Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

XIX Rajdobóz Jarosłwiec 2022

Jarosławiec 3 – 11 wrzesień 2022

Po kilkunastu latach rajdobozów na Pojezierzu Drawskim w Rakowie i Komorzu  oraz po trzech wypadach na Kaszuby do Salina, Stare Konie zdecydowały się na rewolucyjną zmianę i wyjazd na rajdobóz 2022 nad morze. Było sporo dyskusji na ten temat, gdyż rajdobozy kojarzyliśmy do tej pory z jeziorami. Tym niemniej morze dla każdego jest ważnym składnikiem letniego urlopu, więc dlaczego by nie połączyć końskiego obozu z Bałtykiem? Miejsce wynalazła i obóz zorganizowała Iwona, a był to ośrodek jeździecki „Horyzont” w Jarosławcu. Iwona znała ten ośrodek z wielu swoich wcześniejszych w nim pobytów i rekomendacja była obiecująca. Niestety w lipcu pogruchotała sobie kosteczki spadając z konia w tymże ośrodku, więc zapał potencjalnych uczestników uległ na chwilę ostudzeniu i wkradła się niepewność – będzie coś z tego czy nie? Na szczęście sprawy organizacyjne były już mocno zaawansowane i nie było powodu szukać innego miejsca, a nasza połamana koleżanka doszła na tyle do siebie, że – w kołnierzu na szyi – zdecydowała się pojechać do Jarosławca i przewodniczyć zabawie. Bo zabawa była przednia, od pierwszego dnia do ostatniego. Zapisało się i przyjechało 30 osób, co było swoistym rekordem.

1. Jarosłwiec, tu mieszkaliśmy 2. Stare Konie w Jarosławcu

 

Ośrodek „Horyzont” usytuowany jest na klifie tuż nad plażą, co dodaje mu smaczku. Składa się z niewielkiej dobrze utrzymanej stajni, ujeżdżalni krytej i otwartej, oraz hoteliku o całkiem dobrym standardzie. Wszyscy dostali pokoje dwuosobowe,  w tym szczęściarze mieli  okna z widokiem na morze. Na dole mieliśmy jadalnię i salę imprezową ze sceną, przed domem był ukwiecony ogród, gdzie miło było posiedzieć. Stoliki w jadalni były czteroosobowe, więc zapadła decyzja aby na każdy posiłek siadać w innym składzie, tak by wszyscy z wszystkimi mogli się do woli nagadać. Cały obiekt prowadzi jedna rodzina (mama, tata, córka i zięć), z tym że ponad to co wymieniono wyżej posiadają jeszcze gospodarstwo rolne i 100 krów. Koni jest 20 – przez większość doby przebywają na pastwiskach, skąd są zabierane do stajni te, które pójdą na jazdę. Nasza grupa korzystała z 6 – 7 koni, przy czym ilość jeźdźców nieznacznie zmieniała się każdego dnia. Na początku jeździło 10 osób, z czasem co rusz ktoś się wykruszał. Jeździliśmy w dwóch grupach. Pierwszą jazdę prowadziła szefowa stajni Kinga, drugą pracująca w stajni Karolina. Jazdy najczęściej trwały po 1,5 godziny, jednak zdarzyło się spędzić w siodle 2 godziny, a pod koniec pobytu wystarczyła nawet jedna – program obozu poważnie nadwyrężył naszą formę.

3. Dubaj, największa plaża w Europie (widok z klifu) 4. Przystań rybacka w Jarosławcu

 

Jarosławiec to mała, nadmorska mieścina,  mniej więcej na środkowym wybrzeżu, leżąca w otoczeniu sosnowych lasów. Wzdłuż plaży ciągną się na długości 2 km wysokie klify, które z jednej strony stanowią atrakcje turystyczną, ale z drugiej strony sztormy podmywające klif były powodem zniszczeń i ciągłych dalszych zagrożeń. W roku 2018 rozpoczęła się największa w historii naszego kraju inwestycja umacniania klifu, polegająca na wpuszczeniu w morze kamiennych, gwiaździstych ramion, mających  wyhamowywać impet sztormowych fal. Jednak to byłoby za mało, więc dodatkowo  powiększono plażę poprzez nasypanie pomiędzy kamienne ramiona piasku, skutkiem czego powstała największa sztuczna plaża w Europie, nazwana dość szybko polskim Dubajem. Podobno przywieziono 10 tys. m kw. piasku z Ustki, a Dubaj ma ok. 5 ha. Jest to aktualnie największa atrakcja Jarosławca, aczkolwiek to atrakcja dość dyskusyjna. Na pewno spełnia swoje zadanie jako ochrona Jarosławca, głównie ulic biegnących nad samym klifem. Jednak gdy zejdzie się po stromych schodkach na dół, morze jest tak daleko, że ledwo je widać. A gdy się dojdzie do wody, plażowanie między kamiennymi falochronami nie każdego zachwyca. No ale zawsze można pomaszerować kilometr na zachód na „normalną” plażę, a na Dubaju można zobaczyć wiele ciekawostek przyrodniczych.

5. Rukwiel nadmorska, roślinka rosnąca na Dubaju, umacnia wydmy 6. Nasza ulubiona knajpka „Wilk Morski”

 

Jarosławiec ma sporo innych atrakcji, tak że jest tam co robić. Jest ceglana latarnia morska przy głównej ulicy miasta, jest bardzo ciekawe muzeum bursztynu, jest wreszcie klimatyczna mała przystań rybacka,  przy której  ulokowały się liczne smażalnie ryb. Są też urokliwe knajpki, wśród których szczególnie upodobaliśmy sobie „Wilka Morskiego”, gdyż siedząc tam przy stoliku widzi się morze. Zjechaliśmy do Jarosławca w sobotę. Niedziela była dniem odpoczynku, relaksu i zakosztowania uroku wymienionych wyżej atrakcji. Wieczorem odbyło się oficjalne otwarcie imprezy. Spotkaliśmy się w sali imprezowej w strojach organizacyjnych i dość szybko atmosfera eksplodowała. Były nie tylko wesołe pogaduchy, ale także tańce, nawet mocno szalone. Na koniec Jurcyś wywijał na stole.

7. Wieczór inauguracyjny – Iwonka czuwa 8. Kupcio wywijał na stole 9. Zabawa na całego

 

W poniedziałek po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła do stajni. Kinga już na naszą pierwszą piątkę czekała, rozdzielając konie wg własnego uznania. Konie były wypasione, błyszczące, jak na koniec sezonu w doskonałej formie. Siodłaniu towarzyszył dreszczyk emocji, gdyż nie znaliśmy tych koni ani sposobu prowadzenia jazdy. 
Ośrodek jeździecki znajduje się na końcu wsi (lub na początku, zależnie jak patrzyć), więc po wyjeździe ze stajni po chwili byliśmy w sosnowym lesie i niedługo potem wjechaliśmy na plażę.  Zjeżdżając z wydmy na dół i patrząc na pustą plażę i bezkres morza każdy z pewnością doznał zalewu endorfin. Był to piękny moment i wielka uciecha. Koniki przyzwyczajone do tego rodzaju aktywności nie reagowały na fale pluskające pod nogami, aczkolwiek morze było bardzo spokojne i fale były tego dnia jedynie symboliczne. Wkrótce zaczął się kłus i w końcu wymarzony galop. Galop brzegiem morza… jest to niewysłowiona radość.  Wszystko odbyło się w cudnej scenerii, gdyż pogodę mieliśmy jak malowaną. Galopowaliśmy wydawało się bez końca, aż po paru kilometrach tej radochy zjechaliśmy z powrotem do lasu i sosnowymi ścieżkami, też galopując, wróciliśmy do stajni.  W siodła wskoczyła druga grupa i pojechali zaznać tej samej przyjemności co poprzednicy. 

10. W stajni przed pierwszą jazdą 11. O tym marzyliśmy
12. Galop brzegiem morza 13. Druga grupa także ma fun

 

Po krótkim odpoczynku i przekąszeniu małego co nieco, dosiedliśmy rowerów i pojechaliśmy na kolejną wyprawę. Tym razem celem wyprawy było Darłowo, a jechaliśmy przepiękną trasą leśną wzdłuż wybrzeża, widząc morze od czasu do czasu między drzewami. Rowery wypożyczyliśmy w pobliskiej wypożyczalni rowerów. Bliżej Darłowa widać było nie tylko morzę, ale także jezioro po drugiej stronie trasy. Była to przepiękna przygoda, aczkolwiek bardzo wyczerpująca. Tak że wieczorem nie było żadnego oficjalnego programu rozrywkowego, gdyż każdy padł. Osoby które nie jeździły konno i nie zdecydowały się na wyprawę rowerową miały natomiast sporo wolnego czasu i korzystały do woli z plaży, spacerów i knajpek, że o książkach i pogaduszkach w podgrupach nie wspomnieć.  

14. Dosiedliśmy rowerów… 15. … i popedałowaliśmy do Darłowa

 

Podobny scenariusz mieliśmy każdego dnia, tyle tylko że po koniach   organizatorka proponowała coraz to inne atrakcje. We wtorek jeźdźcy dostali porządnie w kość – jazdy były bardzo wymagające, dużo galopu i plażą i potem w lesie – ale nie było ulgi, zaplanowany program był konsekwentnie realizowany.

16. Wyjazd ze stajni, na czele szefowa Kinga 17. W lesie też było ekscytująco

 

Tym razem kolejnym punktem programu był  spływ kajakowy rzeką Wieprzą, wcześniej ugadany przez Iwonę z właścicielem kajaków. Zaczynał się we wsi Kowalewo, ok. 20 km od Jarosława. Osoby zapisane na spływ zorganizowały się w dwójki i po dojeździe samochodami do Kowalewa każda dwójka zaokrętowała się na swój kajak i kawalkada ruszyła. Rzeka Wieprza jest piękna i dzika, płynie się prawie cały czas w szpalerze wierzby, trzciny i rozmaitych krzewów, od czasu do czasu widać zielone łąki. Słońce przygrzewało, świat był kolorowy, niebieski na dole, niebieski na górze.

18. Spływ rzeką Wieprzą 97. Wieprza jest dzika i piękna

20. Pustka i spokój 21. Mania z Maciejem

 

Na kajakach panowała luźna, wesoła atmosfera, pomiędzy kajakami krążyły paluszki i pogaduszki, robiono zdjęcia. W tym rozprężeniu Jola z Gerardem stracili w pewnym momencie czujność i znaleźli się w pasie gwałtownego nurtu, pod nisko zwisającymi gałęziami. Nastąpiła niebezpieczna sytuacja, gdyż nurt ciągnął kajak z dużą siłą do przodu, a niskie gałęzie wstrzymywały kajakarzy od góry. Na domiar złego kajak ustawił się w poprzek nurtu, więc tym bardziej sytuacja była beznadziejna. Długo nie trwało aż nastąpiła wywrotka i  kajakarze zniknęli w rzecznych otmętach. Dla osób będących blisko były to paraliżujące chwile, ale na szczęście zarówno Jola jak i Gerard świetnie pływają, więc dość  szybko wypłynęli na powierzchnię. Najbliżej topielców była Jaga z Karoliną, więc pierwsze ruszyły do pomocy. Jaga manewrowała kajakiem, a Karolina wychyliła się maksymalnie i podała Joli rękę. Zszokowana Jola chwyciła wyciągniętą dłoń i łapała oddech, Gerard przerażony krzyknął: „ratujcie Jolę”. Ale widząc że połowica jest „zaopiekowana” zajął się odwróconym do góry dnem kajakiem, blokując jego odpłynięcie, oraz łowieniem bagażu. Bagaż w postaci  wodoszczelnych worków pływał luzem, ale Gerard połapał worki i rzucał je po kolei do kajaka Jagi i Karoliny. Jaga dzielnie sterowała pojazdem, a Karolina łapała worki, niestety jeden  okazał się nieszczelny i woda którą nabrał zalała ratowniczkę od stóp do głów. Tym samym zalany został jej aparat fotograficzny i następnie uległ zniszczeniu. Póki co nie było czasu myśleć o aparacie, tylko o tym co robić dalej, gdyż brzeg rzeki szczelnie porastał zwarty mur roślinności. Bez gruntu pod nogami trudno byłoby wykonywać akcję ratowniczą. Ostatecznie Karolina wypatrzyła na drugim brzegu niewielki prześwit i tam popłynęli – Jola uczepiona kajaka dziewczyn, Gerard samodzielnie, holując swój kajak i będąc asekurowany przez Stefana i Nel. Na drugim brzegu Jola czepiając się czego mogła  namierzyła grunt pod nogami i wreszcie na tych nogach stanęła. Co prawda po pas w wodzie, ale zawsze była to jakaś stabilność. Gerard ze swoim kajakiem wylądował nieco dalej i tam również namierzył grunt pod nogami, także stojąc do pasa w wodzie. Nad wioślarzami zwisała wielka gałęź, więc cała trójka – Gerard, Nel i Stefan – mogli się jej trzymać. Wtedy chłopaki z niemałym trudem odwrócili kajak, niestety był pełen wody.

22. Po trudnych chwilach Joli udało się namierzyć grunt pod nogami 23. Topielcy w wodzie, kto może pomaga

 

Gerard usiłował wodę wybierać rękami, ale efekt był beznadziejny. Medytowali jak usunąć wodę, gdyż płynąć kajakiem pełnym wody byłoby niemożliwe, tym bardziej że topielcy dygotali z zimna. Wtedy nadpłynęła Marysia z Maćkiem i Marysia przejęła dowodzenie. Zażądała wszelkiej odzieży jaka była w tej sytuacji dostępna, szczególnie wymuszając krzykiem na Gerardzie aby ściągał z siebie co może. Ciuchy namaczała w kajaku i wykręcała do rzeki, robiąc to nieskończoną ilość razy. Do wykonania tej czynności sama musiała wejść do wody, inaczej by się nie dało. W tym czasie Jola przedostała się do nich rzeką, bo wyjść na brzeg się nijak nie dało. Wojtek z Laluchą użyczyli poszkodowanym swoje suche polary, więc mogli się choć trochę ogrzać. Gdy kajak został jako tako odwodniony, a emocje wszystkich okiełznane, topielcy odebrali z powrotem swój bagaż, wdrapali się do kajaka i kawalkada ruszyła w dalszą drogę. Do końca spływu była jeszcze dobra godzina, a parę osób było mokrych, w tym Gerowie siedzieli na mokrej podłodze.  Więc gdy spływ się skończył, wymuszono na nich ubranie wszelkiej możliwej suchej garderoby jaka była jeszcze osiągalna. I tak bez ofiar grupa wróciła do domu, nikt przygody nie odchorował. Wszystko dobrze się skończyło… ale było groźnie.

24. Mimo dramatycznych chwil spływ zakończył się bez ofiar 25. Dziewczyny mokre i zmarznięte

 

Wieczorem pod wiatą rozpaliliśmy ognisko, gdyż przeżycia dnia wymagały nie tylko rozgrzać się, ale także rozweselić.

26. Wieczorne ognisko 27. Pić czy śpiewać/

 

Hasłem tegorocznego rajdobozu był „odlot”. Przedstawienie swoich odlotów planowaliśmy na czwartek, w międzyczasie nie zdradzając się co kto ma w zanadrzu i co pokaże. Tym niemniej monachijski Jurek przywiózł do Jarosławca fajki z marychy  jako dosłowne potraktowanie odlotowego hasła i tego wieczoru nie wytrzymał i przy ognisku częstował. Parę osób spróbowało, zaciągając się raz lub kilka razy. Niektóre dziewczyny zareagowały napadem nieokiełznanego śmiechu, w czym przodowała Nel. Jej szalony śmiech był tak zaraźliwy, że w końcu pękali ze śmiechu prawie wszyscy, nie wiadomo kto się zaraził, a kto się sztachnął. Ale jeden kowboj tak się sztachnął, że musiał być zniesiony przez kolegów do pokoju i położony do łóżka. Generalnie śmiechowe szaleństwo było świetnym wyładowaniem po wysiłku jeździeckim i przede wszystkim po wodnej ekwilibrystyce. Tym niemniej gdy w pewnym momencie Gerard wstał i zaczął dziękować za pomoc otrzymaną od przyjaciół w wodnej topieli, głos mu się łamał i bliżej był łez niż śmiechu. 

28. Dziewczynki się sztachnęły… 29. No cóż, te dziewczynki też się sztachnęły
30. I te jakieś wesolutkie, w tym topielica 31. Gerard dziękuje przyjaciołom za pomoc  w topieli

 

Najedliśmy się pieczonej na ogniu kiełbasy, naładowaliśmy akumulatory dobrym humorem i zakończyliśmy dzień dobrze nastrojeni do dalszych wyzwań. 
W środę po śniadaniu znowu spora grupa ruszyła do stajni, jednak ktoś tam jęknął że godzina jazdy nam wystarczy i żeby nawroty galopu nieco skrócić. Kinga przychyliła się do życzeń, tym niemniej jazdy były i tak wyczerpujące, gdyż nadmorski piach był tego dnia jakiś bardziej grząski niż zwykle i konie co rusz się zapadały, wymuszając więcej wysiłku dla utrzymaniu równowagi. Ale daliśmy radę, nikt nie miał problemów.

32. Jazda kolejnego dnia 33. Galop brzegiem morza, co za uciecha

 

Tego dnia Iwonka dała wolne, więc nie było powodu nigdzie się śpieszyć. Po jazdach były spacery, plażowanie, smażona rybka (droga jak diabli), był też na koniec „Wilk Morski”, a w nim dość cienki grzaniec i dość smaczne rybne sałatki. Przede wszystkim jednak było przyjemne nic-nie-robienie,  we własnym, przyjemnym towarzystwie.

34. Gimnastyka była każdego dnia, bez względu na wszystko 35. Plażowanie też było, w każdej wolnej chwili

 

W czwartek po jazdach pojechaliśmy do Darłowa zwiedzić Zamek Książąt Pomorskich (obecnie muzeum), najlepiej zachowany zamek gotycki na Pomorzu Zachodnim. Urodził się w nim Eryk Pomorski z rodu Gryfitów, uznany przez władze Darłowa za najznamienitszą personę miasta. Książę, żyjący w XIV w., na skutek zawirowań genealogii został królem Danii, Szwecji i Norwegii, czym przebił chyba wszystkie koronowane głowy Polski. Po długich rządach został zdetronizowany i zajął się piractwem, co czyni z niego tym bardziej barwną postać, godną pióra lub filmu. Pod koniec życia wrócił do domu czyli na zamek w Darłowie i w nim dokonał żywota. Zamek jest obecnie ciekawym obiektem turystycznym, jest wart zwiedzenia.

36. Zamek Książąt Pomorskich w Darłowie 37. Wieczór odlotów – jedna kowbojka odleciała do szpitala

 

Czwartek to wreszcie ten dzień, kiedy mieliśmy zademonstrować swoje odloty. Od najdawniejszych lat rajdobozy odbywały się pod konkretnym, wyznaczonym dużo wcześniej hasłem i zawsze była to przednia zabawa. Na początku były tylko przebieranki, aczkolwiek pomysłowość nie miała granic. Z czasem coraz więcej osób do stroju dodawało jakiś krótki pokaz, więc zabawa była coraz lepsza. Im dalej w las tym więcej drzew – z biegiem lat nasze wyczyny estradowe ewoluowały i osiągały coraz wyższy poziom artystyczny, tak że coraz trudniej było wymyślić sensowne hasło, gdzie jeszcze dałoby się samych siebie przeskoczyć. Co prawda pokazy rodziły się w bólach, ale efekt każdego roku był  niesamowity. 
Nie gorzej było tego roku w Jarosławcu. Można nawet powiedzieć że było  jeszcze ambitniej, bo nie dość że Stare Konie po raz kolejny podniosły poprzeczkę, to dodatkowo fakt występu na prawdziwej scenie istotnie podniósł rangę przedsięwzięcia. Byliśmy po prostu niesamowici. Ale do rzeczy… 
Przed sceną ustawiono krzesła w rzędach, ustalono kolejność pokazów. Uczestnicy zabawy zeszli się do sali ubrani w swoje sceniczne kostiumy, usiedliśmy na widowni i wg grafiku na scenę wchodzili wyznaczeni aktorzy i pokazywali swoje odloty. Repertuar był niezwykle różnorodny. 
Jako pierwszy na scenę wtoczył się ogólnie znany mały przywódca narodu, aby przedstawić swoje  odleciane teorie na temat życia, historii i polityki. „Gdy miałem 12 lat chciałem rządzić. Premierem chciałem zostać mając 34 lata. To mi nie wyszło, ale rządy zaplanowałem skończyć w wieku 91 lat i to może się udać. Dzięki Wam. Pytany jestem wszędzie o totalną opozycję. Otóż to są nasi przeciwnicy wewnętrzni, ale tak naprawdę Tusk realizuje zewnętrzne interesy, głównie Niemiec – to jest nasza opozycja. Nasi przeciwnicy to mali ludzie, marni intelektualnie i moralnie. Krzyczą o państwie prawa, a państwo prawa wcale nie musi być państwem demokratycznym. Widzimy co ta zachodnia demokracja przyniosła – Zosia chce zostać Władkiem, Władek Zosią, Władek żyje z Tadkiem, Zosia z Marysią, do tego te smarfony i oj pady. My będziemy zwalczać te anomalie krok po kroku. Kolejny ważny temat – zwróciliśmy się do Niemiec o reparacje wojenne. Wyliczyliśmy, że to ponad 6 bilionów zł, czyli na każdego Polaka wypadnie po 160 tys. zł. To zrealizujemy. Koniec z wszelkim złem”.

38. Odleciany przywódca narodu 39. Premier chwali się odlecianymi złotymi myślami swoich współpracowników

 

To tylko wyciąg, odlecianych myśli było więcej.  Powiało grozą, a tu już na scenę wszedł odleciany premier i pochwalił się z jaką wspaniałą intelektualnie ekipą współpracuje, przedstawiając kilka wybranych złotych myśli swoich współpracowników, zgrozy czyniąc ciąg dalszy. Cytaty są autentyczne, oto kilka z nich: 


– Nie alkohol, nie przemoc domowa, lecz ideologia LGBT niszczy polskie rodziny. 
– Seks dla przyjemności jest upadkiem wartości chrześcijańskich. 
– Dziewictwo jest źródłem harmonii świata, te które je tracą podsycają pandemię. 
– Kolorowe kredki to przebrzydła promocja homoseksualizmu. Powinny być jednokolorowe, aby nie stymulować seksualnie wyobraźni dzieci. 


Powyższe rewelacje przedstawili Gabi i Kach. W gęstej atmosferze jaka zaistniała na scenę weszli kolejni aktorzy, Renia i Andrzej. Przedstawili odloty o diametralnie innym charakterze. Na początku był krótki dialog: „co to jest odlot?”  „To wyruszenie w drogę”. „Coś ekscytującego?” „To nowy sposób na życie, realizacja swoich pasji”.
Reniowie przedstawili sylwetki kilku osób, które mając 70-90 ruszyli w świat swoich pasji. 


Np. Czesław Romankiewicz, wcześniej działacz ludowy, nie uprawiający nigdy żadnych sportów – zaczął grać w golfa w wieku 80 lat i wkrótce zakasował toruńskich golfistów (bo stamtąd pochodzi). Na pytanie dlaczego golf? Bo to sport dżentelmeński, tu nie gra się przeciw komuś, tylko przeciw swoim słabościom. Jest najstarszym golfistą w Europie. Barbara Kolasa lat 66 z mężem lat 71 startują w maratonach, półmaratonach, biegach okazjonalnych. Zaczęli po 50-tce. Biegają nie tylko w kraju, startowali w Stanach, Chinach, Portugalii, Turcji, na Malcie. Barbara ma już ok. 300 medali. W swojej pasji nie tylko o bieganie im chodzi, także o zwiedzanie ciekawych krajów. Aktualnie szukają propozycji kolejnego maratonu, w miejscu gdzie jeszcze nie byli. Stanisława Cymerman, lat 93, była pielęgniarka. Odszedł niewidomy mąż i chora mama, nad którymi sprawowała długotrwającą opiekę, dzieci odfrunęły. Dziś bywa na pokazach mody, statystuje w filmach, gra w teledyskach. Wędruje po ulicach stolicy w fantastycznej malinowej marynarce, często z deskorolką pod pachą. Nowe życie zaczęła po 80-tce. Ela Hubner lat 56, tłumaczka, prowadzi blog „Fajna baba nie rdzewieje”. Spisała dekalog nierdzewnych, a główne zasady to: być dumnym ze swojego wieku, nigdy nie mówić że jest za późno, uśmiechać się. 


Aktorzy występ zakończyli retorycznym pytaniem: czy my nie jesteśmy tacy?  Dostali duży aplauz.

40. Renia i Andrzej opowiadają jak odlotowo mogą żyć 70plus 41. Wierna adaptacja filmu animowanego „Odlot”

 

Tym razem powiało optymizmem, co było dobrą oprawą do następnego pokazu w wykonaniu Eli i Kornela, którzy w niezwykle realistyczny sposób przedstawili adaptację słynnego filmu animowanego Pixara „Odlot”. Nie tylko nauczyli się długich ról, ale także w niezwykle perfekcyjny sposób odwzorowali postać skauta – czapeczka, plecak z odznakami, sznurówki u butów, wszystko było identyczne jak w filmie. A oto w skrócie treść widowiska:  Pewien stetryczały staruszek żyjący samotnie i rozpamiętujący dawne lata z ukochaną żoną Elą, nie zauważył kiedy życie minęło i nie rozumie, dlaczego nie zdołali zrealizować swego wieloletniego marzenia. Tym marzeniem było polecieć do Ameryki Południowej i w pobliżu pewnego wodospadu zbudować dom, a tam walczyć o zwierzęta, przyrodę, ekologię. Niestety zawirowania  życia codziennego odsuwały  wyprawę na dalszy plan i ostatecznie nigdy do niej nie doszło. W końcu zestarzeli się, żona  zeszła z tego świata, on sam popadł w marazm i wegetację. Miał już zostać odstawiony do domu pogodnej starości, ale równolegle z oczekiwaniem na tą przykrą chwilę spotkał pewnego dokuczliwego skauta, który uprzykrzał mu ostatnie momenty wolności. Skaut Russel zbierał odznaki do tytułu „syn dzikiej przyrody”, potrzebował jeszcze odznakę „pomocnik seniora”, aby awansować  na „starszego syna dzikiej przyrody”. Skaut był tak natarczywy i nie dający się zbyć, że w końcu Fredriksen zmobilizował wszystkie siły aby skończyć z dotychczasowym życiem, uciec od sanitariuszy, skauta, developera czyhającego na jego dom i mimo wszystko zrealizować wieloletnie marzenie. Będąc producentem balonów przyczepia do swojego domu ogromną ich ilość i odlatuje do wymarzonej krainy w Ameryce Południowej. Zbiegiem okoliczności skaut załapuje się na tą podróż, więc lecą razem i mają mnóstwo niesamowitych, ale też pięknych przygód. Opowieść pokazuje, że są odloty które sprzyjają nawiązywaniu przyjaźni, dają siłę do walki o prawdę, uczciwość, realizację marzeń. Aktorzy wspaniale odegrali swoje przedstawienie i zyskali duży aplauz. 
Kolejny odlot zaprezentowała Marysia. Wystąpiła w pięknej zwiewnej sukience, z wiankiem polnych kwiatów na głowie, jako Calineczka. Odegrała bajkę o Calineczce bardzo realistycznie. U pewnej kobiety urodziła się maleńka Calineczka, która wiodła szczęśliwe życie aż do momentu, gdy porwała ją ropucha, przeznaczając na żonę dla swojego syna. Calineczka zdołała uciec od ropuchy, przeżyła wiele przygód, żyjąc na łące wśród kwiatów. Lato jednak minęło, nadeszła jesień i zima była za progiem – Calineczka zamartwiała się nie wiedząc gdzie się podzieje zimą. Ulitowała się nad nią mysz polna i zabrała ją do swojej norki. Z czasem mysz wymyśliła, że dobrze byłoby wyswatać Calineczkę z sąsiadem kretem, gdyż dobrze mu się wiedzie, ma grube ciepłe futro, mała dziewczynka miałaby zapewniony byt. Nawiasem mówiąc kret dość szybko zakochał się w Calineczce, zaprosił ją do swego wielopokojowego, podziemnego domu, chcąc się pochwalić jak mieszka. Calineczka przez grzeczność przyjęła zaproszenie, jednak mroczna, zimna rezydencja kreta przeraziła ją. Wędrując po podziemnych zakamarkach znaleźli w pewnym miejscu nieruchomego ptaka, który najwyraźniej zastygł z zimna.  Była to jaskółka –  zgubiła swoje stadko odlatujące do ciepłych krajów i z zimna i głodu zapadła w hibernację.  Calineczka wróciła nocą do jaskółki, rozgrzała ją pękiem suszonych kwiatów które przyniosła i ptak ożył i wyfrunął z podziemia. Ponieważ przygotowania do ślubu z kretem nabrały tempa, Calneczka dała się namówić jaskółce i odleciała z nią do kraju gdzie zawsze jest ciepło i żyje się szczęśliwie.  Była to piękna bajka, świetnie zagrana nie tylko przez Marysię, ale także Dorotę odgrywającą ropuchę i kreta. W tekst wmontowana była przyśpiewka, którą intonowała cała sala: Uha, tralala, Calinka 22 – to zmodyfikowany refren piosenki Starszych Panów Kapturek 62,  mówiący w zawoalowany sposób o gejowskim odlocie, jako przeciwwagą do pięknego odlotu Calineczki. Bo odloty są różne.

42. Calineczka, która odleciała z jaskółką uciekając od problemów 43. Po uczonej głowie latają odleciane tezy, aż styki się palą

 

Kolejny odlot to kolejny wielki zwrot akcji, nowy niezwykły pomysł, z kategorii tych co to się „filozofom nie śniły”.  Na scenę weszła Lalucha z wielką świetlistą obręczą nad głową, symbolizującą dokładnie to co było widać. Jak się okazuje po uczonej głowie potrafią latać tak odlotowe tezy, prowadzące do tak odpałowych wniosków, że styki się palą. Np. dualizm korpuskularno – falowy i kot Schrodigera – czy jest on żywy czy martwy? Roztrząsanie tego problemu może rozpalić do białości. A weźmy np. zegary mózgowe świadomości Libeta – czy wolna wola jest złudzeniem? Dyskusje nad wolną wolą nurtowały człowieka od wieków, uważano że właśnie wolność woli czyni homo sapiens najdoskonalszym tworem natury. Są jednak badania, które sugerują, że jesteśmy marionetkami chemii mózgowej, badał to właśnie neurofizjolog Beniamin Libet. Pożywka dla przemyśleń niebywała. Ale co tam Libet i jego tezy, superstrunowa teoria, w której czasoprzestrzeń ma 11 wymiarów, to jest coś.  Podobno każde oddziaływanie jest tam wyjaśnione – to dopiero pożywka dla głowy, mało które styki wytrzymają. Po co jednak odlatywać tak daleko, poekscytujmy się fenotypową plastycznością jako nadzieją ludzkości… z Olgą Tokarczuk na czele. 
Nie dziwota że po tego typu rozważaniach filozoficzno – naukowych głowa naszej prezenterki świeciła jak gwiazda na niebie. Chętnie przejęliśmy część tego blasku.
Odloty mogą być na jawie, są też senne odloty.  O czym opowiedzieli Stefan i Nel. Podobno Stefan nie mogąc spokojnie spać z powodu hasła rajdobozu i niemożności wymyślenia czegoś sensownego, zapytał kiedyś o świcie Nel, co oni zademonstrują. Nel nie do końca rozbudzona, jeszcze pod wpływem jakichś sennych obrazów, wymamrotała „karton”. Co za karton? – Stefan. Załóż karton na głowę – Nel. I założył Stefan na scenie wielkie pudło kartonowe na głowę, demonstrując totalnie odlotowe banialuki, jakie można mieć w sennych majakach.

44. O sennych odlotach opowiadali Nel i Stefan 45. Lennon śpiewał „Imagine”

 

Następnym artystą był prawdziwy Lennon, który wbiegł na scenę z gitarą w ręce, wcześniej rozdawszy widowni tekst piosenki, którą po chwili wykonał. Był to słynny przebój Imagine, śpiewany co prawda po angielsku, ale przecież znany równolatom. 


… Wyobraź sobie że nie ma państw, 
To nie jest trudne do osiągnięcia,
Nie ma za co zabijać, ani poświęcać życia,
I nie ma religii,
Wyobraź sobie że wszyscy ludzie żyją w pokoju.
Wyobraź sobie że nie ma majątków,
Ciekawe, czy potrafisz,
Nie ma powodu dla chciwości ani głodu,
Braterska wspólnota,
Wyobraź sobie wszystkich ludzi,
Dzielących ze sobą cały świat.
Możesz powiedzieć że jestem marzycielem,
Ale nie jestem jedyny,
Mam nadzieję że pewnego dnia dołączysz do nas,
I świat będzie żył w zgodzie.


Publika śpiewała refren, a Wojtek, bo on był Lennonem, wspaniale zaśpiewał hipisowski hymn i musiał bisować. Występ wokalny był jak świeży powiew, cudnie muskający zmaltretowane wcześniej mózgi. Może autor był rzeczywiście marzycielem, ale jednak wyrażał pobożne życzenie wszystkich, szczególnie w kontekście tego co się na świecie dzieje. Było to piękne.
Kolejno wystąpiła Dorota, w eleganckiej sukience, kapeluszu i szpilkach. Najpierw przedstawiła skecz o odlocie w burdelu, ale zaraz potem zaśpiewała nastrojową piosenkę o odlatujących żurawiach, emanując melancholią, która rozlała się po sali.


Żurawi klucz, żurawi klucz, leci do ciepłych krain,
Dlaczego tak smutno mi, gdy widzę odlot żurawi?
Była wiosna, minęła, było lato, odeszło,
Była miłość zginęła, dlaczego błądzę po deszczu?
Wróci wiosna i minie, przyjdzie zima i mróz,
Błyśnie miłość i zginie, jak na niebie żurawi klucz.


Aby jednak wróciła wesołość, do damy Dorotki dołączyła Calineczka i obie siedząc na ławeczce sztachnęły się marychą, wybuchając perlistym śmiechem. Czym zaraziły publiczność.

46. Dorotka śpiewa o odlatujących żurawiach 47. Dama i Calineczka przywróciły wesołość – ale na chwilę

 

Niestety wesoło zrobiło się tylko na chwilę, gdyż na scenę weszła Jola i przypomniała te Stare Konie, które na zawsze odleciały z naszego świata. Jest to całkiem niemała ilość niestety. Bardzo ładnie że nie rozpłynęli się w niepamięci, że  pamiętamy, że chcemy ich wspominać w różnych okolicznościach – ale melancholia powróciła. Jola o każdej z tych osób powiedziała parę ciepłych słów. Jan – duże chłopisko przypominające Rumcajsa, Zdzichu  Jabłoński – Gerowie, gdy byli sąsiadami, grali z nim w guziki, Krzysiu – zawsze młody, zaskoczył nas nagłym, niespodziewanym  odlotem, Hania Warszawianka – kochająca ludzi i konie, Ania – ginąca notorycznie w najbliższym otoczeniu, Heniu – wspaniały, niezapomniany szeryf, dusza każdego towarzystwa, wierny, lojalny przyjaciel.


Takie jest prawo i lewo natury,
Taki, na chybił trafił, jej omen i amen,
Taka jej ewidencja i omnipotencja.
I tylko czasem
Drobna uprzejmość z jej strony –
Naszych bliskich umarłych
Wrzuca nam do snu. – W.Szymborska.


Wspominajmy tych którzy odeszli i Carpe Diem. Po tym smutnym ale ważnym wystąpieniu Gerard polał po kielichu i każdy sobie chętnie golnął.

48. Jola przypomniała naszych przyjaciół, którzy odlecieli… 49. Maciek zaśpiewał o swoich odlotach

 

Wtedy wszedł na estradę Maciek w długowłosej peruce i zaśpiewał własną produkcję:


Odlatują ranki i wieczory,
Odlatuje cała młodość ma,
Ani jej nie dogonię,
Ani łzy nie uronię,
Bo mam ciągle jeszcze was.
A więc hejże hej, hejże ha,
Bawmy się, póki czas.
Bo kto wie, bo kto wie,
Kiedy znowu uda się.


Widocznie Maciej w swoich młodych latach które odleciały nosił takie hipisowskie włosy, w każdym razie prezentował się wspaniale.

50. Kupcio reklamuje zdrowotne własności marychy 51.  Olo opowiada o swoich odlotach

 

Hipizmem powiało i po chwili na estradzie pojawił się hipis Jurcio i z przepastnej torby powyciągał odlotowe gadżety. Fajki już były, teraz miał jakieś ciasteczka i lizaki, ale przede wszystkim prezentując wódkę z trawką przekonywał jakie zdrowotne własności posiada marihuana i ile dolegliwości można nią leczyć. Cóż, biorąc pod uwagę nasze pesele i mnogość rozmaitych zdrowotnych problemów, wypada rzecz potraktować poważnie.
Po hipisie na scenie ujrzeliśmy Ola, który w gustownym kapeluszu ze skrzydełkami opowiedział o swoich odlotach. Przeleciał po różnych naszych spotkaniach, przypominał dawne spędy i bale, a było tego całkiem sporo. Spotykaliśmy się nie zawsze w komfortowych warunkach, bywały wieloosobowe pokoje i wspólne spanie, bywało marne jedzenie i marna pogoda – ale zawsze było odlotowo.  Pamiętajmy i pielęgnujmy te wspomnienia. Wszystko wskazuje że będziemy spotykać się nadal, więc chciałby tylko, żeby zawsze wśród nas było dla niego miejsce, czy będzie z nami fizycznie, czy  we wspomnieniach.
Jest oczywistą oczywistością że nie będzie inaczej.
Gdy Olo zszedł ze sceny z tyłu sali zrobił się jakiś ruch i na parkiet wpadła piątka hipisów, wznosząc okrzyki: „precz z wojną,  chcemy pokoju, chcemy wolności, chcemy prawdy, chcemy wolnej miłości”. Byli to Iwona, Ewa, Jaga, Karolina, Walter. Z głośników popłynęła muzyka z filmu „Hair” i hipisi zaprosili do tańca, gdyż zagęszczona atmosfera pilnie wymagała odlotu w zabawę i wesołość. Krzesła poszły na bok i wszyscy ruszyli na parkiet. Dwie hipiski krążyły między wirującym tłumem, rozlewając piwo konopne i konopny eliksir, bo odlot miał być pełny.

52. Hipisi porwali salę do zabawy, dołączyła Kinga z rodziną 53. Lało się piwo konopne i konopny eliksir

 

Po chwili zabawa szła na cały gwizdek, a Disc Jockey dbał pilnie, aby z głośników leciała muzyka z lat 60 i 70-tych.

54. Zabawa szła na cały gwizdek 55. Iwonka z połamaną szyją poszła na całość
56. Taniec z piwem 57. Nikt się nie obijał

 

Po sali kręciła się zakonnica z kartką na plecach, że obowiązuje ją klauzula milczenia, więc się nie włącza. Ale żal byłoby stracić taką zabawę, więc zgrzeszyła choćby biernym uczestnictwem. Także pewien czarny bocian szykujący się do odlotu w ciepłe kraje  usłyszał śmiechy i muzykę i także on zboczył z kursu. Ciepłe kraje nie uciekną, ale takiej zabawy nie można odpuścić. Tak że wszyscy się świetnie bawili, z wyjątkiem jednej kowbojki, która w środku dnia doznała  uszczerbku na ciele na tyle poważnego, że odleciała karetką do szpitala. Na szczęście następnego dnia wróciła, jakoś ją tam poskładali. A obóz jeszcze trwał,  zdążyła zaliczyć kolejne atrakcje.

58. Czarny bocian odpuścił odlot, skoro tu taka zabawa 59. Zakonnica zgrzeszyła udziałem w  odlotowej zabawie
60. Piwo konopne wskrzeszało siły 61. Odlotowa zabawa

 

W piątek słońce się nie pokazało, nad morzem była nawet lekka mgła. W tej scenerii jazda była nie mniej atrakcyjna niż poprzednie. Zaprzyjaźniliśmy się z Kingą, która okazała się w dechę kobitką i dogadzała nam jak mogła. Czytaj – galopu było w bród, a nawet jeszcze więcej. Kinga przyznała się, że przed naszym przyjazdem nie spała dwie noce ze strachu jak ona przeżyje te dziadki, szczególnie w kontekście wypadku Iwony. Ale nie daliśmy plamy, nikt nie spadł z konia, a że czasem ktoś zajęczał żeby galopy nieco ograniczyć do krótszych odcinków, to naprawdę żaden obciach. Biorąc pod uwagę nasze rowery, kajaki i wszelką inną galopadę.

62. Jazda w mglisty poranek też była frajdą 63. Zjazd z plaży na wydmy

 

Po wczesnym obiedzie pojechaliśmy do Słupska, gdyż tam – niewiarygodne – znajduje się największe w Polsce i na świecie muzeum Stanisława, Ignacego Witkiewicza. Niewiarygodne, gdyż Witkacy nigdy w Słupsku nie był. Początek słupskiej kolekcji jest taki, że w niedalekim Lęborku mieszkał w latach 60-tych syn zakopiańskiego lekarza Teodora Białynickiego – Biruli, przyjaciela Witkacego i od niego muzeum odkupiło pierwsze 100 prac. W tamtych latach Witkacy jako malarz nie był jeszcze zbyt popularny, więc zakup nawet dużych ilości jego obrazów był możliwy. Kolejno zakupiono od innych przyjaciół artysty jego dzieła – obrazy, rysunki, rozmaite pamiątki, tak że kolekcja obecnie liczy ok. 260 pozycji, głównie portretów. Od zakopiańskiego stomatologa artysty zakupiono np. 40 prac, gdyż płacił on swojemu dentyście za usługi stomatologiczne portretami. Muzeum jest niezwykle ciekawe, zrobione w sposób nowoczesny i bardzo profesjonalny. Oprócz dzieł Witkacego posiada jedną Boznańską, jednego Matejkę, także Mehoffera, Witkiewicza ojca, Śledzińskiego i innych.   Była to wielka uczta duchowa, więc po wyjściu udaliśmy się do pobliskiej, słynnej herbaciarni, żeby wszystko dobrze przetrawić. Wystrój herbaciarni był z kolei poświęcony Wojciechowi Kilarowi, którego imieniem nazwana jest Polska Filharmonia „Sinfonia Baltica” w Słupsku. Kultury zażyliśmy więc tyle, że starczy na jakiś czas.

64. Muzeum Witkacego w Słupsku było fascynujące 65. Herbaciarnia z Kilarem na ścianach też się podobała i zadowoliła podniebienia

Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku.

66. Ognisko jest dobre na wszystko 67. Nasz gitarzysta nigdy nie zawiedzie

 

Nieubłaganie czas popłynął i w sobotę po raz ostatni dosiedliśmy rumaków i po raz ostatni oddychaliśmy morzem i urokami Jarosławca. Niemal tradycją się stało, że pod koniec każdego rajdobozu wyśledzimy gdzieś w okolicy jakieś dożynki i nigdy ich nie ominiemy. Tak było i tym razem, dożynki wyśledziliśmy we wsi Rusinowo. Udaliśmy się tam w strojach organizacyjnych, wywołując wiele miłych komentarzy. Spotkaliśmy Kingę, która z rodziną i znajomymi brała czynny udział w święcie plonów. Częstowała nas nalewką rodzinnej produkcji, bardzo smaczną. Na innych straganach nakupiliśmy miodu, nalewek, ciast na wieczorne pożegnanie, pojedliśmy chleba ze smalcem, sałatki śledziowej i wszelkich innych różności. Na wielkiej scenie produkowały się zespoły regionalne, a w między czasie trwały różne warsztaty i konkursy. Dwie Formisie wygrały nawet nagrody w jednym z plebiscytów, niestety wygraną były bilety do okolicznego skansenu, co było nie do skonsumowania, gdyż rano wyruszaliśmy w drogę powrotną. Ale uciecha była.

68. Dziękujemy Kinndze za piękne chwile z nią i jej końmi 69. Pobyt na dożynkach tradycyjnie musiał być

 

 Wieczorem spotkaliśmy się na pożegnalnej kolacji, gdzie między innymi nominowano Iwonkę na królową zgromadzenia, za perfekcyjne zorganizowanie rajdobozu nad morzem. Wszystkim się podobało, jazdy były piękne, gospodarze się spisali, miejsce super, nic, tylko przyjeżdżać.

70. Na koniec „zdrowie konia” 71. Iwonka królową za perfekcyjne zorganizowanie rajdobozu

 

Pielęgnujmy zdrowie i realizujmy marzenia, jak emeryci o których mówili Renia i Andrzej.  Bo tacy jesteśmy.
Do zobaczenia…

„Słońce też wschodzi” u Hamingwaya, ale u nas też zachodzi niestety. 

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć,

Tekst i wstawienie na stronę: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zgaga, Karolina, Zbyszek i inni
 

           

 

XVIII Spęd Starych Koni

 

          Na temat spędu były liczne kontrowersje – czy w ogóle go robić, gdzie i kiedy. Rajdowicze twierdzili, że to za blisko rajdu – obydwie imprezy w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Warszawska filia Starych Koni od dłuższego czasu miała nam za złe, że spędy organizujemy  gdzieś u podnóża Sudetów i dla nich to za daleko. Wszyscy zgodnie uważali, że ostatnio serwujemy trochę zbyt ubogi program. Postanowiliśmy więc, po pierwsze spęd zrobić bliżej Warszawy, a więc w południowej Wielkopolsce, a po wtóre wzbogacić program licznymi atrakcjami turystyczno-krajoznawczymi.

 Ostateczny wybór miejsca na XVIII  Wiosenny Spęd Starych Koni  dokonany został po uprzedniej wizji lokalnej, z udziałem Krzysztofa Lorenza, Andrzeja Olszowskiego oraz  moim – z uwzględnieniem opinii  Marioli Dębickiej-Pobłockiej z Grabowa.  Odwiedziliśmy kilka  miejsc  – w Kobylej  Górze,   Mikstacie  („Mikstat Las” – były  ośrodek szkoleniowy Hitlerjugend) oraz FORAN w Doruchowie  gdzie ostatecznie „wylądowaliśmy”.

DORUCHÓW zlokalizowany  jest pow. ostrzeszowskim, którego stolica – OSTRZESZÓW – położony jest między Kępnem a Ostrowem Wlkp.  przy drodze nr 11,  w kotlinie otoczonej Wzgórzami Ostrzeszowskimi.  W pobliżu znajdują się dwa najwyższe wzniesienia  Wielkopolski – Kobyla Góra (284 m npm) oraz , bliżej, Bałczyna (278 m npm).   Około 40 % powierzchni gminy zajmują lasy (grzyby, polowania), malownicze stawy, strumienie,  rozwinięta  infrastruktura turystyczna/agroturystyka,  rezerwaty, (Pieczyska, „Jodły ostrzeszowskie”), ośrodki jeździeckie, wiele ciekawych miejsc i zabytków,   itp..

Urodziłem się w Ostrzeszowie, poczułem się więc upoważniony do przygotowania koncepcji programu, przy aktywnej pomocy Marioli.

 

Więcej >>>

www.powiatostrzeszowski.pl  

www.ostrzeszow.pl 

http://www.transvet.com.pl/foran.html   –  FORAN

 

  W  piątek (1.06) rano wyruszyliśmy  z Wrocławia dwoma samochodami, – ja z Olem, w drugim był Maciek Czarniecki, który, jak się okazało, jest prawdziwym mistrzem kierownicy. Na trasie spotkaliśmy się na dość dużej  stacji benzynowej. – w momencie, kiedy ją opuszczałem,  Maciek rozmawiał  przez komórkę – i następnie wyjechał na drogę „pod prąd” (w przeciwieństwie do mnie, co jednak  wymagało  kilkudziesięciometrowego  objazdu).  Po pewnym czasie  dzwoni Maciej – gdzie jesteście, jak Was mam złapać, bo jadę już prawie

150  km/godz.  i  nic...    Maciek – odpowiedział Olo –  jesteś znakomitym kierowcą, ale to my jesteśmy lepsi i tak niiiigdy nas nie dogonisz, dlatego lepiej  zwolnij  – ponieważ ….my jesteśmy za Tobą, z tyłu…

… Ale do celu dotarliśmy już razem…- po drodze odwiedzając Sanktuarium Św. Idziego w  MIKORZYNIE,  patrona płodności. 

„… Wstawiennictwo Św. Idziego okazało się skuteczne i 22 sierpnia 1085r.  urodził się (Władysławowi  Hermanowi) wymarzony syn.  Dano mu na imię Bolesław, a później otrzymał przydomek Krzywousty…”             Więcej>>>

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35

http://www.sanktuarium.idziego.of.pl/

 

 Po południu, dojechało jeszcze kilka osób i zgodnie z planem  przewodnictwo naszej grupy objął Pan Ryszard Mazur, kierownik Gminnego Ośrodka Kultury w  Doruchowie, który przez kilka godzin oprowadzał nas po okolicy i interesująco opowiadał o historii i współczesności tej gminy.

Najpierw odwiedziliśmy wieś TORZENIEC, gdzie zlokalizowany jest obelisk  upamiętniający fakt jednej z pierwszych na ziemiach polskich  zbiorowych egzekucji 34  mieszkańców  wsi i jeńców  wojennych,  dokonanej  przez Wehrmacht   już 1 i 2 września 1939r.

 

DORUCHÓW znany jest   z  „Uciesznego teatrum, albo sprawiedliwego niektórych niewiast karania”  czyli ostatniego (1775 r.)  na ziemiach polskich procesu czarownic i  następnie spalenia  na stosie 14  kobiet, oskarżonych o rzucanie czarów na dziedziczkę Doruchowa, która „..gdy dostała wielkiego bólu w palcu, a włosy na jej głowie zaczęły się zwijać – uznała, że jest to niewątpliwie urok rzucony przez wiedźmy”. Po próbie pławienia w wodzie, licznych i urozmaiconych torturach,  kobiety w beczkach  przywieziono na miejsce, wciągnięto na stos, przyciskając im kark i nogi dębowymi klocami…. Stos płonął całą noc…- oczywiście  na miejscowej Łysej Górze (Wzgórzu Czarownic), która  nie wzbudziła jakoś w nas większego przerażenia- kilka lat jednak minęło, a dziedziczki (nie mając kołtuna) też nie są już tak zawzięte…

Egzekucja w Doruchowie  wywołała ogromne poruszenie w całym kraju –  rok później sejm zabronił tępienia czarów za pomocą tortur i zniósł karę śmierci za nie…

W Doruchowie  znajduje się także kościół, obok którego zlokalizowany jest grobowiec rodziny Thielów, miejscowych b.właścicieli ziemskich – m.in. ppłk Stanisław Thiel dowodził  przebywającym tu sztabem Frontu Południowego w trakcie powstania wielkopolskiego.

W mini-muzeum (Izbie Pamięci)  w Gminnym Ośrodku Kultury   zapoznaliśmy się ze starymi sprzętami codziennego użytku, ubiorami i  obyczajami mieszkańców  tych okolic.  

 

Więcej >>

 http://www.doruchow.pl/      >> banerek >> „więcej o gminie Doruchów” (m.in.)   

 

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=4   

 

Po powrocie do „miejsca zakwaterowania”, powitaniu przybyłych w międzyczasie osób, spożyciu  obiadokolacji,   resztę  wieczoru  spędziliśmy  przy ognisku, kiełbaskach i piwie  oraz  śpiewach i  rozmowach –  nie zapominając  oczywiście o nieśmiertelnym „Zdrowiu Konia”.  

 

Sobotnia (2.06)  jazda konna zapowiadała się  interesująco, m.in.  ze względu na pogodę – i zapewne taka byłaby do końca, gdyby nie przykry incydent, który zakończył się niestety  w szpitalu w Ostrzeszowie. Pechowcem okazał się Andrzej  Gasiński, który nie zdążył jeszcze dobrze ulokować się w siodle, kiedy znalazł się na ziemi, odnosząc dość poważne obrażenia (zwichnięcie i złamanie) łokcia. Natychmiast musiałem go zawieźć  do szpitala – prześwietlenie potwierdziło konieczność  przeprowadzenia operacji – pozostał w szpitalu z unieruchomioną ręką.  Konieczny  zabieg  odbył się kilka dni później w Piekarach Śląskich. Ten dzień i konie nie były szczęśliwe również i dla córki Andrzeja, Karoliny, która została zmuszona do rozstania się ze swoim rumakiem w trakcie ponad 3 godzinnej jazdy w terenie, na wytyczonej 18 km leśnej trasie. W spacerze uczestniczyło 8 koni, kilkanaście osób ulokowało się na znacznie bezpieczniejszym wozie, który towarzyszył jeźdźcom. Wóz jechał pięknymi ostępami leśnymi, na przemian wśród wysokopiennego boru, młodniaków, leśnych polan, przeważnie stępa, a za nim kawalkada jeźdźców. Niestety pierwsze kilometry dla konnych nie były zbyt ciekawe, gdyż konie, „wystane” poprzedniego dnia, były pełne energii, a wypadek, który się zdarzył przed stajnią,  nie nastrajał do ciekawszych ewolucji jeździeckich. Dopiero później, było sporo kłusa, nieco galopu.

   Popołudniowy program turystyczno-krajoznawczy, czyli samochodowy rajd po ziemi ostrzeszowskiej  zaczęliśmy od  GRABOWA /nad Prosną,   gdzie mieszka Mariola Pobłocka.  Jest to była wieś królewska, znana od XIIIw, – odwiedziliśmy zespół budynków pofranciszkańskich, z neobarokowym kościołem, gdzie znajduje się Izba Pamiątek, muzeum  pszczelarstwa, biblioteka.  Charakterystyczne – co pokazuje odsłonięty kawałek ściany – jest to, że do jego budowy wykorzystano rudę żelaza, jako tani i łatwy w obróbce materiał, co można zauważyć i przy innych budowlach  w tych okolicach.

Dzisiejszy Grabów to także spożywcza spółka giełdowa  Profi  S.A. – pasztety, zupy,  II dania, itp… – z tego też powodu nasz krótki pobyt zwiększył znacząco obroty handlujących tymi produktami miejscowych  sklepów…

Mówiąc o Grabowie nie można nie wspomnieć o rzece  PROSNA  – lokalnej Rospudzie…   http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=3

 

Kolejnym naszym celem był  KOTŁÓW, najstarsza osada na tej ziemi (XI w), z najciekawszym w okolicy zabytkiem zlokalizowanym na Kotłowskiej Górze (230 m npm)  czyli romańskim kościołem  z XII w.  który – wg legendy – budowali aniołowie, a kamienie do budowy nosiły diabły. Pochodziły one z kamieniołomu fundatora Piotra Włostowica  w Sobótce (D.Śl.),

W świątyni powitał  nas, niezwykle życzliwie i sympatycznie, Proboszcz  ks.Adam  Kosmała,  na wstępie prezentując zupełnie  niezłą znajomości naszej strony internetowej.

We wnętrzu kościoła zwraca uwagę piękny rokokowy ołtarz główny z obrazem Matki Boskiej Kotłowskiej,  autorstwa wrocławskiego artysty Adama Scholza (1605r).

Kotłów znany jest również z zaistniałego  40 lat temu  konfliktu między parafianami a Kurią   Metropolitalną w Poznaniu,  w wyniku  mianowania nowego proboszcza  wbrew woli parafian,   żądających awansowania dotychczasowego wikarego. Konfrontacja ta w kolejnych fazach,  przybierała  formy i natężenie właściwe raczej dla wojen religijnych – „… podział dotknął prawie każdą rodzinę.., dzieci wystąpiły przeciwko rodzicom…brat poniósł rękę na brata… problemem stał się pochówek zmarłych – nawet ich traktowano jako wrogów…   Dochodziło do wzajemnych prześladowań, niszczenia dóbr, a nawet walk”.  Po kilku latach, mimo usiłowań i nacisków wiernych, „ich” proboszcz nie tylko nie został przez Kurię zaakceptowany – a wręcz przeciwnie, „zasuspensowany i ekskomunikowany” na wskutek przestępstw kanonicznych. W odpowiedzi, większość parafian wraz z (byłym już) księdzem zadeklarowało przejście do Kościoła Polskokatolickiego – powstała nowa parafia polskokatolicka. Konflikt trwał nadal…   Na początku lat 80-tych zakończono budowę nowego kościoła, (arch. Wacław Kozieł z Wrocławia), mającego  obecnie najwyższy status jedynej w  kraju  Prokatedry   polskokatolickiej – (katedry znajdują się we Wrocławiu, Częstochowie i Warszawie). Aktualnie w parafii w Kotłowie mniejszość (ok. 700 osób) należy do Kościoła  rzymskokatolickiego, większość (ponad 2000 osób) – do Kościoła  polskokatolickiego.  Początkowa nienawiść  zamieniła się w pokojowe współistnienie – rodziny już się ze sobą spotykają, rozmawiają, mimo, że chodzą do różnych kościołów. Obydwa Kościoły mają podobną liturgię i doktrynę – podstawowe różnice, to odrzucenie dogmatu o nieomylności papieża, zniesienie celibatu księży oraz spowiedź powszechna obok spowiedzi usznej.

Opuszczając kościół po niezwykle interesującym spotkaniu z księdzem Adamem  Kosmałą,  zadawaliśmy sobie nawzajem pytanie –  jak mogło do tego dojść  w  Europie w II poł. XX w !?

…. Niestety, ulewa  uniemożliwiła nam podziwianie ze wzgórza w Kotłowie   wspaniałych widoków na doliny Prosny i Baryczy, leżące  100-150 m  niżej.

 

Więcej >>>    

http://www.opiekun.kalisz.pl/148/tekst_5.htm  

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kot%C5%82%C3%B3w#Zabytki  

 

Z Kotłowa  udaliśmy się do MIKSTATU – miasteczka nazywanego często żartobliwie „małym Paryżem” ze względu na podobieństwo herbów obu miast (Gozdawa – podwójna biała lilia andegaweńska ze złotą przepaską).  W strugach deszczu zatrzymaliśmy się  przy cmentarzu,  gdzie znajduje się zabytkowy kościółek drewniany Św. Rocha  z XVIIIw,  kryty gontem i blachą.

Ciekawostką jest odpust Św. Rocha, który od wielu pokoleń przypada w Mikstacie na dzień 16 sierpnia – mieszkańcy gminy przyprowadzają wtedy na poświęcenie zwierzęta gospodarskie i domowe, aby Św. Roch chronił je od chorób.

W  Mikstacie  urodził się Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz , który  uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego w Ostrzeszowie.

 

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=2 

www.mikstat.pl

 

 Z Mikstatu  wyruszyliśmy do stolicy powiatu –  OSTRZESZOWAwww.ostrzeszow.pl; http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostrzesz%C3%B3w) gdzie przed budynkiem starostwa powiatowego  oczekiwał na nas Pan Bohdan  Ogrodowski – szef  promocji starostwa, który  opowiedział nam  o historii oraz  współczesności  miasta, gminy i powiatu.  Spotkanie odbyło się przy tablicy  upamiętniającej  kilka  tysięcy  ofiar akcji wysiedleńczej i wywłaszczeniowej w czasie okupacji hitlerowskiej  –  mieszkańców ziemi ostrzeszowskiej.

Ponadto, w okresie (1940-45)  przez obóz jeniecki  w Ostrzeszowie  przewinęło się ok. 150 tyś.  (przy 5 tyś stałych mieszkańców) internowanych cywilów oraz jeńców alianckich różnych narodowości. Wśród uwięzionych znalazł się o. Maksymilian Kolbe, skąd został wywieziony  do obozu koncentracyjnego, co upamiętniają tablice pamiątkowe.

      Ponowne opady deszczu zmusiły nas do obejrzenia wyłącznie przez szyby samochodu  m.in. pomnika  harcerzy (ok. 3 metrowa lilijka), dokumentującego  bardzo bogate  tradycje harcerstwa ostrzeszowskiego,  oryginalny basen kąpielowy w lasku brzozowym,  stadion (popularny Cross Ostrzeszowski), itp.. 

Wyjeżdżając z Ostrzeszowa, odwiedziliśmy w szpitalu kontuzjowanego Andrzeja,  będącego  po kolejnych badaniach i w dobrym ( w miarę)  humorze, zadowolonego z opieki.

Ponieważ nadal lało, sobotni wieczór spędziliśmy nie przy ognisku, lecz w sali, przy filmach Andrzeja Lisowskiego,  rozmowach oraz degustacji  różnych  płynów – oraz chleba ze smalcem (m.in.)…. Odwiedził nas również  nasz  przewodnik z Ostrzeszowa Bohdan Ogrodowski z małżonką, którego uhonorowaliśmy   okolicznościowym dyplomem. 

 

Niedziela (3.06) – na poranną, godzinną   jazdę konną  zdecydowały się tylko  dwie osoby – koleżanka- Szwedka oraz Krzysztof   Cholewicki (Kach).

Śniadanie, pakowanie, rozliczanie, alokacja pasażerów  do poszczególnych  samochodów oraz -jeszcze  przed ostatecznymi pożegnaniami i wyjazdem  – sesja zdjęciowa z  udziałem  ogiera  „Halogen”,  wnuka   słynnego ogiera EL PASO, sprzedanego do USA na aukcji w Janowie w 1981r  za kwotę 1 mln USD. ( Wcześniej został tam wypożyczony i w 1976 r zdobył tytuł championa USA ). Było to w okresie światowej koniunktury na konie arabskie, kiedy padały cenowe rekordy za polskie araby – w 1985 r. na aukcji w USA klacz Penicylina została sprzedana za 1,5 mln dolarów, Diana – za 1,2 mln dolarów  a ogier Bandos w 1983 r. osiągnął cenę 806 tys. USD.

(Polecam  >> http://serwisy.gazeta.pl/turystyka/1,50355,399667.html?as=1&startsz=x

 Po opuszczeniu gościnnego FORANU, w mniejszej już nieco grupie ponownie udaliśmy się do OSTRZESZOWA, tym razem do Muzeum Regionalnego im. Wł. Golusa, znajdującego  się w Ratuszu na rynku.( http://ock.ostrzeszow.pl/index.php/muzeum_regionalne)    Najpierw obejrzeliśmy wystawę poświęconą  Antoniemu Serbeńskiemu (1886-1957),   absolwentowi krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, uczniowi m.in. Leona Wyczółkowskiego,  znanemu w płd. Wielkopolsce (i nie tylko) artyście, głównie pejzażyście,  stosującemu w swoich  pracach różnorodne techniki (olej, akwarela, pastel, ołówek, drzeworyt).  Wniósł on w środowisko ziemi ostrzeszowskiej i południowej Wielkopolski powiew innego świata, galicyjski koloryt oraz młodopolską nonszalancję, nie mogąc jednak początkowo liczyć na zrozumienie i akceptację.   W Ostrzeszowie spędził prawie ćwierć wieku, w br. przypada 50 rocznica Jego śmierci –  pochowany jest na miejscowym cmentarzu.

           Jedną z wiodących kolekcji  muzeum  stanowią  pamiątki, dokumenty, fotografie z okresu II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem  pamiątek norweskich.   Po klęsce Norwegii niemieckie władze okupacyjne wystosowały do norweskich oficerów pismo, którego nagłówek brzmiał dosłownie „Zaproszenie do internowania”. Zobowiązywało ono żołnierzy  do stawienia się w punktach zbornych – po wywiezieniu z Norwegii i  przejściowym pobycie w obozach jenieckich na terenie Polski, oficerowie ci  trafili do oflagu XXI C w Ostrzeszowie w sierpniu 1943 r.  Do wyzwolenia  w obozie przebywało ich ponad 1100,  w tym naczelny dowódca norweskich sił zbrojnych generał Otto Ruge.

W 1982 r muzeum nawiązało współpracę z norweskim środowiskiem kombatanckim dzięki pracownikowi Norweskiego Czerwonego Krzyża, którego ojciec również był więźniem  oflagu – stając się z czasem kompetentnym ośrodkiem muzealno-dokumentacyjno-informacyjnym,  dotyczącym  norweskich oficerów więzionych w czasie II wojny światowej w obozach jenieckich na terenach okupowanej Polski.   

(Więcej info  >>  http://oflag21c.ovh.org/ )

Stała wystawa w muzeum nosi tytuł „Oficerowie norwescy w oflagu XXI C” – w dniach 29.06-1.07 br. w ramach, Dni Ostrzeszowa odbędzie się cykl imprez  polsko-norweskich, w tym sesja..

Następnie udaliśmy się do baszty, będącej pozostałością  po zamku obronnym z XIV wieku,  która  po odrestaurowaniu stanowi punkt widokowy (24m) umożliwiający podziwianie  panoramy  miasta i okolic, w tym zabytków. Jednym z nich jest klasztor pobernardyński z przełomu XVII/XVIII w. na miejscu wcześniejszego, drewnianego spalonego w czasie najazdu szwedzkiego. Obecnie znajduje się tam klasztor Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Inne ciekawsze zabytki, widoczne z wieży to m.in. późnogotycki kościół farny z połowy XIV wieku oraz wieża wodociągowa z 1917 r. W baszcie znajduje się również ekspozycja narzędzi tortur, świadcząca o dużej  kreatywności  ich konstruktorów oraz  dobrej  znajomości ludzkiej anatomii. Ponadto –  ich specyficznym poczuciu humoru, albowiem niektóre z  urządzeń  to innowacyjne projekty, budowane z myślą i intencją  uczynienia  „procedur śledczych” bardziej humanitarnymi (sic!). Mogła się o tym przekonać nasza Pani ZGAGA, która bez większego uszczerbku na zdrowiu zasiadła (i potem jeszcze wstała o własnych siłach) na fotelu z kolcami – czyżby wpływ / współczesne  wcielenie którejś z  „pań z Doruchowa” ?  Po muzeum i baszcie kompetentnie oprowadzała nas pani pracująca w muzeum.

Kolejny – i ostatni już etap to ANTONIN.  Niewiele brakowało, aby na trasie doszło do kolizji  samochodu Andrzeja Lisowskiego z moim – z  analizy  tej sytuacji przez pryzmat kodeksu drogowego jednakże  rezygnuję – najważniejsze, że  na miejscedotarliśmy bez problemów…Antonin to przede wszystkim Radziwiłłowie (ordynacja przygodzicka)   i  pałacyk myśliwski, wybudowany  w latach 1821- 1826 w/g projektu  znanego architekta berlińskiego Karola Fryderyka Schinkla dla  Księcia  Antoniego  Radziwiłła, herbu Trąby, namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego, mianowanego na to stanowisko przez króla pruskiego w 1815r.  Przed wizytą w pałacyku  udaliśmy się do kaplicy grobowej Radziwiłłów, znajdującej się po przeciwnej stronie drogi, która jest dostępna wyłacznie  po uprzednim umówieniu się.   Mauzoleum to nawiązuje zarówno do stylu romańskiego jak i bizantyjskiego, w dużym oknie znajduje się witraż z Matką Boską Ostrobramską – ślad powiązań Radziwiłłów z Litwą. Zwraca uwagę, pochodzący prawdopodobnie z VI w. i wykonany na terenie państwa bizantyjskiego,  bogato rzeźbiony łuk triumfalny z białego marmuru, przedstawiający  240  misternych figur, z których każda jest inna. Po zdemontowaniu wspólnymi siłami części podłogi zeszliśmy do podziemi, gdzie znajdują się trumny  kilkunastu  członków tej magnackiego  rodziny. Niektóre z nich są uszkodzone, m.in. przez złodziei, a także zapewne przez ks. Michała (8 imion) Radziwiłła („Rudego”), ostatniego ordynata przygodzickiego i „czarnej owcy” w rodzinie. Jego hulaszczy tryb życia, złe zarządzanie majątkiem i w efekcie znaczne straty,  spowodowały ustanowienie kurateli sądowej. Rozwścieczony „Rudy” powyrzucał w odwecie z krypty trumny ze zmarłymi członkami rodziny, w tym swojego syna Michała, który zginął śmiercią lotnika w 1920r.Część trumien wróciła potem do podziemi, jednakże 9 z nich nadal znajduje się w ziemi/grobach na przykościelnym cmentarzyku.  Po wybuchu II wojny światowej Michał – który od najmłodszych lat uważał się za Niemca – w ohydnym geście podarował pałac w Antoninie Adolfowi Hitlerowi, co jednak nie uchroniło go przed koniecznością opuszczenia Antonina i oskarżenia o kontakty z Żydami… zmarł w 1955r. w wieku 85 lat na Wyspach Kanaryjskich w majątku swojej drugiej żony, którą zresztą wiele lat wcześniej opuścił dla innej kobiety, planując przy tym popełnienie bigamii…

Więcej info  >>  http://pl.wikipedia.org/wiki/Radziwi%C5%82%C5%82owie

       Wspomniany już pałacyk myśliwski był ostatnim etapem naszych wojaży. Oryginalność tej budowli polega m.in. na tym, że jest wzniesiona na planie ośmioboku z czterema skrzydłami, oraz z uwagi na zastosowany  budulec – cegła i ruda darniowa  dla poziomu piwnic oraz drewno modrzewiowe z ceglanym wypełnieniem dla pozostałych 4  kondygnacji.  Środkową część budynku zajmuje tylko 1 ośmioboczna, trzykondygnacyjna sala myśliwska z ozdobnym stropem, wspartym na centralnej kolumnie, mieszczącej kominki i przewody kominowe. W pałacu tym,  na zaproszenie ks. Antoniego Radziwiłła, przebywał (co najmniej dwukrotnie w 1827 i 1829)  i koncertował Fryderyk Chopin – pamiątki po kompozytorze zgromadzone są  w wydzielonym Salonie Chopinowskim. W pałacyku odbywają się koncerty i festiwale –

więcej >>

 http://www.polskiedwory.pl/pages/polska/ostrow1.html    

http://www.ckis.kalisz.pl/antonin/antonin.php

Po wypiciu kawy, konsumpcji lodów i słodkości w ładnym bardzo wnętrzu/scenerii  oraz  spacerze po parku,   rozjechaliśmy się do swoich domów.

Niestety, nie wszystkie zgłoszone osoby pojawiły się na Spędzie – szkoda również, że  reprezentacja stolicy  przybyła  w tak  osłabionym  składzie, aczkolwiek znakomitym  – pomimo dogodnej lokalizacji (względnej bliskości Warszawy) oraz wielu wolnych miejsc w samochodzie Jurka  Tabora.

Dotarła za to reprezentacja  Europy  płn. –  Halina Rehnqvist (Kubzdela) wraz ze swoimi dwoma koleżankami – Szwedkami. Halinki nie widziałem ok. 30 lat – aczkolwiek nie może to chyba być prawda, bo w tak zamierzchłych czasach to na truskawki wybierała się jeszcze wówczas z drabiną…

  Ze swojej strony wszystkim bardzo dziękuję –  zawiedzionych i nieusatysfakcjonowanych – przepraszam!                                                                       

Wojciech Hendrykowski – wojthen@wp.pl

W tekście wykorzystano m.in. informacje zawarte w książce  Marka Olejniczaka  „Między Prosną a Baryczą” (wyd. PTTK Ostrów Wlkp  2001) oraz materiały Muzeum Regionalnego w Ostrzeszowie im. Wł. Golusa.

 

===================================================================

Pamiątkowa fotografia uczestników XVIII spędu

 

Obszerne i wyczerpujące sprawozdanie z ostatniego (być może na prawdę ostatniego) spędu starych konni zamieszczam jak wdać bez zdjęć. Autor opracowania uznał, ze skoro nie ma pełnej dokumentacji fotograficznej wszystkich miejsc jakie odwiedziliśmy w ciągu owych trzech dni nie warto dawać wyrywkowych fotografii którymi obecnie dysponuję. Lepiej podać linki do odpowiednich stron internetowych, gdzie każdy może w pełni satysfakcjonująco obejrzeć raz jeszcze wszystko to co nam tak pięknie pokazał. Gdy uda nam się skompletować serwis zdjęciowy, wstawię wówczas na stronę odpowiedni ich zestaw. Na razie zamieszczam na swoją odpowiedzialność tylko pamiątkową zbiorową fotografię, jaką zrobiliśmy przed wyjazdem z Doruchowa

Olo

 

XXI Bieszczdzki Rajd Starych Koni

Bieszczady  19 – 28.06.2022 r.

W minionych dwóch latach nękała świat pandemia koronawirusa, wymuszając na przeciętnym Kowalskim wiele ograniczeń i zmianę wielu reguł życia i  przyzwyczajeń. W roku bieżącym nastąpił kolejny, niewyobrażalny kataklizm – wojna w Ukrainie. Jednak żadne z tych zagrożeń nie wpłynęło na zaprzestanie  rajdowania przez Stare Konie. Wręcz przeciwnie, rajd stał się potrzebą i sposobem na reanimację nadwyrężonej psychiki. Więc gdy hasło zostało rzucone, od razu zgłosiło się 16 osób.
Niestety podróż do Bieszczad to coraz większe wyzwanie. Wykruszają się kierowcy, chętni poprowadzić samochód tak daleko. Najchętniej każdy byłby pasażerem.  Poukładanie ludzi do samochodów i jazda 9 – 10 godzin nie jest łatwą sprawą. Zdarzają się też przykre niespodzianki po drodze, czego doświadczyli wujowie w swojej liczącej 850 km trasie z Gdańska – stracili koło jadąc dłuższy czas na kapciu i konieczna była profesjonalna pomoc. Ale to wszystko jest niczym wobec faktu ile potem doświadczamy radości i piękna. Otrzymanych endorfin starcza na długo.

Łódź i Warszawa, licznie też Wrocław
A Gdańsk dojechał bez koła.
Lecz nie ma rady kiedy zew wzywa
I las bieszczadzki nas woła.

Bazą był jak od wielu lat Dwernik, gdzie zacumowaliśmy u Gosi i Jarka w hacjendzie „U Szeryfa”. Przewodził nam nasz charyzmatyczny Józek, a był to z nim już piętnasty rajd – nie do wiary.  Józek tradycyjnie doprowadził swoje konie, które znamy i lubimy, ale na przestrzeni lat stawka się bardzo zmieniła.  W tym roku z najstarszych jego koni pojawił się Gastończyk i Basior, z nieco młodszej generacji zobaczyliśmy Eldika, Fikusa i Emira, a z nowszych była Czantoria, Wiarus i Wezyr. Swoją zeszłoroczną Melisę w tym roku Józek użyczył rajdowiczom, przywożąc całkiem nowego Hermesa i Rodosa, z których tego ostatniego dosiadał sam. Przyjechała jeszcze Weda, ale nie uczestniczyła w rajdzie. 

1. Nasza baza w Dwerniku  2. Nasze stadko


Spotkanie się w Dwerniku było dla nas wielką radością, trudy podróży szybko poszły w zapomnienie. Na osiem dni odcięliśmy się od świata zewnętrznego, nie nadsłuchując co się dzieje na świecie i zachłystując się bujną przyrodą, dotykiem miękkiej, końskiej sierści, doświadczanymi przygodami  i własnym wesołym towarzystwem.
Na rajd przybyli: Reniowie, Rudzi, Wujowie, Dorota, Aldona, Marysia, Majka, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Maciek warszawski, Stefan i dwóch nowych kowboi Marek i Jurek Kupa.

Kupa i Zając nowe nabytki,
Szybko wpisali się w role.
I chyżo pędzą każdego ranka
Po konie na wielką górę.

Tego roku konie stacjonowały na pastwisku wysoko w górach, gdyż z powodu suszy na dole była kiepska trawa i nie miałyby tam co jeść. Idea była szczytna, jednak marsz rano po konie, a tym bardziej zaprowadzenie ich w góry po wielogodzinnej jeździe był bardzo męczący. W upalny dzień czy po bardziej wymagającym dniu „można było ducha wyzionąć”. Przez pierwsze 2-3 dni każdy dzielnie chodził ze swoim mustangiem w dół lub w górę, jednak ku uldze wielu osób koniki z czasem nauczyły  się pokonywać tę trasę luzem, więc wystarczyły 2-3 osoby dla asekuracji, w tym zawsze był Józek. Dla wielu była to dużą wyręka. Wśród tych którzy najczęściej chodzili z końmi były nasze świeżynki  Marek i Jurek. Nawiasem mówiąc wędrówka z końmi to bardzo fajna przygoda.

3. Konie miały pastwisko wysoko w górach 4. Prowadzenie koni na pastwisko było męczące po ciężkim dniu


W pierwszy dzień rajdu Józek zrobił tradycyjnie jedną wspólną jazdę i tradycyjnie jeździliśmy po okolicznym terenie. Do tego przedsięwzięcia dwa konie pożyczył od gospodarza Jarka i w teren wyjechało 14 kowboi. Ubraliśmy się w koszulki które w zeszłym roku dostaliśmy od Józka, więc była to jazda koszulkowa. Okolice Dwernika są bardzo piękne – trochę lasu, trochę widokowych łąk, Otryt na wyciągnięcie dłoni i inne filmowe panoramy. Cieszy oko świeża wiosenna zieleń, pachnie biały bez, mamią liczne dzwonki margerytki i jaskry.  Jeździ się raz w górę, raz w dół, ale nie ma wielkich trudności. Jazda jest dużą przyjemnością i dobrym początkiem rajdu (choć też bywa to jazda końcowa). Tym razem jednak było tak dużo zdarzeń, że gorzałka upadkowa okazała się potem nie do wypicia.

5. Piękne panoramy nad Chmielem 6. Pierwsza jazda koszulkowa


Najpierw przy siodłaniu Maruś założył na konia derkę tyłem do przodu, więc za taki obciach sam się opodatkował i obiecał flaszeczkę. Następnie nasze dwie świeżynki miały polecenie wypić strzemiennego, ale wypić z kieliszków ustawionych na końskich zadach, bez użycia rąk. Ponieważ w gromadzie były dwa konie Jarkowe robiące trochę zamieszania, a wszystkie konie generalnie nerwowo się kręciły w oczekiwaniu   na wyjazd, zadania nie dało się wykonać. Chłopcy wypili więc po gulu z ręki i ruszyliśmy. W czasie jazdy Mania i Jaga dość szybko zgubiły kapelusze, więc musiały się rozstać z koniem, aby każda swoją zgubę odzyskała. Odzyskiwanie zgub trwało dość długo, flaszeczki za to były nie wyjęte.  W dalszej drodze Andrzej zgubił koc spod siodła, co wiązało się z przesiodłaniem konia z ziemi, czyli kolejne rozstanie się z koniem i następna flaszeczka. Po krótkim postoju kontynuowaliśmy podróż, aż tu nagle znowu rozległ się krzyk: „stop, stójcie”. Jadąc wyboistą leśną drogą Hermes pod Ewcią Gdańszczanką potknął się i tak szpetnie zarył nosem w glebę,  że Ewcia nie czekając na rozwój wydarzeń zeskoczyła z konia, wiedząc że zaraz oboje będą leżeć. Spadła czy zeskoczyła, rozstała się z wierzchowcem, więc wiadomo czym to skutkuje. Nie było czasu rozpatrywać zdarzenie, gdyż wkrótce nastąpił kolejny, niemiły incydent. Forsowaliśmy górski potok ograniczony niewysokimi, ale bardzo stromymi skarpami. Wygramolenie się z wody na łąkę nie było łatwe, ale konie Józkowe jak wiadomo mają klej w kopytach i po pionowych skarpach śmigają jak akrobaci, co nie robi na nich wrażenia. Jednak koń Jarkowy pod Kupą tak się ucieszył ze swojego wyczynu, że po wyjściu na łąkę zaczął brykać i strzelać z zadu. Udzieliło się to drugiemu koniowi Jarkowemu, na którym jechał Stefana i Stefan po prostu walnął gruchę.

7. Wypadł koc spod siodła, trzeba konia przesiodłać 8. Wiele osób zapracowało na flaszeczkę pierwszego dnia


Tyle zdarzeń nigdy na jednej jeździe nie było, tym bardziej na pierwszej. Kto z upadkowiczów przywiózł ze sobą trunek wysokoprocentowy, ten przyniósł go na wieczorne ognisko. Kto nie miał, zrobił to w inny dzień. Ale wyprzedzając fakty można w tym miejscu powiedzieć, że w kolejnych dniach były kolejne zdarzenia i w końcu gorzałki upadkowej było tyle, że nie dało się jej przerobić Część pojechała do domu. Czegoś takiego jak świat światem nie było.               

Jeźdźcy i sprzęty spadają ciągle,
I koce i kapelutki.
I na wypicie wszystkich spadkowych
Czas nam się zrobił zbyt krótki.

Okrasą jazdy był wielki rogacz, który stał na jednej z łąk, w dużej bliskości od naszej kawalkady. Był tak blisko, że mogliśmy spokojnie się napatrzyć. Był dostojny i piękny, choć wg Wojtka czegoś mu tam w porożu brakowało.  Ale uciecha była wielka. Przejechaliśmy też po świeżym śladzie niedźwiedzia, także była to niemała atrakcja.
Wieczór spędziliśmy przy ognisku pod wiatą, wcinaliśmy kiełbaski z grilla, śpiewaliśmy do Wojkowej gitary i cieszyliśmy się początkiem pięknej przygody. Debiutanci dostali polecenie od szeryfy ułożenia wiersza na okoliczność swojego rajdowego debiutu, ale chłopcy myśleli że to żarty i zignorowali polecenie. Szeryfa nie dawała za wygraną i każdego dnia ponawiała polecenie, więc powoli oswajali się z tą myślą, czekając na wenę.

9. Kiełbaski skwierczą na ognisku 10. Wojtek stroi gitarę 11. Miłe chwile przy ogniu


We wtorek pojechaliśmy do Nasicznego. Byliśmy tam wiele razy, tak że trasę mniej więcej znamy, ale Józek prowadził mimo wszystko trochę innymi ścieżkami. Nie zmienia to faktu że jedzie się góra-dół, po zarośniętym terenie, wiatrołomów jest dużo, także trudnych zjazdów i podjazdów. Maczeta Józkowa pracuje niemal bez przerwy. W tym roku szlaki były jeszcze bardzie zarośnięte niż zwykle, zwalone wielkie drzewa wymuszały trudne objazdy, czasem w totalnie ekstremalnych warunkach. Pewien odcinek trasy bliżej Nasicznego był szczególnie ekstremalny, tak że w powrotnej drodze ten kawałek pokonaliśmy szosą. Prawdopodobnie z powodu jazdy chwilę szosą Józek zrekompensował drugiej grupie ten obciach i były trzy małe galopy – trasa wiodła trochę inaczej niż poprzednia i trafiły się obrzeża łąk.
Przeżyliśmy też krótkotrwałe zgubienie się lesie, ale to bynajmniej nic nowego, jako że mało kiedy jedziemy jakimś konkretnym szlakiem, o wyraźnych ścieżkach nie wspominając.

12. Gotowi do drogi 13. Biwak w Nasicznem


Wieczorem pognaliśmy na most na Sanie, gdyż tylko tam jest zasięg, a czas był najwyższy aby zadzwonić tu i tam. Do mostu jest ponad 1,5 km, więc był to dobry spacer po wyżerce jaką nam Małgosia każdego dnia serwowała.  Tego dnia był jednak ważniejszy pretekst – mianowicie tego wieczoru Stefan serwował swoją słynną nalewkę. Nalewka Stefana jest nie tylko doskonała – mniam mniam – ale jest  serwowana w eleganckiej zastawie i może być podana tylko w eleganckiej scenerii, jaką jest na przykład wieczorny San. Wesołość zrobiła się wielka.  Spontanicznie zatrzymaliśmy samochód który nadjechał i Jurek usiłował wytłumaczyć pani za kierownicą co jest grane: „ten pan spadł z konia, rozbił sobie głowę i szuka  kobiety do opieki”. Stefan zripostował: „ten pan uciekł właśnie z psychiatryka, proszę o wyrozumiałość”. Dziewczyny życząc nam miłego wieczoru odjechały rozbawione. Nas w końcu zegnało z mostu zimno. To niewiarygodne, ale po upalnym dniu nastał tak zimny wieczór, że wszystko co mieliśmy na sobie okazało się być za mało. Pognaliśmy ogrzać się przy ognisku.

14. Nalewka Stefana w galowej zastawie 15. Fundator z debiutantem


W środę po śniadaniu, jak każdego dnia, szeryfa usiłowała rozdzielić konie. Odliczała najpierw osoby jadące na dwie zmiany, następnie pozostałe osoby próbowała dopasować do koni i do odpowiedniej zmiany. Choćby nie wiadomo jaki system przyjęła, na koniec nijak się nie zgadzało.  Wyruszaliśmy policzeni, ale po biwaku nic nie pasowało, najczęściej jakiś koń zostawał wolny. Więc ktoś musiał jechać drugi raz, choć tego nie planował. Był to kolejny charakterystyczny rys tego rajdu, trudny do pojęcia, gdyż nigdy to się nie zdarzało.                 

Dzielenie koni to istny obłęd,
I tak się nigdy nie uda.
Ale jak trzeba na drugą jazdę
Chętnie pojedzie i Ruda.

Tego dnia pojechaliśmy przepastnymi lasami w kierunku Stuposian, do wiaty ponad tą mieściną. Trasa jak i poprzedniego roku była bardzo grząska, pełna kałuż, błota i mokrej trawy, w którą konie wpadały po nadgarstki. Wiele razy w poprzek leżały wielkie zwalone drzewa, których objazd był zazwyczaj trudny i stresujący. Czasem się wydawało, że nijak nie ominiemy przeszkody. Maczeta pracowała niemal bez przerwy. Aż dziw skąd Józek brał tyle siły by rąbać tak grube gałęzie i konary. Ale był też spokojny rewir starych ogromnych jodeł, robiących wielkie wrażenie, łatwy do przejechania.

16, Przedzieramy się przez podmokłe ścieżki 17. W głębi puszczy
18. Józek wyrąbuje tunel w lesie aby przejechać 19. Puszcza karpacka


W drodze powrotnej spadła z Czantorii Jaga – zsunęło się siodło pod brzuch, kowbojka nie miała szans i poleciała razem z siodłem. Można powtórzyć, że i takie rzeczy się nie zdarzały wcześniej. No cóż, rajd był absolutnie wyjątkowy, pod wieloma względami. Spadły też tego dnia dwa kolejne koce spod siodeł (Andrzej, Formisia) i to już była istna plaga. Na żadnym rajdzie nie gubiliśmy koców, skąd się to brało. Tak czy owak upadkowe się należało.

Stefan i Ruda i Ewa Gdańszczanka
Po glebie wnet zaliczyli,
A więc to oni głównie zadbali
Abyśmy się nie wysuszyli.

W drodze w tamtą stronę Józek znaczył pomarańczową farbą drogę którą jechaliśmy, przygotowując trasę dla kolegi, który tamtędy poprowadzi inny rajd. A jechaliśmy dziką, nieprzetartą puszczą, więc jeśli ktoś nie znał terenu, bez oznakowania nie dałby rady. Józek zazwyczaj prowadził „na niuch”, ale był objeżdżony i nawet jeśli czasem błądził, to „kierunek miał dobry”. Wydawało się że kompas miał w kościach i zawsze trafialiśmy do celu. Choć czasem było nerwowo. Ale nie każdy mógłby się zapuścić w głąb karpackiej puszczy bez oznakowania.

20.   Znakowanie trasy 21. Znakowanie cd

 

Józio wyrębał połowę lasu
I pomarańczem malował.
Omijał druty, traktor i błota
I do stajenki holował.

22. Kawalkada wynurza się z czeluści 23. Poimy konie gdzie tylko się da

 

Tego dnia w trakcie obiadu wyprawiliśmy urodziny Maćkowi. Wiedzieliśmy że je ma, wiedzieliśmy że przywiózł dobre wino. Ale Maciej nie wiedział co my dla niego mamy i wręcz niczego się nie spodziewał. Tymczasem dostał prezent w postaci pięknego końskiego bolo, oraz bukiet polnych kwiatów. Następnie „siedem dziewczyn z Albatrosa” zaśpiewało mu piosenkę, przerobioną pod sytuację. Maciej był mile zaskoczony i wręcz wzruszony. Ale to był dopiero skromny początek. Wystąpił bowiem Jurek i mając swój osobisty prezent, złożył dodatkowe życzenia.

Wśród nas krążą dziś słuchy, że jesteś jako ten pień głuchy.
Ale  przecież nie w uchu siła człeka leży,
Lecz jego moc w duchu i w sercu się mierzy,
I to są twe atrybuty, wiem jako obserwator uważny,
Zaszczycony mianem przyjaciela, ja, człek dobry choć niepoważny.
A więc w czasie słońca czy też innej pluchy
Króluj nam zawsze jako Król Maciuś Głuchy.

24. Urodziny Macieja – jubilat padł ze wzruszenia 25. Prezent – czadowa pelerynka

 

Prezentem okazała się czadowa peleryna, która tak zachwyciła jubilata, że natychmiast ją ubrał i zawyrokował, że będzie w niej paradował po ulicach Warszawy. Na stół wjechał wspaniały tort i objadaliśmy się w najlepsze, a Maciej pomiędzy jednym kęsem a drugim mamrotał pod nosem: „że też moja żona tego nie widzi”. Atrakcji urodzinowych nadal nie był koniec. Szeryfa zarządziła wyjście nad rzeczkę i tam uroczystość toczyła się dalej. Padło polecenie aby przedostać się na kamienną wysepkę na środku potoku Dwernik, celem dokonania ważnego rytuału. Nie było to łatwe zadanie mimo że chłopaki zrobili z kamieni pomost. Większość gości miała na nogach jakieś bardziej wyjściowe buty, a łatwo było ześlizgnąć się z kamienia i wylądować w wodzie. Więc jedni po tej stronie wody, inni po drugiej – dokonaliśmy chrztu jubilata w świętych wodach bieszczadzkich. Urodził się to i ochrzcić należało. Stefan swoim tubalnym głosem wygłosił wesołe kazanie i wylał na grzbiet Macieja sporą porcję wody z rzeki. Maciej miał na sobie swoją wspaniałą pelerynę, więc woda szkody mu nie zrobiła. A radochy było co niemiara. Słyszeliśmy tylko: „że też żony tu nie ma, to moje najlepsze urodziny w życiu”.

Chrzciny Macieja – po urodzinach
Wypadły nam znakomicie.
Jubilat wzruszon, laski śpiewały,
I nowy król jest na świecie.

26. Urodzin cd 27. Chrzciny Macieja
   
   

W czwartek Józek zapowiedział wyprawę na Przełęcz Nasiczniańską, jedno z najpiękniejszych miejsc w skali wszystkich rajdów. Jednak najpierw trzeba się przedrzeć przez dziką puszczę i mocno namordować żeby dotrzeć do raju. Przez godzinę Józek dzielnie rąbał las i nie mógł się nadziwić że tak zarósł. Podobno w czasach covidowych mało rajdów jeździło po tych terenach, więc takie były skutki. Jedną z następnych naszych  tras nie przejechał przez dwa lata nikt. My byliśmy ostatni jadąc nią w roku 2019. Trasy nie tylko pozarastały, ale przybyło wiatrołomów i rozmaitych innych przeszkód. Tego dnia na przykład ekstremalną zawalidrogą był zakopany w błocie transport drewna – ogromny ciągnik z załadowaną przyczepą – tarasujący w poprzek wąziutką ścieżkę w głębokim lesie. Po lewej stronie zarośnięty stok opadał stromo w dół, po prawej nie mniej zarośnięty stok wznosił się stromo w górę. Staliśmy bezradnie, Józek na swoim młodziutkim Rodosie kombinował jaki  wariant wybrać. Wbijał się Rodosem jak taranem w busz i testował różne rozwiązania, aż w końcu zawołał że mamy jechać. To i podobne zdarzenia trwały zawsze spory czas, ale jakoś pokonywaliśmy trudne miejsca.

28. Bieszczadzkie klimaty 29. Transport drewna utopiony w błocie zatarasował drogę


Nagrodą był wyjazd na Przełęcz Nasiczniańską, gdzie dech zapiera. Po prawej stronie widać z dość bliska Połoninę Wetlińską, Jawornik i Dwernik-Kamień. Po lewej pyszni się Magura Stuposiańska i dalej Halicz, Bukowe Berdo oraz Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów. Po Przełęczy poza sesją fotograficzną zazwyczaj galopujemy na dość długim odcinku, jednak w tym roku zastaliśmy tam drewniany stół z ławkami, oraz samotnego turystę. Józek nie zaryzykował galopu, może się obawiał że konie się spłoszą. Ale w miejscu tak pięknym szkoda galopować, lepiej patrzyć. Po chwili zaczął się zjazd na dół, cały czas mając na widoku wspaniałą panoramę. Dotarliśmy do nieistniejącej wsi Caryńskie, gdzie czekał już wóz, zimne piwo i zupa fasolowa.

30. Zjazd z Przełęczy Nasiczniańskiej 31. Biwak w nieistniejącej wsi Caryńskie

 

Niestety nie było gdzie usiąść, ale każdy jakoś sobie poradził. Pogoda była piękna, ciepło bez upału, w  pobliżu szemrał Potok Nasiczniański. Nie było żywego ducha, istna sielanka. Wóz tego dnia także jechał leśną drogą, więc wszyscy mieli fun. W powrotnej drodze druga grupa pogalopowała na Przełęczy, bo turystów nie było, a koniki trochę się zmęczyły drapaniem pod górę i było bezpieczniej. Potem, bliżej domu, na napotkanej łące, galopowaliśmy ponownie.

32. Wracamy na Przełęcz Nasiczniańska 33. Na Przełęczy Nasiczniańskiej jest cudnie
34. Na wozie też było pięknie i bardzo wesoło


Wieczorem tego dnia robiliśmy wianki. Jak zwykle było bardzo mało czasu na ich uplecenie, gdyż wróciliśmy do domu po 17.00, a odprowadzenie koni, wcześniej napojenie ich – trwało zawsze dość długo. O odpoczywaniu tradycyjnie nie było mowy. Ale co to dla nas, starych harcerzy. Na obiad wszyscy stawili się ukwieceni i mimo posuchy kwiatkowej każda głowa prezentowała się wspaniale. W kwiatkowej dekoracji obiad smakuje podwójnie, chociaż Gosine obiady nie wymagały żadnej dodatkowej zachęty.
Po obiedzie poszliśmy na most zwodować wianki i jak zwykle żal się było z nimi rozstać. Jakiś czas dobrze się bawiliśmy w ukwieconej scenerii, a Jaga spontanicznie zaśpiewała pasującą do klimatu piosenkę o urodzie, nakręcając dobry nastrój grupy.

Oj siano siano, za sianem woda, gdzie się podziała moja uroda,
Moja uroda po świecie chodzi i ładnech chłopców za sobą wodzi.
Niech sobie wodzi, niech jej Bóg płaci, moja uroda ziónka nie straci.
Jeden straciła, jeden łuziła, jesce jo będę w zionku chodziła.
Pójdę nad rzeczkę, zatrzymam wodę, może odnajdę moją urodę.

Aplauz był wielki, a dziewczyny ukradkiem rozglądały się za swoją urodą, choć prawdę mówiąc nie musiały tego robić, bo jak twierdzili panowie – w pięknych wiankach wszystkie były piękne (bez wianków ponoć też).

35. Wieczór wiankowy 36. Wianki popłyną do Bałtyku, o ile nie zawisną gdzieś po drodze


Wody w Sanie było bardzo mało, tak że zachodziła obawa, iż nie wszystkie odpłyną do morza, co było celem przedsięwzięcia. Jak wiadomo wianki w morzu gwarantują morze szczęścia. Większość przebiła się jednak przez meandry nieruchomej wody, a te które zawisły na konarze czy kamieniu z pewnością załapią kiedyś więcej wody i pognają za pozostałymi.

Lato za suche by wianków się pozbyć,
Za mało wody jest w Sanie.
Stefan nalewką chciał czynić cuda,
Lecz nie był zrobić nic w stanie.

W piątek zrobiło się bardzo gorąco, a celem wyprawy był biwak pod Sękowcem. W  planie było nagrywanie filmu dla Ety w ramach prezentu ślubnego (jesienią biorą prawdziwy ślub z Paulem), więc osoby które planują wyjazd do Australii na tą uroczystość i automatycznie miały zagrać w filmie kręconym na wozie, nie mogły być w tym samym czasie w leśnej głuszy.  Więc tym bardziej był problem z rozdziałem koni i organizacją zmian jazdy, ale jakoś w końcu ruszyliśmy. Józek na wszelki wypadek zostawił dwa konie w stajni, ale i tak potem nie pasowało.

Ety i Paula wesele wkrótce,
Fotografuje kto umie,
Żeby im zawieź klimat bieszczadzki
I życzyć szczęścia w bedroomie.

Konni przedzierali się przez zarośniętą puszczę, aczkolwiek udało się cztery razy zagalopować na mijanych łąkach. Nie były to oszałamiające dystanse, gdyż najczęściej łąka stanowiła równię pochyłą – pokonywaliśmy ją albo w dół, albo w górę. Ale zawsze coś. Po dwóch godzinach dojechaliśmy na biwak, forsując pod koniec wyjątkowo trudny wyjazd z Sanu. Tymczasem ekipa filmowa pracowała na wozie, kontynuując kręcenie  potem na biwaku. W międzyczasie zapłonęło ognisko i przystąpiliśmy do pieczenie kiełbasek. Do kiełbasek przyjechała musztarda, keczup i herbata, brakło tylko chleba. Ponieważ wozowi kupili po drodze w Chmielu słodkie bułki, wcinaliśmy kiełbasę z drożdżówkami.

37. Wóz dojeżdża do Sękowca 38. Ala z gracją zfruwa z wozu  39. Biwak w Sękowcu


Drogę na biwak wymyślił Józek inną niż poprzednimi laty, bardziej przez góry, ale mniej ją znał. Przedzieraliśmy się więc przez jeszcze dzikszą puszczę niż zwykle. W drodze powrotnej trzymał się mniej więcej swojej trasy, posiłkując się częściowo oznaczeniami szlaku konnego, które wcześniej zrobił Jarek, ale które raz były, raz ginęły. W końcu oznaczenia całkowicie zaginęły w gęstwinie i totalnie pobłądziliśmy. Przez długi czas las był mroczny i nie przejezdny, nie było najmniejszego śladu ścieżki czy choćby jakiegoś przerzedzenia, gdzie byłoby trochę łatwiej. Staraliśmy się chronić głowy i kolana, bo manewrowanie miedzy gęsto rosnącymi drzewami, nisko zwisającymi  gałęziami i gęstym podszytem nie było łatwe. Józek twierdził że wie gdzie jest, ale tak kluczył, że nasuwały się wątpliwości. Był to bez wątpienia najdzikszy kawałek puszczy na rajdzie. Wpadliśmy też w gniazdo os, gdzie Eldik oszalał i zrobiło się niebezpiecznie. Ale jakoś wydostaliśmy się z tej matni i po godzinie kluczenia osiągnęliśmy łąkę i nadwątlona orientacja została przywrócona.

40. Mega błądzenie 41. Nowe chłopaki prezentują swoją poezję


Po obiedzie Jurek z Markiem oznajmili, że są gotowi zaprezentować swoją poezję. Dojrzewali kilka dni aż dojrzeli. Przyjęliśmy z zadowoleniem ten komunikat i po sutym posiłku zasiedliśmy przed domem na ławkach i czekaliśmy na występ. Chłopcy bardzo się postarali, występ przyjęto z aplauzem.

W Dwerniku „U Szeryfa” raz, Stare Konie spędzały czas,
Nasz oddział geriatryczny  po stołku na konia wlazł,
Ruszyliśmy z kopyta do koryta na popas.
Gnaliśmy potem jak cholery jasne,
Bieszczady były nam za ciasne…..

W nagrodę poeci dostali gustowne poddupniki i packi na muchy. W minionych latach muchy bardzo nam na pokojach dokuczały i takie packi były bardzo pożądane. W tym roku na szczęście much nie było, ale dobra packa nie jest zła, zawsze się przyda. Nie mówiąc o poddupniku.
W sobotę wybraliśmy się do Białej Stajni z biwakiem pod Smolnikiem. Smolnik to łąki i galopy, ale najpierw trzeba przebić się przez bardzo nieprzyjazny szlak wzdłuż Sanu, gdzie zawsze jest bardzo trudno. W tym roku zarosło jeszcze bardziej, jest to właśnie ten szlak o którym była mowa wyżej, którym dwa lata nikt nie jechał. Umęczyliśmy się okrutnie, chwilami beznadziejnie błądząc. Maczeta nie ustawała w pracy. Okrasą był piękny biwak na brzegu Sanu. Zagubieni konni znaleźli jakoś drogę i dojechali na czas, tak że wszyscy razem przystąpili do konsumpcji wspaniałej grochówki. Wsuwaliśmy po dwa talerze, a może i po więcej. Nikt nie myślał o kaloriach i figurze.

42. Cudny biwak w Sanie 43. Nad Sanem spędziliśmy piękny czas


Po biwaku przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy na słynne łąki nad Smolnikiem, gdzie każdego roku wydarzał się jakiś przykry incydent. Są to łąki poprzegradzane szpalerami drzew i krzaków, gdzie w każdym szpalerze czai się groźny rów. Co roku ktoś tu spadał, często jako skutek skoku konia przez rów. Tutaj  przeżyliśmy też atak psów pasterskich, tutaj wuja został oskalpowany. Ale też tutaj od szpaleru do szpaleru galopowaliśmy, nadrabiając wcześniejszą posuchę w tym temacie.  Niestety tego roku trafiliśmy na trawę tak wysoką, że galopować się nie dało – w wysokiej trawie nie widać nierówności podłoża i tym bardziej ukrytych niespodzianek. A taką niespodzianką był np. drut, w który wpadła Czantoria pod Marysią.  Co długi, poskręcany kawał drutu robił na tej odludnej łące nie wiadomo, ale tradycji stało się zadość, coś się musiało nie fajnego zdarzyć. Józek ruszył do pomocy i na szczęście potulna Czantoria grzecznie stała w oczekiwaniu aż jej  kończyny zostaną oswobodzone z  drutu, ale było to nieprzyjemne. Potem pokłusowaliśmy trochę, jednak każdy kolejny rów wymagał oczyszczenia maczetą, więc co rusz staliśmy. Tego dnia było gorąco jak w piekle, gzy cięły niemiłosiernie. Przy jednym rowie było szczególnie dużo roboty i konie zaczęły tracić cierpliwość. Rodosa dał Józek do trzymania Formisi, ale oba konie nie mogły ustać spokojnie i „tańcowały” zlane potem, aż w końcu Melisa zaczęła stawać dęba. Kowbojka na ile mogła trzymała dodatkowego konia, lecz gdy zaczął się kłaść na Melisę, prawdopodobnie w potrzebie wycierania swędzącej, spoconej skóry, w końcu go puściła. Okazało się potem, że czwarty palec prawej ręki kowbojki został tak zmasakrowany, iż po rajdzie wymagał długotrwałej rehabilitacji. Nie ugalopowaliśmy się więc, a były szkody. Ale tak to jest na tych łąkach. Gdy wreszcie opuściliśmy pechowe łąki było jeszcze błądzenia bez liku, spory czas nie dało się wytchnąć.
W końcu nastała Biała Stajnia, zimne piwo i chwila relaksu. Konie puszczone na trawę tarzały się bez końca. Biała Stajnia na stokach Otrytu to magiczne miejsce, lubimy tam bywać, mimo ze dotarcie do niego wymaga wielu cierpień. Konie zostały tam na noc, nas samochodami odwieziono do Dwernika.

44. Pechowe łąki nad Smolnikiem 45. Magiczna Biała Stajnia


Tego dnia obiad był pod wiatą, przepyszny i nie do przejedzenia, bo poprawiony grillem. Był to obiad pożegnalny dla trzech osób, które rano musiały wyjechać. Z powodu żegnania tych trzech osób szeryfa odśpiewała swój tradycyjny hymn, nie czekając na koniec rajdu. Tworzyła go cały dzień. Hymn nas ubawił, choć generalnie wieczór był dość nostalgiczny. Poszczególne zwrotki hymnu są wplecione do niniejszej kroniki.
W niedzielę zawieziono nas do Białej Stajni i po zwyczajowych czynnościach ruszyliśmy w świat. Pomiędzy Białą Stajnią, Lutowiskami i Smolnikiem rozpościerają się bezkresne łąki i dopiero tego dnia ugalopowaliśmy się za wszystkie czasy. Dzień był cudny, może trochę za gorący, ale na łąkach było czym oddychać. Nie obeszło się bez trudnych ścieżek pełnych błota, małych bagienek, pionowych uskoków, gęstego lasu wymagającego rąbania. Przeważały jednak łąki i cudne  panoramy – horyzont wprost zasłany był górami, w tym ukraińskimi. Chwilami jechaliśmy tak blisko Ukrainy, że widać było słupki graniczne.

46.  Za tym najbliższym laskiem jest Ukraina 47.  Takie chwile są warte wszelkich cierpień

 

W trakcie jednego z galopów rozległ się z tyłu znany sygnał: „stop, stójcie”. Józek i ci bardziej z przodu nie wiedzą w takiej sytuacji co jest powodem zatrzymania kawalkady, zawsze jest obawa, czy to nie kolejny upadek. Tym razem spadła chusta z szyi Macieja, czego on sam nie zauważył. Twierdził, że gdyby zauważył, machnąłby ręką na chustkę, tym bardziej że odzyskiwanie jej trwało kupę czasu. Ale w czasie zatrzymanki zobaczyliśmy w niedalekiej odległości od czoła  gromadkę dzików, trzy mamusie plus kupa dzieci. Gdyby galop trwał w najlepsze, być może doszłoby do czołowego zderzenia z dzikami. Więc chwała ci chusto. Ten przerwany galop nie zmienił faktu, że generalnie galopu było dużo. Tą jazdę można by podsumować: galop – rąbanie lasu – stop na zachwyty – galop – rąbanie lasu – stop – galop – rabanie lasu – stop… itd. Niestety te wspaniałe przeżycia dotyczyły tylko pierwszej grupy. Druga grupa ponownie przedzierała się  uciążliwym szlakiem wzdłuż Sanu, gdzie Józek bez końca rąbał las i nawet w pewnej chwili totalnie pobłądziliśmy. Józek zawsze przestrzegał zasady aby obie grupy doświadczały mniej więcej tego samego, ale nie zawsze jest to możliwe. Jak również wiadomo, że sprawiedliwości nie ma na świecie.
Wieczorem odbyliśmy spacer na most, potem siedzieliśmy przy ognisku śpiewając. Poprzedniego dnia dojechała Kasia, więc był koncert na skrzypce oraz na dwie harmonijki. Generalnie  byliśmy dość zmęczeni i wieczór miał charakter nostalgiczny. Na drewnianym stoliku mamiły flaszeczki upadkowe, ale nie budziły zainteresowania, nijak nie dało się ich opróżnić. Część pojechała do domu.
A propos negatywnych zdarzeń na rajdzie można jeszcze odnotować, że jedna kowbojka została kopnięta przez konia, a jedna ugryziona. Raczej był to wynik nieuwagi niż złej woli końskiej, ale statystyka wypadkowa była wysoka na tej  inauguracji  trzeciej dekady.

48.  Nasz przedostatni biwak 49. Będziemy pamiętać te chwile


W poniedziałek od rana panował upał, mieliśmy jedynie pociechę że we Wrocławiu czy Łodzi jest gorzej. Pojechaliśmy do miejsca zwanego Gajówki w rejonie Chmiela. Droga wiodła starym, przewiewnym lasem bukowym, więc było przyjemnie i relaksująco. Co prawda zdarzały się czasem nieprzejezdne, gęste krzaczory, były też dość strome zjazdy i podjazdy, ale był to przysłowiowy pikuś w porównaniu z poprzednimi dniami. Tym niemniej dzień bez przygody to dzień stracony.
Gdzieś w gmatwaninie leśnych ścieżek zdarzyło się, że trzech ostatnich kowboi zgubiło ślad.  W leniwym stępie często niektóre konie robią zbyt duże odstępy między sobą, ale na prostej drodze niczym to nie skutkuje. Gdy jednak Józek skręca nagle ze ścieżki w las, albo z wyraźnej drogi na mało widoczną ścieżynę, przy dużych odstępach łatwo jest przegapić taki skręt. Tak się właśnie zdarzyło. Trzech ostatnich kowboi pojechało prosto, gdy poprzednicy dawno skręcili w bok. Podobno Czantoria miała zamiar skręcić we właściwą ścieżkę, ale  została pokierowana do przodu, więc grzecznie posłuchała. Po jakimś czasie jeźdźcy zorientowali się że coś nie gra i zaczęli głośno wołać.  Na szczęście czołówka nie odjechała zbyt daleko, usłyszeli wołanie i dali głos. Nie doszło do przykrych konsekwencji.

Konie jak zawsze dzielnie wędrują,
Hermes i Rodos jak stare.
Czantoria czasem gubiła drogę,
Potem łapała namiary.

Biwak można określić jako sielankę – był smaczny żurek, miłe lenistwo i koncert na podwójne organki. Były pogaduszki w podgrupach i czasem na pieńku lub na wozie drzemka się komuś udała. Ale dominowała smutna prawda, że rajd dobiegał końcaa.
Powrotna droga wyglądała podobnie, tyle że tradycyjnie przed samym Dwernikiem Józek poprowadził kawalkadę na tyły wsi, gdzie wydostawaliśmy się zazwyczaj na cudne łąki i na zakończenie były ostre galopy. Tym razem w szpalerze zarośli pogalopowaliśmy trochę, jednak w pewnej chwili przed końmi pojawiło się spore stadko dzików, więc czym prędzej przeszliśmy do stępa, usiłując nie dogonić miłych zwierzątek. Potem cudnymi łąkami zjechaliśmy do wsi, ale z powodu zbyt wysokiej trawy nie galopowaliśmy więcej. Tym samym zakończyliśmy tegoroczną przygodę rajdową. 

50. Biwak na Gajówkach 51. Ostatnie zachwyty


Jazdy trwały codziennie po ok. dwie godziny na grupę, jedynie ta ostatnia była nieco krótsza. Wyjeżdżaliśmy koło 11 – 11.30. Pobyt na biwaku to kolejne dwie godziny, a około godziny lub nawet dłużej trwało pojenie koni po powrocie do domu i odprowadzanie ich w góry. Tak że obiady jadaliśmy 18.30 – 19.00. Potem ognisko, spacery, rozmaite atrakcje. Wspomnieć też należy, że każdy dzień zaczynał się od gimnastyki prowadzonej przez Wojtusia, w której uczestniczyła większość rajdowiczów. Jak więc  widać czasu na odpoczynek ani na dłuższe pospanie nigdy nie było, ale do tego zdążyliśmy przywyknąć, odpoczywać trzeba w domu.
Po ostatnim obiedzie dziękowaliśmy Józkowi, Małgosi i Jarkowi. Mieliśmy oczywiście prezenty – nasz przewodnik dostał dekoracyjne ogłowie z wędzidłem, a Gosia dwie przytulne poduszki, przydatne na zimowe wieczory, gdy w obejściu zagości pustka.

52, Do widzenia Józiu… 53. Baj baj Małgosia


Ale przygód bynajmniej nie był koniec. Gdy późnym wieczorem Józek udał się w góry zwizytować swoje stadko na pastwisku, okazało się, że stadko znikło jak kamfora. Zrobił się popłoch i wszczęto alarm.  Jarek pojechał w góry jeepem, Józek i kilku chłopaków ganiało po lesie w zupełnych ciemnościach pieszo. Prawdopodobnie pretekstem do ucieczki był fakt nie podłączenia prądu w elektrycznym pastuchu. Konie być może nie zamierzały uciekać, bo gdzie im będzie lepiej, ale skoro nie było ogranicznika ich posesji, po prostu rozpierzchły się po lesie. Trudno dociec co siedzi w końskiej głowie, dość że po godzinie poszukiwań stadko zostało odnalezione i po złapaniu Gasa pozostałe grzecznie przydreptały za nim na pastwisko.
Ale co było emocji to było. Jednym słowem rajd był niezwykle emocjonujący i nie pozostaje nic innego jak zaraz po Bożym Narodzeniu szykować się do następnego.

 W trzydziestolecie weszliśmy dzielnie
Jak młode źrebaki sprzed laty.
Trzymajmy dalej formę i zdrowie,
Przed nami program bogaty.

54. Baj baj koniki 55. Za rok wrócimy
 
 
Kliknij na zdjęcie aby powięjszyć
 
 
Tekst: Ewa Formicka (Formisia)
Przerywniki poetyckie: Szeryfa, Jurek Kupa, Marek Zając, piosenka kaszubska
Zdjęcia: Formisia, Marek Zając i inni

Wstawiła na stronę:Formisia 

 

 

Nowinka 6 – 8.05.2022 r.

 

 

W dniach 6 – 8 maja 2022 r. odbył się kolejny spęd „Starych Koni”, gdyż Stare Konie mają  co prawda w nazwie „stare”, ale jak każdy widzi są wiecznie młode i wiecznie spragnione aktywności. Nikt z tego grona nie zamierza zagnieździć się w fotelu, oglądać seriale i biadolić gdzie strzyka. Wiadomo że strzyka wszędzie, ale wiadomo też, że na wszelkie bolączki najlepszy jest ruch, świeże powietrze i dobre towarzystwo. Więc po wcale też nie leniwej zimie (narty, wędrówki), postanowiliśmy się spotkać w szerszym gronie.
Na miejsce spędu ponownie wybraliśmy „Nowinkę”  w Masywie Śnieżnika, gdyż „Nowinka” nie mając co prawda pięciu gwiazdek jest klimatyczna i bezpieczna. A szefowa Kasia i jej załoga są tak charyzmatyczni, że chętnie się do nich przyjeżdża.

1. Znowu w Nowince 2. Tu byliśmy

 

Tym razem przybyło 16 osób, w tym aż 5 źrebaków/wnuków, co było nowością. Dostaliśmy wygodne pokoje jedno- i dwuosobowe z łazienkami, a Kasia dobrze nas karmiła, improwizując w kuchni i tworząc ciekawe dania.

3. Zwierzęta w Nowince są bardzo przylepne 4. Wszędzie pieski 5. Kolejna przylepa się przylepiła

 

Jak napisano w poprzedniej relacji z „Nowinki”, jest tam dużo wszelkich zwierząt – kotów, psów, kóz i koni rzecz jasna – ale tym razem trochę tej menażerii było pochowanej ze względu na naszych alergików. Tym niemniej i tak w końcu plątało się pod nogami sporo zwierzyny. Było też więcej niż zwykle dzieci, gdyż Kasia od marca przygarniała uchodźców ukraińskich i w czasie naszego pobytu była ich jeszcze liczna gromadka. Były to głównie kobiety z dziećmi. Kobiety dzielnie pomagały w porządkach i w kuchni, wyręczając szefową z wielu zajęć. Z naszych dzieci były trzy wnuczki Reni i Andrzeja oraz dwoje wnuków Marysi.
Trafiliśmy na piękną pogodę,  więc używaliśmy powietrza i słońca bez ograniczeń. A koniki czekały.

6. Przyjechaliście? 7. Na pastwisku pod górami 8. Błogi spokój

 

W piątek ludzie zjeżdżali się do późnego popołudnia, ale kilka osób przyjechało wcześniej i te osoby zaraz po wyjściu z samochodu wskoczyły w siodła i ruszyły w  majowe góry i kwitnące dróżki. Doznali chwili grozy, gdyż jeden z koni o mało nie rozdeptał żmii wygrzewającej się na środku polnej drogi, a opisany był  kiedyś przypadek, że żmija uśmierciła konia swoim jadem. Tym razem nic się nie stało, ale w wędrówkach nie lekceważmy tego zagrożenia.
Pod wieczór poszliśmy na spacer do starego kamieniołomu.

9. Jazda piątkowa 10. Spacer do kamieniołomu

 

W sobotę po śniadaniu odbyły się dwie jazdy konne. Pierwsze jazda była zorganizowana pod kątem wnuczek Reniowych, które bardzo chciały przejechać się w prawdziwy teren. Organizator musi najpierw przetestować umiejętności klienta, więc zrobili dziewczynkom odrębną jazdę, w towarzystwie obstawy. Grupa pojechała  łąkami wkoło wsi, głównie stępem i troszkę kłusem.

11. Wnuczce trzeba zaimponować 12. W sobotę rusza w teren pierwsza grupa

 

Po powrocie pierwszej grupy koni dosiadł zasadniczy skład starokoński, w towarzystwie prowadzącej Emilki i obstawiającej tyły Wiktorii. Jazda była piękna, gdyż świat był piękny. A koniki nowińskie są spokojne i bezpieczne, więc nic, tylko się zachwycać widokami i cieszyć galopem po żółtych od mniszka łąkach.

13. Bezkresne łąki 14. W majowym lesie

 

Druga jazda trwała ponad dwie godziny. Najpierw pojechaliśmy leśnymi dróżkami w stronę Goworowa, chwilami wspinając się mocno do góry. Widzieliśmy Goworów w dole, a dalej Góry Bystrzyckie. Potem trochę plątaliśmy się po różnych nieznanych ścieżkach, mniej lub  bardziej przejezdnych, by ostatecznie zjechać z powrotem na łąki i przez kolejną godzinę buszować po nich, galopując ile się dało.

15.  W dole zostawiamy Goworów 16. Miły relaks po jeździe

 

Osoby nie jeżdżące konno zażywały leniwego relaksu przed domem, ciesząc się swoim towarzystwem w wiosennych okolicznościach przyrody. Po jeździe Kasia przygotowała „coś na ząb”, gdyż do obiadokolacji nie dotrwalibyśmy, a w Nowince nie ma ani sklepu, ani tym bardziej jakiejkolwiek jadłodajni. Dostaliśmy kanapki, ciasto, owoce i napoje. Posiedzieliśmy godzinkę w ogrodzie i posileni ruszyliśmy realizować kolejny punkt programu, czyli wyprawę do kaskad Nowinki. Nowinka to tak naprawdę mała rzeczka płynąca przez wieś, bo wieś nazywa się Nowa Wieś. W lesie ponad wsią Nowinka spływa z gór tworząc w pewnym miejscu urocze kaskady, ale najpierw trzeba przemaszerować godzinę od skraju lasu, cały czas łagodnie pod górę. Ponieważ czas był napięty, do skraju lasu podjechaliśmy samochodami, by nie tracić czasu na marsz asfaltem po wsi. Wędrówka majowym lasem była sama w sobie dużą przyjemnością, gdyż maj jest jak wiadomo najpiękniejszym miesiącem w roku, wszystko wkoło śpiewa i pachnie. A szum strumienia to balsam na duszę, więc osiągnięcie celu nie było bezwzględnie wymagane – każdy uszedł tyle ile chciał i mógł. Natomiast do kaskad dotarło  siedem osób, więc wynik całkiem  dobry.   

17. Idziemy na wyprawę 18. Urokliwa Nowinka
19. Kaskady Nowinki 20. Cel wyprawy osiągnięty

 

Po powrocie do domu zalecany był pośpiech, gdyż do obiadu zostało pół godziny, a wyprawialiśmy imieniny Olowi i trzeba się było wystroić i nie spóźnić. Więc odpoczywania nie było, ale na naszych spotkaniach to bynajmniej nic nowego.
Olo nie był uprzedzony co knujemy, więc miał całkowitą niespodziankę. Były prezenty i przemówienie Marysi, odpalono szampana i życzyliśmy Olowi i sobie przewodniej roli naszego Pasterza po wieczność. Był to bardzo miły wieczór, okraszony smacznym i oryginalnym obiadem. Udało się wreszcie opróżnić ostatniego szampana z grupy tych, które zjeździły z nami już kilka imprez od rajdu poczynając i „nie chciały się wypić”. Wreszcie ostatniego wypiliśmy.

21. Imieniny Ola 22. Goście dopisali
23. Solenizantowi życzymy wszystkiego najlepszego 24. Spędziliśmy piękny wieczór

 

W dobrych nastrojach przenieśliśmy się do ogniska, które w międzyczasie zapłonęło, a kiełbaski czekały. Ogień i zapach dymu to także miód na duszę, tym bardziej że niebo zaroiło się od gwiazd i powiało wakacjami. Można by tak siedzieć bez końca, niestety chłód zaczął eskalować i przed  23.00  było już zbyt zimno aby siedzieć dłużej.

25. Wieczorne ognisko 26. Ogniskowy dym to balsam na duszę

 

W niedzielę organizatorzy zaryzykowali i zezwolili na jedną wspólną jazdę, czyli na wyjazd w teren grupy łącznie z wnuczkami. Jedna z dziewczynek radzi sobie w siodle całkiem nieźle, ale druga nie jeździła jeszcze w teren. Prowadząca jazdę Emilka miała decydować na bieżąco ile będzie kłusa i czy da się zagalopować. Powstał jednak inny problem – czy starczy koni. Chętnych do jazdy naliczyliśmy 10 osób. W Nowince jest co prawda koni w bród, ale koń koniowi nie równy. Więc Kasia z Emilką głowiły się chwilę które konie pójdą i które trzeba ściągnąć z pastwiska. Ostatecznie każdy chętny dostał wierzchowca i ruszyliśmy w świat. Pojechaliśmy łąkami w stronę Międzygórza, mając cały czas otwarte panoramy przed oczami i wiele kwitnących drzew po drodze. Zagalopować się nie udało, koń jednej z dziewczynek okazał się zbyt aktywny. Jednak jazda dała wszystkim dużo przyjemności, a trwała ok. 1,5 godziny. Radzili sobie i starzy i całkiem młodzi, a zupełnym ewenementem było iż koło siebie jechała i babcia i wnuczek.

27. Babcia podąża za wnuczkiem 28. Świat jest piękny, szczególnie z końskiego grzbietu
29. Młodzi, młodsi i najmłodsi w siodle…
30. Chwilo trwaj… 31. Po jeździe na pastwisku

 

Tym miłym akcentem zakończyliśmy kolejne spotkanie starokońskie. Doładowaliśmy akumulatory i bez żalu można było wracać do domu. Jedni odjeżdżali zaraz po jeździe, inni posiedzieli jeszcze trochę w ogrodzie przy herbacie i kawie, nie śpiesząc się zbytnio. Pięć osób pojechało jeszcze na obiad do ciekawego Vegan House w Nagodzicach, gdzie jak nazwa mówi karmią wegańsko, dania są oryginalne i bardzo smaczne.

32. Miłe chwile w Nowince 33. Ciekawe miejsce – Vegan House

 

Kolejny spęd Starych Koni przeszedł do historii.

33. Baj baj koniki

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.

Tekst i większość zdjęć: Formisia

 

 

 

 

 

Wigilia Starych Koni 2021

     Opłatek 2021      

 

Mimo pandemii koronawirusa nękającej świat od ponad roku, nauczyliśmy się żyć w nowej rzeczywistości, a negatywne emocje które początkowo mocno  definiowały nasze poczynania, zostały raczej okiełznane. Stare Konie zaszczepiły się zgodnie z zaleceniami i choć nie zrezygnowały z przestrzegania wymaganych zasad bezpieczeństwa, wróciły jednak do jakiej takiej normalności. Czego efektem było między innymi doprowadzenie do skutku spotkania opłatkowego przed świętami.

1. Goście się schodzą 2. Smakołyki czekają
2. Salka ciasna ale własna 4. Zasiadamy do stołu

 

Miejscem spotkania była restauracja „Orbita” przy kompleksie sportowym na ulicy Wejherowskiej, gdzie spędzaliśmy wigilię dwa lata temu. Wtedy mieliśmy do dyspozycji obszerną salę na parterze pięknie udekorowaną, która niestety w tym roku była niedostępna. Z konieczności biesiadowaliśmy w małej salce na piętrze, której poziom wytworności odbiegał mocno od tamtej, ale szybko stworzyliśmy sobie radosny, świąteczny klimat i spędziliśmy razem przyjemny czas. Wartością nadrzędną naszych opłatkowych spotkań jest to, że pojawiają się osoby nie widziane cały rok, które z różnych powodów nie jeżdżą na rajdy ani spędy, a jednak chcą stale być w tej magicznej strukturze jaką są Stare Konie – i to jest piękne.

 

5. Przybyliśmy z własnymi opłatkami 6. Oczekiwanie…
7. Marysia składa życzenia 8. Olo składa życzenia

 

W tym roku na wigilijne spotkanie przybyły 23 osoby. Wcześniej zapowiedziano, że każdy uczestnik pojawia się z własnym opłatkiem, odeszliśmy też od zwyczaju składania życzeń każdy każdemu. Ogólne życzenia całej grupie złożyła najpierw Marysia, potem Olo. Natomiast miłą innowacją był pomysł aby następnie każdy po kolei wstał i dedykował życzenia wszystkim na zasadzie co komu w duszy gra. Jak łatwo się domyślić najbardziej popularne były życzenia zdrowia, co w obecnych czasach ma szczególny wymiar. Ponadto płynęły życzenia pomyślności wszelkiej, a także nie kończącej się ochoty do aktywności i dalszych spotkań, z koniem w tle i bez konia, a przede wszystkim szybkiego odwrotu wirusa, co będzie gwarantem realizacji wszelkich życzeń. Jednak najbardziej akcentowanym życzeniem było abyśmy za rok spotkali się w gronie nie mniejszym… aby nikogo nie ubyło.

 

9. Czerek życzy… 10. Andrzej życzy…
11. Maja życzy… 12. Jurcyś życzy…

 

Mając nadzieję na spełnienie tych życzeń przystąpiliśmy do konsumpcji, gdyż panie z kuchni pownosiły w międzyczasie półmiski pełne pyszności. Były ryby w różnych postaciach, sałatki, pierogi i barszczyk, a na koniec deser makowy i ciasto. W przyjemnej i wesołej atmosferze zajadaliśmy, wspominając co mijający rok przyniósł dobrego, ale także robiąc nieśmiałe plany na przyszłość.

 

13.  Łyczek geringerówki musi być 14. Czas miło płynął

 

Hania starym zwyczajem częstowała swoimi pierniczkami, a także zastępując Mikołaja wręczyła każdemu nietuzinkowy i zaskakujący drobiazg z postaci zapalniczki z konikiem (bo takie akurat gdzieś na mieście wypatrzyła). Nabyty sprzęt  zaraz znalazł zastosowanie  – pozwolił wykonać „światełko do nieba”.  

 

15. Światełko do nieba 16. Rozświetlamy nasze życzenia

 

Może tym gestem rozświetliliśmy nasze życzenia? Nasze marzenia?

Zobaczymy co rok przyniesie.

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć

Tekst i zdjęcia: Formisia
Wstawiła na stronę: Formisia 

 

 

Pamięci Krzysia Dworowskiego

Kochany Krzysiu, żegnamy Cię dziś z bólem, wielkim żalem i niedowierzaniem!
Trudno jest pisać o przyjacielu, który tak niespodziewanie nas opuścił. Napiszę więc tak, jak Cię spostrzegaliśmy w naszym gronie.
 Byłeś zawsze wesoły, pełen werwy i pomysłów. Uczestniczyłeś aktywnie w życiu klubowym jeszcze za studenckich czasów w AKJ-cie, wprowadzając wesołą atmosferę, okraszając dowcipami każde spotkanie – czy to bal klubowy, obóz, czy rajd konny. Byłeś świetnym jeźdźcem.
Po latach gdy powstało stowarzyszenie „Starych Koni” – byłych członków AkJ-tu wrocławskiego, przystałeś do nas natychmiast. Organizowałeś „spędy”, bale  Brałeś udział w rajdach huculskich, a gdy stwierdziłeś, że konie huculskie są za niskie, wymyśliłeś „Rajdobozy”, czyli obozy jeździeckie na normalnych koniach na Pojezierzu Drawski, początkowo w Rakowie, a później w Komorzu. Prowadziłeś je przez osiemnaście lat. Byłeś ich „superszeryfem”.  Dbałeś nie tylko o stroną jeździecką, ale i o życie towarzyskie. Byłeś autorem i pomysłodawcą nieskończonej ilości imprez, które realizowałeś, wraz z Grażynką, z właściwą sobie fantazją, czym zaskarbiłeś wdzięczność wszystkich uczestników. Jesteśmy Ci za to niepomiernie wdzięczni i aż trudno nam sobie wyobrazić, że w przyszłam roku już nas nie poprowadzisz po lasach i jeziorach Pojezierza Drawskiego.     Odszedłeś niespodziewanie wprawiając nas w szok i osłupienie. Opuściłeś swoich przyjaciół nagle. Wciąż nie potrafimy się z tym pogodzić.
Spoczywaj spokojnie na Niebieskich Pastwiskach. Będziemy zawsze o Tobie pamiętać. 

Olo  

***

 

Cześć Olo, przekaż proszę w moim imieniu rodzinie Krzysia wyrazy współczucia. I tak się kończy pomału AKJ jak i wszystko raz ma swój koniec. Smutne, ale prawdziwe. Dziękuję ci jak zawsze za wszystkie wiadomości. Terror, który się łagodnie mówi:„obostrzenia” szerzy się na całego wszędzie i uniemożliwia jakiekolwiek plany. Ściskam serdecznie 
Tomek de Lubomirz Treter

***

Przykro. I trzeba wspominać. Pozdrawiam serdecznie.
Aleksander Mazelisz

***

Co za okropna wiadomość !
Był okazem zdrowia, niewyczerpanej  energii, optymizmu,  licznych talentow i sukcesów ! Jak to możliwe ? 
Łączę się w bólu z Rodziną, Bliskimi, wszystkimi, Starymi Końmi
Maria Lewicka

***

O Boże, Andrzej co się stało?!
Eta

***

Drogi Olo, napisz proszę trochę więcej co się stało, co poprzedziło, czy co spowodowało odejście Krzysia Chudzika.Myśmy zaczynali razem, dużo razem było potem. Miałem z Krzysiem szczególny i wyjątkowy  kontakt.Ten  sam wiek, aż mi krew odpłynęła.
Dziękuję,to wyczerpująca informacja, choć muszę ci się przyznać, że niecierpliwiąc  się tą moją niewiedzą, zadzwoniłem do Jagódki Bartelmusowej i już mi odpowiedziała na moje pytania.
Nie zmienia to mojego szoku i smutku, bo czułem się bardzo bliski Krzysiowi. Pozostaje modlić się za niego.
Marek Komza

 

***

Tak mi przykro , że odszedł Pan Krzysztof. To takie smutne. Jeszcze dzieje się to w rocznicę śmierci mamy. Jakoś tak to wszystko musi być poukładane niestety. Jutro pogadam z Tatą, powiem mu. Dzisiaj wieczorem , jak to przeczytałam , to już nie będę go zasmucała tak na noc . Pozdrawiam Pana serdecznie , choć sprawa taka smutna , 
KasiaPM (córka Czarka Proniewskieego).

***

Mam serdeczna prośbę. Aby umieścić na stronie Starych Koni wielkie podziękowanie ode mnie za wsparcie  i udział w pożegnaniu Krzysia.
Całuję Was mocno Grażyna

Mega Jubileuszowy XXX Spęd Starych Koni

Nowinka 15 – 17.10.2021 r.

1. Nowinka, wioska której nie ma na wielu mapach, ale kościół widać z wielu kilometrów. 2. Konie nowińskie koszą trawę w całej wsi.

 

Minęło wiele lat od kiedy najstarsi członkowie Akademickiego Klubu Jeździeckiego ukończyli studia i rozpierzchli się po świecie.
Minął kolejny szmat czasu, gdy po latach pracy zawodowej i funkcjonowania w założonych rodzinach, z dala od koni, spotkaliśmy się ponownie.  Spotkanie to w roku 1997 zainicjował Olo. 
Spontanicznie postanowiliśmy spotykać się częściej, nazywając te spotkania Spędami Starych Koni. Minęło wiele kolejnych lat, spędy stały się cykliczne i były wyczekiwane i niezwykle barwne. Ale z czasem nie tylko spędy – były bale, spotkania opłatkowe, hubertusy, a w końcu nawet rajdy konne i rajdobozy, gdzie dosiadaliśmy koni jak za starych dobrych czasów.   
Przeżyliśmy różne wspaniałe i szalone jubileusze – było 40-lecie AKJ-tu, 50-lecie AKJ-tu,  20-lecie Starych Koni, a także „lecia” kolejnych rajdów i rajdobozów. 
Nieformalne Stowarzyszenie Starych Koni mocno się przez lata rozrosło i przewinęło się przez nie mnóstwo ludzi. Do ruchu włączyli się z czasem mężowie dziewczyn z  dawnego AKJ-tu i żony chłopaków z tegoż studenckiego klubu. Tylko przez rajdy przewinęło się ponad 50 osób, a przez wszystkie imprezy jest to liczba wielokrotnie większa.    
Powstała strona internetowa, gdzie pojawiały się i pojawiają nadal relacje z wszystkich imprez które organizujemy, a także  wiele innych informacji.     
Bawiliśmy się świetnie, przeżyliśmy wspaniałe chwile i przygody, uwiecznione na setkach zdjęć. Wspomnień nikt nam nie odbierze.  
Niestety czas płynął nieubłaganie i impet naszych działań zaczął tracić moc. Na co wpływ miały przede wszystkim prawa biologii, innymi słowy PESEL, ale także pandemia koronawirusa, która spadła na świat jak grom z jasnego nieba i określiła charakter  wielu działań, spotkań i uroczystości.  Wpłynęła m.in. na jakość XXX Spędu Starych Koni.  
Organizacja tej imprezy nie napotykała wprawdzie na szczególne trudności, jednak frekwencja okazała się być najmniejszą z wszystkich dotychczasowych jubileuszy. 

Ale po kolei…    
Na początku roku 2020 powstał pomysł zorganizowania XXX Spędu w Zakrzowie u Andrzeja Sałackiego i rozmowy były już mocno zaawansowane. Z pewnością oprawa imprezy byłaby  wspaniała, a frekwencja duża. Niestety przyszedł wirus i sprawa upadła. Sądziliśmy że tylko przekładamy imprezę do jesieni, ale jesienią wirus panoszył się uparcie i nadal duże zgromadzenia nie wchodziły w rachubę. Nauczyliśmy się żyć z obostrzeniami, w okresowo mniejszej lub większej izolacji, a przede wszystkim pogodziliśmy się z  zakazem dużych zgromadzeń.   
Wiosną 2021 sytuacja nie uległa radykalnej poprawie, więc tylko czasem ktoś coś zamruczał o XXX Spędzie, ale o konkretach nie było mowy. Spodziewaliśmy się  poprawy sytuacji latem, co rzeczywiście nastąpiło, ale temat jubileuszu jakoś się rozmył.        
Jednocześnie autorka niniejszej relacji udostępniła małej grupie Starych Koni zdjęcia z konnych letnich eskapad w rejonie Masywu Śnieżnika, co zaowocowało decyzją: „jedziemy pod Śnieżnik na spotkanie porajdowe”. Miejsce zostało zaklepane i  organizacja ruszyła pełną parą.  
Ale nagle przypomnieliśmy sobie o jubileuszu i natychmiast Olo rzucił w Internet wiadomość, aby wieść dotarła do jak największej ilości osób.  Miejsce spędu wydawało się mało ekskluzywne jak na wielki jubileusz, jednak machina ruszyła i nie było już czasu na szukanie czegoś innego. A w  końcu chodzi o fajny czas w fajnym towarzystwie, a jeśli z dala od cywilizacji i mało ekskluzywnie – no cóż, raz byłoby inaczej. Postanowiliśmy iść tą drogą.        
Chętnych szybko przybywało, przez chwilę było 25 osób, a  kolejne osoby poważnie rozważały wyjazd w góry. Jednak gdy termin wyjazdu się zbliżał, codziennie ktoś zgłaszał rezygnację. Powodem nie były fochy, brak energii do spakowania się i odbycia podróży, ani nagłe zdarzenia  – powodem były najczęściej problemy zdrowotne. Bardzo to zasmuca i pokazuje gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy.       
Ale pokazuje też, że nie należy się poddawać i tracić wiary. Spęd pokazał jak stale potrafimy się dobrze bawić, ile mamy jeszcze pary i pomysłów. Ciągle dajemy radę wędrówkom po lesie, galopom po łąkach, śpiewom przy ognisku. Kolejny raz przekonaliśmy się, że śmiechoterapia jest najlepszym lekiem na wszystko.

3. Kasia, szefowa „Nowinki” 4. Koni w „Nowince” jest w bród,  żyją cały rok na pastwiskach

 

Miejscem spędu był ośrodek „Nowinka” w Nowej Wsi koło Międzylesia, wśród lasów i łąk u podnóży Śnieżnika. Wieś składa się zaledwie z kilku domów i nie ma jej na wielu mapach. Ośrodek prowadzi Kasia z rodziną, osoba niezwykła. Przed laty zaczynała przygodę z końmi we wrocławskim klubie jeździeckim WKS Śląsk przy ulicy Mieszczańskiej, była najlepszą luzaczką słynnego wtedy wrocławskiego jeźdźca Jacka Pękalskiego. Obecnie ma 40 koni, dużo psów, kotów, własnych dzieci i wnuków, jest osobą niezwykle ciepłą, preferującą spokojne, bezstresowe życie z dala od cywilizacji, maksymalnie zgodne z prawami ekologii. Wnuki ganiają boso po podwórzu nawet gdy jest przymrozek, dzieciaki podobno kąpią się w rzece nawet zimą, w skromności nie nazywając tego  bynajmniej morsowaniem. Konie cały rok żyją na bezkresnych pastwiskach, nie mając żadnej stajni. Wyglądają świetnie, są wyjątkowo spokojne i ufne, w dobrej kondycji, o suchych ścięgnach, mimo górskiego podłoża po którym wożą turystów. Cała rodzina emanuje spokojem, uśmiechem, nie przywiązując żadnej wagi do spraw mało ważnych – jak to że dziecko lata boso w piżamce po jesiennym błocie, że pies z kotem wylegują się na kanapie przeznaczonej dla gości i pewnie narzuta będzie pełna kłaków, że wyposażeniem kuchni są przypalone garnki, wymagające  wymiany (ale po co). Gdy trzeba wyznaczone do jazdy konie sprowadzić z pastwiska, a goście są jeszcze nie ogarnięci, po zwierzęta idą całkiem małe dzieci, przyprowadzając na sznurkach pokaźny tabun i ochoczo pomagając potem je czyścić. Bez strachu włażą pod końskie brzuchy by odbłocić kopyta. Kasia czasem jedzie z gośćmi w teren, ale czasem musi stanąć przy garach i wtedy jazdę prowadzi któraś jej latorośl. A gdy już szefowa staje przy garach, powstają bardzo smaczne specjały, najczęściej  improwizowane. Gdy Kasia nie kręci się przy koniach, ani nie gotuje akurat zupy, lata z mopem i wyciera zabłocone podłogi, lub piecze na szybko pyszne drożdżowe ciasto ze śliwkami.

5. W Nowince żyje się bezstresowo. 6. Zwierząt wszelkich jest dostatek… 7.  … i są one szczęśliwe.

 

Nasza przygoda zaczęła się w piątek po południu. Obiad był zamówiony najpierw na 18.00, potem ta godzina była stale przesuwana, gdyż ciągle kogoś brakowało. Ostatecznie jedliśmy zupę nie bardzo ciepłą, ale była pyszna. Tego dnia Jaga miała imieniny, więc najpierw została obdarowana prezentami, a po obiedzie postawiła wspaniałą szarlotkę i dobre wino. Na spęd ostatecznie dotarło 15 osób, więc panowała kameralna, rodzinna atmosfera.  Siedzieliśmy sobie przy wspólnym stole i było bardzo miło. Wieczorem Andrzej ustawił przywieziony sprzęt audiowizualny i pokazał migawki z różnych poprzednich spędów, ubarwiając tym jubileuszowy wieczór. Zobaczyliśmy jacy piękni byliśmy kiedyś…. ale bez paniki, jesteśmy teraz piękni inaczej. Cały trzydniowy pobyt to pokazał, a program był jak zwykle napięty. 

8.  Solenizantka Jaga przyjmuje życzenia i  prezenty. 9.  Spełniamy toast.
10.  Jeść się chce. 11.  Kasia dobrze nas karmiła.

 

W sobotę po obfitym śniadaniu poszliśmy do koni, które wcześniej z pastwiska przyprowadziły liczne w Nowince dzieciaki. Kasia przydzieliła każdemu pasującego wierzchowca, kierując się sobie wiadomym kluczem, ale trochę podpytując wcześniej o różne szczegóły. Na jazdę konną zapisało się 6 osób. U Kasi większość koni jest siwa. Są to albo czyste araby, albo mieszańce arabów,  jako że przed laty działał tu siwy ogier, który naprodukował dużo dzieci. Koniki są niewysokie, więc już z tego tytułu budzą zaufanie. Osoby nie jeżdżące asystowały przy siodłaniu, pomagając potrzymać konia czy dopiąć popręg. Potem ruszyli w las na długi spacer, a celem pieszych było znalezienie łąki pełnej zimowitów, co im się udało. Zimowity miesiąc wcześniej pokrywały łąki szczelnym kobiercem, ale teraz było ich znacznie mniej i wyraźnie przekwitały. Tym niemniej było to niezwykłe znalezisko.

12. Zimowitowa łąka 13. Piesi wędrują.  14. Zimowity poczekały na nasz przyjazd.

 

Natomiast konni odbyli ponad dwugodzinną jazdę w przepięknym górskim terenie, jadąc raz skrajem lasu, raz otwartymi łąkami. Przez większość czasu widać było  sam Śnieżnik Wielki, ale także masyw Małego Śnieżnika z Goworkiem, Trójmorski Wierch, a także inne pomniejsze górki, nie zdiagnozowane na szybko. Przejeżdżaliśmy przez małe wioski, polne drogi i ścierniska, po których było całkiem sporo galopu. Koniki na otwartych przestrzeniach wykazywały niezwykłe zdyscyplinowanie i nie próbowały się ścigać. Pogoda był piękna, świeciło słońce i lasy mamiły kolorami. Jazda była wspaniała i każdy dostał ogromną ilość endorfin.

15. Przed sobotnią jazdą.
16. Ruszamy…

 

17.  W Masywie Śnieżnika. 18. W dali  widać Góry Bystrzyckie.
19.  Świat był piękny. 20.  Pogoda dopisała, choć się nie zapowiadało.
21.  Czasem jechaliśmy przez niekończące się łąki… 22.  … a czasem brzegiem lasów.
23. Lasy były niezwykle kolorowe. 24. Po jeździe koniki znowu na swoim pastwisku.
   
   

Po jeździe Kasia zaserwowała bigos, który spałaszowaliśmy z wielką przyjemnością, gdyż na powietrzu każdy zgłodniał.    
Kolejnym punktem programu była niespodzianka. Była ona anonsowana we wcześniejszych ogłoszeniach i budziła spore emocje. Wiele osób usilnie próbowało wysondować w czym rzecz, zakładając z góry, że prawdopodobnie nie będą chcieli brać udziału w przedsięwzięciu. Z tej przyczyny niespodzianka do końca trzymana była w tajemnicy.  Tak że po lunchu wsiedliśmy w swoje konie mechaniczne i niezwykle piękną droga leśną pojechaliśmy w nieznane.        
Niespodzianką były warsztaty ceramiczne w bardzo ciekawej pracowni ceramicznej  „Rezerwat” w Pisarach, wsi oddalonej o około 15 km od Nowinki. Było to coś całkiem nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyliśmy, więc pasowało jako akcent ubarwiający szczególny jubileusz. Tym bardziej że w programie warsztatów było własnoręczne wykonanie jakiegoś gadżetu, który każdy sobie zabierze jako pamiątkę XXX spędu.

25. Warsztaty ceramiczne okazały się niezłą zabawą. 26. Wszyscy spróbowali swoich sił w ceramicznym rzemiośle.
27. Pojawiły się nowe talenty. 28.  Instruktor pokazał też działanie  koła garncarskiego.

 

Gdy już zaparkowaliśmy pod pracownią i wydało się co jest tą niespodzianką, nastąpiła pewna konsternacja. Prawdopodobnie parę osób wiedząc wcześniej o co chodzi nie zechciałoby przyjechać. Ale warsztaty okazały się nie tylko ciekawe, lecz także niezwykle wciągające. Nasz instruktor interesująco je prowadził, pokazując co i jak możemy sami zrobić, zachęcając by spróbować swoich sił w tym artystycznym rzemiośle.  Nie było żadnego obowiązku, ale prawie wszyscy przystąpili do twórczych wyczynów. Instruktor przygotował różne formy z których można było skorzystać, ale niektóre osoby kleiły swoje gadżety bez wspomagania się foremką i wychodziło im całkiem dobrze. Marysia ulepiła konika bez foremki, a Andrzej kieliszek na jajko, wzbogacając kolekcję Reni. W drugiej części warsztatów instruktor uruchomił koło garncarskie i także każdy mógł spróbować pracy na tym kole. Kasia na wyjezdnym zaopatrzyła nas w blachę ciasta drożdżowego ze śliwkami, więc w czasie pracy podjadaliśmy ciasto prosto z blachy, ciesząc się nim nie mniej niż własnym talentem. W pracowni spędziliśmy bardzo fajny czas i z pewnością nikt nie żałował że tam pojechał. Ledwie zdążyliśmy na późny obiad. Natomiast nasze dzieła pozostały w pracowni, gdyż muszą być jeszcze wypalone w odpowiednim piecu. Po około dwóch tygodniach podobno dostaniemy je, dodatkowo z drobnymi prezentami od firmy – co nam obiecano.

29. Praca wre. 30. Wyższy stopień wtajemniczenia. 31. Jurek bardzo przejęty. 32. Dorotka zaabsorbowana.

 

Po dobrym obiedzie spożytym w strojach organizacyjnych, siedzieliśmy jakiś czas przy stole popijając dobre wino i celebrując Wielki Jubileusz. Ten czas pozwolił nieco odpocząć i po prostu w miłym klimacie pobyć ze sobą.

33. W sobotę celebrowaliśmy XXX  Jubileuszowy Spęd. 34. Olo stosownie przemówił.
35. Olo życzył kolejnych 30-tu spędów. 36. Dobrze się bawiliśmy.

 

W międzyczasie gospodarze rozpalili ognisko i wkrótce przenieśliśmy się do ognia. Piekliśmy kiełbaski, śpiewaliśmy, śmialiśmy się, a dym rozkosznie okadzał. Była połowa października, więc pora mało ogniskowa, ale dni były bardzo ciepłe, toteż mieliśmy poczucie przedłużonych wakacji. Tym niemniej zimna noc w końcu nadeszła i wygoniła towarzystwo w ciepłe pielesze.

37.  Wieczór spędziliśmy przy ognisku.  38.  O późnej godzinie zrobiło się zimno.

 

W niedzielę planowana była wycieczka, a nawet dwie, w zależności od potrzeb. Można było pojechać do Międzygórza, albo wybrać się do kaskad rzeki Nowinki, które podobno są bardzo piękne. Jednak jeźdźcom tak się spodobała jazda konna poprzedniego dnia, że postanowili ją powtórzyć. Więc grupa podzieliła się i piesi znowu poszli penetrować teren po swojemu, a konni ruszyli po swojemu. Piesi nie omieszkali zahaczyć o bardzo spektakularne wyrobisko po dawnym kamieniołomie tuż za wsią, a także zwiedzić  niezwykły, barokowy kościół z 1715 roku, który robi wielkie wrażenie. A to dlatego, że z jednej strony jest jednym z największych kościołów Dolnego Śląska, a z drugiej leży nieomal na pustkowiu, w maleńkiej wsi u podnóża puszczy śnieżnickiej, wśród zaledwie kilku domostw. Robi niesamowite wrażenie, budowla widoczna jest z odległości wielu kilometrów.

39.  Spektakularne stare wyrobisko 40.  Kolory jesieni

 

Konni  ruszyli najpierw drogą leśną, potem wyjechali na bezkresne łąki i pola, gdzie galopowali bez końca. Wkoło roztaczały się górskie panoramy, co niezwykle ubarwiało eskapadę. Co rusz z krzaków wyskakiwały sarny, a raz pojawił się na polach ogromny rogacz w towarzystwie kilku łani, specjalnie nie stresując  się  jeźdźcami. Był to bardzo piękny akcent jesiennej przejażdżki.

 

41. Niedzielna jazda. 42. Dorodny rogacz z wianuszkiem panienek.
43. Żegnajcie koniki, jeszcze was odwiedzimy. 44. Po odprowadzeniu koni na pastwisko żegnamy Nowinkę.

 

Na tym spęd się zakończył. Przed powrotem do domu wypiliśmy jeszcze herbatę i zaczęliśmy się rozjeżdżać. Jubileuszowy Spęd XXX był zupełnie niepodobny do innych, ale bardzo się wszystkim podobał i wracaliśmy do domów pozytywnie zakręceni.

Kliknij na zdjęcie, aby go powiększyć.

Tekst: Formisia. 
Zdjęcia: Andrzej Lisowski, Formisia, Hania, Dorota, Renia.
Wstawił na stronę:  Olo
Zdjęcia w galerii: Elżbieta Szelińska (Ruda Warszwska)

 

 

 

 

 

 

 

XVIII Rajdobóz Starych Koni, Komorze 28 VIII – 5 IX 2021

(28 VIII) W niedzielę Komorze przywitało nas ładną pogodą. Słoneczko świeciło, lekki wiaterek powiewał, upał zanadto nie dokuczał. Towarzystwo zaczęło zjeżdżać się od wczesnego popołudnia. Część ruszyła od razu nad jezioro wykąpać się. Był to dobry wybór, gdyż jeszcze tylko raz pogoda pozwoliła nam na pluskanie się w jeziorze. Inni odpoczywali po podróży.
Przyjechali jak zwykle Krzyś komorski szeryf z Grażynką, Walterowie, Andrzejowie, Wujostwo Woytowie, Kornel z Elą, Maciej z Kachem, Dorota, Pani Zgaga i Olowie, którzy jak zwykle byli pierwsi (Maria tym razem dojechała dopiero w poniedziałek). Kupa przyjechał z wesela swojego  syna i przywiózł prócz whisky całą baterię win i znakomitego bawarskiego piwa. Kolacja  powitalna (jeszcze nie w strojach organizacyjnych) rozpoczęła się o godz. 18, dzięki Kupie była suto zakrapiana. A wszyscy  podziwiali, na licznych zdjęciach, urodę synowej Kupy, rodowitej Bawarki.

1. wybieramy się do stajni w deszczu. 2. Konie się pasą i czekają na nas.

 

(29 VIII) Niestety następnego dnia od rana obficie padało. Po porannej gimnastyce, którą codziennie  o 8. rano prowadził Wuja Woyt, większość towarzystwa  udała się do Bornego  Sulinowa na „Święto chleba i miodu”. Wrócili z bogatymi zakupami, bo nie masz to jak miody  drahimskie i inne tutejsze smakołyki. Przygrywała orkiestra dęta występowały zespoły regionalne, więc było  wesoło. Ponieważ deszcz wciąż padał jazdę odwołano, ale  pod parasolami przespacerowaliśmy się  do stajni, by choć przywitać się z końmi. Po uroczystej kolacji był wyświetlany w telewizji „film szkoleniowy”   – western „Pat Garett & Bil Kid”. Oczywiście trzeba było go obejrzeć.

3. Przed pierwszą jazdą – szeryfa 4. Przed pierwszą jazdą – Dorota

 

(30 VIII) W poniedziałek deszcz nieco ustał. Wobec tego po porannej gimnastyce i śniadaniu konni udali się do stajni. Jak to zwykle bywa podzielili się na dwie grupy: rangersi w osobach Krzysia i Kupy pognali swoimi drogami, a pozostali pod dowództwem samego Gabriela Kowalskiego pojechali  na jazdę lżejszą, jakkolwiek z długimi galopami. Niejeżdżący (głównie panie) udali się do Czaplinka by odwiedzić liczne tam  „domy mody”. Oczywiście panie wróciły ze świetnymi zakupami w dużych ilościach.  Po kolacji Pani Zgaga zrobiła nam wykład na temat jazdy typu „west” ilustrując go licznymi przeźroczami i filmami. W odróżnieniu od klasycznego sportu jeździeckiego w sporcie „west” jest pond 80 różnych konkurencji. Pani Zgaga uprawia kilka z nich i może się pochwalić  wieloma zdobytymi medalami z Mistrzostwem Polski włącznie. Wszyscy z zaciekawieniem słuchali i dyskutowali.

(31 VIII) Rano padało, więc gimnastyka odbyła się pod dachem. Jazdę przełożono na popołudnie, a po śniadaniu wybrano się początkowo do Połczyna, by obejrzeć wystawę fotograficzną pt. „Bestie”, lecz gdy się okazało że do Połczyna nijak nie można dojechać (drogi w remoncie), udali się do Siemczyna. Tamtejszy pałac, znany nam z poprzednich pobytów w Komorzu jako ruina, jest już częściowo odremontowany i można go zwiedzać. Jest to  typowe muzeum wnętrz. Wieczorem się wypogodziło, więc była stosowna pora by zasiąść przy ognisku i pośpiewać przy akompaniamencie wujowej gitary.

5. Siemczyno – wystawa na poddaszu 6. Siemczyno – aleja grabowa
7. Nareszcie ognisko 8. Śpiewamy przy ognisku

 

(1 IX) Środa była dniem wypełnionym wieloma atrakcjami. Zarządzono śniadanie wcześniej, bo trzeba było zdążyć na piknik nad jeziorem Czarne Wielkie, gdzie już dawnymi czasy piknikowaliśmy. Konni ruszyli zaraz po śniadaniu, a pozostali dojechali później samochodami. Żona Kowalskiego przygotowała bardzo smaczny bigos, było też ciasto, a my zadbaliśmy o odpowiednie trunki. Pogoda dopisała, słońce na przemian z chmurkami okraszały niebo. Było bardzo  sympatycznie, choć zbyt chłodno by się wykąpać.

9. Przyjazd na piknik 10.  Piknik nad jeziorem Czarnym

 

Po powrocie i wcześniejszym obiedzie nastąpił najważniejszy punkt programu każdego Rajdobozu – balanga, tym razem z hasłem przewodnim „wiejski głupek”. Pani Zgaga przygotowała odpowiednią scenografię i jako pierwsza wystąpiła  przedstawiając wraz z Renią „Idzie  Grześ przez wieś, worek piasku niesie”. Potem wystąpili Ela z Kornelem  w skeczu pt. „Dyskurs idioty z kretynką”. Walterowie zaprezentowali  wspólnie z Panią Zgagą fragment z kabaretu Olgi Lipińskiej, świetnie dopasowany do tematu. Inni wykorzystali teksty różnych poetów m.in. Tuwima i  Waligórskiego. Wuja  oczywiście wystąpił z gitarą parafrazując znaną piosenkę Chyły. Pozostali ograniczyli się do odpowiedniego przebrania sugerującego zadane hasło. Gdy występy dobiegły końca i zasiadaliśmy do stołu by się trochę posilić, wówczas, po krótkiej naradzie z prawnikiem (Wuja  Woyt) Hania elegancko ubrana  zarządziła reasumpcję całego programu i przerwę do  godzinie 23.30, ponieważ został zgłoszony protest, gdyż nastąpiła dwuznaczność pomiędzy określeniami „wiejski głupek” i „wioskowy głupek”. Niestety po tak pełnym  wydarzeń dniu nie dotrwaliśmy do 23.30 i wcześniej rozeszliśmy się po pokojach, posileni jadłem przygotowanym przez nasze panie i trunkami dostarczonymi przez panów.

11.  Idzie Grześ przez wieś. 12. Występ  Krzysia i Grażynki
13. Dyskurs idioty z kretynką. 14. Zdjęcie grupowe z balangi 15. Reasumpcja

 

(2.IX) We czwartek opuścili nas Maciej i Kach.  Bardzo żałowaliśmy, ale cóż, mieli ważne sprawy do załatwienia.  Po jeździe konnej o godz. 13.30 był zaplanowany wyjazd do Czaplinka, by katamaranem opłynąć jezioro  Drawskie. Wycieczka jak zwykle udała się, jakkolwiek dwie osoby pomyliły godziny i w sumie impreza z konieczności przesunęła się w czasie. Po spóźnionej kolacji zasiedliśmy na pięterku, by pogwarzyć. Dyskusje były długie i suto zakrapiane rozmaitymi trunkami.      

(3 IX) W tym dniu zaplanowany był spływ kajakowy – 13 km rzeką Piławą.  Impreza zawsze oczekiwana. Śniadanie było o 8.30, a o 9.30 wyjechaliśmy na spływ. Pogoda dopisała, ale wody w rzece  było nieco mało, więc coraz to ktoś osiadał  na mieliźnie, albo musiał okrążać zwalony pień lub wystający kamień. Wszyscy jednak dopłynęli bez szwanku, bardzo zadowoleni. Pogoda dopisywała przez cały spływ. Pod koniec trochę zawiodła logistyka, przez co przyjazd do domu, na raty, znacznie się opóźnił. W efekcie po spóźnionej kolacji  jazda konna odbywała się już niemal po  zmroku. Wszakże wszyscy wrócili ze stajni zadowoleni z niecodziennej nocnej jazdy.

16.  Malownicza rzeka Piława 17. Wąski przesmyk pomiędzy kamieniami

 

(4 IX) Rano wreszcie zrobiła się piękna pogoda, wobec tego zaraz po jeździe całe towarzystwo wyległo na plażę. Wielu zażywało kąpieli w jeziorze, gdyż woda jeszcze była dość ciepła. Po południu wpadliśmy na dożynki do Kluczewa.

18.  Na dożynkach w Kluczewie 19.  Na dożynkach – próbujemy miejscowych specjałów

 

Na kolacji żegnaliśmy uroczyście Krzysia z Grażynką (musieli wcześniej wyjechać), dziękując im za świetnie zorganizowany Rajdobóz. Wypiliśmy też „Zdrowie Konia”. Tego wieczoru nie rozpaliliśmy ogniska, a zebraliśmy się na pięterku by pośpiewać przy wujowej gitarze i trochę porozmawiać. Postanowiliśmy też, że jeszcze w tym roku  należy zorganizować „Spęd Starych Koni” w takim miejscu, by wujostwo też mogli dojechać bez większego problemu. Głównie brano pod uwagę Trzcinowy Zakątek. Poszliśmy spać dość wcześnie, bo Maria i Kupa wyjeżdżali nad ranem następnego dnia, a my też musieliśmy się wstępnie popakować przed wyjazdem.

20. Zdrowie konia 21. Dyskusje na pięterku

 

(5 IX) Z żalem opuszczaliśmy pensjonat Kalina w Komorzu i obiecywaliśmy sobie, że w przyszłym roku  znów tu przyjedziemy, bo gdzie nam będzie lepiej jak nie tu. Jadący do Wrocławia odwiedzili po drodze w Poznaniu Wuja Toma, który przyjął nas jak zwykle bardzo gościnnie. Nakarmił towarzystwo wspaniałymi gołąbkami własnej roboty w dwóch sosach do wyboru (pomidorowym lub kminkowym), oraz pyszną szarlotką, dziełem towarzyszki Toma. Nie brakło również napojów, tym razem bezalkoholowych, bo jeszcze długa droga była przed nami. Podziwialiśmy też wujowy ogród, pięknie zadbany. Pora była jednak wracać, więc  po serdecznych pożegnaniach wsiedliśmy w samochody i ruszyliśmy do domu.

22. Przyjęcie u Wuja Toma 23. Wuj Tom prezentuje kapustę, z której robił gołąbki.

 

Tak to zakończył się XVIII Rajdobóz Starych Koni. Wszyscy mają nadzieję, że za rok spotkamy się na XIX Rajdobozie. A do dwudziestego – jubileuszowego – już nie daleko.

 

Opisał: Olo
zdjęcia: Hania i wielu innych
na stronę wstawiła: Formisia

 

 

XX Wielce Jubileuszowy Rajd Bieszczadzki Starych Koni

W roku 2021 Stare Konie doczekały nieprawdopodobnego jubileuszu,  którego przed laty nikt z pewnością nawet sobie nie wyobrażał –  a mianowicie rajdu dwudziestego. Gdy dwadzieścia lat wstecz zaczynaliśmy zabawę w rajdowanie, wydawało się że będzie to zabawa jednorazowa, no może powtórzymy raz czy dwa. Już wtedy byliśmy przecież mocno dorośli, a PESEL straszył i nieubłaganie nabierał rozpędu. W biegiem lat coraz mocniej strzykało tu i tam, sił ubywało, garść  prochów przy śniadaniu zwiększała objętość. Ale jednocześnie rok po roku organizowaliśmy kolejne rajdy, a każdy działał jak coraz to silniejszy narkotyk i nijak nie dało się z tej formy urlopowania zrezygnować.
Skutkiem czego dotrwaliśmy do magicznej dwudziestki. Jest to tym bardziej godne pochwały, że dwa ostatnie rajdy odbyliśmy w dobie pandemii, gdy możliwość przemieszczania się oraz mniejszy lub większy strach przed wirusem były czynnikami stopującymi różne inicjatywy urlopowe. 

1. Stare Konie zaczynają 20-ty,  mega jubileuszowy rajd. 


Ale bez rajdu cóż wart byłby ten świat….  Więc do Dwernika w piątek 18 czerwca zjechała całkiem pokaźna grupa 23 kowboi. 18 osób zamierzało rajdować w pełnym wymiarze, a 5 osób przyjechało na 3 dni, na główne obchody jubileuszowe. Tych 5 osób to Olo z Olową, Grażyna Krzyśkowa, Jarka też Krzyśkowa, oraz przez cale lata nie widziany Olek żeglarz. Natomiast grupa pełnowymiarowa to: Marysia szeryfa, Reniowie, Rudzi, Wujowie, Dorota, Majka, Zgaga, Stefan, Sławek, Aldona, Krzysiek od Grażynki, Andrzej żeglarz, Maciek warszawski, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia. Rajdowaliśmy oczywiście z Józkiem, który przywiózł do Dwernika liczne stadko koni, tak że każdy mógł jeździć ile dusza zapragnie. Sporo starych koni ubyło, lecz w to miejsce pojawiły się nowe.  Nie pojawił się Bojar, Berdanka, Weda, Wadera, Celka ani Poligon, natomiast nowe mustangi to 4,5 letnia łaciata Czantoria, 5-letni, również łaciaty Wiarus, 6-letnia Hiacynta, starsza siwa Letycja i poniekąd nowy (bo w zeszłym roku pod naszym kowbojem szedł tylko raz) duży kary Wezyr. Józek poprowadził rajd na nowej, bardzo elektrycznej Melisie. Ze znanych koni był Basior, Eldik, Fikus, Gaskończyk, Emir i Figlarna.
Każdy dzień obfitował w różne wesołe, jubileuszowe akcenty, a nowością jeśli chodzi o trasy naszych wędrówek był wyjazd do tak zwanego Worka Bieszczadzkiego, co się wiązało z dwoma noclegami poza Dwernikiem i dość skomplikowaną logistyką przedsięwzięcia.
W sobotę przy śniadaniu szeryfa rozdała wszystkim uczestnikom piękne kolorowe bandamki. Sama je uszyła, a projekt zrobił Olo wg grafiki naszego nieocenionego nadwornego plastyka z Kanady Marka.
Konie stały w Zatwarnicy, dokąd pojechaliśmy busem. Ściągnięcie ich z odległego pastwiska, przydział nowych koni i dopasowanie sprzętu trwało długo, więc w trasę ruszyliśmy dopiero o 12.30. Jechaliśmy z Zatwarnicy do Dwernika, pokonując  trasę znaną z wcześniejszych lat. Były wysokie zarośla, łąki i piękne widoki. Przekroczyliśmy San przy płytkim stanie wody i spotkaliśmy się w lesie z resztą grupy na biwaku. Po odpoczynku druga grupa podróżowała także znanymi ścieżkami, zaliczając krótką ulewę i pomrukiwania burzy, która na szczęście nas ominęła. Niestety w lesie zdarzył się przykry wypadek, a mianowicie jadący na Wezyrze Sławek nie wytrzymał skoku konia przez dużą kałużę na leśnej drodze i z impetem gruchnął z wierzchowca. Wszystko wyglądało groźnie, gdyż Sławek długo się nie podnosił i nasi lekarze mieli sporo roboty przy „reanimacji”. Ale ostatecznie skończyło się dobrze, Sławek nawet dosiadł w powrotem swojego konia, gdyż byliśmy głęboko w lesie i nie doszedłby pieszo do celu. Jechaliśmy oczywiście wolnym stępem, a nasz upadkowicz  po pierwszym szoku pozbierał się do kupy i jubileuszowy wieczór spędził w dobrej kondycji i z dobrym humorem. Tym niemniej po dwóch dniach opuścił rajd i wrócił do domu.

2.  Konni pokonują San, wozowi czekają z bigosem. 3. Sławek na Wezyrze, za chwilę się z nim rozstanie.


A wieczorem działo się, działo… Najpierw Lalucha powiesiła w jadalni wykonany przez siebie plakat, objaśniając jego treść i wprowadzając niejako w jubileusz. Bo na plakacie przedstawiła nową grupę bieszczadzkich aniołów, powiększając grono tych aniołów, z których Bieszczady słyną. Nad całą grupką wznosił się Nadszeryf Stworzyciel, czyli Henio. Poniżej fruwały Aniołowie Zwierzchności, sprawujący pieczę nad Starymi Końmi, wierzchowcami i terytoriami – czyli Marysia i Józek. Nieco powyżej z lewej fruwali Serafini, czyli aniołowie ognistego prapoczątku rajdów Starych Koni po przejściach – to Olo z Olową. Poniżej aniołów zwierzchności ujrzeliśmy dwa Cherubinki, czyli anioły wspólnoty i piękna, strzegący starokońskiego Drzewa Życia – to Renia i Andrzej. Z prawej strony od Cherubinów kołysał się Anioł Rajskich Ogrodów i ich pamięci – czyli Formisia. Pięknie to Laluszka zrobiła i już na wstępie ubawiliśmy się i wprawiliśmy w dobry nastrój. Ale dalszych punktów programu była mnogość, po zjedzeniu obiadu realizowane były kolejne. Najpierw Olo przemówił, podsumowując całe to przedsięwzięcie jakim są nasze uporczywie trwające tyle lat rajdy. Na okoliczność szacownego Jubileuszu rozdał wspaniałe papeterie, ozdobione grafiką Marka i Teresy. Następnie Renia rozdała wykonany przez siebie śpiewnik „Rajdy wyśpiewane”, który zawiera zbiór hymnów szeryfa (głównie Henia, ale ostatnio też Marysi) i rozmaitych ballad i piosneczek, które powstawały spontanicznie na wszystkich dotychczasowych rajdach i stanowią jego swoistą, rymowaną historię. Autorzy spisywali je na byle czym, wykonywali solo bez prób, często z naszym chórkiem. Wiele z nich miało wykonanie jednorazowe.  Kto był na tych rajdach to wie o co chodzi, a kto nie był to z pewnością odczuł klimat tamtych dni. Łza się w oku kręci.

4. Bieszczadzkie Anioły 5. Olo przemawia


Kolejnym punktem programu było uhonorowanie tych osób, które uczestniczyły we  wszystkich rajdach… lub prawie wszystkich. „Zaliczyć” dwadzieścia, czy nawet osiemnaście lub siedemnaście rajdów to jakby nie patrzyć wyczyn nie lada. Z jednej strony świadczy o niezwykłej determinacji, z drugiej to manifest wyższości poniewierki jaką jest rajd, nad ekskluzywem ciepłych mórz, palm i wygody – z pewnością  należy to docenić. Osobami które były na wszystkich rajdach okazały się Renia z Andrzejem i Formisia. Szeryfa wręczyła „zwycięzcom” prezenty, a były to makiety miasteczka westernowego, pięknie wykonane na zamówienie. Szeryfa zadała sobie wiele trudu i pomysłowości zdobywając je  i niespodzianka była wielka.

6. Ze wzruszeniem słuchamy Ola. 7.  Te osoby były na wszystkich rajdach.
8. Marysia przejeździła 18 rajdów. 9. Aldona przejeździła  17 rajdów. 10. Również Wojtuś przejeździł 17 rajdów.

 

Nie ma osoby, która opuściła tylko jeden rajd i „zaliczyła” ich 19. Natomiast dwie nieobecności, czyli 18 rajdów  przejeździła Marysia, i jej jest drugie miejsce na pudle. Trzema nieobecnościami (przejechanych 17 rajdów) wykazały się dwie osoby, Aldona i Wuja. Wszyscy wymienieni otrzymali medale w postaci własnego rajdowego zdjęcia w dekoracyjnej ramce, z odpowiednim napisem.  Pamiętając że w klasyfikacji sportowej najgorsze jest miejsce poza pudłem, czyli czwarte, a takowe osiągnęła Dorota (mając cztery  nieobecności i 16 przejechanych rajdów) – Dorota także otrzymała zdjęciowy medal, ku wielkiej uciesze. Na tym część oficjalna akademii się zakończyła i przystąpiliśmy do konsumpcji niezwykle dekoracyjnego tortu, upieczonego przez dwernicką Małgosię. Takiego tortu nikt chyba w życiu nie widział – była na nim zielona zagroda, koń za płotem i kwiatki – aż szkoda było kroić. Ale po chwili wsuwaliśmy aż się uszy trzęsły, dobierając ile się dało. Na zagryzkę dostaliśmy upieczone przez Majkę ciasteczka w postaci małych koników, więc po tym obżarstwie pognaliśmy na most na Sanie by  pilnie spalić kalorie. Przy okazji ucieszyliśmy oko niezwykle spektakularnym zachodem słońca nad Sanem.

11.  Wspaniały jubileuszowy tort 12. Zachód słońca nad Sanem


Na tym wieczór się nie skończył, po powrocie do jadalni zasiedliśmy do wspomnień. Oglądaliśmy pokaz slajdów o naszych 20-tu rajdach autorstwa Formisi, zatytułowany  „gdzieśmy byli, cośmy widzieli”. Temu i owemu spadała od czasu do czasu głowa od nadmiaru wrażeń i świeżego powietrza (że o whiskey nie wspomnę), ale generalnie publika reagowała emocjonalnie, a przede wszystkim po raz kolejny doznawaliśmy zdziwienia: „myśmy naprawdę to wszystko przeżyli…”?  
W niedzielę pojechaliśmy na piknik do Nasicznego. Trasę tą pokonaliśmy już parę razy, można jedynie wspomnieć, że w tym roku była jeszcze bardziej niż zwykle  zarośnięta, pełna wiatrołomów, gałęzi i patyków na ścieżce, a w jednym miejscu zatarasowana ciężkim sprzętem do zrywki drewna, co wymagało trudnego objazdu przez nieprzyjazny busz. Józek używał swojej maczety do udrażniania trasy wiele razy.  

13.  Józek maczetą udrażnia trasę. 14. Z trudem omijamy ciężki sprzęt w lesie.


Natomiast wieczorem obrzędów jubileuszowych  trwał ciąg dalszy. Mottem przewodnim wieczoru, niejako w nawiązaniu do naszego kultowego „śniadania na trawie” w 2006 roku, było „objadanie się na sianie”. Renia zadbała o pokrycie stołu pod wiatą sianem i sporą ilością kolorowych ziół, a do objadania miał służyć baran pieczony na rożnie, czym zajęli się Józek z Jarkiem. Baran dochodził i dochodził, nie mogliśmy się doczekać. Ślinka ciekła, więc popijaliśmy różne trunki, a wesołość wzrastała. Ostatecznie baran doszedł i wyżerka była wielka. Chłopaki obgryzali kosteczki do ostatniego kęsa.  

15. Będzie objadanie się na sianie. 16. Na rożnie piecze się baran.


Nasze pamiętne „śniadanie na trawie” odbyło się w ekskluzywnej bieliźnie z epoki, kobitki w pantalonach z koronkami, faceci w kowbojskich kalesonach. Teraz nie mogło zabraknąć tych akcesoriów. Gdy temperatura wesołości była już odpowiednio wysoka, te dziewczyny które miały pantalony pod spódnicami pozbyły się spódnic i wskoczyły na stół by trochę na nim podokazywać. Wuja przygrywał do podrygów, reszta towarzystwa zagrzewała do boju i podskoki na stole szły na cały gwizdek.  

17. Trzeba ogryźć każdą kosteczkę. 18. Tańce w pantalonach na stole.


Na koniec wieczoru Andrzej pokazał piękny, nostalgiczny film o naszych rajdach, będący montażem jego filmów kręconych w różnych latach, co było wspaniałym podsumowaniem Jubileuszu. Film był pokazany pod wiatą jako kino letnie,  Renia rozdawała popcorn. Niezmiernie się wzruszyliśmy.  
W poniedziałek rozpoczęliśmy przygodę, która była sednem tegorocznego rajdowania. Wyruszyliśmy w świat. Celem ostatecznym była Tarnawa Niżna w Worku Bieszczadzkim, ale oczywiście dotarliśmy tam etapami. W poniedziałek pojechaliśmy końmi do Stuposian, gdzie one wraz ze sprzętem zostały na noc, a nas przywiózł autobus na nocleg z powrotem do Dwernika.  

19. Biwak w środku lasu, gdzieś między Dwernikiem a Stuposianami.


Pierwsza grupa jechała rozświetlonym, kolorowym, rozśpiewanym lasem, ale po tak mokrych ścieżkach, że często w koleinach stała woda. Konie w mokrej trawie zapadały się po pęciny. Dorodnych niezapominajek, dzwonków i jaskrów ścieliły się całe łany. Pod koniec wyjechaliśmy na piękną równą drogę leśną wśród wysokich rzadkich sosen, między którymi podziwialiśmy pas Magury Stuposiańskiej. Gdzieś w lesie pomiędzy Dwernikiem a Stuposianami był biwak, Małgosia nakarmiła nas makaronem z serem. Po odpoczynku druga grupa ruszyła w drogę. Najpierw trudnym, stromym zjazdem w lesie, po wertepach i głębokich koleinach,  dotarliśmy do szosy. Wzdłuż szosy galopowaliśmy po miękkiej, przyjaznej łące, mimo że na szosie był całkiem spory ruch. W ten sposób dotarliśmy do Stuposian, gdzie Józek z Jarkiem przygotowali pastwisko przy szosie i gdzie konie mieliśmy zostawić.  Pastwisko zostało stworzone poprzez ogrodzenie kawałka łąki przenośnym ogrodzeniem i elektrycznym pastuchem. Obok pastwiska zostały na noc siodła, zabezpieczone tylko wielką plandeką. Oczy nam wychodziły na wierzch widząc w jakich warunkach Józek chce zostawić konie i sprzęt, ale być może miał opłaconego stróża, który pilnował dobytku w nocy. Tymczasem popijając piwo czekaliśmy na autobus. Gdy ten nadjechał wróciliśmy do Dwernika. 

20. W Stuposianach przy szosie konie zostaną na noc. 21. Stuposiany – czekamy na autobus, który odwiezie nas do Dwernika.


Tego wieczoru czekała nas kolejna zabawa. Szeryfa zapowiedziała wieczór gender i każdy miał się przebrać za osobnika płci przeciwnej. Dziewczynom było względnie łatwo, wystarczyło wskoczyć w spodnie i domalować sobie wąsy. Niektóre wypchały sobie brzuchy poduszkami. Natomiast facetom było trochę trudniej, szczególnie tym, których jest dużo. Ale dali radę. Powstały tak komiczne persony, że śmiechu było co niemiara. W tych nowych osobowościach powędrowaliśmy na most, gdyż nadmiar wesołości wymagał aktywnego jej upuszczenia. Uciechę miało parę przypadkowych osób, które widziały naszą zabawę.  

23. Wieczór gender 24. Gendery na moście na Sanie


We wtorek po śniadaniu każdy spakował trochę dobytku, gdyż dwie kolejne noce mieliśmy spędzić w Tarnawie. Nasze bagaże pojechały samochodem, a my znowu autobusem do Stuposian. Tego dnia było niemiłosiernie gorąco, dosłownie żar lal się z nieba. Wyjechaliśmy ze Stuposian wąską drogą asfaltową n-tej kategorii, którą nic  nie jeździło. Upał powalał, tylko czasem trafił się lekki wiaterek. Gdy się dało wjeżdżaliśmy do lasu. Niezwykle dorodne i w wielkiej ilości firletki i jaskry cieszyły oko. Minęliśmy znane retorty pod Mucznem i Józek skierował nas w wąską przecinkę w lesie pod trakcją elektryczną. Przecinka opuszczała się w dół, na dno niecki, z której wychodziła po drugiej stronie do góry. Więc na początku całą ją widzieliśmy. Miała jakieś 2 – 3 km. Co niektórzy spodziewali się, że jak znajdziemy się na dnie niecki to na pewno będzie galop, po przyjaźnie wyglądającej trawie. Ale nic bardziej mylnego, była to śmiertelna wręcz pułapka. Przede wszystkim przecinka usiana była głębokimi rowami, każdy słup elektryczny stał na wyniesieniu terenu, między którymi były nawet nie tyle  rowy, co  głębokie wykopy. Nasze koniska dzielnie te dziury w ziemi pokonywały, ale najgorsze dopiero miało nadejść. Otóż dno niecki okazało się głębokim bagnem, w które najpierw wpadła Melisa pod Józkiem, a za nią Hiacynta pod Formisią. Reszta jeźdźców przystanęła widząc co się dzieje, choć jeszcze na parę kroków w bajoro zanurzyła się Lalucha na Figlarnej, na szczęście szybko się wycofały. Tymczasem Melisa i Hiacynta utopione w bagnie po brzuchy walczyły o równowagę, przechylając się z lewa na prawo i próbując rozpaczliwymi susami wyskoczyć z mazi która je więziła, ale nie miały szans porządnie się odbić. To że żadna się w tej sytuacji nie przewróciła to prawdziwy cud. Jeźdźców gibało na wszystkie strony, najczęściej  nie na tą stronę, na którą w tym momencie przechylał się koń. Józek przyznał się potem, że miał taki moment, gdy czuł iż jest poza koniem. Formisia miała podobne odczucia, więc w obu wypadkach anioły stróże dobrze wywiązały się ze swej opiekuńczej roli. Rozstanie się z koniem w tych warunkach nie dawałoby szans jeźdźcom na wydostanie się bez pomocy z bagna, a kto niby miałby pomóc. Józek próbował poprowadzić konia w bok w stronę lasu (na ile w tym szaleństwie w ogóle dało się koniem powodować), gdyż nie miał pojęcia jak długie jest bagno, a z boku las był dość blisko. Trwało to bez końca. Wreszcie konie poczuły stabilne dno i ostatecznie wygrzebały się z bagna do lasu, a wraz z nimi pokonała tą pułapkę idąca luzem Letycja. W gęstym lesie Józek zostawił Formisię z trzema końmi i wystraszony pobiegł poszukać pozostałym jeźdźcom jakiejś drogi omijającej bagno. Trzy pozostawione konie kręciły się i były bardzo niespokojne. Józek jakoś wyprowadził grupę z niebezpiecznego rewiru i po chwili przedarli się przez gęstwinę do samotnie czekającej Formisi. Wszyscy razem wróciliśmy na wcześniejszą przecinkę, przedzierając się przez bardzo trudny teren. Na szczęście ani w lesie, ani na przecince nie było już dramatycznych niespodzianek i szczęśliwie dotarliśmy do miejsca biwaku.  Dopiero tam można było złapać oddech i zebrać myśli. Józek opowiedział Jarkowi czego doświadczyliśmy i podsumował: takie ekstremum tylko z siedemdziesięciolatkami można przeżyć. Pośmialiśmy się, ale przygoda naprawdę mroziła krew z żyłach.  

25. Niewinnie wyglądająca przecinka leśna 26. Na tej niewinnej przecince o mało nie postradaliśmy życia.


Posiedzieliśmy na trawie, przyjechało leczo do jedzenia, a nas jadły kleszcze. W dalszej drodze było sporo galopu po cudnych od kwiatów ścieżkach, przekraczaliśmy też kilkakrotnie meandrujący potok Muczny. Spotkaliśmy się z wozami i razem przejechaliśmy Muczne, które stało się bardzo ludnym kurortem. Muczne było przed wojną małą wioską, która pod koniec wojny całkowicie przestała istnieć. Część ludzi wymordowała UPA, część wysiedlono do ZSRR. Na początku lat 70-tych powstała tutaj mała osada dla pracowników leśnych, jednak w roku 1975 przejął to miejsce Urząd Rady Ministrów jako tereny łowieckie dla władców PRL-u i ich zagranicznych gości. Obok Łańska i Arłamowa był to trzeci myśliwski ośrodek  dla polskich VIP-ów. Tutaj Jaroszewicz ustrzelił niedźwiedzia, tutaj bywał Gierek, Tito i tym podobne towarzystwo. Dopiero w 1981 roku pod naciskiem Solidarności bieszczadzkiej Muczne wróciło pod zarząd służby leśnej. Obecnie jest tam hotel ogólnie dostępny, muzeum, karczma, itd. I kupa ludzi.  

27. Przejeżdżamy przez Muczne. 28. Dojechaliśmy do Tarnawy Niżnej.


Jadąc dalej pięknymi terenami ostatecznie dojechaliśmy do Tarnawy, którą można uznać za koniec świata, gdyż dalej nie ma już żadnych wiosek ani żadnej cywilizacji, nie licząc wiaty turystycznej w Bukowcu. W Tarnawie w pozostałościach po Igloopolu mieści się ośrodek jeździecki gdzie ulokowaliśmy nasze konie, natomiast obok w barakach bazy turystycznej ulokowano nas. Szefuje bazie bardzo fajny koleś Radek. Pokoje mają standard PRL-owski, m.in. wspólne łazienki na korytarzach, jednak jest czysto, a stołówka serwuje bardzo smaczne, swojskie jedzenie. Jest też mały bar-sklepik, gdzie można nabyć lokalne piwo Duch Sanu, oraz drugie o nazwie TSU – na cześć słynnej onegdaj grupy rockowej o tej nazwie, wywodzącej się z Ustrzyk Dolnych. Są też mapy, pamiątki, lody, itd. Początkowo baliśmy się tej tarnawskiej poniewierki, jednak goszczono nas wylewnie, Radek i panie z kuchni bardzo się starały i niczego nam nie brakowało. Wieczorem z tyłu za ośrodkiem rozpalono nam ognisko i na dziarskim śpiewaniu upłynął bardzo przyjemny wieczór. Dojechała Kasia i tradycyjnie grała na skrzypcach.  

29.  Szef bazy turystycznej Radek to fajny koleś. 30. Wieczorne ognisko w Tarnawie.


W środę na śniadanie przyjechały jeszcze ciepłe bułeczki z jakiejś okolicznej piekarni, były swojskie wędliny i dużo różnych różności. Niestety żar lał się z nieba i psuł obraz całości. Za dnia było 33 stopnie. Celem wyprawy były Sokoliki Górskie, najdziksze miejsce w okolicy i dla nas już totalnie niedostępne z buta. Cała trasa prowadziła wzdłuż Sanu, za którym rozciągała się Ukraina. Co parę metrów stały słupki graniczne. San jest tam wąską rzeczułką, gdyż wypływa zaledwie kilkanaście km dalej z Sianek. Jechaliśmy chwilami wąską drogą z płyt betonowych, chwilami bezkresnymi łąkami mieniącymi się kolorami kwietnych dywanów. Na nie tak bardzo dalekim horyzoncie widać było Halicz i inne szczyty głównego pasma bieszczadzkiego. Gdzie się dało galopowaliśmy, ale też często przekraczaliśmy różne niegroźne rowy, które wymagały przystopowania. Na jednym takim pozornie banalnym rowie rozstał się z koniem Stefan i trochę się poturbował. Podobno pękły wodze i jego Letycja „nie wyrobiła się” na rowie i fiknęła kozła.  

31. Za Tarnawą rozciąga się panorama całego pasma Biesczadów Wysokich. 32. Stefan rozstał się z Letycją.


Mimo drobnych minusów (upał, rowy, bardzo wysoka trawa, chwilami betonowa ścieżka) świat był zachwycający.  Dojechaliśmy do Sokolików, gdzie spędziliśmy przyjemny, leniwy, senny biwak, ciesząc się pobytem w miejscu leżącym bardzo daleko od cywilizacji. Sokoliki były przed wojną niemałą wioską i modnym letniskiem. Do dziś atrakcją jest pięknie meandrujący tutaj San i stojąca po drugiej stronie, już na Ukrainie, cerkiew. Wioska ukraińska także niemal nie istnieje, podobno 2 km od cerkwi jest kilka domów, ale z Polski nie widocznych. Nigdzie nie było żywej duszy, ale podobno żyją tu niedźwiedzie, jelenie, cenne jaszczurki i motyle, jest to także istny ogród botaniczny. Miejsce z przyrodniczego punktu widzenia jest bezcenne.  

33. Dojeżdżamy do Sokolików Górskich, zero cywilizacji. 34. Meandrujący San i cerkiew już po stronie ukraińskiej.


W drodze powrotnej spotkała nas niezwykła przygoda – nadzialiśmy się na zamknięty na głucho szlaban, który w  tamtą stronę był otwarty. Zrobił się problem dla wozu, bo zjazd na łąkę uniemożliwiały po obu stronach  rowy. Józek z Jarkiem dumali chwilę, złoszcząc się na tych, którzy szlaban zamknęli – ponoć latem gdy działają tu rajdy konne szlabany mają być otwarte. Wymyślili aby zasypać rów belkami ściętego drewna, gdyż na szczęście obok wypatrzyli pryzmę takiego drewna. Kto nie siedział na koniu ruszył do noszenia belek i zasypywania rowu. Tym sposobem wóz mógł w końcu objechać łąką szlaban i jechać dalej, a konni czekający na zakończenie operacji pogalopowali  spokojnie do Tarnawy. Panoramy wkoło były bardzo rozległe i piękne. Miejscami wielkie połacie łąk porośnięte były wysoką trybulą. Józek chcąc uatrakcyjnić jazdę zarządził galop w tej roślinności sięgającej końskich brzuchów, co nie było zbyt rozsądne, gdyż w takim buszu nie widać co jest pod nogami. I skończyło się tak, że w buszu leżała płyta betonowa, której Melisa się wystraszyła i zrobiła stopę, a Józek „dal na beret”.  Żeby Józek rozstał się z koniem to jak świat światem się nie zdarzyło, ale do rajdu bardzo jubileuszowego takie niezwykłe zdarzenie bardzo pasowało. Galop był także podyktowany tym, że pohukiwała burza i w końcu do nas przyszła. Ale byliśmy już bezpiecznie na miejscu. Wieczór spędziliśmy przy ognisku.  

35. Zasypujemy rów belkami, aby wóz mógł objechać  zamknięty szlaban. 36. Galopujemy przez busz trybuli, tutaj Józek rozstał się z Melisą.


W czwartek od rana grzało jak z gorącego piekarnika, perspektywa  siadania na konia przerażała. Tego dnia wracaliśmy do Stuposian i co tu dużo gadać – żal było wyjeżdżać. Tarnawa mimo że siermiężna, okazała się fajnym miejscem. Radek na odjezdnym życzył nam kolejnego dwudziestego jubileuszu, a niezależnie od jubileuszu ponownego szybkiego przyjazdu w jego progi.  
Poszliśmy złowić konie i podczas tej czynności i tym bardziej podczas późniejszego siodłania każdy zrobił się mokry jakby wyszedł spod prysznica. Ale w dalszej drodze nie było źle, góry to góry, nawet w upalnej aurze powieje czasem wiaterek i generalnie jest czym oddychać.  Droga była cudnej urody i nadal wiodła przez dziki, pusty świat. Jechaliśmy do byłej wsi Dźwiniacz Górny, po której aktualnie prawie nie ma śladu, a która przed wojną liczyła prawie 1500 osób. W 1946 roku tereny po wsi zostały podzielone między Polskę i Ukrainę. Obecnie jako resztki wsi  widnieją  w trawie dwa samotne krzyże, a wśród drzew ostały się dwa stare cmentarzyki, na których widać znikomą ilość nagrobków. Teren jest niezwykle rozległy i widokowy, a niekończące się łąki porasta wysoka biała trybula, w  której konie topiły się aż po siodła. Były też po drodze łąki żółte (jaskry), fioletowe (dzwonki) i różowe (firletka), a nawet miejscami pomarańczowe od rzadkiego kwiatka jastrzębiec pomarańczowy. Sprawniejsze oko wypatrzyło bardzo rzadki wieczornik śnieżny, występujący wyłącznie w Bieszczadach, a także bodziszka żałobnego i kalinę koralową, również nie częste. Po łąkach galopowaliśmy gdy tylko się dało. Były to przepiękne chwile, radość tak rozpierała, że wuja z Kaśką wyciągnęli harmonijki ustne i jadąc przygrywali do marszu. Upał na łąkach nie dokuczał,  dokuczył dopiero gdy wyjechaliśmy na szutrową drogę bez żadnej osłony w lesie jodłowo – świerkowym. Tutaj żarówa wycisnęła ostatnie soki, na szczęście za chwilę wjechaliśmy w chłodny las  liściasty, co dało wytchnienie. Dojechaliśmy na biwak do retort koło Mucznego i każdy padł gdzie mógł starając się zregenerować nadwątlone siły.  

37. Cudny pusty świat. 38. Tu był kiedyś Dźwiniacz Górny.
39. Czasem jechaliśmy razem z wozem – łąki między Dźwiniaczem a Mucznem. 40. Biwak koło Mucznego, każdy padł gdzie mógł.


Jazda drugiej  grupy była dość krótka, generalnie były to poplątane ścieżki typu góra-dół, w lesie gęstym i w miarę chłodnym, miejscami pełnym błota. Czasem żadnych ścieżek nie było i Józek improwizował, wierząc iż „kierunek jest dobry”. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w lesie podobno w rejonie Stuposian (totalne odludzie), gdzie chłopaki w wysokiej trawie wykroili sporą przestrzeń na pastwisko i elektrycznym pastuchem zagrodzili ją. Znowu siodła zostały zapakowane w wielką plandekę i wszystko łącznie z wozem zostało pozostawione w tym lesie do dnia następnego, a my wydostaliśmy się na szosę i wkrótce przyjechał po nas autobus i odholował nas do Dwernika.  Byliśmy totalnie wykończeni, gdyż upał powalał, a wszelkie czynności przy zaopiekowaniu koni i noszeniu siodeł z miejsca na miejsce po kilku godzinach spędzonych w siodle wykończyły  każdego. Dlatego wieczorem nie planowaliśmy żadnej aktywności, kiedyś należało odpocząć. O zmierzchu spotkaliśmy się pod wiatą i był to wieczór pisania listów. Mieliśmy piękną papeterię, tekst ułożył Stefan i  dyktował go głośno, a wszyscy siedzieli wkoło stołu i każdy pisał do wyznaczonej osoby. Pisaliśmy do naszych przyjaciół, którzy bywali kiedyś na rajdach, ale w tym roku nie mogli przyjechać. Był to bardzo przyjemny wieczór, gdyż wspominaliśmy te osoby, jak również różne zdarzenia z nimi związane.  
W piątek autobusem pojechaliśmy do Stuposian po konie, spędzając kolejny dzień w siodle, ciesząc się urokami lasu, panoram i przeprawy przez San. Z kronikarskiej dokładności należy odnotować że tego dnia rozstał się z koniem Krzysiek. Przyczyną była ponoć rozciągnięta guma (?) – interpretacja dowolna.  

41. Czy to real, czy obraz malowany? 42. Krzysiek za chwilę rozstanie się z Czantorią.


Tego dnia szeryfa zarządziła „wianki”, jako że był to ostatni wieczór kiedy można było ten obrzęd przeprowadzić. Kalendarzowa noc świętojańska była co prawda 3 dni wstecz, jednak na rajdach szeryf nie przejmuje się kalendarzem i ustala noc świętojańską wtedy kiedy pasuje. W tym roku popadło na piątek.  
Jak zwykle było bardzo mało czasu na zbiór kwiatów i plecenie wianków, a o odpoczynku po jeździe należało zapomnieć. Wszyscy uwijali się jak w ukropie. Ostatecznie jakoś zdążyliśmy i na obiad stawiliśmy się pięknie ukwieceni. W takiej dekoracji wszystko smakuje podwójnie, aczkolwiek na rajdzie na brak apetytu nikt nie narzeka i wręcz objadamy się niemożliwie. Stąd konieczność wieczornego biegania na most na Sanie, co tego wieczoru także wykonaliśmy, tym bardziej, że należało wianki zwodować. Wianki mają popłynąć do morza, co jak wiadomo wróży szczęścia bez liku. Nie każdego roku grzecznie odpływają,  nie zawsze jest tyle wody w tej czy innej rzece ile trzeba. Ale przez lata więcej było odpłynięć niż stagnacji, więc opiekę niebios mamy zapewnioną, o czym świadczy choćby to, że spotkaliśmy się na 20-tym rajdzie.   
W tym jubileuszowym roku popłynęły dość dziarsko.  

43. Nie jest łatwo rozstać się z wiankiem… 44. …ale kiedyś trzeba to zrobić.


Na moście wypiliśmy parę guli dobrego trunku, więc humory się poprawiły i przystąpiliśmy do pobierania myta od przejeżdżających samochodów. W tym roku  w Dwerniku był tak duży ruch, że samochody jeździły po tej maleńkiej, zagubionej w lesie wiosce niemal bez przerwy – czegoś takiego nigdy nie było. Zatrzymywaliśmy wiele samochodów, ale tylko w trzech pasażerowie zechcieli przyłączyć się do zabawy.  Za pozwolenie na przejazd żądaliśmy wierszyka, piosenki lub zatańczenia na szosie. Jeden z kierowców wykonał parę podskoków, pasażerka innego samochodu zadeklamowała wierszyk, a jeszcze jeden kierowca zaśpiewał nam „sto lat”. Wszyscy dobrze się bawili, a tradycji stało się zadość. Usatysfakcjonowani wróciliśmy pod wiatę i siedzieliśmy przy ognisku ile kto mógł.  
Jubileuszowy rajd upływał w fantastycznej atmosferze, ale nadmienić trzeba że wyjątkowo dużo osób  miało kontakt z kleszczem i miejmy nadzieję że nikogo nie dotkną przykre konsekwencje. 
W sobotę rano czekała na nas kolejna niespodzianka – Józek obdarował wszystkich uczestników koszulkami z logo 20-tego rajdu. Było to miłe i oczywiście na jazdę wystroiliśmy się w te koszulki. A jazda była piękna jak zwykle. Jeździliśmy stale w górę lub w dół, las był świeży i pachnący, a panoramy na łąkach zachwycały. Postraszył trochę deszcz i na kilkanaście minut wskoczyliśmy w peleryny, ale wkrótce wyszło słońce i znowu zrobiło się kolorowo. Przez godzinę kręciliśmy się po łąkach i lasach dwernickich, by potem na kolejną godzinę przekroczyć szosę i pobuszować po drugiej stronie, po ścieżkach gdzie nigdy nie byliśmy. Po nocnym deszczu w lesie było bardzo mokro i na stromych błotnistych zboczach koniom rozjeżdżały się nogi. Wcześniej na łąkach pogalopowaliśmy trochę, aczkolwiek ostrożnie, gdyż było bardzo ślisko. Tego dnia jazda była wspólna bez biwaku, by mieć popołudnie wolne na odpoczynek i pakowanie przed podróżą. Żal serce ściskał, ale rajd dobiegł końca. Jakby dopiero przyjechaliśmy, a już trzeba było szykować się do odlotu.  

45. Dostaliśmy koszulki z logo 20-tego rajdu. 46. Koszulkowa jazda po dwernickich łąkach.


Po obiedzie spotkaliśmy się pod wiatą, gdzie rozpalono grilla i piekliśmy kiełbasę i kaszankę. Śpiewaliśmy też i gawędziliśmy. Doszedł Józek, także Gosia z Jarkiem. Obdarowaliśmy naszych miłych gospodarzy prezentem, którego nie odpakowali, ale było to popiersie konia na postumencie z grawerowaną tabliczką.  Józek dostał duży kalendarz na następny rok, zrobiony ze wszystkich koni, które z nami rajdowały przez 14 lat. Bardzo się wzruszył i ucieszył, tym bardziej że kilka z tych koni opuściło już padół ziemski i pozostaną tylko na zdjęciach. 
Wydawało się kiedyś, że na 20-tym rajdzie na pewno poprzestaniemy. Rwie się dusza do raju, ale rozsądek podpowiada coś innego. Jednak w następnym roku byłby 15-ty rajd z Józkiem. Czy takiego jubileuszu wolno zaniechać? Cóż, trzeba będzie zimą przetrawić to pytanie i na wszelki wypadek pielęgnować zdrowie i kondycję, bo najprawdopodobniej znowu ruszymy w Bieszczady.

47. Szefowie Dwernika na ostatnim ognisku. 48. Józek dostał kalendarz ze swoimi końmi. 49. Szeryfa śpiewa hymn rajdu.

 

Do zobaczenia….

50. Pożegnania nadszedł czas… 51. Czy za rok ruszymy w Bieszczady?

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć.

 

Tekst i zdjęcia: Formisia i inni 
Wstawiła nas stronę: Formisia  

Pamięci Zbyszka Dąbrowskiego

 

Ad memoriam Zbyszka Dąbrowskiego

*

Zawsze ze smutkiem przyjmuję wiadomość o odejściu kolejnej wielkiej postaci świata końskiego.
Niestety biologia robi swoje i śp. Zbyszek Dąbrowski to chyba ostatni z dyrektorów Stad Ogierów z jakimi mieliśmy honor się spotkać.
Dożył pięknego wieku i w swoim życiu zrobił tak wiele dobrego dla przyszłych pokoleń miłośników koni.
Pamiętam, jak brałem jako prezes Poznańskiego AKJ udział w posiedzeniu Okręgowego Związku Jeździeckiego odbywanego w Racocie chyba w 1970 roku.
Były tam uwagi krytyczne, co tam za pożytek ze studentów, sportowców wybitnych tam nie ma, tylko zawracają często głowę.
Nie zgodziłem się z takim stanowiskiem i argumentowałem, że jeśli panowie chcecie, by w przyszłości byli choćby kibice na zawodach rozumiejący sport jeździecki to muszą być osoby które złapią tego szlachetnego bakcyla jakim jst jazda konna, poza tym gdy skończą studia i obejmą ważne stanowiska w różnych miejscach świat jeździecki będzie miał wiernych i pewnych sojuszników.
Jak wynika z wzajemnej miłości AKJ Wrocław i śp. Zbyszka rozumiał on bardzo dobrze wagę „amatorszczyzny”. Jak dowiodło życie, niemal wszyscy sędziowie jeździeccy przez długie lata to byli właśnie wychowankowie AKJ-tów.
Miałem to szczęście, że poznałem dyrektorów Stad, Andrzeja Osadzińskiego ze Starogardu Gdańskiego, Tadeusza Nowickiego i Tadeusza Czermińskiego z Sierakowa, oraz Czesława Matławskiego z Gniezna. Wszyscy już odeszli na wieczną wartę, zmieniła się całkowicie organizacja i hodowla koni w Polsce, ale my mieliśmy szansę i chyba ją dobrze wykorzystaliśmy.
Również dzięki niezwykłej życzliwości wielu w tym na pewno szczególnej życzliwości śp. Zbyszka Dąbrowskiego.
Niech spoczywa w pokoju zawsze obecny w naszej pamięci!
Tomasz Kolańczyk

*

Bardzo smutna wiadomość, dzięki

Elżbieta Szelińska

*

Piękny wiek. Jakże to smutne, ale i nieuniknione. Był to wspaniały człowiek i do tego koniarz!!! Cześć jego pamięci. Jest nam niesamowicie smutno.
Martyna i Jurek czyli Grizzlaki

*

Jaka smutna wiadomość!
Maria Ogielska

*

Jaka ogromnie smutna wiadomość.  Dla mnie był on legendą mojej jeździeckiej młodości.  Dołącz mnie proszę do wszelkich wyrazów żalu jakie będziecie organizować w imieniu Starych Koni wychowanych przecież w Książu.

Eta Rogoyska

*

Straszna wiadomość. Jestem głęboko poruszona.  Niepowetowana strata. Pozostanie w naszych sercach i pamięci na zawsze.

Majka Lewicka