakimś czasie zacząć opuszczać się stromo w dół, na spotkanie z wozem.

13.  Tradycyjnie gimnastyka była każdego dnia 14.  Cudne panoramy z Beskidu Sądeckiego na Pieniny i Tatry

 

W zeszłym roku Józek wybrał niefortunnie ścieżkę  zjazdową niewiarygodnie stromą,  teraz zdecydował się na inną, ale też stromą. Ostatecznie docieramy do znanego miejsca w głębi lasu pod Radziejową, gdzie czeka już wóz, zupa gulaszowa i Renia w swoim historycznym fartuszku, w którym napełnia podstawiane miski. Najedliśmy się do imentu i na skraju lasu,  na kupie drągów, odpoczywamy w ożywczym chłodzie.  Kasia z Wujem grają na harmonijkach, istna sielanka, chętnie siedzielibyśmy tak do końca świata.

15.  Odpoczywamy po konnej wędrówce 16.  Muzykanci umilają chwile odpoczynku


Trzeba się jednak pozbierać. Andrzej proponuje Józkowi inną drogę powrotną, byłoby coś nowego, a ponadto obiecuje pyszne panoramy.  Leśna droga przy której biwakujemy wyszła z nieistniejącej wsi Czarna Woda, dotarliśmy do niej z lewej strony gór. Teraz mamy pojechać na prawą stronę od drogi, Andrzej z Józkiem konsultują co i jak. Wyjazd do góry jest jednak jeszcze bardziej stromy niż ścieżka którą tu zjechaliśmy. Drapiemy się  dużą stromizną przez gęsty las, konie dyszą i trzeba stawać, aby wyrównały oddech. Ten wariant podróży nie wydaje się dobrym pomysłem, ale  kiedyś ta stromizna się pewnie skończy. Być może zobaczymy nowe cudne łąki, więc wyglądamy z niecierpliwością jakichś prześwitów. Zamiast tego jest stale w górę i w górę. Wreszcie trafia się przyjazna, płaska ścieżka w prawo,  Józek decyduje się na nią zboczyć. Może chce ulżyć koniom, może tak mu podpowiada „niuch”. Ścieżka na chwilę daje wszystkim wytchnienie, niestety doprowadza do koryta rzeki bez wody,  którym trzeba zjechać w dół, gdyż innego wariantu nie ma. Wyschnięte koryto rzeczne jest usłane  głazami i połamanymi gałęziami, jazda nim na dół jest mordercza i wydaje się nie mieć końca. Ostatecznie wracamy do drogi leśnej od której zaczęliśmy ten nowy wariant, czyli pobłądziliśmy i wyszedł jeden wielki niewypał.

17. Na stromiźnie stajemy, by konie złapały oddech 18.  Zejście z góry po wyschniętym potoku górskim 19.  Morderczy zjazd  w dół

 

Jedziemy chwilę tą drogą, w końcu Józek zjeżdża w las w kierunku   pierwotnego szlaku, chwilę klucząc i forsując nieznaną, podmokłą łąkę. Ale osiągamy znane łąki, z panoramami które tak rano zachwycały. Po drodze Fikus skubiąc trawę zaplątuje się w uwiązie wiszącym na szyi, zaczyna panikować i próbować się wspinać. Ewcia  zeskakuje z siodła i razem z Józkiem,  który ruszył do pomocy, rozplątują wystraszonego konia
Tego dnia obie grupy podróżowały tylko stępem, stale było góra – dół. Tego jak i każdego dnia jazdy trwały po ok. 2 godziny w jedną stronę.

20. Uff, wreszcie znajome ścieżki 21. Fikus się zaplątał w uwiązie, chwilowa przerwa


Jak na niedzielę przystało kuchnia zaserwowała rosół i schabowego, a po obiedzie poszliśmy na lody i potem „na bobry”. Już wcześniej widzieliśmy z siodeł, że na rzece w Wąwozie powstały bobrowe tamy, których w poprzednim roku nie było. Teraz porobiły się duże rozlewiska i mieliśmy nadzieję, że może szczęście dopisze i zobaczymy choć ogon któregoś z budowniczych. Szczęście dopisało – zobaczyliśmy nie tylko ogon, ale całego bobra, a może to nie był jeden, może się zmieniały. Bo praca trwała w najlepsze, nie przerywały jej ani na chwilę. Wypływał taki boberek spod suchego już świerka, płynął do połowy rozlewiska, fikał kozła i wracał pod wodą pod świerk. Może coś tam targał w łapkach pod wodą, czego nie było widać, ale takich rund wykonał niezliczoną ilość,   zupełnie ignorując kibiców stojących na brzegu. Było to fascynujące.

22. Bobry pracują zawzięcie, nie przeszkadza im publika 23. Oglądamy niesamowity spektakl

 

Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku, Kasia grała na skrzypcach, śpiewaliśmy piosenki pominięte poprzedniego wieczoru. Ale energii w narodzie było dużo mniej, trudy rajdowego życia dały się we znaki. Doris chora padła, Stefanowi wysiadło kolano, Siostry Sisters uchodziły się i były zmęczone, Kupcio  wisiał na ławce pół żywy, poprzednią noc spędził na ławie w jadalni, gdyż chrapanie w pokoju nie dało mu oka zmrużyć. Więc ile się dało tyle wysiedzieliśmy, było bardzo miło i muzycznie, ale dość spokojnie i nie przesadnie długo.
Jednak w poniedziałek w jadalni od rana było bardzo wesoło, gdyż Marysia usiłowała przekazać różne komunikaty, ale wyszło że frekwencja ma problemy ze słuchem, koncentracją i zrozumieniem i ciężko szło z przyswojeniem tego wystąpienia. Co rusz ktoś czegoś nie dosłyszał lub nie zrozumiał. A wieczór miał być wiankowy, więc pewne ustalenia były istotne. Nie mówiąc o tradycyjnym porannym rozdziale koni i kolejności jazd. Marysia zaczęła powtarzać wolno, dobitnie i po wiele razy, a Stefan widząc co się dzieje powtarzał wszystko swoim tubalnym głosem, dając szansę tym co mniej słyszą i rozumieją trudniej. Była przy tym kupa śmiechu, a jakie efekty uzyskał, okazało się potem przy koniach, gdzie i tak nigdy nic nie pasowało.  Dodatkowo w jadalni  rozbroiła nas Majka zwracając się do przypadkowej osoby: podaj mi chleb, bo ty słyszysz.
Ale jakoś udało się wyjechać. Tego dnia zrezygnowały z jazdy wierzchem trzy osoby, poprzedniego dwie. A z czterech osób początkowo deklarujących jeżdżenie na dwie zmiany zostały dwie. Zwiększyło to ciasnotę na wozie, więc Andrzej tego dnia wyciągnął stary wóz, który był co prawda większy i dawał szansę rozsiąść się wygodnie, ale nie miał plandeki, więc nie chronił od deszczu, słońca i kurzu.  Hania Sister już rzadko kiedy  korzystała z tego środka lokomocji, na biwaki docierała pieszo, robiąc po 15 – 17 km.
Pojechaliśmy na Połoniny Szlachtowskie, cudne miejsce, dojechaliśmy tam trochę innymi ścieżkami niż w zeszłym roku. Dzień był gorący, ale wyżej powiewało, więc dało się oddychać. Pierwsza grupa galopowała krótko dwa razy, druga – raz. Widoczność znowu była dobra, wyraźnie widzieliśmy Gerlach w Tatrach słowackich, poza tym rutynowo Wysoką (najwyższy szczyt Pienin), Trzy Korony, Sokolicę, Czertezik i wiele innych. To jedno z najpiękniejszych miejsc w naszych pienińskich wędrówkach. Biwakowaliśmy tam gdzie w ubiegłym roku, na drodze leśnej w kierunku Przehyby w Beskidzie Sądeckim. Na wozie dojechał bigos, wcinaliśmy popijając piwem.

24. Połoniny Szlachtowskie – za plecami Gerlach i Pieniny Małe 25. Połoniny Szlachtowskie – za plecami z prawej Trzy Korony i Sokolica


Tradycyjnie nie było czasu na odpoczynek po powrocie z wędrówki, pilnie należało ruszyć na zbiór kwiatów. Tradycyjnie obiad jedliśmy ukwieceni, a wianki jak zawsze były kolorowe i ambitne. Obiad był pyszny, pomidorowa i klopsiki z kaszą.

26.  Wiankowy obiad 27.  Wiankowe towarzystwo


Do rzeki jest w Jaworkach daleko, ale gdy tylko wstaliśmy od stołu, dzielnie ruszyliśmy w drogę.  Po raz kolejny rozkopane Jaworki zrobiły złe wrażenie, poza tym było gorąco, dużo kurzu, a w Grajcarku przygnębiająco mało wody. Ale atmosfera w stadzie panowała jak zwykle radosna, nikt nie manifestował zmęczenia, a miejska gawiedź miała uciechę.

28.  Maszerujemy do centrum Jaworek zwodować wianki 29. Do mostu nad Grajcarkiem jest daleko

 

Wianki nie miały szans odpłynąć, ale Kupcio w ubiegłym roku wszedł w butach do wody aby  im pomóc, więc w tym roku nie mogło być inaczej. Potem przyznał się, że przewidująco zaimpregnował odpowiednio buty, może kolejnej takiej kąpieli by nie przetrwały. Patrzyliśmy z mostu na Kupciowe wyczyny, każdy obserwował swój wianek oczekując, że tego nie pominie. Oczywiście żaden nie został pominięty, wszystkim udzielono pomocy i miejmy nadzieję że popłynęły dalej niż wzrok sięgał. Czy jednak w dobie zmian klimatycznych i suszy hydrologicznej osiągną Bałtyk? Ale co tam, tyle razy dopłynęły, że szczęście mamy od dawna zapewnione, o czym świadczy chociażby fakt, że spotkaliśmy się kolejny raz na  rajdowej przygodzie. Póki co Stefan tradycyjnie wyciągnął swoją srebrną zastawę i swoją słynną wiankową nalewkę i biesiadowaliśmy na moście nad Grajcarkiem  do ostatniej kropelki.

30.  Wiankowe dziewczyny 31. Wiankowe chłopaki
32. Wianki zostały zwodowane 33.  Kupcio pomaga wiankom odpłynąć


Wieczór kontynuowaliśmy przy ognisku, było intensywnie trunkowo i intensywnie muzycznie.  
Wtorek – w nocy lało, ranek wstał słoneczny, ale chłodny. Trasa miała być długa, więc chłodek był bardzo pożądany. Przy siodłaniu pojawił się nowy chłopak Artur, gość Andrzeja. Przyjeżdża do Jaworek od czasu do czasu. Ponoć znalazł gdzieś w internecie informacje o Starych Koniach  i został mile zaskoczony – tak powiedział – że nas spotkał. Okazał się bardzo pomocny przy ściąganiu koni z pastwiska, które tego dnia były bardzo wysoko, pomagał też przy siodłaniu. Pojechał z nami w trasę i generalnie okazał się „w dechę koleś”.
W planie była Szlachtowa przez Durbaszkę, ale do Durbaszki jechaliśmy inaczej niż wcześniej, dlatego trasa miała być dość długa.
A więc jedziemy Wąwozem do bacówki, potem do góry i w prawo, skrajem rezerwatu „Zaskalskie – Bodnarówka”. Tym sposobem omijamy wyciąg krzesełkowy w Jaworkach, od którego pięliśmy się na Durbaszkę w zeszłym roku.  Trasa jest do pewnego momentu całkiem nowa.

34. Wyjeżdżamy ponad bacówkę 35.  Nowa trasa na Durbaszkę

 

Jedziemy przez bezkresne łąki, pełne kierdli owiec. Owce lekceważą konnych, konie również ignorują owce. Najgorsze są jednak psy pasterskie, które broniąc stad robią wielki rejwach i straszą atakiem.  Tego konie nie lubią, a my mamy złe doświadczenia ze spotkania z owcami pod Smolnikiem, gdzie psy narobiły tyle hałasu i zamieszania, że konie poszły w rozsypkę, a Mania zaliczyła glebę.  Teraz mijamy kilka stad, przy każdym „pracuje” po kilka psów, a raz jest ich osiem, wszystkie niezmiernie zadziorne.   Na szczęście wszystkie te kudłate agresory są karne i słuchają swoich juhasów, a ci reagują szybko widząc próbę ataku. Raz kilka takich zajadłych napastników zostaje zawróconych zaledwie jednym słowem krzykniętym przez pastucha, niestety nie udało się dosłyszeć tego słowa. Ale było to niesamowite. Pastuch był Łemkiem albo Słowakiem.

36.  Pieniny to mekka pasterstwa 37.  Stad pilnują agresywne psy


W pierwszej części jazdy Józek zarządził dwa krótkie galopy na rozgrzewkę, ale Wielkie Galopowanie jest przed nami, do tego służy odcinek mniej więcej spod Wysokiej do zjazdu do Szlachtowej. Aklimatyzację mamy za sobą, więc można poszaleć. Tego dnia dość mocno wiało, a na wierzchowinie porywy wiatru były bardzo silne, trzeba było dobrze zabezpieczyć kapelusze, aby ich nie zgubić. Wiatr nie tylko wiał, ale też groźnie huczał i zawodził, dźwięki te drażniły co wrażliwsze ucho.

38. Ścieżka grzbietowa Małych Pienin, teren Wielkiego Galopowania 39.  Foksal, przyczyna wielkiego zamieszania

 

Okazało się, że wietrzny wokal zdenerwował też naszego nowego, czteroletniego arabka Foksala.  Z tylnej pozycji wyrywa nagle do przodu i mijając całą kawalkadę rusza  oszalałym galopem do przodu, uciekając nie wiadomo przed czym i nie wiadomo dokąd. Dorotka dosiadająca szaleńca nie spodziewała się takiego numeru, pewnie podróżowała na luźnych wodzach jak wszyscy. Nie tracąc jednak zimnej krwi ogarnia się i próbuje wprowadzić konia na koło, tak aby nie stracił z oczu stada i w końcu się opamiętał. Jednak ten manewr wiązał się z utratą stabilnej powierzchni pod nogami – koń wytraca nieznacznie szybkość, lecz na nierównościach potyka się, upada, znowu podnosi, ostatecznie gubi Dorotkę i jak wiatr rusza w połoninę. Gna jak oszalały, jednak czuje że stado nie pędzi za nim, więc sam wyznacza sobie okręg po którym  lata, chcąc widzieć resztę. Dorotka leży w trawie, a my wszyscy umarliśmy na chwilę. W końcu siada, my łapiemy oddech, a Józek podbiega do reanimacji. Okazuje się, że nasza dzielna pani doktor nie dlatego leżała długo w trawie, że była połamana, ale dlatego, że była wściekła, że tak się dała podejść temu małemu gnojkowi.  A mały łobuz w końcu opadł z sił, zbliżył się do stada i łatwo dał się złapać. Dorotka na pewno była w szoku, ale jakoś otrzepała piórka i po dłuższej chwili, gdy już  sprawdzone zostały wszystkie kosteczki, dzielnie dosiada swojego niesfornego arabka, bo droga jest jeszcze daleka. Ruszamy  stępem do przodu, o galopach nikt już nie myśli.  Po dość krótkim czasie  Doris woła z tyłu, że arab szykuje się do powtórzenia swoich panicznych wyczynów, więc zeskakuje z siodła, oddaje konia  Józkowi i siada na Józkową Czantorię. Cała dalsza trasa to próba spacyfikowania arabka przez Józka. Arab jest niespokojny, wystraszony, oczekujący jakiegoś wyimaginowanego kataklizmu. Tak dojeżdżamy stępem do Szlachtowej, gdzie przewidziany jest biwak i wreszcie można wypuścić parę i zaznać relaksu.

40. Biwak w Szlachtowej 41. Muzeum Pienińskie

 

Przyjechał czerwony barszczyk, biesiadujemy na drągach. Część osób która nie była w muzeum, idzie zwiedzać.  W drodze powrotnej prawie całą ścieżkę grzbietową przebywamy szybkim galopem, można się tylko domyślać, że Józek chce zmęczyć niesfornego wyścigowca, wytłumaczyć młodemu kto tu rządzi. Ugalopowaliśmy się więc za wszystkie czasy. W krótkich przerwach podziwiamy bardzo dobrze widziane Tatry, Radziejową, Wysoką – jest to wybitnie widokowa trasa.

42. Powrót ze Szlachtowej 43.  Gdzie się nie rozejrzeć, wszędzie pięknie

 

Na koniec zjeżdżamy kamienistymi ścieżkami na dół, poimy konie gdzie tylko się da. Wszyscy są zmęczeniu, szczególnie ci, co spędzili w siodle łącznie ponad 5 godzin.
Na obiad dostaliśmy ogórkową z zacierką i kurze udko. Wieczorem były spokojne pogaduchy w ogrodzie, także tradycyjnie spacery do rezerwatu, bo tego nigdy za dużo.
Na większości rajdów jest jeden dzień bez konia, nie mogło być inaczej tego roku. Nasze szefostwo zaproponowało w środę wyjazd do Chochołowa do term, gdyż jest to nie mniejsza atrakcja Podhala niż spływ Dunajcem, którego zakosztowaliśmy w poprzednim roku. Chochołowskie termy są największe na Podhalu i jedne z największych w Polsce. Posiadają 46 różnorodnych basenów plus wiele innych atrakcji: gejzery, sztuczną falę, hydromasaże, zjeżdżalnie pontonowe, izbę solną i wiele innych. Po końskich szałach wymoczyć kosteczki było dobrym pomysłem.  Jazda autobusem w korkach jest co prawda długa i uciążliwa, ale wszyscy stwierdzili, że się opłacało. Jednak poprzedniego dnia po obiedzie szeryfa zakomunikowała, że chcąc wziąć udział w tym atrakcyjnym wydarzeniu należy zademonstrować gotowość i przygotowanie – oczekuje załogi na środowym śniadaniu w czepkach na głowie.
Więc w środę na śniadaniu mieliśmy rewię czepków kąpielowych. Jak zwykle kreatywność nie miała granic. Czegóż to nie  widzieliśmy. Były czepki prawdziwe, udekorowane kokardami, były czepki z bandamek, z czapeczek turystycznych, papieru toaletowego, a nawet z koronkowych majtek z zaszytymi nogawkami. Stefan przywdział na głowę torbę foliową z „Biedronki” i udawał biskupa.

44. Rewia czepków kąpielowych 45.  Czy to czepek kąpielowy, czy biskupia mitra?

 

Szeryfa pochwaliła frekwencję: dobrze się spisaliście, możecie jechać do wód. Ale jako że wyjazd odbędzie się dopiero po obiedzie, do tego czasu dla chętnych pań odbędzie się badanie piersi przez doktor Dorotę, zaraz po wstaniu od stołu należy się zapisywać.  Doktor będzie miała asystenta, kto nim będzie, dowiecie się. Chłopaków nie ignorujemy, zaraz potem odbędzie się badanie męskich jąder, metodą palpacyjną. Też należy się zapisywać, u doktor Andrzeja. A kto będzie pomagał przy macaniu – zobaczycie.

46.  Bogate śniadanko na rajdzie 47.  Doktor Doris w akcji


Środowe przedpołudnie minęło więc na badaniach, do Dorotki ustawiła się kolejka, każda kowbojka skorzystała z niezwykłej okazji. Dorotka przywiozła swój specjalistyczny sprzęt do USG Wyszło, że wszystkie jesteśmy zdrowe jak ryby, więc rajdować będziemy przez kolejne lata. A jak z chłopakami? Też dobrze.
Gdy autobus pełen kowboi odjechał do Chochołowa, trzy osoby wybrały się na wyprawę przyrodniczą do Wąwozu, szukać ciekawych okazów florystycznych. I znaleźli – na skałach rośnie tam lilia bulwkowata, kwiatek bardzo rzadki, o statusie „zagrożony wyginięciem”.

48. W chochołowskich termach  49. Przyrodnicy ruszają  w plener

 

50. Lilia bulwkowata – takie cuda rosną w Wąwozie Biała Woda


Wodniacy wrócili późno, więc późno grillowaliśmy pod wiatą. Wuja miał dyspensę od gitary, do kiełbasek sączyła się delikatna muzyczka z Dorotkowego akordeonu. A skoro nie było zwyczajowego, grupowego śpiewania, Siostry Sisters postanowiły zapełnić tą lukę i spontanicznie dały czadu. Zaśpiewały piosenkę z zupełnie innej bajki, piosenkę ich dzieciństwa,  śpiewaną im przez mamę, która w ten sposób  edukowała dzieci patriotycznie. Bo była to pieśń ze starego śpiewnika sprzed I wojny światowej, opowiadająca o tym, jak dzielne kobiety swoją postawą wspierały swoim mężczyzn, którzy szli do powstania. Aplauz był wielki. 
Na koniec spontanicznie zajęliśmy się etymologią, rozbierając różne brzydkie słowa, bo trzeba nadążać za światem, który jest coraz bardziej brutalny.  Czym się różni napierdalać od dopierdolić? Proszę bardzo, uczona filolożka objaśniła ten i inne przypadki. Nie zostaniemy w tyle.
Było bardzo wesoło.

51.  Wojtuś reanimuje paluszki, koncertuje Doris  52. Występ Sióstr Sisters wzbudził ogólny aplauz

 


W czwartek od rana żar się lał z nieba, więc ruszyliśmy w trasę nieco wcześniej. Pojechaliśmy w kierunku Obidzy, początkowo trochę inaczej niż w zeszłym roku. Najpierw Wąwozem, potem pod bacówką w lewo, łąkami do góry, kolejno szlakiem niebieskim, następnie czerwonym. Są tam bardzo widokowe łąki, ponownie zachwycał Gerlach, widziany bardzo wyraźnie. Dużo galopowaliśmy, ku uciesze ceprów, których było całkiem sporo.  Józek jechał na nowej młodziutkiej Wetlince, która bardzo dobrze się spisała jako czołowa, była grzeczna i niewrażliwa na niespodzianki. Arab został w domu. Ala w galopie zgubiła kapelusz, więc trochę trwało jego odzyskanie.

53. Co za radocha… 54. Ala zgubiła kapelusz

 

Gdy poszaleliśmy do woli, był zjazd na dół w kierunku wozu, a biwak wypadł w miejscu oznaczonym jako „stanowisko głuszca”. Ptaków o tej porze roku nie mieliśmy oczywiście szans spotkać, ale miło wiedzieć, że w tym rejonie mają się dobrze. W cieniu drzew kto mógł zaległ na derce lub na gołej trawie, a kto nie musiał przyjąć pozycji horyzontalnej, siadał gdzieś na drągu lub na wozie, chłodząc się zimnym piwkiem. Generalnie zmęczenie robiło swoje, niektórym udało się pospać parę minut. Odpoczywaliśmy dość długo, odpoczynek w tym gorącym dniu, na niełatwej trasie, był niezbędny.

55. Wóz też jeździł atrakcyjnymi ścieżkami. 56.  Na stromiznach pasażerowie schodzą z wozu i pedałują pieszo
57. Biwak w ostoi głuszca 58.  Trudy dnia dawały się we znaki

 

Wracaliśmy podobnie, choć czasem innymi ścieżkami. Zdarzyło się pobłądzić, jechaliśmy trochę „po krzakach” i podmokłych łąkach. Zdarzyło się, że Józek wyciągnął maczetę, ale ścinał raczej mizerne gałązki, to nie to co bieszczadzki busz. Wydawało się że raczej nie chce wyjść z wprawy.
Poza ścieżkami leśnymi panoramy były obłędne, Pieniny są cudne.
Po obiedzie Maciek postawił urodzinowe ciasto, sernik i owocowe z galaretką. Siedzieliśmy w błogości pod domem, konsumując i ciesząc się przynależnością do tej nietuzinkowej, fantastycznej  grupy.  

59.  Urodziny Macieja 60.  Był sernik i owocowe z galaretką


Piątek przywitał nas deszczem, więc czekaliśmy do 10.00 aż przejdzie. Deszcz rzeczywiście się skończył, została pożądana rześkość. Z powodu rozkopanych Jaworek większość tras zaczynaliśmy w Wąwozie Białej Wody, aby nie kręcić się po budowlanym pobojowisku. Tym razem również pojechaliśmy najpierw do bacówki, stamtąd do rezerwatu „Zaskalskie”, następnie pod Wysoką, chwilę nad Wąwozem Homole i dalej do szosy w kierunku „Szałasu pod Homolami”. W dużej części trasa była nowa w stosunku do poprzedniego roku, choć na horyzoncie stale zachwycały te same piękne Pieniny i Beskid Sądecki. Na łąkach galopowaliśmy energicznie. Mamiły kwitnące łąki, wolne od ceprów, których poranny deszczyk zatrzymał w pokojach. Krótki postój wywołał Rodos, który się rozogłowił i którego Józek pomógł zaogłowić ponownie.

61. Rodos się rozogłowił 62. W piątek Józek ponownie dosiadał Foksala


Z powodu deszczowych prognoz w trasę poszedł znowu mały wóz, więc wozowi mieli ciasno. Wozem przyjechała fasolka po bretońsku, do tego skrzynka piwa, która na wozie zawsze musiała się zmieścić, mimo ciasnoty. Po posiłku niektórzy leżeli w trawie na derkach, inni odpoczywali na  wozie snując wesołe pogaduszki. Na drugą jazdę zapisana była Aldona, ale nagle się zorientowała, że nie zabrała butów jeździeckich. Wyszło, że pojedzie konno boso. Zawsze pomocna szeryfa odstąpiła swoje i tym sposobem szeryfa pojechała boso, tyle że wozem, co było dużo łatwiejsze. Po drodze w przydrożnym sklepie nabyła gumowe klapki, ponoć takie jakie chciała mieć – więc obie dziewczyny były zadowolone.   Druga grupa galopowała co rusz, znowu ugalopowaliśmy się do woli, do utraty tchu. Bezkresne łąki wręcz zachęcały do galopów,  radocha była wielka. Dopełnieniem tego pięknego dnia – bo nawet pogoda zrobiła się ostatecznie piękna –  były góry pierogów na obiad, ruskich, z mięsem i z jagodami. Były wspaniałe, każdy wciskał w siebie ile tylko był w stanie zmieścić. Od stołu aż trudno było wstać.

631. Znowu w trasę poszedł mały wóz 64. Hanka studiuje mapę, znowu ruszy w trasę pieszo
65. Maja na biwaku 66. Jedni w trawie, inni wiszą na wozie


Na godzinę 20.00 zapowiedziano ognisko kończące rajd, gdyż rano wyjeżdżała Doris. Wystroiliśmy się galowo, ogień punktualnie zapłonął. Marysia tradycyjnie odśpiewała ułożony w ekspresowym tempie hymn rajdu, przy czym była kupa śmiechu, bo nasza poetka jest w tym coraz lepsza. Wojtuś przygrywał na gitarze, wszyscy powtarzali słowa refrenu. Po tym wesołym początku podziękowaliśmy pięknie naszym organizatorom, mając dla wszystkich skromne upominki. Dziękowaliśmy Józiowi za piękne, bezpieczne trasy, za przyprowadzenie z daleka koni, co jest niezwykłym wyczynem. Andrzejowi – za wóz, ogólną organizację, pomoc i humor w każdej chwili. Dziewczynom – za dogadzanie naszym brzuchom, choć trochę z tym jak zwykle przesadziły. Wszystko było pyszne, domowe, tylko jak to się odbije na wadze, to inna sprawa.
Wszystkim za niezłomną cierpliwość, gdyż widzimy jak niełatwym przedsięwzięciem jest taki rajd, ile wymaga zaangażowania. Przez takich organizatorów ledwie skończymy jeden rajd, już planujemy następny, wydawałoby się wbrew rozsądkowi.

67. Ognisko pożegnalne – Józek dostał kalendarz ze swoimi końmi. 68. Andrzej dostał kowbojski pasek z ozdobną klamrą
69. Dziewczyny dostały szampany 70. Było miło


Nadmienić trzeba, że Józek dostał kalendarz ze swoimi końmi, podobny jak 5 lat wcześniej. Tyle że teraz były w nim zupełnie inne konie niż w tamtym, żaden się nie powtórzył. A ponieważ do tego nowego kalendarza „nie załapał się” młodziutki Foksal, którego nie miało tu być, więc wypada  rajdować jeszcze co najmniej 5 lat, żeby był pretekst do kolejnego kalendarza, z kolejnymi końmi i z małym, uroczym, niesfornym arabkiem.
Dużo ciepłych słów otrzymaliśmy od gospodarzy, więc chyba nas tu polubili.
Wieczór upłynął pośród śmiechu i śpiewu, śpiewaliśmy dużo piosenek które śpiewamy rzadko, np. Okudżawę. Krążyły ekskluzywne trunki, m.in. Wściekły Pies serwowany przez Maćka. Śpiewanie było znowu bardzo zaangażowane, a Siostry Sisters dały się namówić na powtórzenie swojego hitu.
W sobotę z jazdy zrezygnowały dwie osoby, natomiast zdecydował się ktoś inny, kto pauzował ostatnio. Jazda była jedna, jednego czy dwa konie pożyczył Andrzej. Tym sposobem Stefan dosiadł nieznanego nam Belmondo. Jednak zanim nastąpiła faza dosiadania, musieliśmy gnać po konie wysoko w góry, gdyż nie było ich na pastwisku w zasięgu wzroku, nawet Andrzej się denerwował, czy w ogóle gdzieś są. Poszli po nie najwytrwalsi, była to niezła wyrypa. W nocy padało, więc konie zeszły z gór w błotnej  panierce, oskrobać je z tej panierki było żmudne i czasochłonne. Każdy miał potem kurz we wszystkich swoich zakamarkach.

71. Konie wróciły z pastwiska w panierce 72.  Oskrobać swojego wierzchowca z błota to dłuższy zabieg


Wreszcie wyjechaliśmy, było słonecznie i rześko. Skierowaliśmy się do rezerwatu, a tu nagle halt – drogę przecina stado owiec. Owce przechodzą z jednej strony drogi na drugą, a wiadomo że jak owce zaczynają iść, to nie ma końca. Józek zatrzymuje konną kawalkadę na chwilę, mając nadzieję na jakąś przerwę w tym strumieniu, ale na nic takiego się nie zapowiada.  Kudłate stwory idą i idą,  są ich dziesiątki. Psy jazgoczą, wyrażają swoje złe zamiary,  konie zaczynają się denerwować. W końcu Józek w desperacji forsuje stado i my wszyscy za nim wpychamy się w kierdel, nie czekając że nas przepuszczą. Bez przykrych incydentów udaje się przejechać i kontynuować jazdę.
Jedziemy od bacówkowego rozdroża w górę w stronę Beskidu, piękno ukwieconych łąk, nieodległych gór i pachnącego lasu poraża, chłoniemy w milczeniu. Jedziemy do ostoi głuszca, potem włóczymy się różnymi ścieżkami, improwizując, Józek omija Jaworki, chcąc je dużym łukiem objechać i wyjechać z drugiej strony. Świeży, rozświetlony słońcem, rozśpiewany las nie mniej zachwyca niż rozległe panoramy. 

73. Ostatnia jazda na rajdzie 74.  Żal serce ściska


Początkowo chłopaki planowali biwak w lesie, ale prognozy były niejednoznaczne,  więc zdecydowali się na biwak pod naszą wiatą, po powrocie z jazdy. Więc prosto z konia, bez przebierania się, piknikujemy pod wiatą, wcinając pieczone kiełbaski. Niestety były to już ostatnie rajdowe akcenty, aż nie chciało się odejść od ognia. Gawędzimy, pijemy piwo, Figa nie odstępuje nas na krok. Jest słonecznie, ciepło, cieszy fakt że zakończyliśmy przygodę szczęśliwie, ale martwi, że tyle było czekania, a mięło jak z bicza strzelił.

75. Ostatnie chwile 76.  Biwak na podwórku


Po krótkim odpoczynku poszliśmy na lody do pobliskiej budki, parę osób poszło na dalszy spacer. Podczas obiadu Wojtek w imieniu grupy jeszcze raz podziękował organizatorom za piękną imprezę i wyraził nadzieję na kolejne spotkanie. Ale co będzie, los pokaże.
Na pewno będzie dobrze.

Baj baj koniki, za rok spotkamy się znowu.
Z wami chłopaki też.

 

Józek na Wetlince Andrzej 

     

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy  rajdu

Kolejne pożegnania

Maj to piękny miesiąc, wg wielu osób to najpiękniejszy miesiąc w roku. Wszystko kwitnie, pachnie i napawa nadzieją. Po prostu chce się żyć.

Ale okazuje się że może być inaczej. Tegoroczny maj przyniósł Starym Koniom dużo smutku, gdyż pożegnaliśmy aż dwóch naszych wspaniałych kolegów – odeszli Andrzej Prejs i Tadeusz Smulikowski. Andrzej i Tadeusz uczestniczyli w wielu naszych imprezach – spędach, balach, spotkaniach opłatkowych – gdzie dali się poznać jako barwni i weseli kompani. Zawsze uczynni, budzący zaufanie i sympatię. Do dobrej zabawy nie potrzebowali konia, ale z parkietu schodzili ostatni.

Andrzej Prejs Tadeusz Smulikowski

 

Żegnajcie chłopaki, będziemy pamiętać wspólnie spędzone chwile.

 

 

Pożegnanie Ola

 

 

Olo Pasterz Spotkanie nad Odrą, w pandemii, 2020

 

 

 

Środowisko Starych Konni pogrążyła w głębokim żalu wiadomość o odejściu naszego drogiego przyjaciela, Andrzeja Olszowskiego, w czasach studenckich noszącego, nie wiedzieć czemu, ksywę „Krwawy Olo”. Widać nie była ona adekwatna do pogodnego i łagodnego charakteru Andrzeja, skoro przymiotnik „Krwawy” zniknął i odtąd był tylko „Olem”. W ostatnich latach, z inicjatywy Wuja Toma, dostrzegającego Jego środowiskowe znaczenie i dostojeństwo wieku, przemianowany został na „Pasterza”. Towarzystwo chętnie zaakceptowało to miano, jak również sam zainteresowany z dumą wziął do ręki ofiarowany mu z tej z okazji pastorał.

Krwawy Olo Nasz Olo

 

W osobie Ola tracimy ikonę Nieformalnego Stowarzyszenia Starych Koni, bowiem z inicjatywy Andrzeja, 15.11.1997 r. odbyło się pierwsze spotkanie dawnych uczestników rajdów konnych. Rajdy te organizował Wrocławski AKJ w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zdawać by się mogło, że studenckie, młodzieńcze doświadczenia pozostaną tylko we wdzięcznej pamięci ich uczestników, zaangażowanych (po zdobyciu dyplomów) w rozwijanie karier zawodowych oraz życie rodzinne. Tymczasem na zaproszenie Ola stawiła się liczna grupa weteranów rajdowych, wypełniając szczelnie mieszkanko państwa Olszowskich na wrocławskim Kozanowie. Radość ze spotkania po latach była tak wielka, że balowaliśmy do białego rana, gwałcąc obowiązek zachowanie ciszy nocnej w wielorodzinnym bloku. Okazało się, że miłość do koni i jazdy konnej, scementowały również relacje osobiste weteranów rajdowych, co trafnie odczytał Olo.

Inauguracyjne spotkanie przyszłych Starych Koni u państwa Olszowskich

I Spęd 

Wrocław 15 listopada 1997

Posiedzenie trwało do białego rana

 


Pokłosiem spotkania była myśl o kolejnym spotkaniu, co miało miejsce w maju następnego roku. Potem były spotkania kolejne i kolejne, nazwane dość szybko spędami, a Olo jako pierwszy nazwał uczestników tych spotkań „Stare Konie”. Ruch starokoński rozwijał się dynamicznie, doszły bale, wigilie, rozmaite inne spotkania, w końcu prawdziwe rajdy konne i rajdobozy, wreszcie różne jubileusze. Pojawiali się stale nowi/starzy koledzy i koleżanki, czemu sprzyjała charyzma naszego przywódcy.

Jeden z pierwszych Spędów w Komarnie, 2006 Comiesięczne spotkania  w Union Pacific we Wrocławiu, do czasu aż lokal został zamknięty (2006?)
Bal w Dworzysku, 2005 Bal  w Książu, 50-lecie AKJ Wrocław, 2015
Jubileuszowy X Spęd, Kąty Bystrzyckie, 2007  Jubileuszowy XX Spęd, Karpacz, 2017
Rajd Huculski, 2003 Rajdobóz na Mazurach, 2008
Rajdobóz w Rakowie, 2007 Spotkanie w Książu, 2015
Wigila nad Odrą, w pandemii, 2020 Wigilia we Wrocławiu, 2021

 


Olo od samego początku uczestniczył w tych imprezach stając się z czasem najstarszym przedstawicielem dawnych członków AKJ-tu Wrocław, stróżem obyczaju i Mistrzem ceremonii wznoszenia toastu „Za zdrowie Konia”.

DCF 1.0
Toast „Za Zdrowie Konia” na elegancko, bal w pałacu Paulinum 2007 Toast „Za Zdrowie Konia” na spędzie, Rudna 1998


Zasługi Ola dla Stowarzyszenia są ogromne i trudno sobie w tej chwili wyobrazić, jak bez niego i jego ofiarnej pracy uda się utrzymać bieżącą łączność pomiędzy członkami. Była ona zapewniana poprzez stronę internetową, której był twórcą i administratorem. Niezależnie od tego prowadził korespondencję z członkami stowarzyszenia, zapewniając nam bieżącą informację o wszelkich zdarzeniach i inicjatywach organizacyjnych. Nie sposób nie wspomnieć o Jego ogromnej zasłudze, jaką było zainicjowanie opracowania nowej wersji śpiewnika rajdowego, który stale był uzupełniany o nowe utwory, również z inicjatywy Ola. Jeszcze ostatnio prosił mnie o włączenie do naszego repertuaru Jego ulubionej „Pieśni gruzińskiej” Bułata Okudżawy.
Drogi Przyjacielu! Obiecuję, że przy najbliższej okazji zaśpiewamy ją dla Ciebie.

 

Wuja Woyt

Śpiewnik dla Starych Koni jest bardzo ważny

 

 

   

Żegnaj przyjacielu

 

 

 

 

Wigilia Starych Koni 2024

W roku 2024 wigilia Starych Koni odbyła się 17 grudnia, a miejscem świętowania było podobnie jak w roku ubiegłym bistro „Duży Pokój” we Wrocławiu na Gądowie. Lokal ten wybraliśmy z dwóch powodów – po pierwsze sala jest przestronna i oprócz posiłków pozwala realizować „program artystyczny” który zawsze jest przygotowany, po drugie jest tam dogodny dojazd i bezproblemowy parking. Sala jest ładnie udekorowana,  obsługa bardzo się stara, ponadto mamy zagwarantowane, że oprócz nas nie będzie żadnej innej grupy.

1. Wigilia Starych Koni – choinka czeka 2. Bistro „Duży Pokój”, stół pięknie nakryty


Przybyły 22 osoby, choć początkowo chętnych było nieco więcej.

3. Goście się schodzą 4. Dziewczyny jak maliny
5. Radość tryska wkoło 6. Pasterz zadowolony


Pojawiły się dodatkowe dekoracje – Marysia przyniosła kartonową choinkę na której wieszaliśmy na bilecikach swoje imiona, a Andrzej przyniósł świetlistego konika z lampek choinkowych, własnej produkcji. Hania-Zgaga tradycyjnie przyniosła kosz sianka prosto ze stajni, zapach niósł się po sali. Klimat świąteczny się pogłębił.

7. Dekoracje własne 8. Każdy kąt udekorowany


Marysia powitała szanowne zgromadzenie, po czym rozdane zostały opłatki i przystąpiliśmy do składania sobie nawzajem serdecznych życzeń. W czasie pandemii nie było obściskiwania się, ale teraz powróciliśmy do odwiecznej tradycji, gdyż co tu dużo mówić… życzenia wigilijne powinny być osobiste i bezpośrednie. Więc ten życzeniowy rytuał trochę trwał i wszystkim było miło że po raz kolejny możemy go celebrować.

9. Uroczyste rozpoczęcie 10. Doniosła chwila
11. Opłatki krążą 12. Serdeczne życzenia


Następnie zasiedliśmy do wieczerzy – był barszcz z uszkami, ryba, pierogi, kapusta z grochem i kasza z grzybami. Spożywaliśmy nieśpiesznie, gawędząc z bezpośrednim sąsiadem.

13. Barszcz z uszkami czeka 14. Czekając na rybę miłe pogaduszki


Tego roku jak i poprzedniego pojawił się oprócz piernika artystyczny tort, przyniesiony przez Leszka. Artyzm Leszkowych tortów jest niespotykany, aż szkoda się do nich zabierać. Ślinka leci, ale kręcimy się dłuższą chwilę wkoło arcydzieła, oglądamy z wszystkich stron, podziwiamy, odsuwając moment jego dewastacji. W końcu jednak ten moment przychodzi i choć każdy jest już mocno objedzony,  dajemy radę jednej porcji lub częściej dwóm. Można tylko skwitować… mniam, mniam. W międzyczasie było też śpiewanie kolęd, a Stare Konie w śpiewaniu są dobre. Śpiewanie było więc gromkie i zaangażowane, nikt się nie lenił.

15. Tort arcydzieło 16. Były kolędy i niekończące się pogaduszki


Potem Marysia zaproponowała zabawy i konkursy. Było np. tworzenie wizerunku kowboja stojąc za kartonową kotarką, a tworząc wizerunek przed kotarką, mając do dyspozycji kowbojskie usta, nos, kapelusz, itd. Należało to wszystko poskładać w logiczną całość, bez podglądu. Zgłosiła się Dorotka i wyszedł jej całkiem przystojny facet prerii. Potem było rzucanie pieniążków do tyłu  za siebie do małej miseczki, gdy przycelowanie monetą z lewej ręki miało gwarantować w przyszłym roku spełnienie zawodowe/biznesowe/finansowe, a z prawej ręki spełnienie marzeń/oczekiwań. Do tej zabawy rzucili się prawie wszyscy,  gdyż komu są obojętne powyższe cele. Niestety tylko Andrzejowi udało się trafić pieniążkiem do miseczki, i to tylko jedną ręką. Nikt inny nie powtórzył tego sukcesu, ale na szczęście nikt nie popadł w melancholię. Zawsze było  uzasadnienie – a to miseczka zbyt mała, a to delikwent stał za blisko lub za daleko, a to ręka zadrżała.

17. Bez podglądu zrobić kowboja – to jest wyzwanie 18. Celowanie do miseczki stojąc tyłem  – czy się udało ?
19. Wielka determinacja w rzutach pieniążkiem 20. Hurra, Andrzej trafił


A naprawdę los nad nami wszystkimi czuwa i daje dóbr nie mało, skoro mogliśmy zrealizować to kolejne, wigilijne spotkanie.  Za chwilę czekały nas święta w rodzinnym gronie, potem Nowy Rok… a potem marsz przez kolejne wyzwania.
Dobrze nastrojeni rozeszliśmy się do domów.

21. Sianko i lista obecności 22. Na zakończenie wspólna fotka

 

  

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy spotkania

 

 

XXI Rajdobóz Starych Koni, Jarosławiec 31.08. – 8.09.2024

W bieżącym roku rajdobóz Starych Koni odbył się ponownie w Jarosławcu, gdyż bardzo duża frekwencja rok i dwa wcześniej wskazuje, że jest to miejsce trafione. A skoro tyle ludzi chce tam przyjeżdżać, po co szukać czegoś innego. Przede wszystkim odpowiada nam stajnia, znane, bezstresowe konie, a także prowadzące jazdy dziewczyny, które trochę się zmieniały, ale każda sprostała zadaniu. Pasuje też  pensjonat, dobre jedzenie i klimat. No i morze za płotem – najwyraźniej urlop nad morzem jest dla wielu osób istotnym argumentem. Organizatorka obozu Iwona każdego roku proponuje ciekawy program, tak że czas poza jazdą konną jest wypełniony i atrakcyjny. 
Więc przyjechaliśmy znowu do Jarosławca.

1.  Pensjonat „Strażnica” w Jarosławcu 2. Stajnia „Horyzont” w Jaroslawcu


Jarosławiec to mały kurort na środkowym wybrzeżu pomiędzy Darłowem a Ustką. Leży wśród sosnowych lasów, a brzegiem na odcinku 2 km ciągną się klify osiągające 45 m wysokości. Mieścina ma rodowód XV-wieczny, dawni mieszkańcy trudnili się głownie rybołówstwem  i wydobywaniem bursztynu. Jednak już 100 lat wstecz wieś  została odkryta przez letników i ta jej funkcja zaczęła się gwałtownie rozwijać. Letnicy cenili sobie otoczenie sosnowych lasów, szerokie plaże oraz   oddalenie od dużych ośrodków miejskich – i są to atuty działające do dziś. Nie bez znaczenia jest fakt, że kurort leży w pasie najczystszego w Polsce powietrza, silnie najodowanego, pozytywnie wpływającego na górne drogi oddechowe.

3. Jarosławiec 200  lat temu 4.  Jarosławiec dziś


Grupa licząca 26 osób zjechała w sobotę 31 sierpnia, późniejszym popołudniem. Miło się było spotkać, tym bardziej że niektóre osoby widzą się ze sobą dość rzadko. Zaraz po obiedzie udaliśmy się na plażę uwiecznić to miłe spotkanie wspólną fotką.  Kilka osób pojechało do Rusinowa na dożynki, inni zażyli spacerów po plaży, ciesząc oko spektakularnym zachodem słońca. Wieczorem siedzieliśmy w kuchni na piętrze, gdzie co rusz ktoś po coś wpadał, a Kach rezydujący tam od dłuższego czasu częstował własną, bardzo dobrą nalewką. Był to bardzo wesoły początek obozu.

Stare Konie zjechały do Jarosławca W dzień przyjazdu parę osób zaliczyło dożynki w Rusinowie


Obóz zaczęliśmy z przytupem – zaraz następnego dnia (niedziela) o ósmej rano   odbyła się gimnastyka pod wodzą Wuja Woyta, co jest wieloletnią tradycją zarówno rajdów jak i rajdobozów. Po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła do stajni  i  potem wierzchem na plażę. Jeździliśmy jak poprzednimi laty na dwie grupy, których skład zmieniał się w kolejnych dniach. Jazdy prowadziły znana nam Karolina i nie znana wcześniej Magda, obie robiły to bardzo dobrze, świetnie wpisując się w naszą bandę. Schemat codziennych jazd był taki sam – wjeżdżaliśmy na plażę, chwilę stępując i brodząc w wodzie, po czym prowadząca dawała hasło do galopu i pędziliśmy przed siebie pod wiatr. Odcinki galopu były krótsze lub dłuższe, było tych galopnych odcinków dwa, trzy lub cztery, w zależności od warunków. A głównie od tego, ile ludzi przebywało w tym momencie na plaży – staraliśmy się nikogo nie rozjechać. Na ogół budziliśmy entuzjazm wśród wczasowiczów, pozdrawiali i robili fotki. Na pierwszej jeździe zazwyczaj na plaży było tylko parę osób, co dawało duży komfort. Znacznie więcej było na drugiej i wtedy trzeba było uważać. Ale gdy jeździliśmy o siódmej rano, plaża była pusta i można było poszaleć.
Po plażowych przyjemnościach zjeżdżaliśmy do sosnowego lasu, gdzie w nieco innych   ale równie pięknych klimatach włóczyliśmy się po co rusz innych ścieżkach, kłusując lub galopując. Jazdy były bardzo piękne, dawały dużo uciechy, toteż absencja była dość umiarkowana. A jeżdżących konno było w tym roku aż 11 osób.

Pierwsza grupa w pięknych okolicznościach przyrody Druga grupa w niemniej pięknych okolicznościach przyrody


W niedzielę poza jazdą konną panował po-podróżowy luz, nie było ścisłego programu. Uprawiano plażing i spacery brzegiem morza, na zmianę z przeczesywaniem nadmorskich sklepików,  gdzie wabiły duże przeceny. Wieczorem część osób siedziała pod wiatą, gdzie panował znaczny chłód, miód na rany dla przegrzanych po tegorocznych upałach. Chłód nie pozwalał jednak siedzieć zbyt długo.
W poniedziałek od rana program był napięty – gimnastyka, jedna jazda z Karoliną, druga z Magdą, wczesny obiad i wyprawa rowerami do Darłowa. Rowery są w programie każdego roku, gdyż nadmorskie trasy rowerowe aż się proszą żeby ich zakosztować. Dzień był nieco chłodniejszy, więc dało się żyć. Uczestnicy wyprawy rowerowej korzystali z tej samej wypożyczalni rowerów co zawsze i przy okazji stwierdzili, że pojazdy są dużo lepsze niż poprzednio. Wyprawa rowerowa to ponad 30 km w dwie strony, więc można się  napedałować. Rowerzyści wyjeżdżają z Jarosławca na zachód, jadą najpierw lasem, potem przesmykiem między jeziorem Kopań a morzem, przy czym bliżej Darłowa widoki na morze się otwierają i jest bardzo pięknie. W Darłowie obowiązkowo jest postój w kawiarni, gdzie wyrównuje się zużyte kalorie ciachem lub lodami.

Wyprawa rowerowa do Darłowa Na rowerowej trasie Wyrównywanie spalonych kalorii w kafejce w Darłowie


W czasie eskapady rowerowej kilka osób nie uczestniczących w niej pojechało do Darłowa samochodem, a jeszcze inni wędrowali brzegiem morza, co zawsze jest dużą frajdą. Dzień był bardzo intensywny, ale wieczorem siedzieliśmy jeszcze na korytarzu na piętrze weseląc się, gdyż nie wszyscy chodzą spać z kurami.

Spacery brzegiem morza były każdego dnia – Zgaga Spacery cd – Jola


We wtorek oczywiście galopowaliśmy po plaży, a błękit morza i błękit nieba były wręcz nierealne.

Wojtek na Largo Jola na S-Mar
Ala na Wacku Andrzej na Sezamie

 

Ci co nie byli akurat na koniu zażywali morskiej kąpieli, ale zaznaczyć należy że woda w Bałtyku była ekstremalnie zimna. Przeczytaliśmy, że panowało tu zjawisko zwane  „bańka zimna”, to jest bańka wody o niewyobrażalnie niskiej temperaturze wśród bezmiaru morza znacznie cieplejszego. Gdy na plaży było co najmniej 30 st., bańka zimna miała temperaturę 9 – 11 st.  Bańka ta usadowiła się akurat w rejonie Jarosława i Darłowa… jednak wielu osobom to nie przeszkadzała.

Plażing Mewy i ludzie

 

Jazda konna i plażowanie nie stało w kolizji z buszowaniem po sklepikach, gdyż przeceny stale mamiły, a urlop jak wiadomo aż się prosi aby pozaglądać tu i tam i nabyć trochę dóbr niekoniecznie potrzebnych. Wręcz nie da się wrócić z takiej eskapady po nadmorskich sklepikach z gołą ręką (czytaj: pustą torbą). Daje to dużo radości.
W programie wtorkowym była wycieczka do Ustki. Urlopowaliśmy w tym rejonie trzeci raz, a nigdy dotąd nie byliśmy w Ustce. Tymczasem z przyjemnością stwierdziliśmy że jest to piękny kurort i wycieczka była bardzo udana. Ustka to stara kaszubska osada rybacka, a na starówce zachował się jeszcze średniowieczny układ uliczek, ze względu na wartość historyczną objęty ochroną konserwatorską. Z dawnych czasów zostało sporo rybackich domów szachulcowych, które sukcesywnie poddawane są renowacji.

Wycieczka do Ustki Zabytkowe domki szachulcowe w Ustce

 

Wśród tych uroczych domków powędrowaliśmy w stronę portu, by odbyć falochronem spacer w głąb morza, zobaczyć latarnię morską, syrenkę z łososiem w ręce, wpływające kutry i stateczki turystyczne. Syrenka ustecka ma stosunkowo młody rodowód, ale już powstała legenda, że pogłaskanie jej lewej piersi gwarantuje spełnienie marzeń. Co też skwapliwie uczyniliśmy. Morska bryza przyjemnie odświeżała powietrze, powodując że po miejskiej duchocie wracało życie i apetyt na dalsze wyzwania. Wracając z portu zahaczyliśmy o klimatyczną herbaciarnię, gdzie w miłej atmosferze, przy herbatce z aromatami i smacznych wypiekach, spędziliśmy późne popołudnie. 

Na falochronie w Ustce Ustecka syrenka
W klimatycznej herbaciarni w Ustce Herbatka aromatyczna i dobre ciacho


Środa była dniem spływu kajakowego, corocznej atrakcji morskiego rajdobozu. Z tego powodu jazdy konnej miało nie być, ale cztery osoby wynegocjowały przejażdżkę o 7.00  rano, gdyż dwie z nich nie wybierały się na spływ, a dwie uznały że dadzą radę. O 7.00 rano plaża jest pusta, więc można galopować bez końca, bez żadnych ograniczeń, tym bardziej że panuje przyjemny chłód, uskrzydlający jeźdźców i konie.

Maria na Koridzie Leszek na  Nikicie


Ale zasadniczym punktem programu był tego dnia spływ kajakowy. Tym razem był to spływ rzeką Unieść, czyli zupełnie innymi wodami niż dwa poprzednie. Kajakarze pojechali ok. 40 km do wsi Sianów, gdzie zaokrętowali się i popłynęli do wsi Osiek Ta niewielka rzeczka ma 26 km długości, a spływ odbywa się na odcinku 10 km,  częściowo też po Jeziorze Jamno. Wodniacy początkowo płynęli wąskim korytem wśród bujnej roślinności, przedzierając się przez gęste trzciny. Dopłynęli do progu wodnego, którym można było spłynąć lub kajak przenieść. Wszyscy wybrali wariant pierwszy, ale i tak na późniejszej trasie spotkali się z koniecznością przenoszenia kajaka, co było dodatkową przygodą. Dalej płynęli trochę lasem, trochę łąkami, potem pod nisko zawieszonym mostkiem wymagającym położenia się w kajaku na płasko. W końcu dotarli do jeziora Jamno. Rejs jeziorem trwał jeszcze ok. 20 min, by ostatecznie po 3 godzinach wiosłowania dobić do wsi Osiek, gdzie w ładnym pałacyku przewidziany był obiad. Cała wycieczka była bardzo udana, dobrze zorganizowana i wszystkim dała great fun.

Początek spływu kajakowego Słońce prażyło
Przepłynięcie progu wodnego Krajobraz był bardzo urozmaicony
Dodatkowe atrakcje na spływie Na jeziorze Jamno


Ale osoby nie uczestniczące w spływie bynajmniej nie próżnowały. Było plażowanie, wędrówki brzegiem morza, ryba w smażalni, wylegiwanie się na leżaku w ogródku z książką w ręce. Po południu niemała grupa trafiła do przyjemnej tawerny Corso, gdzie zjedli rybę ci którzy nie byli w smażalni, a wszyscy zakończyli biesiadę lodami. Wieczorem zmęczenie zrobiło swoje, więc dzień zakończyliśmy spokojnie przy Wojtka nostalgicznej gitarze.

Impresje Relaks w ogrodzie
Czas na lekturę  Wieczór przy gitarze


Czwartek był dniem występów estradowych. Ale dzień rozpoczęliśmy tradycyjnie – gimnastyka i jazda konna. Ugalopowaliśmy się do pełni szczęścia.

 

Poranna gimnastyka Iwona na Koridzie


Od lat rajdobozy miały hasło przewodnie, przy czym początkowo były to tylko przebieranki, nawiasem mówiąc bardzo kreatywne. Z czasem zrobiły się teatrzyki, coraz bardziej kreatywne. Gdy każdej kolejnej wiosny hasło zostało ogłoszone, zżymaliśmy się na „durny” pomysł, niemożliwy do przedstawienia. Ale gdy już spektakl trwał, zdumienie rosło, że kreacja może przybrać takie rozmiary. Nie inaczej było tego roku. Hasło brzmiało ni mniej ni więcej tylko: „Hop siup zmiana…”. Początkowo brzmiało ono nieco dłużej, lecz oryginał nie przeszedł przez cenzurę i zostało to co zostało. Gdy zobaczyliśmy hasło  na naszej stronie internetowej, większość osób jęknęła, że się poddaje. Ale występów nikt nie odwołał, więc  w czwartek późnym popołudniem przyszliśmy do teatru. Ustalono kolejność i zabawa ruszyła.
Pierwsi na scenę weszli Gabi, Kach i Maciej. Panowie zasiedli na krzesłach, a Gabi wygłosiła krótką prelekcję, przedstawiając jak na zmianę pracują owady, ptaki i… ci dwaj faceci.
Które owady pracują na zmianę?
Mucha pracuje od 6.00 do 22.00. Potem hop siup, zmiana i zaczyna komar, od 22.00 do 6.00 tnie jak szalony.
I tak to trwa od wiosny do jesieni, potem mają urlop zimowy.
A ptaki? Na przykładzie ptaków Gabi zaproponowała zagadkę, za dobrą odpowiedź  obiecując nagrodę.
A było to tak, bociana drapał szpak,
Potem była zmiana i szpak drapał bociana.
I były jeszcze trzy zmiany,
Ile razy szpak był drapany?
Nastąpiła konsternacja i szybkie liczenie który którego ile razy drapał. Zawiłość matematyczna była poważna, ale najszybciej łamigłówkę rozwikłała Doris i wygrała order „Jesteś zwycięzcą”.
Oczywiście szpak był zero razy drapany, wsłuchajcie się w wierszyk.
A faceci? Zasiedli na krzesłach deklarując gotowość do ciężkiej pracy, do której miała zagrzewać Gabi wybijając rytm: „hop siup, zmiana dup”. Chłopaki dzielnie się uwijali by sprostać zadaniu, ale… zmieniali tylko krzesła. Tak to się napracowali.

Swoją scenkę do hasła „Hop siup, zmiana” prezentuje Gabi ze swoimi chłopakami Bohater scenki Gabi 


Występem tym aktorzy wprowadzili publikę w wesoły, lekki nastrój, niwelując tremę następnych odważnych. Były oklaski i dużo śmiechu.

Dżentelmen z damą wrócili z balu… …dama plotkuje bez końca


W tym dobrym klimacie na scenę weszła dostojna para, dżentelmen we fraku i dama w seksownej czerwonej sukni i wysokich szpilkach. Najwyraźniej wracali z balu, gdyż dama lekko chwiała się na nogach. Szybko też zzuła szpilki, aby lepiej trzymać równowagę. Dżentelmen zasiadł w fotelu z gazetą w ręce, licząc że odsapnie po intensywnym wieczorze, ale dama podchmielona i mocno rozbawiona paplała bez końca. Najwyraźniej bawiły ją i zadziwiały ploteczki, zasłyszane czy podpatrzone tu i tam,  pokazujące przyjaciół w zupełnie nowych odsłonach

Proszę pana, proszę pana,
Zaszła u nas wielka zmiana:
Ewcia – przykład cnót wszelakich,
Koronkami odmieniona,
Miast się ubrać przyzwoicie
Demonstruje piękno łona,
Przykrywając je stringami
Czerwonymi, z dziureczkami.
Na ryneczku Koniakowa
Toples Ewy się podoba
I entuzjazm wzbudza w necie. 

Pan
Pomyśl tylko, co ty pleciesz!
To zwyczajne kłamstwo przecież.

Proszę pana, proszę pana,
Zaszła u nas większa zmiana
W konkurencji ujeżdżenia.
Walker dziś trenuje Zgagę;
Bajdka jej na głowę wsadził,
Łbem popycha ją przed siebie
I kopytem w portkach grzebie!
Hania-Zgaga pociągowa
Taszczy konia już bez słowa,
Na Walkera całkiem głucha.

Fe, nieładnie, fe, kłamczucha!

To nie wszystko proszę pana,
U Dorotki dzisiaj z rana
Koncert dała ptaków zgraja:
,ćwir, świr.. ku-ku.. świstowaja’!
Z instrumentem podfrunęły
I Dorotkę w kółko wzięły.
Akordeonistka rada,
„Lotem trzmiela” się przechwala
Granym z nut jako i z głowy.
Tak skończyła ich namowy.

To dopiero jest kłamczucha!

Proszę pana niech pan słucha,
Znowu knuje coś Szeryfa!
To zajęta, to znów wzdycha,
Bajek słucha, bajki czyta,
Pieców uczy się działania,
Różnych gazów stosowania.
I z ryzykiem się oswaja…
W kosmos leci!! (snadź ma jaja).
Przyholuje gwiazdę z nieba
Tej na piersi jej potrzeba.

To kłamczucha niesłychana

Co pan na to, proszę pana?
Zbyszek obiektywy zmieniał
Na żaglówce bryzę łapiąc,
Lecz Iwonkę przyfilował,
Jak się przekomarza z ptakiem.
Mewę chciała skontrolować,
Czy właściwie skrzydła składa.
A na fotce buzia cicha,
Już artyście nie przeszkadza…

Fe, nieładnie! Któż tak kłamie?
Zraz się poskarżę mamie.
Bardzo dobrze, drogi panie,
Zrób to zaraz – bez wahania,
To za sprawą skarżypyty
Śmiać się będzie w niebie mama.


Objaśnienia zwrotek dla Starych Koni spoza Magielka (grupa czatowa).

  1. Formisia, Ewcia, przesłała na Magielka fotografię czerwonych, koronkowych stringów z Koniakowa, które nałożyła na odzież w odpowiednim miejscu. Nosi się wszak nobliwie.
  2. Hania,  Zgaga, trenuje ujeżdżenie westernowe na koniu Walker. Ma kota o imieniu Bajdek (na cześć Bajdena).
  3. Dorotka, Doris, uczy się gry na akordeonie. Przesyła zdjęcia ptaków obserwowanych w ogrodzie, m.in. dudka na drzwiach garażu.
  4. Marysia, znana z kreatywności i niespożytej energii, na Magielku opisywała niektóre ze swoich licznych działań, sterowała telefonicznie naprawę pieca gazowego w domu, będąc w Pieninach.
  5. Zbyszek  – wioślarz, żeglarz i reportażysta – fotograf, bohater drugiego planu. Iwona znana jest z perfekcjonizmu w tworzeniu programu rajdobozów i z elokwencji.

Występ Laluchy i Wojtka wzbudził wielki aplauz, zabawa była przednia. Każda kolejna zwrotka wywoływała salwy śmiechu. Tekst powstał na kanwie „Kłamczuchy” Jana Brzechwy. Znaliśmy Alę z różnych talentów, ale jeszcze nie wiedzieliśmy że to poetka. Hm, co jeszcze w przyszłości pokaże? Brawo.
W kolejności wystąpili Jola z Gerardem. Zarówno oni jak i parę innych osób nie mieli przedstawienia, lecz raczej przesłanie, czy refleksję, czy po prostu chcieli się podzielić zmianą jakiej w życiu doznali. Jola wyraziła znaną prawdę: „Zamienił stryjek, siekierkę na kijek”. Gerard wystąpił jako podpora – tak jak i w życiu jest dla Joli podporą, w wielu aspektach. Resztę można sobie dopowiedzieć.

Jola i Ger mają teorię, że zmiany  są czasem  problematyczne Maja oznajmia, że zmienia styl życia


Majka z siostrą Sisters także przedstawiły zmianę jaka w ich życiu zaszła. Ułożyły limeryk, będący jednocześnie deklaracją.

Hanka Pewna zoolożka z AKJ z Wrocławia
Nie tolerowała birbanckiego bezprawia.
Picie z gwinta?! Dylu, dylu!

Tutaj Hania golnęła sobie z gwinta z przyniesionej flaszeczki. 

Maja Więc hop-siup i zmiana stylu:
Zwyczaj picia żabci-z-dupci od dziś ustanawia.

Po czym wyciągnęła buteleczkę w kształcie żaby napełnioną mocno procentowym trunkiem i obeszła salę częstując napitkiem, zapewniając tym samym, że tak już będzie – bo zmienia styl.  Nie trzeba przypominać, że Majka to znana biolożka badająca płazy, żaby przede wszystkim. Ale gdzie się ona zapędziła i w którym stawie wyłowiła kryształową żabkę z mocną zawartością? To pewnie Majki słodka tajemnica.
Zabawa była przednia, publika chętnie popiła wódeczki, co z pewnością ułatwiło zadanie następnym aktorom.
A następnie na scenę weszło małolackie trio w składzie: Iwona, Jaga, Ewa.  Dziewczyny w krótkich spodenkach, krótkiej spódniczce, podwórkowym dresiku, w czapeczkach z daszkiem i kokardach, zaczęły występ od kręcenia hula-hoop i skakania na skakance, wprowadzając w klimat. Po rozgrzewce małolatki gromko zaśpiewały i w takt przyśpiewki pokazały układ choreograficzny, demonstrując energiczne podskoki, zmieniające się co zwrotka.  

Trio się szykuje Wszelkie zmiany należy brać na wesoło

Trzymamy się za rączki, kręcimy się jak bączki.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
          Trzymamy się pod boczki, robimy duże kroczki.
          Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
Trzymamy się za rączki, skaczemy jak zajączki.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.
          Trzymamy się za brzuszki, tańczymy jak kaczuszki.
          H
op, siup, dana dana, teraz będzie zmiana
Tupiemy bucikami, kręcimy bioderkami.
Hop, siup, dana dana, teraz będzie zmiana.


Wesołość się wzmogła, śmiech rozlewał się po sali. Po zakończonym występie dziewczyny jeszcze trochę poskakały na skakance i pokręciły kółkiem, ale zapowiedziały zasadniczą zmianę – teraz wy spróbujcie, kto następny, zapraszamy. Niestety tylko Dorotka zaryzykowała próbę, nikt więcej nie chciał podjąć rękawicy. Bo nie jest to takie hop siup gdy pesel uwiera. Tym niemniej rozluźnienie się pogłębiło i zabawa trwała dalej.   
W dalszej kolejności na scenę weszli Ela i Kornel. Ubrani w czarne kostiumy mimów, dodatkowo Ela w kitkach i czerwonych kokardach, Kornel z zieloną muszką. Do piosenki tej samej co w poprzednim występie, dowcipnie zademonstrowali scenkę „Hop siup, dobra zmiana”. Przedstawili w niej zmiany polityczne jakie w Polsce zaszły od powojnia do dziś.

Ela z Kornelem na poważnie Wszyscy pamiętamy te zmiany, chwilami ciarki szły po skórze

 

Z głośnika leciały najbardziej znane cytaty z przemówień przywódców z lat 1945 – 2024, a zaczął Gomułka, którego portret pojawił się na mównicy:  „W tym roku na każdego obywatela przypada po pół świni, a jak komuś mało, to może dostać jeszcze po ryju!”. Z głośnika popłynął wesoły przerywnik ”hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”, mimowie podskakiwali rozkosznie, a na mównicy pojawił się Gierek. Jak dobrze to pamiętamy: Możecie być przekonani, że my wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i nie mamy innego celu, jak ten któryśmy zadeklarowali: rozwijać kraj, umacniać socjalizm, poprawić warunki życia ludzi pracy. Jeśli nam pomożecie, to sądzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć. No, więc jak – pomożecie?” Dziś można się śmiać, ale puste półki w sklepach nie były w tamtym czasie do śmiechu. Żeby się nie rozklejać nastąpił kolejny  wesoły przerywnik – „trzymamy się pod boczki, robimy duże kroczki, hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”. Mimowie zademonstrowali te duże kroczki, symbolicznie pokazując dokąd wtedy doszliśmy, bo na mównicy pojawił się Jaruzelski. Tych słów na pewno nigdy nie zapomnimy: Obywatelki i obywatele! Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju”. Brrr… na szczęście „hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana” – i pojawił się Wałęsa. Z głośnika przemówił jako żywy: My naród! Oto słowa, od których chcę zacząć moje przemówienie. Nikomu na tej sali nie muszę przypominać, skąd one pochodzą. Nie muszę też tłumaczyć, że ja, elektryk z Gdańska, też mam prawo się na nie powoływać”. Zrobiło się weselej, tym bardziej że mimowie podskakiwali zabawnie, sekundując piosence lecącej z głośnika: „hop siup, dana dana, teraz będzie zmiana”. Zobaczyliśmy Kwaśniewskiego i usłyszeliśmy jego przestrogę: „Jarosławie Kaczyński, Lechu Kaczyński, Ludwiku Dorn… i Sabo!, nie idźcie tą drogą. Nie idźcie tą drogąAle i te czasy przemknęły jak meteor, bo „hop siup dana, dana, teraz będzie zmiana”. Na mównicy zobaczyliśmy Jarosława.  Jarosław miewa szokujące komentarze do różnych wydarzeń, jak np. ten: nie jestem zwolennikiem bardzo wczesnego macierzyństwa, ponieważ kobieta musi dojrzeć do tego, aby być matką. Ale jak do 25 roku życia daje w szyję, to, trochę żartuję, ale nie jest to dobry prognostyk w tych sprawach„. No cóż, mimowie robili co mogli by rozbawić towarzystwo, ale ciarki przeszły po niejednym grzbiecie. Więc historio tocz się dalej. „Hop siup… i nastał Tusk. Trwamy w Tuskowej rzeczywistości, który mówi: proste i jakże wielkie słowa, Polska będzie krajem szczęśliwych ludzi, Polki i Polacy będą dumnym narodem, nasze miejsce na ziemi będzie najlepszym miejscem na ziemi…” .Niech się stanie.  Aktorzy  zakończyli występ dłońmi podniesionymi w górę w geście zwycięstwa… i tego się będziemy trzymać. Spisali się bardzo profesjonalnie, mimo wszystko była to dobra zabawa.
Przyszedł czas na występ Józka. Józek zjechał do Jarosławca z zachrypniętym gardłem, więc na wstępie oznajmił, że  na scenie poszaleć nie może. Ale zaprasza na dwa ważne, specjalne starokońskie toasty, spięte akcesoriami, które chce ofiarować wszystkim uczestnikom zgromadzenia.

Józek chce wznieść ważne toasty Prezencik od Józka, dostali wszyscy

 

W tym celu proszę więc przyjąć ode mnie:
po pierwsze – odpowiednie dla szlachetnego medium toastowego naczynie (kufelek wraz z uzupełnianą zawartością);  po drugie – syntezę treści toastów niesioną przez znany nam skądinąd wizerunek (konik jarosławiecki)”.
Otrzymaliśmy zgrabne kufelki-kieliszki i papierowe koniki z życzeniami. Józek krążył po sali z dwoma butelczynami, w jednej był trunek ciemny, w drugiej jasny, Do tego toasty były następujące:
Toast I – refleksyjno życzeniowy – a medium w kufelkach ciemne:

  • Niech nasze grzywy zawsze będą bujne –  o maści siwej lub o dostojnej gładkości – bo to dowód naszych doświadczeń i przygód !
  • Niech nasze kopyta nie tracą wigoru, a nasz duch zawsze galopuje młodzieńczym tempem – z rozsądnymi interwałami !
  • Za te wszystkie przyjęte jabole, piwa, gorzałki i nalewki !
  • Za te noce, które przegadaliśmy i poranki, które przesypialiśmy !
  • Niech nasze ścieżki wciąż prowadzą do nieodkrytych pastwisk, a nasza przyjaźń nie rdzewieje jak podkowy okutego konia !
  • Pijmy za Stare Konie które ciągle mają młode serca.  

Hop siup, do dna!!! I zmiana – kufelki zostały napełnione jasnym trunkiem.

Toast II  –  medium jasne – oparty o 2 przesłanki:
Przyjaciel to człowiek, który wie wszystko o tobie i wciąż cię lubi !
Jak powiedział Julek Tuwim: „błogosławieni ci co nie mając nic do powiedzenia nie oblekają tego faktu w słowa”
Więc krótko – za naszą przyjaźń !! Hop siup, do dna.

Toasty się spodobały, a bardzo dobre Józkowe naleweczki okrążyły towarzystwo ze dwa razy. Ale za długo to pijaństwo nie mogło trwać, gdyż już zza kulis wyłoniła się kolejna para aktorów, Olo ze swoją połowicą Hanią. Hania przemówiła:
Kochani, życie leci, czas leci, wszyscy trwamy od zmiany do zmiany. My z Olem także możemy tutaj powiedzieć: „hop siup, zmiana” – bo dużo się u nas zmieniło. Nie ma nas na scenie, a przed sceną, bez przebrania, w zwyczajnych wizytowych ubrankach.  Olo zawsze wymyślał i przygotowywał program na nasze kolejne  rajdobozowe występy, lecz znów „hop siup, zmiana” – tym razem jesteśmy bez programu z różnych uzasadnionych względów. A pamiętając słowa Tuwima, które Józek przed chwilą cytował „błogosławieni ci co nie mając nic do powiedzenia nie oblekają tego faktu w słowa” – nie oblekamy, nie przedłużamy, dziękujemy za wysłuchanie, licząc na zrozumienie i obfite brawa.
Nie trzeba mówić, że brawa zabrzmiały obfite. 

Hania na wesoło prezentuje zmiany w jej i Ola życiu Marysia miała pokaz bardzo ambitny


Po Olach był czas na Marysię, która zakończyła tegoroczny teatr z przytupem. Najpierw jednak dłuższy czas montowała na scenie jakieś niezwykłe urządzenie, nie widoczne dla publiczności, gdyż montaż odbywał się za kotarką.  Następnie zrobiła krótki wykład o trzech stanach skupienia – stały, ciekły, lotny – przekonując, że między nimi mogą zachodzić w pewnych okolicznościach zmiany i jeden stan skupienia może   czasem przechodzić w drugi. Stan stały to jarzekła Marysiapatrzcie jak wyglądam, bo może was zaskoczyć zmiana. Po tych słowach weszła za kotarkę, tajemne urządzenie zaczęło wydawać dziwne dźwięki, by po chwili – hop siup – zza kotarki wyłonił się sporych rozmiarów bukłak, wypełniony po sam korek. To też ja, w stanie ciekłym – dobiegło zza kotarki. Potem coś się tam za kotarką dziwnego działo, coś zgrzytało, coś furczało, aż w końcu hop siup i w powietrze wzbił się tuman delikatnych piórek, które uleciały w bezkres. W ten sposób nasza Mania przeszła w stan lotny i po prostu odfrunęła.
W ten sposób występy zostały zakończone, tym bardziej że kolacja pachniała już na stołach, a po wyczynach artystycznych jeść się bardzo chciało. Pani Danusia przygotowała rozmaite przysmaki, bigos, leczo, śledzie na różne sposoby, wędliny, sałatki itd. Czekały nakryte stoły, więc wyczerpani przystąpiliśmy do biesiady.  A skoro stres minął, zajadanie przybrało wielki rozmach. Przyjechała Kinga z Magdą i wszyscy razem spędziliśmy piękny wieczór.

Kolacja po występach Były podziękowania dla osób funkcyjnych, były śpiewy

 

Korzystając z tak uroczystej okazji, w tym z okazji wizyty naszych gości, Wuja Woyt ciepło podsumował to nasze nadmorskie spotkanie, będące kolejną nietuzinkową przygodą. Podziękował Iwonie za perfekcyjną organizację, za atrakcyjny program i ciekawe pomysły. Podziękował dziewczynom ze stajni, za to że Kinga umożliwia nam dosiadanie wspaniałych koni, a Magda, Karolina i Ola przewodziły bezpiecznym, cudnym jazdom, wykazując przy tym dużą elastyczność i dużą cierpliwość,  bo choć jesteśmy fajną grupą, to jednak czasem marudzimy. Kuchnia również zadowoliła nasze podniebienia i generalnie zaznaliśmy tu dużej życzliwości. Więc prawdopodobnie za rok wrócimy znowu.
Na koniec Wuja odpalił gitarę i śpiewaliśmy do późnej godziny. Parę osób siedziało jeszcze potem na ogrodzie, gdyż noc była bardzo ciepła i spać było szkoda.

Ewa na Sezamie Doris na S-Mar
Jaga na Pepsi Maciej na Sezamie

 

Ale krótkie spanie nie przeszkodziło piątce jeźdźców stawić się o świcie w stajni.  Wczesne wstawanie nie jest może niczyim ulubionym zajęciem, ale o 7.00 rano zdecydowanie  lepiej się jeździ, szczególnie podczas gorącego lata. Tego piątkowego ranka na plaży było może 5-6 osób, więc galopy były długie i intensywne. Druga grupa jeździła zaraz po śniadaniu, więc też załapali dość pustą plażę. Niestety błogostan jaki nas ogarnął zmącił pewien wczasowicz. Gdy pierwsza grupa pomykała po plaży dość żwawym galopem, widząc w oddali spacerujących ludzi instruktorka, jak każdego dnia, głośno zawołała: „uwaga, konie jadą”. Wiatr i fale powodują, że spacerowicze  często nie słyszą tego ostrzeżenia, szczególnie gdy szukają muszelek i idą ze spuszczonym wzrokiem. Ale gdy usłyszą, grzecznie schodzą z drogi, jednocześnie pozdrawiają, uśmiechają się, robiąc zdjęcia. Tym razem jakiś starszy jegomość szedł naprzeciw galopujących koni, widział konnych dobrze, oprócz tego Magda głośno krzyczała,  Ponieważ coś takiego nigdy się nie zdarzyło, więc galopowaliśmy spokojnie, czekając aż gościu zejdzie. Ale gościu złośliwie szedł prosto na konie, nie mając zamiaru ustąpić drogi. Było ostre hamowanie, dosłownie w ostatniej chwili, niemal na jego klacie. Było to niebezpieczne i bardzo nieprzyjemne. 
Dzień spędziliśmy głównie na plaży, a wieczorem zebraliśmy się na ogrodzie, zasiadając przy stole do grillowanej kiełbasy. Takie wieczory są zawsze radosne, wesołe, chwilami nostalgiczne – dla takich spotkań trzeba i warto przyjeżdżać, nawet jeśli jest to związane z daleką podróżą. Gawędziliśmy przyjemnie, kiełbaski smakowały, a w końcu zabrzmiała gitara i siedzieliśmy do głębokich ciemności.

Wieczorny grill Wieczorne ognisko

 

W sobotę znowu znalazła się grupa chętnych do jazdy o 7.00 rano, gdyż przekonaliśmy się jaki to komfort gnać galopem po pustej plaży. Ugalopowaliśmy się do woli i  tradycyjnie wyjechaliśmy potem do sosnowego lasu, a sosenki o świcie miały niepowtarzalny urok. Druga grupa również zażyła dużo przyjemności, ale były to już niestety ostatnie jazdy na rajdobozie.  Zazgrzytała znana refleksja: „jak to jest, przecież dopiero przyjechaliśmy, a  już trzeba wyjeżdżać? Niewiarygodne”. Po jazdach jeszcze raz podziękowaliśmy dziewczynom za przyjemności jakich użyliśmy na końskim grzbiecie – Kindze, Magdzie, Karolinie, Agnieszce.  Raz jeździła z nami Ola, też wielkie dzięki. Jeszcze tu wrócimy.

Las sosnowy o świcie Podziękowania Kindze i jej współpracownicom
Na plaży Na plaży cd

 

Po obiedzie pojechaliśmy do niedalekiej wioski Naćmierz, gdzie zwiedzaliśmy skansen etnograficzny, działający od niedawna w starym młynie. Skansen usytuowany jest w dwóch budynkach, w jednym zebrane są pamiątki historyczne dotyczące regionu, w drugim pokazano urządzenia do produkcji mąki. Można prześledzić cały cykl produkcyjny od ziaren do mąki. Młyn pracował na pełnych obrotach jeszcze do roku 1999 i wszystkie urządzenia są nadal sprawne. Całe muzeum było bardzo ciekawe.

Skansen w Naćmierzu Zwiedzamy muzeum w Starym Młynie

 

Potem część osób pojechała do Darłowa, część wróciła do Jarosławca, były jeszcze ostatnie spacery, ostatnie przegalopowanie po sklepikach, bo a nuż coś ciekawego się jeszcze wypatrzy. Kupowaliśmy wędzoną rybę do domu i dodatkowe suweniry, bo jeszcze o kimś do obdarowania się zapomniało.

Ostatnie spacery Do widzenia

 

Ale przede wszystkim było pakowanie. Zakończyliśmy wspaniałą zabawę i w niedzielę po śniadaniu ruszyliśmy do domu.
Myślę że już będziemy planować kolejny wyjazd do Jarosławca.

 

Tekst: Ewa Formicka 
Zdjęcia: uczestnicy rajdobozu

XXIII Rajd Starych Koni, Pieniny 21 – 30.06.2024

Wszystkie wcześniejsze 22 rajdy które Stare Konie przeżyły były absolutnie fascynujące,  jubileuszowe i co rusz rewolucyjne. Ale rajd 2024 był szczególnie rewolucyjny, gdyż porzuciliśmy Bieszczady i Beskid Niski, przenosząc się w Pieniny. Rajd starokonny był zawsze synonimem słowa Bieszczady, te określenia wydawały się być jednoznaczne na wieczność. A tu nagle Pieniny. Powodów tej zmiany było wiele i długo dojrzewaliśmy do takiej decyzji. Ale co tu dużo gadać, Pieniny są dużo bliżej, a daleka podróż w Bieszczady stawała się dla wielu kierowców coraz trudniejsza. Coraz więcej uczestników rajdu najchętniej widziało się w roli pasażera czyjegoś samochodu. Nie da się też ukryć, że bieszczadzkie trasy naszych rajdów były trudne, nawet mimo tego, że w dużym stopniu pokonywane stępem. Właśnie ich duży stopień trudności wymuszał duże partie stępem. Mowa tu o trasach z Dwernika, ale tam ostatnio zakoczowaliśmy. Bardzo już się chciało jakiejś zmiany, więcej szerokich, rozległych panoram, mniej błądzenia, trochę więcej galopu kosztem mniejszej dawki wycinania tunelu w buszu aby móc przejechać. Oczywiście wycinanie tunelu w buszu, ciągłe błądzenie, strome wjazdy do wielu rzek, rzeki pełne niewyobrażalnie wielkich głazów, wąskie górskie ścieżyny zasłane zwalonymi drzewami trudnymi do obejścia, błota po końskie brzuchy czy wręcz bagna – to wszystko zostanie na zawsze w pamięci  i na zawsze będzie powodem do dumy że dawaliśmy radę. Ale…. trochę czegoś nowego, spokojniejszego, bardzo się już chciało.
Nasz nadszeryf Józek ma brata Andrzeja, który prowadzi podobny jak on koński biznes, w Pieninach. Po wielu pertraktacjach miejscem kolejnego, dwudziestego trzeciego rajdu, stały się więc Pieniny, a konkretnie Jaworki koło Szczawnicy. Ośrodek Andrzeja spełnia wszelkie warunki jakich oczekujemy, a istotnym elementem tej układanki było to, iż rajdować mieliśmy na koniach Józka, które znamy i kochamy i nie wyobrażamy sobie  dosiadać innych. Aby ten pomysł zrealizować konie Józkowe przeszły (też rajdem) z Sanoka do Jaworek 200 km, co jak się okazało nie było dla Józka problemem zaporowym.
​​

​​

1. Trasy naszych rajdów w Pieninach i Beskidzie Sądeckim 2. Ośrodek jeździecki Andrzeja Mosa w Jaworkach, nasza baza


Grupa 16 kowboi przyjechała zatem do Jaworek – 21 czerwca. Zastaliśmy bardzo ładny ośrodek, zadbany i ukwiecony, czekały przyjemne pokoje dwuosobowe z łazienkami, a konie miały pastwisko przylegające do budynku, więc nie groziło chodzenie po nie wysoko w góry. Kto miał okna z właściwej strony widział od rana stadko za oknem i słyszał kojące parskanie. Nawiasem mówiąc po pastwisku o świcie buszowały też łanie, a pewnego ranka było ich aż 17. Konie przybyły te które znamy – Eldik, Wezyr, Fikus, Czantoria, Rodos, Hermes, Weda, Emir, Linka, Wiarus i nowa Karmela. Wiarus był w tym roku  koniem prowadzącego, czyli Józka. Przyjechali: Wojtek z Laluchą, Marysia, Jaga i Walter, Aldona, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Dorota, Eta, Majka z siostrą Hanką, Leszek, Maciej warszawski i Kupcio.  Obiekt znajduje się na końcu Jaworek, prawie przy wejściu do rezerwatu Biała Woda, co jest atutem, gdyż było gdzie wieczorami spacerować.  A spacery były konieczne, gdyż byliśmy tak obficie i dobrze karmieni, że przed pójściem spać należało się przelecieć i spalić trochę tych pyszności które codziennie spożywaliśmy. Karmiła nas żona i córka Andrzeja, a wszystko co dziewczyny podawały na stół było swojskiego wyrobu i bardzo dobre. Andrzej wyrychtował elegancki wóz i osobiście nim powoził na codziennych trasach. Wszystko od początku się nam podobało i przeżyliśmy kolejną, piękną przygodę. Jazdy codziennie trwały po ok. 2 godziny w jedną stronę i tyleż z powrotem
Chociaż byliśmy w Pieninach, buszowaliśmy też po Beskidzie Sądeckim, gdyż Jaworki leżą na pograniczu tych pasm. Tak jak się spodziewaliśmy było dużo widokowych łąk i dużo galopowania po nich, ale zaskoczyło to, że zbocza gór po których pięliśmy się w wyższe partie są tak bardzo strome. Generalnie tutejsze góry nas zachwyciły, a piękna pogoda sprzyjała tym zachwytom.
Aczkolwiek była czasem niesforna.
W sobotę rano po obfitym śniadaniu udaliśmy się na pastwisko za domem odłowić mustangi, przy czym wyznaczanie kolejności jazd nie było konieczne, gdyż każdy wiedział którego dosiądzie i kiedy. Pięć osób jeździło na dwie zmiany, pozostali sami poustalali kto z kim jakiego wierzchowca dzieli i kiedy pojedzie.

​​

3. Pastwisko koni było za domem 4. Sobota – siodłamy


Tego dnia panowała wielka duchota i rokowania pogodowe były złe. Stromym zboczem pastwiska wdrapaliśmy się ponad posesję i chwilę drapaliśmy się jeszcze wyżej. Koniki dyszały, gdyż parność była dokuczliwa. Jaworki zostawały w dole, coraz dostojniej prezentował się po drugiej stronie masyw Radziejowej z jej najwyższym szczytem, Radziejową właśnie. Jechaliśmy na wschód. Wraz z przyrostem wysokości  zaczęło się chmurzyć, w końcu kropić i w dali grzmieć. Wyjechaliśmy na otwarte łąki, dotarliśmy do Przełęczy Rozdziela i  zmierzaliśmy granicą polsko-słowacką w kierunku góry Szczob, w masywie pomiędzy Beskidem Sądeckim a Pieninami Małymi. Ta góra nie była naszym celem, jedynie punktem orientacyjnym. Po chwili zaczęło padać, w końcu lać. Burza nas łatwo dogoniła i był moment, że galopowaliśmy pod burzowe zygzaki. Kto miał okulary, to z pewnością nic nie widział, bo ulewa nas zalewała. Trzeba się było całkowicie zdać na konia. Jak na pierwszy dzień rajdu, doznania były stanowczo za mocne.R
odziło się pytanie dlaczego galopujemy w tych dramatycznych warunkach, ale widocznie Józek chciał jak najszybciej uciec z tego feralnego miejsca. Wcześniej poubieraliśmy peleryny, ale ulewa była tak gwałtowna, że  każdy w końcu był mokry do majtek. Wreszcie zaczęliśmy zjeżdżać na dół, co dawało nadzieję na spotkanie z wozem. Gdy dotarliśmy na biwak  ulewa i burza minęły, ale przemoczeni doszczętnie jeźdźcy nie mieli się w co przebrać, gdyż w dobie upałów nikt nie zabrał na wóz nic na zmianę.  Wozowi dzielili się czym mieli, ale tylko połowicznie zażegnało to problem, gdyż sumarycznie tyle suchych ciuchów nie było. Na szczęście wyszło słońce, więc każdy ekspresowo się suszył, rozgrzewająco też działała tłusta zupa jarzynowa na baraninie. Wrócił dobry nastrój, skróciliśmy jednak maksymalnie czas biwaku, gdyż deszcz nie powiedział ostatniego słowa.

​​

5. Jechaliśmy w deszczu, potem w ulewie, wreszcie w burzy 6. Na biwaku wyszło słońce, a zupa wskrzesiła siły


Ci którzy jechali po raz drugi wskoczyli w siodła nie całkiem wysuszeni, wozowych natomiast czekała droga powrotna w przeciągu, jaki zawsze panuje na wozie gdy jest chłodno. Konnych wkrótce znowu dopadł deszcz, tyle że już nie ulewny, aczkolwiek peleryny były niezbędne. Pierwszy dzień rajdu był więc ekstremalny, ale dobry obiad i wieczorne ognisko wróciły  pozytywne emocje i ugruntowały je na dobre.

7. Wracaliśmy do Jaworek znowu w deszczu 8. Pogranicze Pienin Małych i Beskidu Sądeckiego


Tego dnia przyjechała Kasia, więc ognisko było bardzo muzyczne. Tym bardziej, że zadebiutowała nowa muzyczka, Doris, zaskakując towarzystwo nieznanymi wcześniej talentami. Doris dała recital na akordeonie, świetnie sobie poczynając. Zagrała kilka kawałków i aplauz był wielki. Potem grali w trójkę, a biorąc pod uwagę że Wojtek gra i na gitarze i na harmonijce, grały aż cztery instrumenty. Wieczór był bardzo klimatyczny, bardzo czekaliśmy na te chwile. Ogień skwierczał, muzyka i śpiew się niosły, gwiazdy przyświecały, istna sielanka. Miła była myśl, że to dopiero pierwszy dzień.
​​

9. Ognisko inauguracyjne 10. Doris zaskoczyła towarzystwo, dając koncert na akordeonie 


Kolejnego dnia, czyli w niedzielę, pojechaliśmy na północny wschód, w głąb masywu Radziejowej.  Na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego Józek nie miał w planie nas wciągać, nie byłoby to możliwe. Dojechaliśmy mniej więcej do pół góry, ale cudność trasy była wielka. Najpierw sporą chwilę jechaliśmy wsią delektując się widokiem pięknej, drewnianej zabudowy. W Jaworkach jest sporo starych domów, a nowe  są budowane w nawiązaniu do starego stylu.  Jednak kto widział Jaworki 20 lat wcześniej, to z pewnością  poczuł wielki smutek – pustą kiedyś mieścinę, mającą zaledwie kilka domów, w sercu dzikiej przyrody, tak totalnie zabudowano, że łza się w oku kręci.  No cóż, na szczęście był koń i można się było wznieść ponad cywilizację, aby zobaczyć  cudną  jeszcze ciągle przyrodę ponad granicą możliwości budowania. A było czym się zachwycać, jak na dłoni widzieliśmy Wysoką – najwyższy szczyt Pienin, a także Trzy Korony, najbardziej spektakularny łańcuch w Pieninach. Zobaczyliśmy jeszcze jeden cud natury – bezkresny łan mieczyka dachówkowatego, rzadkiego kwiatka  chronionego, mającego status „narażony na wymarcie”. Miejmy nadzieję że na tej łące  nie powstanie nigdy nowe osiedle.

​​

                                 
11.  Łąki nad Jaworkami 12. Mieczyk dachówkowaty, zagrożony wymarciem

 

Ruszyliśmy dalej, a ze względu na stały wzrost wysokości był tylko krótki kłus i krótki galop w lesie nad łąką. W końcu droga wypadła w dół, by spotkać się z wozem, który nie mógł wyżej wyjechać. Józek szukał odpowiedniej ścieżki i wybrał bardzo niefortunnie.  Wybrał ścieżkę ekstremalnie stromą, którą zjazd był męczący, uciążliwy dla koni i dewastujący dla naszych kręgosłupów.  Trzeba się było prawie kłaść na siodle lub trzymać tylnego łęku, a stopy chwilami dyndały koło uszu końskich. Zjazd wydawał się nie mieć końca. W takich momentach, a było ich więcej, zadziwiała stromość Pienin i Beskidu. Ale w  końcu ta gimnastyka się skończyła, dotarliśmy na biwak, gdzie czekał wspaniały, krzepiący żurek. Na drogę powrotną Józek wybrał inną ścieżkę, aby ten nieprzyjemny pion ominąć, tym bardziej że teraz konie miałyby mocno pod górę.

13. Biwak pod Radziejową 14. Wszędzie wkoło widoki zachwycają


Wieczór spędziliśmy w ogrodzie, mając do przekąszenia arbuza i do popicia Jack Danielsa. Nie trzeba wspominać że wesołość panowała wielka, a szczególnie ubawiła towarzystwo opowiastka Kupcia, który jest mistrzem wesołych opowiastek. Była to opowiastka erotyczna o płaszczyku. Otóż pewna amazonka zmokła kiedyś na jeździe tak jak my poprzedniego dnia, ale nie myślała się zaziębić, więc zrzuciła wszystko z siebie i  dostała od kolegi płaszczyk przeciwdeszczowy, aby się czymś okryć. Gdy płaszczyk wrócił do właściciela, ten po powrocie do pokoju powiesił go na szafie. Zerkając na płaszczyk i widząc w myślach laskę która przed chwilą miała go na nagim ciele, nijak nie mógł spać, doznając też innych cierpień. Stwierdził że nie zmruży oka, więc wyniósł płaszczyk do pokoju sąsiada, mieszkającego obok. Rano sąsiad przyznał się, że nie wie co jest, ale nijak nie mógł spać, co spojrzał na płaszczyk, to spanie odchodziło. Więc wyniósł go na korytarz. Ubawiliśmy się setnie.
P
oniedziałek wstał dość rześki, więc powiało optymizmem. Oczywiście nikt nie życzył sobie deszczu, ale gorąco było bardzo dokuczliwe.
Dzień obfitował w zdarzenia. Najpierw przy siodłaniu koni dwie osoby osiodłały nie swojego konia. Wiedziały że jeżdżą na spółkę na karym, więc jak się trafił kary, to go osiodłały. Józek przechodząc obok załamał ręce, był to koń który za chwilę miał iść do zaprzęgu, nie nasz. Gapowicze musieli przesiodłać. Potem, gdy byliśmy już w trasie, Józek dostał rozpaczliwy telefon od Aldony, że wóz odjechał, nie zabierając jej i Ewy. Ponieważ nie miały numeru do Andrzeja, więc zadzwoniły do Józka, by ten dał cynk Andrzejowi, aby ten po nie wrócił. Andrzej będąc już spory kawał za domem, musiał karkołomnie zawrócić, aby zabrać zguby.
Tego dnia jechaliśmy na południe, na Durbaszkę, a trasa była niezwykle piękna. Właściwie każdego dnia mówiło się że tego dnia było piękniej niż poprzedniego, ale kolejnego mówiło się to samo. Wyjechaliśmy pastwiskiem do góry, potem chwilę podróżowaliśmy mniej więcej równą łąką, by zjechać w dół do innej części Jaworek. Po napojeniu koni w rzece i po przekroczeniu rzeki znowu droga prowadziła do góry, chwilę lasem, by ostatecznie wyjechać na kolejne łąki. Teraz wznosiliśmy się niezwykle urokliwymi łąkami na Durbaszkę, przez większość czasu mając Wysoką jak na dłoni. Jak morze falowały łany wysokiej trawy. Mijaliśmy duże stado owiec i pojedyncze, samotne drzewa. Panoramy stawały się coraz bardziej szerokie. Po prostu dech zapierało. Po osiągnięciu wierzchowiny znaleźliśmy się na lekko tylko pofalowanej ścieżce, którą galop trwał bez końca. Galopowaliśmy w stronę Palenicy, do miejsca gdzie dobrze widać Tatry.  Tatry były stąd na wyciągnięcie dłoni, ale w upalnym powietrzu widoczność jest nie najlepsza. Dało się jednak wyśledzić łaty śniegu na niektórych szczytach. Zawróciliśmy, galopując ponownie, by ostatecznie zjechać nieco niżej do schroniska ”Pod Durbaszką”. Zaparkowaliśmy konie w krzakach i udaliśmy się do schroniska, gdzie  czekała bardzo dobra kwaśnica, a kto miał jeszcze moce przerobowe, zamawiał szarlotkę. Siedząc przy drewnianym stole przed budynkiem  widzieliśmy jak na dłoni całe pasmo Beskidu Sądeckiego i cały szlak, którym jechaliśmy poprzedniego dnia. Było tak pięknie, że moglibyśmy tam siedzieć do końca świata.

​​

15. Podjazd na Durbaszkę 16. Schronisko Pod Durbaszką
17.  Sielanka i kwaśnica w schronisku 18. Łąki między Durbaszką a Palenicą


Droga powrotna przebiegała podobnie, aczkolwiek galopu było trochę mniej, gdyż więcej było zjazdów w dół. Tym niemniej od rzeki w której rano poiliśmy konie była znowu  stroma ścieżka w górę, po której Józek zarządził ostry galop. W tym galopie Rodos zgubił derkę, co było dla Formisi jadącej na nim sporym obciachem. 
Poniedziałkowy wieczór został wyznaczony na wieczór wiankowy, co było jednodobowym poślizgiem, ale jak wiadomo Noc Świętojańska jest wtedy kiedy szeryf postanowi, a nie wtedy, gdy chce tego kalendarz. Ledwo odprowadziliśmy konie na pastwisko i powrzucaliśmy siodła pod wiatę, już trzeba było ruszać na kwiatobranie i zasiąść do  dziergania wianków. O odpoczynku nie było mowy, należało zdążyć do obiadu. Każdy się uwijał jak w ukropie. Na obiedzie wszystkie głowy były ukwiecone. Z kwiatkami wkoło domu było dość marnie, ale każdy coś tam wynalazł i wydziergał. Surowcem była głównie przytulia, z dodatkiem tojeści, wierzbówki i żmijowca, a co ambitniejsze kowbojki wplotły w swoje rękodzieło poziomki, a nawet maliny. Po spożyciu dobrego jak co dzień obiadu ruszyliśmy na wieś szukać rzeki. Przez Jaworki przepływa Grajcarek, ale jak się okazało most był daleko od domu. Dzielnie ruszyliśmy w jego kierunku, stanowiąc  niemałą atrakcję dla wczasowiczów spotykanych po drodze. Wielu z nich pytało czy mogą fotografować – proszę bardzo, mówiliśmy.

19. Ciało profesorskie dzierga wianki 20. Wędrujemy szukać rzeki w Jaworkach, gdzie spławimy wianki

 

Na moście stwierdziliśmy niski poziom wody w rzece, co nie wróżyło dobrze naszym wiankom, które muszą przecież odpłynąć. Wraz z wiankiem mają odejść problemy, smutki, wszelkie zło. Żaden nie powinien zostać. A na to się niestety zapowiadało, wianki rzucone w wątły nurt zawisły na kamieniach. Wtedy nasz niezawodny Kupcio postanowił zaradzić tej przykrej sytuacji i bardzo karkołomnym, stromym nasypem zszedł do rzeki. Należy nadmienić, że miał rękę na temblaku, gdyż przyjechał na rajd poszkodowany ortopedycznie. Nie patyczkując się znalazł długi kij i popchnął te wianki, których dosięgnął. Niestety kilku nie sięgnął, więc patrząc w górę i widząc nasze zatroskane miny wszedł w butach do wody i wszystkie oporne wysłał do morza. Jak dobrze mieć przyjaciół zdolnych do poświęceń. Aplauz był wielki.

21. Na moście nad Grajcarkiem w Jaworkach 22. Kupcio pomaga wiankom odpłynąć


Resztę wieczoru spędziliśmy w wielkiej wesołości pod wiatą.
We wtorek gospodarze zorganizowali nam miłą niespodziankę. Był to spływ Dunajcem, główna atrakcja Pienin. Własnymi samochodami pojechaliśmy do Szczawnicy, gdzie przesiedliśmy się do autobusu turystycznego, wożącego turystów do Sromowiec Wyżnich, do przystani flisackiej. Tam chwilę czekaliśmy na nasze dwie tratwy, by po zaokrętowaniu się ruszyć w niebieską dal. Dunajec tworzy w Pieninach spektakularny przełom, wije się przez góry wieloma zakolami, a długość trasy od Sromowiec do Szczawnicy wynosi ok. 15 km i trwa ok. 2,5 godz. Mijane skalne ściany mają miejscami po 300 m wysokości. Tratwy to drewniane, połączone ze sobą czółna, stabilne i bezpieczne w porównaniu do pojedynczych dłubanek, którymi wożono turystów w minionym wieku. Płynąc widzimy najpiękniejsze partie Pienin, przede wszystkim Trzy Korony i Sokolicę, a flisacy barwnie opowiadają historię regionu, okraszając ją bogato dowcipami. Przełom Dunajca jest uważany za jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie. Była to piękna przygoda.

 

23. Przełom Dunajca to jeden z najpiękniejszych przełomów rzecznych w Europie 24. Spływ to piękna przygoda


Dopłynęliśmy do przystani w Szczawnicy i po lunchu w okolicznym barze pieszo wróciliśmy do centrum, gdzie stały nasze samochody. Ale przed powrotem do Jaworek postanowiliśmy jeszcze zwiedzić część zdrojową kurortu, choć upał zwalał z nóg. Więc najpierw  szukaliśmy chłodnej kawiarenki i lodów. Znaleźliśmy taką przystań, kawiarnię „Pokusa”, która spełniała wszelkie nasze oczekiwania. Taras pod drzewami zapewniał chłód, serwowali lody, galaretki i wszelkie napoje, a z głośników sączyła się nienachalna, relaksująca muzyka. Życie wróciło i zrelaksowani pomaszerowaliśmy zwiedzić Zdrój, w tym pijalnię, po czym ruszyliśmy do Jaworek.

25. Szczawnica – część uzdrowiskowa 26.  Maciej jubilat


Tego dnia Maciej miał urodziny, więc spontanicznie wchodząc do jadalni odśpiewaliśmy mu „Sto lat”, zaskakując jubilata. Pojawiło się nie wypite przy ognisku wino, a obiad zaserwowały dziewczyny wspaniały – po smacznym barszczyku wjechały na stół góry naleśników, z pieczarkami, kurczakiem i na słodko. Zjedliśmy ogromne ilości, część na wcisk, ale nijak nie dało się oprzeć. Zaintonowaliśmy Jubilatowi przyśpiewkę pasującą do okoliczności: „umarł
Maciek umarł, już leży na desce, ale mu zagrali, więc podskoczył jeszcze”. Potem poleciało więcej przyśpiewek w tym stylu, a Maciusiowi nie pozostało nic innego jak któregoś z kolejnych dni postawić blachę ciasta, pysznego rzecz jasna.
Wieczorem był już tylko spacer do rezerwatu i odpoczywanie.
W środę od rana panowała niebezpieczna duchota, ale dzielnie ruszyliśmy w trasę. Celem pierwszym była cerkiew w Jaworkach, obecnie kościół katolicki, bardzo piękny obiekt. Cerkiew, na miejscu starej drewnianej, zbudowano pod koniec XVIII w. z okazji utworzenia parafii unickiej na tym terenie. Przy okazji  wspomnieć należy, że Jaworki wraz ze Szlachtową, Białą Wodą i Czarną Wodą stanowiły do 1951 r. wyspę etnograficzną zwaną Ruś Szlachtowska, odrębną kulturowo od Łemków, którzy zamieszkiwali ten region. Cerkiew / kościół w Jaworkch tym słynie we współczesnych czasach, że posiada pełny, oryginalny, odnowiony ikonostas. Przywiązaliśmy konie do płotu i poszliśmy zwiedzać. Ikonostas robi wielkie wrażenie. 

27. Ikonostas w cerkwi w Jaworkach 28.  Konie zaparkowane pod cerkwią / kościółkiem


Około pół godziny trwało zwiedzanie, po czym wskoczyliśmy w siodła i pojechaliśmy dalej. Pięliśmy się na północ w kierunku Przełęczy Przehyba, stromo do góry, jakiś czas wsią, potem drogami polnymi, lasem,  aż w końcu osiągnęliśmy cudne Połoniny Szlachtowskie, z powalającymi panoramami. Jak film oglądaliśmy widziane każdego dnia Wysoką, Trzy Korony i Radziejową, ale także wyraźne Tatry, a nawet Gorce z Turbaczem. Robiliśmy mnóstwo zdjęć, ale też ugalopowaliśmy się do imentu. Jaga w tej aktywności zgubiła okulary, na szczęście zanim konie je podeptały znalazły się. Po uczcie duchowej jaką były piękne widoki, Józek wynalazł znowu mało komfortową, kamienistą, nieprzyjemną ścieżkę w dół, którą zjechaliśmy do miejsca spotkania z wozem.  Miejsce biwaku nie było zbyt wygodne i urokliwe, ale wóz wyżej by nie wjechał, a odpoczynek wszelkim stworzeniom się należał, nie mówiąc że coś się należało żołądkom.

29. Z tyłu Trzy Korony na wyciągnięcie dłoni 30.  Gdzie by się nie ruszyć, wszędzie pięknie
31. Siostry Sisters ruszyły z biwaku pieszo do domu – uchodziły się 32. Połoniny Szlachtowskie, cudo


W drodze powrotnej  druga grupa spotkała na trasie Siostry Sisters, które z biwaku ruszyły do domu pieszo. Było to wyzwanie nie lada, miały do domu daleką drogę. Chyba się nie spodziewały że aż tak daleką. Ale doszły i zmęczone zdążyły na obiad. A było do czego się śpieszyć, tego dnia kuchnia zaserwowała pyszną ogórkową i indyka z kurkami, mniam, mniam. I nie był to koniec wyżerki, Formisia z Jagą postawiły blachę ciasta z galaretką i owocami, jako upadkowe za zgubioną derkę i okulary. Najedliśmy się do niemożliwości, każdy ledwo się ruszał.
Wieczorem siedzieliśmy na ogrodzie z procentami, były też spacery w podgrupach do rezerwatu, gdzie każdy wchodził w głąb wąwozu na ile miał siłę. Parność panowała wielka, więc poszaleć się nie dało.
Czwartek obudził nas deszczem, więc znowu powiało nadzieję że się ochłodzi.  Niestety nic z tego, zanim wyszliśmy po konie, już było gorąco jak w piekle.
Jedziemy konni i wóz razem, najpierw w głąb wąwozu Biała Woda, na wschód. Pierwszym celem była bacówka, gdzie baca robi sery owcze i gdzie zorganizowano dla nas pokaz produkcji oscypków. Głównym prelegentem był Andrzej. Pasterstwo ma w Pieninach Małych ponad 500-letnią tradycję, aczkolwiek po wojnie, wraz z wysiedleniem Łemków, straciło swój rozmach. Gdy w roku 1955 powstał Tatrzański Park Narodowy i owce poza niewielkimi kierdelami usunięto z Tatr, tamtejsi górale ze swoimi stadami przybyli w Pieniny. Obecnie Pieniny są głównym regionem pasterskim w Polsce, ale nie są to już wielkości takie jak przed laty. Co prawda sery zawsze mają wzięcie, ale kożuchów i swetrów z owczej wełny prawie się nie nosi. Dowiedzieliśmy się, że oscypki które codziennie jadamy na śniadanie pochodzą z tej bacówki. Póki co popiliśmy żętycy i ruszyliśmy dalej.

33. W bacówce, oscypki z tej bacówki jadaliśmy na śniadanie 34. Mosów dwóch i kronikarka na kolejnym biwaku


A dalej jedziemy na wschód podobnie jak pierwszego dnia, namierzamy niebieski szlak  na północ i stromo lasem, granicą polsko-słowacką pniemy się na Obidzę. Docieramy  do czerwonego szlaku i widokowych łąk, skąd ponownie wyraźnie widzimy Tatry. Po łąkach dużo galopujemy, łąki aż się proszą. Jest duża duchota, gzy tną niemiłosiernie, więc pęd chroni przed tymi upiornymi wampirami. Wreszcie spokojnym stępem zmierzamy stromo w dół w stronę Rusinowskiego Wierchu, by spotkać się z wozem. Andrzej rozpalił małe ognisko, tak aby dym ledwie się tlił i okadzał konie wozowe. Biwakujemy na skraju łąki pod jodłowym młodnikiem, wcinamy bigos z piwem i jest sielankowo.

35. Biwak gdzieś między Obidzą a Jaworkami 36. Piękne życie spędzają kowboje

 

Niestety duchota nie wróży dobrze, więc skracamy czas biwaku i ruszamy w drogę powrotną. Konni drapią się z powrotem pod górę do szlaku którym tu przyjechała poprzednia grupa, a stromizny Pienin i Beskidu Sądeckiego zaskakują każdego dnia. Po osiągnięciu wierzchowiny nie widzimy już Tatr, zasnuła je mgła, a pomruki burzy są coraz bliżej i zaczyna kropić. Galopujemy gdy tylko się da aby uciec burzy, ale w końcu trzeba zjechać na dół w stronę domu, więc przechodzimy do stępa. Kolejny  pion jest znowu bardzo męczący dla ludzi i koni. Po zjechaniu do doliny Białej Wody dużo kłusujemy i umordowani, nasyceni przyrodą i przygodą, docieramy do domu. Burza nie nadeszła.
W piątek parność ponownie wróży burzę, nie zmienia to jednak rajdowych planów. Tego dnia wspinamy się jak w poniedziałek na Durbaszkę, trochę innymi ścieżkami. Podobnie jak wtedy wierzchowinę pokonujemy galopem, ku uciesze ceprów.  Cepry pozdrawiają, fotografują, wołają „ale przygoda”. Tym razem jedziemy na zachód, cały czas granicą polsko-słowacką. Nie zajeżdżamy do schroniska, galopujemy dalej do żółtego szlaku, którym bardzo stromą, kamienistą ścieżką opuszczamy się do wsi Szlachtowa.
W tym czasie wóz jechał grzecznie szosą w stronę Szlachtowej, ale przed Szlachtową  remontowano jakiś czas wcześniej most i zrobiona była przeprawa zastępcza. Andrzej postanowił z tego wariantu skorzystać, chcąc choć na chwilę uciec z szosy. Nie wiedział, że zastępczego mostu już nie ma. Zjechali z szosy, wąską ścieżynką podjechali do rzeki i nagle stanęli nad głęboką wyrwą, bez możliwości przeprawienia się na drugą stronę. Nastąpiła konsternacja, gdyż w tym miejscu nijak nie dałoby się wozem wykręcić. Ewa Gdańszczanka jęknęła „może my wysiądziemy”, widząc że zapowiada się masakra. Pasażerowie powysiadali,   Andrzej zbierał przez chwilę myśli, ale problem rozwiązały konie. Spięte orczykami, powodowane niepojętym porozumieniem, wykonały nagle zsynchronizowany skok przez rów, w filmowym baskilu, lądując po jego drugiej stronie. Wóz najpierw wrył się przodem w dno rzeki, potem został przez konie wyszarpnięty do góry, a Andrzeja rzucało na wszystkie strony, kapelusz fruwał w powietrzu. Podskakiwały też skrzynka piwa i garnek z zupą. Kowboje patrzyli z przerażeniem, ale nie był to bynajmniej koniec atrakcji. Konie były w szoku, więc gdy poczuły grunt pod nogami, poszły w cwał. Na szczęście łąka za rzeką miała krzaczaste obramowanie, nie zachęcające żeby się w nie wbijać. Andrzej próbował oszalałe konie prowadzić po obwodzie tej łąki, licząc że konie nie będą atakować krzaków i że galop po kole wyhamuje w końcu ten impet. Tak się stało, zrobili parę kół i zaprzęg został zatrzymany. Konie ociekały pianą, a Andrzej skwitował całe zdarzenie: „no, piwo i zupę dowiozłem”. Pięknie tą historię opowiadał potem przy ognisku Kupcio, a póki co konni z niedowierzeniem słuchali co się stało.

37. Biwak pod muzeum w Szlachtowej, chwilę wcześniej wóz skakał przez rów 38. Muzeum Pienińskie


Miejsce biwaku znajdowało się przy ulicy naprzeciw Muzeum Pienińskiego, które było tego dnia celem wyprawy. Miejsce biwakowe było mało przyjemne, gruzowisko, kłujące osty i gzy tnące jak wściekłe.  Burza pohukiwała i najlepiej byłoby najkrótszą drogą uciekać do domu. Ale program należało zrealizować, więc po posiłku poszliśmy zwiedzać. Muzeum było bardzo ciekawe, oprócz innych ekspozycji obejrzeliśmy życie i kulturę dawnych mieszkańców Pienin, ówczesne wyposażenie ich gospodarstw domowych, stroje, sztukę ludową, tradycje regionu – pasterstwo, rolnictwo, rybołówstwo, flisactwo. Był cały dział związany z kurortem w Szczawnicy, a także galeria znanych osób, które tu przyjeżdżały. Z przyjemnością to wszystko obejrzeliśmy, ale zaczynający się deszcz i burzowe pomruki były mocno stresujące. Ruszając w drogę powrotną poubieraliśmy peleryny i bardzo stromo wspięliśmy się na wierzchowinę, tak jak poprzednia grupa przedtem zjechała. Tam pędziliśmy galopem w stronę zjazdu do Jaworek, widząc jednocześnie po lewej stronie ulewę nad Beskidem Sądeckim i słysząc w dali grzmoty. Gdy zaczął się zjazd do Jaworek było tak ślisko na błotnistej ścieżce, że w pewnym momencie wywalił się Wiarus wraz z zawartością, czyli z Józkiem. Parę sekund zbierali rozum i Wiarus podniósł się gwałtownie, nie gubiąc zawartości – czyli Józka. W dalszej drodze na stromiznach było stale niebezpiecznie ślisko, miejscami konie zjeżdżały na zadach.  Zewsząd po stokach spływała woda i  w końcu zrozumieliśmy, że w tej części gór ulewa już była, musiała przejść w tym czasie, gdy zwiedzaliśmy muzeum. Dziękowaliśmy niebiosom że było to muzeum i zatrzymało nas w Szlachtowej, w ten sposób niechcący przeczekaliśmy oberwanie chmury.

39. Pełna gala na ognisku 40. Byli z nami gospodarze


Wieczorem spotkaliśmy się pod wiatą przy ognisku, galowo ubrani, gdyż z powodu wyjazdu szeryfy następnego dnia rano chcieliśmy oficjalnie podziękować organizatorom i gospodarzom. Podziękowania były szczere i gorące, bo byliśmy bardzo zadowoleni z pobytu, bardzo tu o nas dbali i dogadzali, każdego dnia odczuwaliśmy swojski, rodzinny klimat. Dziękowaliśmy Teresce i Justynie za wspaniałą kuchnię, choć na pewno skutki obżarstwa będą opłakane. Dziękowaliśmy Andrzejowi, szefowi obiektu, na pewno miał istotny udział z sporządzeniu ciekawego programu pobytu, a skakanie wozem przez rów to istny majstersztyk. Znowu będzie co opowiadać. Nasz Józiu jak zawsze bezpiecznie  przeprowadził nas przez górskie zakamarki, a jeśli spojrzeć na mapę i prześledzić trasy codziennych wędrówek, to ho ho ho…. też jest się czym chwalić. No i przywlókł te nasze kochane koniska 200 km, niesamowite. Oczywiście tu wrócimy, zapowiedzieliśmy to gospodarzom. Każdego dnia szeryfa upominała aby dobrze się sprawować, żeby nas tu chcieli. Wieczór był bardzo miły, rozśpiewany, procenty umiarkowanie krążyły, ogień płonął.

41.  Szeryfa śpiewa hymn rajdu 42. Śpiewanie trwało do późnej nocy


Ale w sobotę znowu ruszyliśmy w trasę, niestety ostatnią. Tego dnia wszyscy jeźdźcy pojechali razem (ubyła Marysia i wcześniej Dorotka), natomiast wóz nie wyjechał w ogóle. Stali rezydenci wozu zaprogramowali sobie czas indywidualnie – Siostry Sisters ruszyły w góry pieszo, a Kupcio z Walterem wybrali się do Szczawnicy. Natomiast g
rupa konna pojechała na wschód podobną trasą jak pierwszego dnia, jednak wcześniej  robiąc pętlę w górach i zjeżdżając koło bacówki. Podróżowaliśmy  spokojnym stępem, łapiąc oddech od upału w lesie, którym sporo jechaliśmy.  Jazda była relaksowa, obfitująca też w piękne widoki i sesje foto.

43. Ruszamy ostatni raz w trasę 44.  Piękny jest ten świat

 

Obiad był o 15.00, po obiedzie ruszyliśmy pieszo w głąb rezerwatu do barku na lody, gdzie w miłym chłodzie spędziliśmy popołudnie. Ten spacer był nie mniej wymagający niż jazda konna, gdyż upał zwalał z nóg. Wieczorem mieliśmy grilla pod wiatą i były to już naprawdę ostatnie chwile. Sączyły się pogaduszki w podgrupach, ale śpiewać już się nie chciało, każdy podświadomie żył myślą o dalekiej  podróży do domu.

45. Spacer do wąwozu Biała Woda 46. Ostatnie chwile na rajdzie


Rajd był fantastyczny, poznaliśmy nowe miejsca i ludzi, poznaliśmy też własne możliwości, gdyż jak za dawnych czasów po łąkach dużo galopowaliśmy.

Baj baj Józinku

Chcemy tu wrócić, trzymajmy się. 

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.
Wyjście ze zdjęcia strzałką w lewym górnym rogu 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: autorka i uczestnicy rajdu

 

Wigilia Starych Koni 2023

Tradycyjnie w grudniu Stare Konie spotkały się na wieczerzy wigilijnej, a wcześniejszą chęć udziału w tym spotkaniu zadeklarowało aż 30 osób. Przybyli Ci bardziej aktywni w ciągu roku, ci mniej aktywni, ale także kilka osób zjawiło się po raz pierwszy. Było to bardzo miłe i miejmy nadzieję, że dobrze rokuje na nadchodzący rok.

 

Miejsce spotkania wynalazły Hania Olowa i Marysia, a było to bistro „Duży Pokój” na Popowicach. Bardzo dobrze wspominamy miejsce poprzednich spotkań wigilijnych (restauracja „Orbita” przy basenie na Wejherowskiej), ale niestety ceny które w tym roku „Orbita” zaproponowała były absolutnie zaporowe. „Duży Pokój” okazał się dobrym zamiennikiem pod względem standardu i ceny, ważny był też dogodny parking. Lokal jest przestronny, ładnie udekorowany i z klimatem,  obsługa grzeczna i pomocna. Spotkaliśmy się tam 14 grudnia późnym popołudniem.

 

Na stole znalazło się wszystko to co być powinno: barszcz z uszkami, ryby, pierogi, kasza z grzybami, kompot z suszonych owoców i kutia, potem piernik, sernik, napoje.  Był też oczywiście opłatek. Gdy po powitaniach zasiedliśmy do stołu, Marysia złożyła wszystkim ogólne serdeczne życzenia, które przyjęliśmy wraz z opłatkiem i nadzieją że na pewno się spełnią.

 

Biesiadowaliśmy nieśpiesznie, snując pogaduszki w podgrupach. Hania tradycyjnie częstowała „całuskami”  własnej produkcji, które znamy i lubimy. Jednak absolutnym hitem był tort, który przywiózł nowy Stary Koń Leszek. Wielki, wysoki tort ogrodzony był czekoladowym płotem i udekorowany podkówkami i kłosami zboża, a po zagrodzie biegały czekoladowe koniki. To dzieło sztuki aż szkoda było napocząć, ale wszystkim ślinka leciała, więc w końcu napoczęliśmy. Smak wypieku nie ustępował wyglądowi, więc kto mógł, pertraktował o dokładkę. Spontanicznie postanowiliśmy napisać podziękowanie dla osoby która to dzieło stworzyła, więc choć nie mieliśmy odpowiednich narzędzi, jakaś kartka się znalazła i Mścich w imieniu wszystkich wykonał laurkę. Wcześniej tort został uwieczniony na wielu zdjęciach.

 

Po konsumpcji przystąpiliśmy do części artystycznej, a było to podsumowanie całego minionego roku starokońskiego, przygotowane przez Ola. Olo przypomniał spęd wiosenny w Mysłakowicach, rajd bieszczadzki, rajdobóz w Jarosławcu i spęd jesienny ponownie  u Luizy w Mysłakowicach. Referat okraszony był zdjęciami rzuconymi przez rzutnik na ścianę, więc mogliśmy z nostalgią przypomnieć sobie te piękne chwile, zachęcając jednocześnie osoby, które tam nie były, aby dołączyły do zabawy w nadchodzącym roku. Bo wszystko jest możliwe.
Możesz….

 

Zobaczymy co Nowy Rok przyniesie.

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Hania Olowa, Formisia.

 

XXXIII Spęd Starych Koni, Mysłakowice 20 – 22.10.2023

Tegoroczna wczesna jesień była słoneczna i ciepła, stanowiąc niejako przedłużenie pięknego lata, więc po powrocie z bardzo udanego pobytu nad morzem, aż chciało się znowu gdzieś jechać. Spontanicznie powstał pomysł zorganizowania jesiennego spędu, a po krótkich konsultacjach na miejsce spędu wybraliśmy Mysłakowice, agroturystykę „U Luizy”. Pobyt majowy u Luizy wszystkim się podobał, więc po co szukać czegoś więcej. Sporo osób deklarowało chęć uczestniczenia w spędzie i na podane konto zaczęły wpływać pierwsze zaliczki. Niestety tak dobrze było tylko na początku. Tydzień przed wyznaczonym terminem przyszło tak gwałtowne ochłodzenie, że zapał wielu osób zaczął stygnąć. Prognozy mówiły, że na sam weekend przewidziany jest wręcz śnieg, do tego zero stopni. U Luizy było już wszystko nagrane, więc nie dało się imprezy odwołać, ale frekwencja topniała. Ostatecznie zaliczkę wpłaciło dwanaście osób, a dojechało w piątek tylko osiem.

1. Agroturystyka „U Luizy” w Mysłakowicach 2. Witajcie


Żeby jeszcze pognębić dzielną grupę która nie rezygnowała z wyjazdu, podróż piątkowa była bardzo trudna – mgła jak mleko, zimno, ślisko i po drodze kilka ciężkich wypadków. Jednak gdy dwie pierwsze dziewczyny wysiadły z samochodu u Luizy na podwórku, słońce świeciło jak gdyby nigdy nic. Az każda chciała, żeby druga ją uszczypnęła. Okazało się że nie należy za bardzo wierzyć prognozom pogody, bo jak ogólnie wiadomo prognozy się sprawdzają lub nie, a pogoda generalnie zmienia się jak w kalejdoskopie. Tak właśnie się stało i dwa dni naszego pobytu były bardzo udane – aura zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Pełni otuchy pownosiliśmy bagaże do pokoi i ruszyliśmy do stajni, gdyż koniki czekały. Jazdę prowadziła znana nam Wiktoria. Dosiedliśmy tych konie które nam przeznaczono i  pojechaliśmy w teren. Za miastem było jeszcze trochę mgły, tak że góry były mało widoczne, ale kłusowaliśmy sobie raźno po wilgotnych łąkach, ciesząc oko ich bezkresem  i pustką. Po drodze spotkaliśmy stadko saren, robiliśmy sporo zdjęć. Jazda była bardzo przyjemna, każdy miał satysfakcję  że się nie przestraszył i przyjechał.

3. W piątek po przyjeździe siodłamy konie 4. Czekamy na hasło do wymarszu
5. Bezkresne łąki w rejonie Mysłakowic 6. Pokonujemy rzekę  Łomnicę


W tym czasie osoby nie jeżdżące konno odbyły relaksujący spacer wzdłuż rzeki Łomnicy, na której jest parę urokliwych progów skalnych, a szum wody dobrze robi na zmęczone głowy
Na obiad Luiza zaserwowała smaczny barszczyk i wiadro pierogów, były ich aż trzy rodzaje. Zjedliśmy ogromne ilości, bo były wspaniałe.
Po obiedzie piliśmy najpierw wino, potem słynną wiśniówkę gwarecką, przysłowiowy „miód w gębie”. Jako że byliśmy chwilę po wyborach parlamentarnych, było o czym mówić i co zakrapiać.  Z powodu małej frekwencji wieczór był bardziej rodzinny niż rozrywkowy, na pewno będzie niezapomniany.

7. Na podwórku u Luizy – witają owieczki kameruńskie 8. Wieczór przy wiśniówce gwareckiej


W sobotę od rana świeciło tak intensywne słońce, że trudno było uwierzyć w jakich warunkach tutaj przyjechaliśmy. Podano obfite śniadanie, w tym słynne, smaczne twarożki. Spożywaliśmy bez pośpiechu, nic nas nie goniło.
Potem była jazda, wyprawiliśmy się na dwie godziny. Pojechaliśmy obrzeżem suchego zbiornika przeciwpowodziowego, zbudowanego na początku 20 wieku. Zbiornik został zbudowany celem ochrony Doliny Łomnicy przed powodziami, z których np. powódź w roku 1897 miała katastrofalne skutki.  Jechaliśmy trochę dnem zbiornika, trochę wałem, a widoki na Karkonosze były filmowe. Widoczność była jak brzytwa, niebo pomalowano na niebiesko, białe chmurki zdobiły niedalekie szczyty. Śnieżkę widzieliśmy było jak na dłoni. Łąki na dużym obszarze były jeszcze zielone, ale też miejscami zupełnie brązowe. Kontemplowaliśmy więc orgię kolorów, było po prostu bajkowo. Dojechaliśmy do gospodarstwa rolnego wśród łąk, w którym hodują kozy, osły i kucyki. Jadąc dalej dotarliśmy ostatecznie do lasu i galopowaliśmy po jego krętych ścieżkach. Na koniec Wiktoria zrobiła dla chętnych ostre galopy. Część koni została na wielkiej łące, a część pojechała poszaleć. Konie tej drugiej grupy po oddaleniu się poszły w cwał, aż wiatr świszczał w uszach. Było to wspaniałe, wróciliśmy usatysfakcjonowani.

9. Jazda sobotnia, świat jak malowany 10. Jedziemy dnem suchego zbiornika przeciwpowodziowego
11.  W tle Śnieżka i Karkonosze 12. W jesiennym lesie


Po powrocie do stajni mieliśmy jeszcze sporo czasu żeby posiedzieć przed domem na słońcu, wygrzać nadwyrężone kosteczki, pohuśtać się na huśtawce, dać szanse licznym kocurkom poleżeć na przyjaznych udkach. A przede wszystkim nacieszyć się chwilą gdy nie ma nic do roboty.

13. Relaks w słońcu 14. Relaks na huśtawce
15. Miłe lenistwo 16. Relaks z mruczkiem


Obiad był królewski, obfity i smaczny, aż trudno było potem wstać od stołu. Ale w końcu wstaliśmy, gdyż dalszy program był bogaty. Trzy osoby pojechały zwiedzić  starą kopalnię uranu w Kowarach, a pięć pojechało do Parku Miniatur, również w Kowarach. Jedno i drugie było bardzo ciekawe.
Kopalnia rud uranu w Kowarach działała w latach 1950 – 1958. Cały urobek wywożono do Związku Radzieckiego, gdzie uran wzbogacano i konstruowano pierwsze bomby atomowe. Miejsce było okryte tajemnicą, a górnicy pracujący w kopalni podpisywali dokumenty o zachowaniu dyskrecji. Kopalnię zlikwidowano na skutek wyeksploatowania zasobów, ale na początku lat 70-tych  stwierdzono taką koncentrację radonu w powietrzu kopalnianym, że zdecydowano się na zbudowano tam inhalatorium, podlegającego pod Uzdrowisko Cieplice. Przez rok działania inhalatorium udało się przyjąć 3600 kuracjuszy, którzy przeszli terapię radonową, mającą cenne działania prozdrowotne. Niestety z braku funduszy inhalatorium zlikwidowano. Obecnie jedna ze sztolni udostępniona jest dla turystów, trasa ma 1600 m, a zwiedzanie trwa ok. 90 min. Ogląda się narzędzia i urządzenia górnicze, ale także stare radzieckie mapy.

17. Kopalnia uranu w Kowarach 18. Jedna ze sztolni jest przygotowana dla turystów 19. Była to ciekawa wycieczka


Park Miniatur ma ok. 20 lat, to zbiór najważniejszych zabytków Dolnego Śląska, odwzorowanych w skali 1:25, z wielką precyzją. Jest ich 60, są wśród nich zamki i pałace, kościoły, starówki niektórych miast, górskie schroniska. Miniatury zgrupowano na terenie fabryki dywanów, w dużym ogrodzie wśród drzew i kwiatów. Na terenie obiektu jest mała kawiarenka, sklepik z pamiątkami, są przewodnicy, którzy ciekawie opowiadają. Np. dowiedzieliśmy się, że zamek Książ powstawał dwa lata, a pracowało przy nim wielu modelarzy. Samo tylko okładanie starej części zamku małymi kamyczkami trwało kilka tygodni. Wszystkie obiekty są w bardzo dobrym stanie, pomimo że nie są nigdzie chowane na zimę. Są stale odnawiane i zachowują intensywne kolory. Jest to niezwykłe miejsce, warte zobaczenia.

20. Park Miniatur w Kowarach – Śnieżka 21. Pałac Paulinum z Jeleniej Góry
22. Miniatura zamku Książ 23. Hanka i Iwona w Książu


Zwiedziliśmy potem prawdziwą starówkę Kowar, która jest bardzo ładna i kolorowa.

24. Starówka w Kowarach 25. Spacer po starówce w Kowarach


Po powrocie do pensjonatu ogarnęliśmy się szybko, gdyż ognisko już płonęło. Czekały kiełbaski,  kaszanka i cukinia na upieczenie, więc wśród śmiechu i pogaduszek przystąpiliśmy do kucharzenia. Każdy upiekł sobie co chciał, w międzyczasie popijając piwo i przyrządzonego przez Józka grzańca. Było dość ciepło i generalnie bardzo przyjemnie, więc nikt nie wybierał się spać. Ale koło 23 zaczęło kropić, więc zwinęliśmy wszystko i poszliśmy pomieszkać.

26. Ognisko w ciepły sobotni wieczór 27.  Piekliśmy kiełbaski i kaszankę,  piliśmy piwo i grzańca


W niedzielę od rana padało. Nie była to może ulewa, nie ochłodziło się istotnie, ale jak tu siadać na konia w deszczu, czy powędrować w góry. A te zadania były zaplanowane. Póki co dostaliśmy bogate śniadanie, a prowadziła kuchnię nowa dziewczyna Marta. Było w bród serów, wędlin, jajka w koszulkach, pomidory i inna zielenina, a do tego Marta nasmażyła górę naleśników. Co rusz donosiła nowe, a wszystko znikało. Nieśpiesznie biesiadując czekaliśmy na poprawę pogody, jednak nic takiego nie nastąpiło. Więc wczesnym południem ruszyliśmy do domu.

28. niedzielne śniadanie 


Luiza była z nami tylko w piątek, w sobotę rano wyjechała na wcześniej zaplanowany urlop. Ale wszystko hulało wzorowo. Wiktoria zarządzała rozdziałem koni i z koleżanką prowadziła jazdy, Marta świetnie gotowała i dodatkowo bawiła gości, ognisko się zapaliło, wszystko co trzeba mieliśmy, wystarczyło tylko poprosić. Podwórko jak zwykle pełne było zwierząt, więc przyjemność była dodatkowa. Szkoda że w niedzielę nie dało się zrealizować programu, ale wracaliśmy do domy zadowoleni,  zaopatrzeni w słoiczki z rosołem, wsiowe jajka, dżemy z cebuli, winogrona prosto z krzaka i dobry nastrój.  Z pewnością jeszcze tu wrócimy.

29.  Lord – ślązak 30. Loczek – quarter horse 31. Zefir – tinker
32.  Wróćcie jeszcze 33.  Trudno się rozstać 34.  Do miłego…

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć

 

Tekst i większość zdjęć: Ewa Formicka. Zdjęcia plenerowe na koniach: Wiktoria

XX Rajdobóz Starych Koni, Jarosławiec 2 – 10.09.2023

W roku 2023 rajdobóz Starych Koni ponownie odbył się w Jarosławcu, rekomendacją była frekwencja rok wcześniej – 30 osób. Nigdy na nasze imprezy nie przyjeżdżało tyle ludzi, nie licząc wigilii i rozmaitych jubileuszy. A skoro tyle przyjechało nad morze, widocznie wszystkim się podobało. W jarosławieckiej stajni Horyzont odpowiadają nam konie i miła obsługa stajenna, odpowiada hotel mający całkiem dobry standard, smaczne jest  jedzenie. Morze jest za płotem, a galopy po plaży dają dużo uciechy. Więc czego chcieć więcej. Niestety nad morze jest daleko i prawdopodobnie kiedyś z tego powodu będziemy szukać innego miejsca, ale póki co 2 września Stare Konie w ilości 29 osób zjechały do Jarosławca. Imprezie szefowała jak poprzednio Iwonka, a program zaproponowała bardzo bogaty i różnorodny.

1. Stajnia Horyzont w Jarosławcu 2. Stare Konie w Jarosławcu 2023


Każdego dnia po śniadaniu były trzy jazdy konne, jako że na jednej jeździe mogło być tylko 5 osób. Osoby nie jeżdżące konno miały po obiedzie zagwarantowaną bryczkę. Obiadokolacje jadaliśmy w godzinach 14 – 15, by potem realizować ciekawy program.
W niedzielę życie obozowe ruszyło pełną parą. Każdy dzień zaczynaliśmy od gimnastyki, którą prowadził niezmordowany Wojtuś. Zawsze w gimnastyce uczestniczyła spora grupa chętnych.
Niedzielne jazdy konne były ekscytujące, gdyż morze było lekko wzburzone, co dodawało smaczku. Galopy pod wiatr, do melodii huczących fal… piękne przeżycie.

3. Codzienna poranna gimnastyka 4. Pierwsza jazda


Po obiedzie ruszyliśmy do wsi Starkowo koło Ustki, ok. 30 km od Jarosławca, by zwiedzić tam Muzeum Śledzia. Muzeum jest niewielkie, ale bardzo ciekawe, natomiast w gospodzie obok można najeść się śledzi w każdej postaci, a wszystkie przepyszne. Byliśmy dopiero co po smacznym i obfitym obiedzie, ale to nie przeszkodziło by napchać się śledziami do imentu.

5. Muzeum Śledzia w Starkowie 6. Najedliśmy się śledzi w różnej postaci


Wieczorem zorganizowaliśmy oficjalne otwarcie obozu, podczas którego organizatorka rozdała program pobytu, a ponadto wręczyła każdemu zaproszenie na bankiet  urodzinowy, zaplanowany na wtorek. Tym samym wydało się że trzy osoby świętować będą okrągłe urodziny, czyli innymi słowy będzie imprezka. Natomiast na wieczorze inauguracyjnym miłym akcentem było powitanie australijskich gości, Ety i Paula, którzy właśnie kontynuowali swoją podróż poślubną po Europie. Powitani zostali chlebem, solą i koszem kwiatów, a wzruszona Eta w swoim wystąpieniu podkreśliła jakie to dla niej ważne móc spędzić czas i zaznać przygód ze starymi przyjaciółmi. Po przemówieniach Wojtek odpalił gitarę i zabrzmiał śpiew wielkiej mocy, każdy bardzo się starał. Wieczór wesoło płynął, śpiewaliśmy dopóki paluszki naszego gitarzysty dawały radę.  Uśpiewaliśmy się prawie jak na rajdzie.

7. Wieczór inauguracyjny 8. Śpiewamy Sto Lat nowożeńcom
9. Eta i Paul zostali powitani chlebem, solą i kwiatami   10.  Niedzielny wieczór zakończony gromkim śpiewaniem


W poniedziałek rano jeźdźcy ruszyli do stajni, każdy w swojej grupie. Pogalopowaliśmy  po plaży i po lesie, uciecha była wielka. Słońce dopisało, cieszyła oko pusta plaża i postrzępione grzywy fal. Dzień dobrze się zaczął.

11. Kolejny dzień, kolejna jazda, Doris z Pepsi 12. Wojtuś i Largo
13. Józek i Wacek 14. Iwona na Koridzie

 

Kontynuując zabawę liczna grupa cyklistów ruszyła po obiedzie do wypożyczalni rowerów, by następnie udać się na wyprawę rowerową do Darłówka, a jest to ok. 20 km w jedną stronę. Wzdłuż polskiego wybrzeża są wyznakowane przepiękne trasy rowerowe na ogromnym dystansie ponad 500 km, są one dobrze przygotowane i oferują wspaniałe widoki.  Będąc nad morzem warto przejechać się odcinkami tej trasy, jest to duża frajda.

15, Rowerowa wyprawa do Darłówka 16. Eksplozja radości


Późnym popołudniem robiliśmy grilla pod naszym pensjonatem, szefowa przygotowała kiełbasę i sałatki, były rozmaite trunki. Siedzieliśmy na leżakach i ogrodowych fotelach gawędząc i czas miło leciał.

17. Popołudniowy grill 18. Pieką się kiełbaski


We wtorek po śniadaniu galopowaliśmy po plaży i po lesie, frekwencja na jazdach była niezmiennie duża. Jazdy tego roku prowadziła współpracownica Kingi Ala, zaspakajając w zupełności nasze oczekiwania – ugalopowliśmy się do woli.

19. Galopem po plaży 20. Co za radość…


Ale głównym punktem programu we wtorek były urodzinki dwóch kowbojek i jednego kowboja, czyli imprezka. Zrobił się jednak drobny problem – Iwonka  poprosiła o przybycie w miarę możności w strojach eleganckich, ale niech to nie będzie kowbojada.  Prawdopodobnie obie jubilatki zamierzały wystąpić w kreacjach, do których kowboje nie będą pasować. Więc zrobił się mały popłoch, gdyż oprócz strojów  kowbojskich, żadna z pań nic innego w walizce nie miała. Ale poszły wici po pokojach, że na promenadzie można nabyć za parę zł bajeranckie kapelusze, więc panie ruszyły do boju. Nakupiły kapeluszy, dając na koniec sezonu zarobić sprzedawcom. Spódnicę każda jakąś miała, a jeśli któraś nie miała, to też nabyła. Tak że z jednej strony jubilaci mieli dla nas niespodziankę, ale z drugiej strony my zaskoczyliśmy jubilatów, schodząc na bankiet  elegancko wyszykowani.

21.  Zaczynamy wieczór urodzinowy 22.  Był to wieczór elegancki 23.  Obowiązywały kapelusze (nie kowbojskie)

 

W sali bankietowej stwierdziliśmy brak jubilatów – czyżby zapomnieli, czy śpią po aktywnym dniu? Kręciliśmy się chwilę zdezorientowani, aż tu nagle na scenie zobaczyliśmy trzech zgrzybiałych staruszków, którzy pojawili się nie wiadomo kiedy. Dwie babinki i jeden dziadulo, przygarbieni, w chuścinach i o laseczkach, drżącymi głosami zaintonowali: „starsi przyjaciele, starsi przyjaciele, starsi przyjaciele trzej, już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj”.  Gdy staruszkowie opanowali drżenie rąk, gdy złapali równowagę i powietrze w płuca, wygłosili odę do starości.

24. Nagle pojawiły się trzy staruszki 25. Staruszki odstawiły niezłe schow

 

Iwona – 
Co to za życie bywa w młodości, nie czujesz serca, wątroby, kości,
Śpisz jak zabity, popijasz gładko i nawet głowa boli  cię rzadko.
Jurek –
Dopiero człeku twój wiek dojrzały, odsłania życia urok wspaniały,
gdy łyk powietrza z wysiłkiem łapiesz, rwie cię w kolanach, na schodach sapiesz,
serce jak głupie szybko ci bije, lecz każdej chwili czujesz że żyjesz.
Mania –
Więc nie narzekaj z byle powodu, masz teraz  wszystko czego za młodu
nie doświadczyłeś, ale dożyłeś.
Więc chociaż czasem w krzyżu cię łupie, ciesz się  dniem każdym, miej wszystko w dupie.

Staruszki zebrały niesamowity aplauz, tym bardziej że „skąd my to znamy”. Pomachawszy publiczności rękami, chwiejnym krokiem zeszli ze sceny.
By po chwili…. wpaść na scenę ponownie, ale jakże odmienieni. Po zrzuceniu chust,  kaftanów i odrzuceniu lasek zobaczyliśmy trzy małolaty: Iwonkę w mini, Manię na szpilkach, Jurcysia w zgrabnych spodenkach. Małolaty ruszyły w energiczny pląs wyśpiewując: „I srebro i złoto, to nic, chodzi o to, by młodym być, więcej nic…”.   Gromkie brawa wstrząsnęły salą, zabawa była przednia. Po chwili do jubilatów ruszyli z prezentami przedstawiciele publiczności, gdyż mimo wszystko byliśmy przygotowani. Kach życzył Iwonce:
          „Spod zroszonej gleby grudki, wstają jasne niezabudki,
           Jubilatko otwórz oczy,  krąg przyjaciół cię otoczy”.
Maciej życzył Marysi:
          „W Jarosławcu się zebrali, ludzie duzi, średni mali
            i to tylko z tej przyczyny, że dziś Mani urodziny.
           ……………………………………………………………………
           Zdrowia, szczęścia, pomyślności,
           od wszystkich zebranych gości,
           Wznosimy okrzyki dzisiaj, niech żyje nam Marysia”
Jaga życzyła Jurkowi, nie wygłaszając co prawda własnej poezji jak poprzednicy, ale robiąc to nie mniej ciepło. Jubilaci podziękowali, byli bardzo wzruszeni.

26. Staruszki  pozbyły się kamuflażu, zobaczyliśmy trzy małolaty

 

27. Jubilaci dostali prezenty

 

Rozlano szampana, zaśpiewano gromkie „sto lat”, po czym jubilaci rozkroili zamówione torty i przystąpiliśmy do konsumpcji. Rozwinął się bardzo miły, klimatyczny wieczór. Marysia zainicjowała wspomnienia dawnych, AKJ-towskich lat, zachęcając aby każdy coś opowiedział o tamtych czasach, a szczególnie aby każdy zrelacjonował skąd się wziął w AKJ-cie.  Trunki się lały, rzewność gęstniała, wspomnienia płynęły. Wieczór był niezwykły.
W środę rano nie jeździliśmy konno, gdyż zaplanowano spływ kajakowy, a to wymagało czasu. Zaraz po śniadaniu kajakarze pojechali samochodami do wsi Jeżyczki, ok. 2o km od Jarosławca, by tam zaokrętować się i spłynąć rzeką Grabowa (największy dopływ Wieprzy)  do Darłówka. Grabowa płynie spokojnie i leniwie, nie ma zawirowań i niebezpieczeństw. Płynie się głównie wśród łąk, nurt rzeki obramowany jest może trochę nudną trzciną, ale w słońcu jest to bardzo dobry relaks. Spływ trwa ok. 3 godziny. Kajakarze nie zaznali żadnych  przykrych zdarzeń, w przeciwieństwie do poprzedniego roku. Dopłynęli do portu jachtowego w Darłówku, gdzie w kawiarni przy falochronie  spędzili trochę czasu na kawie i lodach, po czym wrócili na późny obiad. Każdy był bardzo zadowolony.​​

28.  W środę obdył się spływ kajakowy 29. Spływ rzeką Grabowa
30. Ach, jak przyjemenie, kołysać się wśród fal… 31.  …gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal

 

Późnym popołudniem nienasycone dziewczyny wynegocjowały u Kingi jazdę konną celem  oglądania zachodu słońca. Zachód słońca z końskiego grzbietu to magia, robi niesamowite wrażenie. Ale trzeba tu odnotować, że na obozie mieliśmy cały czas piękną pogodę i spektakularne zachody  można było oglądać każdego wieczoru.

32. Wieczorna jazda na zachód słońca 33. Niezwykłe przeżycie

 

W czwartek rano tradycyjnie jeździliśmy konno, ale głównym tematem dnia były występy estradowe,  do tegorocznego hasła obozowego, które brzmiało: „Morze (może) po horyzont”. Hasło to jak i wszystkie inne hasła w poprzednich latach,  wydawało się początkowo mega trudne i nie do ogarnięcia. Jednak zawsze w bólach i cierpieniach rodziły się niezwykłe przedstawienia, tak było i tym razem.
Jak każdego roku wiele osób początkowo czuło bunt i niemoc. Ale też jak co roku wynik ostateczny przeszedł najśmielsze oczekiwania, kreatywność i  talenty buchnęły jak fontanna. Zadziwiła też wielka różnorodność, szerokie horyzonty Starych Koni wydają się nie mieć granic.
Zanim zaczęły się występy na scenie, na sali można było zobaczyć trzy niewiasty, które prezentowały swoje szerokie horyzonty na T-shirtach w które się odziały. Z tyłu miały wydrukowaną fotkę jeźdźców na tle morza, do tego napis „Jeśli zechcesz, twoje horyzonty mogą być zawsze szerokie”. Z przodu każda obwiesiła się zdjęciami swoich szerokich horyzontów, i tak: Iwonka  pokazała siebie na nartach zjazdowych i biegowych, w kraju i nie tylko, także konie, góry i żagle, sporty które namiętnie uprawia. Ewcia pokazała zaliczone szczyty alpejskie, ujeżdżanie wielbłąda na pustyni w Izraelu, skoki za młodu przez wysokie przeszkody, biegówki, a także nagrodę Ko-Nike za wyczyn literacki. Karolina-podróżniczka pokazała siebie na wulkanie Teide na Teneryfie, safari w Afryce, Bajkał na Syberii, kwitnącą wiśnię w Tokio, ale także udział w konkursie barmańskim, gdzie dobrze jej poszło.

34. Dziewczyny prezentują swoje szerokie horyzonty 35. Teatrzyk Ola plus company

 

Występy estradowe zaczął Olo and company, przedstawiając scenkę w trzech odsłonach na podstawie piosenki Andrzeja Koryckiego „o moim morzu”. Artyście  towarzyszył  chórek (Jaga, Ewa, Hania) wyśpiewujący morskie przerywniki pomiędzy poszczególnymi odsłonami. Dekoracją całości był Neptun jak żywy, personalnie Walter. Olo zaczął opowieść jako mały chłopczyk, w czapeczce z daszkiem i ze szpadelkiem w rękach, snując wspomnienia zgrabną rymowanką:  

„Dawno temu w mieście, co z Poręby słynie,
Tato załatwił wczasy całej naszej rodzinie.
No i właśnie tego lata oczka moje młode,
Pierwszy raz zobaczyły tę  ogromną wodę.
Siedzę sobie ze szpadelkiem, babki z piasku kroję,
i tak z ciekawości pytam „Czyje jesteś morze?”

a ono mi odpowiada: (chórek) „twoje Jędruś, po horyzont twoje”.

Następnie chórek pociągnął gromko „Morze, nasze morze…”, a artysta wskoczył za zasłonkę, by  przeistoczyć się w dorosłego faceta. Tenże dorosły facet po chwili kontynuował opowieść:

„Gdy płynęliśmy na Bornholm prawie dziewięć wiało,
Jakieś ptasze pazurkami obiad ze mnie rwało.
Powiedziałem, że się nie dam i dzielnie walczyłem,
Lecz w końcu z sił opadłem, pawia razem z obiadem za burtę  puściłem!
I wkurzony albo gorzej na fordeku stoję,
Czyje jesteś morze – pytam”. 

Chórek: „twoje ofermo, po horyzont twoje”.
I chórek dalej (Olo się przebiera):

„Hej me bałtyckie morze,
Wdzięczny ci jestem bardzo,
Toś ty mnie wychowało,
Szkołeś mi dało twardą.
…………………………………………..
W ciszy czy w czasie burzy
Trzeba przy pracy śpiewać,
Bo kiedy śpiewu nie ma
Neptun się będzie gniewać”.

Za zasłonką Olo powrócił do współczesności, wyłonił się w kowbojskim kapeluszu jako Stary Koń i wyrecytował:

„Ostatnio Stare Konie zabrały mnie na wycieczkę (do Jarosławca),
Bym w gorącym, mokrym piachu ogrzał swą laseczkę.
Stoję w ciszy kontemplując te jesienne zorze.
Pytam – czyjeś ty teraz morze?”

 Chórek: „twoje dziadku, ciągle po horyzont twoje”.
I dalej chórek zaśpiewał piękne, nostalgiczne szanty:
……………………………………………………………………………………..
„Niedaleko mojego domu jest morze wielkie jak świat,
Wielkie głębie nie znane nikomu i ze skarbami wrak.
Niedaleko mojego domu jest port, gdzie żaglowce śpią,
Czekają na Wielką Wodę, zabrać mnie z sobą chcą”.

Olo dopowiedział resztę:
„Niedaleko mojego domu… gdybym tylko chciał, wyjść,
Proszę, nie mówcie nikomu. Nie wyjdę!  wśród Starych Koni najlepiej mi!

36. W zgrabnej rymowance Olo przedstawia swoje związki z morzem 37. Ola nie zmamią dalekie morza i podwodne skarby, chce być ze Starymi Końmi

 

Grupa dostała gromkie brawa, wysoko podnosząc poprzeczkę. Jednak za dużo czasu na wesołość nie było, gdyż po chwili na scenę wjechał rydwan zaprzężony w dwa rącze hippokampy, wioząc dostojnego Neptuna, władcę mórz, z żoną Salacją. Wychodząc naprzeciw marzeniom Starych Koni o dalekich horyzontach, Salacja przybliżyła wizje osiągnięcia tych zamierzeń:

Chcesz horyzont zobaczyć w wodzie,
Neptun z żonką, Salacją, to sprawią.
Bestie morskie rozszarpią trójzębem,
Błyskawice i deszcze sprowadzą,
Hippokampy pomogą w tym dziele
I poniosą po falach bez strachu,
Aż po morski wyłącznie horyzont,
Po zalaniu i ziemi i lasów.

Mamiąc dalekimi, morskimi horyzontami Salacja pokazała też drugie oblicze:

On może po horyzont. daleko to, czy blisko?
Sam tego nie wie nieboże, bo zna tylko to środowisko.
Wiedza ulata z czasem, nowej się nie chce zyskać.
Lecz on może! Po horyzont! pilota TV naciska.

Powiało i grozą i ironią, więc dla zneutralizowania rozchwianych emocji Neptun podał żonie wodze i trójzęba, chwycił za gitarę i zaintonował kolejne szanty, zachęcając salę do włączenia się w wesołe śpiewanie. Wcześniej dostaliśmy słowa piosenki, więc  gromki śpiew rozległ się na widowni, ożywiając atmosferę.

38. Rydwanem zaprzężonym w hippokampy wjechał Neptun z żoną Salacją 39. Neptun rzucił wodze, chwycił za gitarę i popłynęło elektryczne szanty

 

Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści,
Wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści.
          Hej ha! Kolejkę nalej, hej ha! Kielichy wznieśmy,
          To zrobi doskonale, morskim opowieściom.
Słona woda jest niezdrowa, za to piękna w morskiej bryzie,
A Salacja żądna władzy, słoną wodą słynie.
          Hej ha…
Po horyzont wody spiętrza, a po diabła nam tak dużo,
Neptun stajnie ma w opiece, bo wyścigom służą.
          Hej ha…
Stare Konie morze lubią, Neptun trójząb dla nich ostrzy,
Hippokampy – konie morskie, naszych koni siostry.
          Hej ha…

Kolejni artyści dostali gromkie brawa, nagradzające piękny występ, ale też wspaniałą scenografię, którą aktorzy sami stworzyli. Niewiarygodne, ileż to talentów drzemie w naszych ludziskach. Sala się rozbawiła i rozśpiewała, oczekując w dobrym nastroju następnych pokazów. Hippokampy odwiozły Neptunowe stadło w siną dal,  a na scenie zobaczyliśmy kolejne przedstawienie.
Stateczny profesor w stanie krytycznej apatii, opatulony kocem, siedzi w fotelu ze wzrokiem utkwionym w gazecie, nie przejawiając chęci do żadnej aktywności. Jego troskliwa asystentka  dokłada wszelkich starań by atrakcyjnymi propozycjami przerwać tą wegetację.

A. Panie profesorze, może napije się pan kawy?
P: mooooże….
A: a może zje pan coś dobrego – golonkę z chrzanem i kapustą?
P: mooooże….
A: a może pójdziemy na spacer z kijkami?
P:  mooooże….
A: a może obejrzymy film dla dorosłych?
P: mooooże….
A: a może pojedziemy na spęd Starych Koni do Jarosławca nad       morze?
     Profesor zrywa się z fotela, energicznie odrzuca koc i woła:
P: Tak! Tak! Jedziemy nad morze! Nad morze!
     Morze nasze morze. Aż po horyzont! I Stajnia Horyzont! 

Scenka oprócz samego sedna pokazała wielką siłę słowa moż(rz)e wynikającą z potrójnego jego znaczenia. Pierwsze znaczenie słowa może to propozycja – może to zrobimy, może tamto – kuszące pomysły, jako przeciwwaga apatii i braku aktywności. Drugie znaczenie: słowo  może (moooże) to forma migania się człowieka zniechęconego i apatycznego od podsuwanych propozycji. Trzecie znaczenie to bodziec porywający do porzucenia apatii – morze, tak, tam chcę jechać, tam gdzie będą Stare Konie i morze aż po horyzont w stajni Horyzont. 

40. Asystentka apatycznego profesora walczy z tą apatią 41. Pojechali nad morze, do Starych Koni


Takie widzenie hasła obozowego wszystkim się spodobało i na pewno dało do myślenia. Była burza oklasków, ale już po chwili weszły na scenę kolejne dwie artystki, by w podobnym klimacie przedstawić swoją scenkę, bardzo ambitną. Maja i Hanka zagrały scenkę na podobieństwo cyklicznej audycji Radia Wrocław 102,3 FM z cyklu „Na końcu języka”. Hania odegrała swoją zwykłą rolę eksperta-językoznawcy, natomiast Majka wcieliła się w redaktora prowadzącego. Tematem przedstawienia był związek i znaczenie trzech wyrazów: może, morze i horyzont.
Na początku wyjaśniona została etymologia słów może i morze. Chociaż dziś brzmią tak samo, kiedyś było inaczej, bo ż i rz wymawiało się różnie. Oba wyrazy mają bardzo stary rodowód i pochodzą z języka praindoeuropejskiego, który poprzez prasłowiański dotarł do polskiego. Rekonstrukcja językoznawców: może od mogti, a morze od moŕe.
Trzecie słowo, horyzont, pochodzi z greki i poprzez łacinę pojawiło się w polskich tekstach w XVI wieku, a jego definicja zasadniczo nie zmieniła się od starożytności. Oznacza okrąg powstały w wyniku przecięcia sfery niebieskiej na dwie części: widoczną dla obserwatora i zasłoniętą przez Ziemię. Horyzont zwany był też widnokresem, ziemiokresem i widnokręgiem. Pierwsze dwa słowa wyszły już z użycia, a współcześnie posługujemy się horyzontem (1339 użyć w Narodowym Korpusie Języka Polskiego) lub – rzadziej – widnokręgiem (170 użyć). Horyzont ma też inne znaczenia, w tym zakres wiedzy i zainteresowań.
Po tej dogłębnej analizie językowej nastąpiła konkluzja: może być morze po horyzont. Dwie uczone białogłowy dostały zasłużone brawa, wiedzy nigdy dość. A teatr trwał dalej. 

42. Audycja radiowa – etymologia  słów morze, może, horyzont 43. Horyzont


Już do tej pory różnorodność tematyczna była wielka, a jeszcze nie byliśmy nawet na półmetku. Ciekawe co  jeszcze tli się w głowach Starych Koni, co jeszcze można powiedzieć o morzu i horyzoncie.
Na środek wyszedł Kach i na początek zachłysnął się pięknem morza po horyzont w Jarosławcu, gdy ognista kula słońca jest jak nabiegła krwią źrenica między daleką linią wody i na wpół zaciśniętymi powiekami chmur. Akordu pełnego harmonii winno dopełniać osiem nut duszy, takich jak: czystość, cierpliwość, zacność myśli, wysiłek, zadowolenie, wolność od chciwości, wolność od zawiści, nieustanne współczucie dla istot żywych! Ale czy tak jest, czy świat tak wygląda? Artysta zadał pytanie: czy kraj złożony w znacznej większości z ludzi którzy każdego dnia dostrajają swe życie do brzmienia tego akordu może się stoczyć w PIS-zatracenie.
Otóż nie. 

44.  Kach czyta swoją poezję, polityczną oczywiście 45. Słońce jak źrenica oka między powiekami wody i chmur

 

Gdy przez chmury zły deszczyk przeciekł,
I paskudny wiaterek zawiał,
Na pobliskim uniwersytecie
Powołano wydział bezprawia.
Planowano katedrę chamstwa,
Samodzielny zakład cynizmu,
Kursy plucia, teorię kłamstwa,
I myślenia bez sylogizmu.
Jak na białe mówi się czarne,
Wkuwać miały chłopięta pilne,
W planie było bezprawie karne,
Jakoż i bezprawie cywilne.
I tu pierwsza migocze puenta,
Na skromnego wierszyka progu,
Jeden zgłosił się na studenta,
Reszta na pedagogów.

No cóż, tego byśmy nie chcieli, to jest istnienia takich uniwersytetów. Pozostając z  nadzieją na normalność oklaskami nagrodziliśmy artystę.  Po Kachu przyszła kolej na Jarkę, która podobnie jak jej przedmówca i jak spora część aktorów w Jarosławieckim teatrze, przedstawiła poezję własnej produkcji, także z ważnym przesłaniem.

„Morze po horyzont” to nasze hasło klubowe,
Może (?) aż po horyzont – zostanie nam to w głowie.
A może także w pamięci, może nam życie zmieni?
Iść śmiało po horyzont, nie tkwić na znanej przestrzeni?
Niezgoda na stagnację – to droga do życia otwarta.
I chociaż dla każdego inne to ma znaczenie,
Każdy chce widzieć horyzont jako swój cel i przeznaczenie.
A na zakończenie trochę sztampowo mi wychodzi:
My młodzi, choć może już nie tak młodzi,
Ale w tym marszu „po horyzont” nic nam nie przeszkodzi.

46. Jarka przekonuje, że wiek nie przeszkadza szerokim horyzontom 47. Zbyszek opowiada o śmieciach w oceanach po horyzont

 

Brawo Jarka, tak właśnie będzie, nic nam nie przeszkodzi dobrze się bawić i zrealizować jeszcze niejeden szalony pomysł, aż po horyzont istnienia…..
Niestety ten entuzjazm i optymizm mocno zważył Zbyszek, który po Jarce zrobił  wykład, dający przysłowiowym obuchem w łeb. Tematem jego wystąpienia było: „Morze po horyzont… śmieci”, jedna wielka apokalipsa. Słyszymy na ogół różne szczątkowe informacje na ten temat, ale zebranie wszystkiego w jedną syntetyczną całość daje efekt piorunujący. Usłyszeliśmy, że Wielka Pacyficzna Plama Śmieci między Hawajami a wybrzeżem Kalifornii ma powierzchnię pięciokrotnie większą od Polski i osiąga masę ponad 80 ton. Plama ta rozrosła się przede wszystkim w ostatnich 20 latach, ale niektóre elementy mają rodowód o wiele starszy. Plama śmieci  rośnie z każdym dniem, dryfując wraz z prądami morskimi, zmieniając swój skład i masę i łącząc się z innymi, mniejszymi plamami śmieci, których  jest w morzach i oceanach dużo więcej. Uczeni szacują że 20% śmieci w oceanach to skutek działania rybołówstwa przemysłowego, a 80% to śmieci przemysłowe napływające do mórz z lądu (w tym nie tylko plastik). Aż dwie trzecie wyłowionych przedmiotów pochodziło z fabryk w Chinach i Japonii, co potwierdza tezę, że azjatyckie giganty są głównymi sprawcami zamieniania mórz i oceanów w składowiska odpadów. Ale ludzie niszczą oceaniczne ekosystemy na różne sposoby. Problemem jest też postępujące zakwaszanie wód (wynik coraz większej emisji dwutlenku węgla), a także ogromne ilości pestycydów spuszczane do  rzek przez działające na ogromną skalę rolnictwo przemysłowe, wreszcie duży ruch oceaniczny, to jest statki produkujące nie tylko spliny i śmieci, ale także ogromny hałas. Wszystko to razem sprawia, że  co roku ginie 100 tys. zwierząt związanych ze środowiskiem morskim. Pomysłów na zatrzymanie tego trendu jest wiele, w życie wchodzą nowe technologie, nad którymi pracują naukowcy z całego świata. Ale to ciągle kropla w morzu potrzeb.
Ufff… i cóż tu można powiedzieć. Powiało grozą, ale nie pozostaje nam nic innego jak zdyscyplinować się na własnym, małym podwórku. Mniej dóbr nabywać, wyeliminować tak zwane reklamówki, ograniczyć chemię domową, nie marnować żywności … i wierzyć że tęgie głowy coś wymyślą.
Nie łatwo było powrócić do rzeczywistości, ale nie można się też było smęcić bez końca. Na scenę wkroczyła Marysia i zaczęła przekonywać, że życie jest piękne, po horyzont, po kres. Ale  zaznaczyła jednocześnie, że życiu trzeba się trochę przypodobać, trochę przypochlebić, trochę nadskakiwać, nie rozgniewać, nie rozdeptać.  Wtedy hojność zapewniona. Artystka aż wzięła lornetkę, aby się przekonać czy po horyzont jest tak wspaniale.

48. Życie jest piękne po horyzont – tak twierdzi Marysia 49. Mania przedstawia  wiersz W.Szymborskiej

 

Jesteś piękne – mówię życiu,
Bujniej już nie można było.
Bardziej żabio i słowiczo
Bardziej mrówczo i nasiennie.
Staram mu się przypodobać,
Przypochlebić, patrzeć w oczy.
Zawsze pierwsza mu się kłaniam
Z pokornym wyrazem twarzy,
Nie znajduję – mówię życiu –
Z czym mogłabym Cię porównać.
Nikt nie zrobił drugiej szyszki
Ani lepszej ani gorszej.
Chwalę hojność, pomysłowość,
Zamaszystość i dokładność.
I co jeszcze – i co więcej?
Czarodziejstwo, czarnoksięstwo.
Byle tylko nie urazić,
Nie rozgniewać, nie rozdeptać.
Od dobrych stu tysiącleci
Nadskakuję uśmiechnięta.
Szarpię życie za brzeg listka:
Przystanęło, dosłyszało?
Czy na chwilę, choć raz jeden,
Cokąd idzie, zapomniało?

Nie Marysia jest autorką tej poezji, to Wisława Szymborska. Ale Mania tak wspaniale odegrała   przesłanie noblistki na scenie, że aplauz był wielki.
Po Manii na scenie powiało, zaszumiało i w niebieskich łuskach pojawiła się delikatna, efemeryczna syrena. Podobno przed wyjazdem nad morze miała problem jak wszystkie baby:  „Jadę nad morze, Boże  co ja na siebie włożę!!!??? M o ż e ktoś mi pomoże????”
Ale kostium który syrenka ostatecznie wybrała na tą eskapadę był absolutnie odlotowy.
A nad morzem wszystko się może zdarzyć. Parafrazując piosenkę Alicji Majewskiej syrenka wyśpiewała: „Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców którzy mnie nie mieli, a chcieli…”. Po czym dopowiedziała: „ale wasza strata chłopaki, teraz załapałam się na  Neptuna, władcę mórz. Że ma tylko trzy zęby? No cóż, starość nie radość, ale idę w to… Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Odpływam po horyzont, do mojego króla”.  W aktorskich wyczynach Dorotka – bo ona była syreną –  nie pozostała w tyle za Manią, występ także okraszono dużym aplauzem.

 

50.  Na scenę wpłynęła niebieskołuska syrena 51. Syrenka chwali się że poderwała Neptuna

 

Po syrence na scenę wkroczyli nasi goście z Australii i również dali czadu. Eta na okoliczność występów estradowych ułożyła tekst piosenki, do muzyki Katarzyny Gaertner, a wykonała przy gitarze nieocenionego wuja. Talentem błysnęła wielkim.

Trzeba mi wielkiej wody, tej dobrej jak i złej,
Na wszystkie moje przygody i klęski drogi mej.
Trzeba mi fal szumiących, na piasku morza brzeg,
I  białych mew lecących po horyzontu kres.
         Stada koni pędzących, towarzyszy w dał mknących
         Po horyzont zielony, w niebo wnet przemieniony.
         Śpiewów przy ognisku, w bratnim kręgu uścisku,
         Barwy jesiennych lasów i bardzo dużo czas
I może kiedyś się znowu spotkamy
Na drogach wiodących donikąd,
Gdzie tylko kwiatów woń, gdzie kwiatów woń,
Gdzie dzikich koni pędzące tabuny
Unoszą kurzu baśniowe chmury,
Gdzie horyzontu kres, kres otwiera się.

Paul nie mniej zaszpanował, gdyż choć jego piosenka była krótka, wykonał ją zdecydowaną polszczyzną, z którą trochę powalczył:

Jak Pomorze nie pomoże,
To pomoże może morze,
A  jak morze nie pomoże
To pomoże może horse from stable ‘Horizon’!

52. Eta śpiewa piosenkę swojego autorstwa 53. Paul powalczył z językiem polskim, dobrze mu poszło

 

Artyści się bardzo podobali, brawa były rzęsiste. Nadmienić trzeba, że Eta miała jeszcze drugą piosenkę, ale ramy kroniki są ograniczone. Tak czy owak niesamowite, że wśród Starych Koni mamy takich artystów, brawo. Stare Konie pokazały niezwykłe talenty.
Ale to ciągle nie był koniec. Oto na scenie zobaczyliśmy Macieja, z pluszowym zającem w ręce, który po prostu wyrecytował:

„Było morze, w morzu kołek,
A na kołku siedział zając, i nogami przebierając śpiewał tak…
Było morze w morzu kołek,
A na kołku siedział zając i   nogami przebierając śpiewał tak… „

I tak po horyzont. W morskich klimatach każdemu coś w duszy gra, Maciejowi grało właśnie tak. Oklaski były gromkie, a jakże. 

54. Było morze, w morzu kołek…. 55. Jurek opowiada  jak jego życiowe horyzonty zdominował AKJ i konie


Teraz kolej przyszła na Kupcia. Kupcio także zaprezentował własną twórczość, nie pozostał w tyle. W zgrabnej rymowance przedstawił swoje życie, całkowicie zdominowane   końmi, z którymi zetknął się niejako przypadkiem w studenckim czasie. Każdy z nas podążył w życiu drogą taką lub inną, na wybór tej drogi zazwyczaj wpływ miało jakieś zdarzenie lub jakieś okoliczności. Jurkowi konie otworzyły szerokie horyzonty i został im wierny po zawsze, ale pociągnął go w tym kierunku kolega całkiem niechcący.

Raz pod mym domem ryknął przyjaciel jak trąba,
Jedziemy poszerzać horyzonty do Książna,
Wszak cała konna elita tam podąża.
Z szarego socrealu dnia codziennego
Nagła zmiana na coś innego.
Bryczesy, toczki, oficerki i siodła,
Ta aura młodego studenta uwiodła.
……………………………………………………………..
Dalej Jurcyś ciągnie rymowaną opowieść jak po powrocie z Książna życie akajotowiczów kwitło w stajni na Osobowicach, a także jak sprzedawali konie na poważnych aukcjach w Książnie, za poważne dolce.

Z Osobowic stajni – wyobrażasz sobie,
Do Książna na aukcję, do dziś sucho mi w dziobie.
Dzięki temu Szron czy piękna Blekrosa
Nie poszły na mięso ani też do woza.

Kolejne zwrotki rymowanki to opowieść jak słynny major Zieliński ćwiczył towarzystwo na ujeżdżalni i jak jego nauki skutkowały w siodle, ale też w damsko-męskich relacjach. Wierszyk jest dość sprośny i nie będzie zacytowany, można jedynie powtórzyć, że szerokie horyzonty naszego kolegi mocno się w tamtych czasach ugruntowały, w różnych kierunkach. Aplauz był, a jakże.
Po długiej rymowance na scenie pojawiła się Zgaga i swoje przemyślenia na temat morza po horyzont przedstawiła w bardzo krótkim wystąpieniu. Brzmiało to następująco:
Może morze może sięgać aż po horyzont, a może morze sięgać za horyzont (albo nie może tam sięgać). Kto to wie czy może. Ja jednak nie będę sprawdzać, wolę zostać tutaj, z Wami. Będę sobie siedzieć i patrzyć w dal na to morze i na ten horyzont.
Przemyślenia są dość zagmatwane, więc cztery asystentki pownosiły kartoniki z kawałkami tego  zdania, aby w sposób obrazowy pokazać co autor miał na myśli. Czy ten myk rozsupłał językową zagwozdkę trudno powiedzieć, ale siedzieć sobie i patrzyć na morską dal jest dobrym, relaksującym pomysłem… więc relaksujmy się w miarę możności.

56. Zagmatwane przemyślenia Zgagi na temat morza po horyzont 57. Filozoficzny wywód  Józka


Występy zakończył Józek. Zanim wszedł na scenę rozdał publiczności tajemnicze, zaklejone koperty, po czym wygłosił wykład pt: „Próba zagnieżdżenia pierwiastka metafizycznego w światowym dziele STARE KONIE w toku procesu MożeSZszszsz po Horyzont”. Prelegent skonstatował, iż w poprzednich wystąpieniach w wystarczający i wszechstronny sposób zdefiniowano pojęcie HORYZONT i wykazano bez cienia wątpliwości: Stary Koniu – możesz! To znacznie uprościło zadanie prelegenta. Zaczął, jak zauważył, niekonwencjonalnie – słowami: Już starożytnym … i ciągnął
„Już starożytnym wydawało się, iż wiedzą kto to są Stare Konie. Otóż prawda jest inna! Ich gniazdo sprzed około 60 laty, to pewien „starosłowiański gród” gdzie przez wieki pisano gotykiem, który przeszedł płynnie w szwabachę, choć był moment iż myślano o cyrylicy – aż stanęło na literkach łacińskich. No i poniosło DZIEŁO… Literatura i artefakty dowodzą o STAROKOŃSTWIE, wyobraźcie sobie Państwo,….w Australii !!! Skąd ten fenomen? Otóż, jak wykazano już we wcześniejszych wystąpieniach, osobniki tworzące owo DZIEŁO cechuje: racjonalny, naukowy OPTYMIZM oparty o pragmatyczną, permanentną FANTAZJĘ!!
Przypominając, iż przytoczone ustalenia obejmują w konkluzji tezę: „Stary Koniu Możeszsz i to po Horyzont” pozostaje jeden oczywisty krok do konstatacji: to JEDYNE TAKIE DZIEŁO w historii.!!!
Sz.P. – uważni obserwatorzy sygnalizują jednak pewne chmury na odległym jeszcze Horyzoncie!  Ich analiza doprowadza do kolejnej ważnej acz nieprawdopodobnej wręcz konstatacji, niestety popartej prawami KOSMOLOGII: energia niektórych Osobników zdaje się osłabiać!, wyczerpywać! I tu czas zaprząc do zgodnego działania leżące odłogiem metafizykę w parze z mistyką. Czas na działania tu i teraz. W kapeluszu naszego Pasterza są do wylosowania na paskach zadania dla każdego Starego Konia: wybierz wskazanie dla siebie, połącz z imienną kartą tego wieczoru – i działaj!”

Każdy po wylosowaniu swojego zadania i naklejenia go na otrzymany wcześniej w kopercie obrazek, zaprezentował całość wśród komentarzy, śmiechu i refleksji.
A oto przykładowe sentencje, wylosowane i naklejone na obrazki pod zdaniem:  „MOŻEsz aż po horyzont, więc TY:”

Czujesz brak perspektyw, oddechu, horyzontu? Gdzieś w stajni czeka na osiodłanie koń.
Siadasz, wyciszasz się, wchodzisz w głąb siebie. Możesz też zaprosić przyjaciół.
Zaplanuj bezkarnie ulec choć jednej swojej słabości – na początek.
Dostałeś talenty abyś mógł unieść nadchodzącą jesień.
Strzeż się konia z poczuciem humoru – nie te latka.

Był to bardzo dobry wykład na zakończenie estradowego wieczoru. Wśród zabawy, humoru, poezji – przyszedł moment na refleksję i zadumę. A że stanowimy jedyne takie dzieło w historii to fakt. Cieszmy się tym, idzie jesień….
Po tak bogatym wieczorze trzeba się było napić, ale nie z gwinta, na twardym krzesełku czy w siodle. Nieodzowny był ekskluzyw, więc przywdziewając kapelusze z dużym rondem i wstążką (panie), wybraliśmy się w piątek do winnicy w Darłowie. Winnica w Darłowie ma zaledwie, lub aż – 10 lat, i jest najbardziej wysuniętą na północ winnicą w Polsce. Prowadzi ją małżeństwo pasjonatów, którzy na dwóch hektarach uprawiają winorośl ze szczepów Solaris, Muscaris i Cabernet Cortis. Szef obiektu pokazał nam swoje uprawy, ale także winiarnię gdzie wino się produkuje i rozlewa. Na zakończenie zaprosił na degustację, gdzie mogliśmy się przekonać, że produkowane w Darłowie wino jest doskonałe. Każdy zakupił buteleczkę lub dwie. Wycieczka wszystkim się podobała.

58. Wizyta w winiarni w Darłowie 59. Oglądamy plantację w winiarni
60. Oglądamy proces tworzenia wina 61. Degustacja wina i oliwy


W końcu przyszła ostatnia sobota. Poza jazdą konną żadnego programu nie było, ale jazdy mieliśmy wspaniałe, ugalopowaliśmy się do woli. Były sesje foto, bo jak wiadomo zdjęć nigdy dość. Bryczka dla chętnych cały czas była dostępna, to również wielka przyjemność. Były też niekończące się spacery po plaży, tej przyjemności także długo nie zaznamy. 

62. Czy to film…. 62. To również artystyczne  ujęcie
63. Ostatnie galopy 64.  Morze po horyzont, radość po horyzont


W stajni podziękowaliśmy Kindze za niezapomniane przeżycia w siodle, oraz za elastyczność którą wykazywała, gdyż co tu dużo mówić – w tak dużej gromadzie, wśród młodzieży trochę starszej, zdarza się czasem zamieszanie czy niesubordynacja. Kinga w tym roku nie jeździła z nami (poza jazdą sobotnią i jedną wieczorną), ale zdalnie pilnowała porządku i przede wszystkim rozdziału koni.  A koniki ma wspaniałe: w dobrej kondycji, grzeczne, chętne – tylko jeździć. Chętnie się z nimi jeszcze spotkamy. Miło też wspominać będziemy Alę, która prowadziła z nami jazdy i robiła to dobrze, oraz bardzo pomocnego i niezawodnego Adriana. Podziękowaliśmy też mamie Kingi, czyli szefowej hotelu. Pani Danusia wykazywała elastyczność na ile mogła, przed nami miała dużą grupę i była bardzo zmęczona. Ale zupki robiła doskonałe.
W sobotę wieczorem spotkaliśmy się na ostatnim ognisku,  wypiliśmy trochę wina, trochę pośpiewaliśmy – ale każdy czuł na plecach powiew długiej podróży. Podziękowanie dostała Iwonka za sprawną organizację spotkania, a przede wszystkim za ciekawy i urozmaicony program. Dobrze się bawiliśmy każdego dnia. Rajdobóz jarosławiecki dobiegł końca. Baj baj morze po horyzont….

65. Ostatni grill 66. Ostatnie śpiewanie
67. Podziękowania dla organizatorki rajdobozu 68. Baj, baj morze po horyzont

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć

Tekst: Formisia
Zdjęcia:  Formisia, Karolina, Zbyszek i inni