Wideo

XIX Rajdobóz Jarosłwiec 2022

Jarosławiec 3 – 11 wrzesień 2022

Po kilkunastu latach rajdobozów na Pojezierzu Drawskim w Rakowie i Komorzu  oraz po trzech wypadach na Kaszuby do Salina, Stare Konie zdecydowały się na rewolucyjną zmianę i wyjazd na rajdobóz 2022 nad morze. Było sporo dyskusji na ten temat, gdyż rajdobozy kojarzyliśmy do tej pory z jeziorami. Tym niemniej morze dla każdego jest ważnym składnikiem letniego urlopu, więc dlaczego by nie połączyć końskiego obozu z Bałtykiem? Miejsce wynalazła i obóz zorganizowała Iwona, a był to ośrodek jeździecki „Horyzont” w Jarosławcu. Iwona znała ten ośrodek z wielu swoich wcześniejszych w nim pobytów i rekomendacja była obiecująca. Niestety w lipcu pogruchotała sobie kosteczki spadając z konia w tymże ośrodku, więc zapał potencjalnych uczestników uległ na chwilę ostudzeniu i wkradła się niepewność – będzie coś z tego czy nie? Na szczęście sprawy organizacyjne były już mocno zaawansowane i nie było powodu szukać innego miejsca, a nasza połamana koleżanka doszła na tyle do siebie, że – w kołnierzu na szyi – zdecydowała się pojechać do Jarosławca i przewodniczyć zabawie. Bo zabawa była przednia, od pierwszego dnia do ostatniego. Zapisało się i przyjechało 30 osób, co było swoistym rekordem.

1. Jarosłwiec, tu mieszkaliśmy 2. Stare Konie w Jarosławcu

 

Ośrodek „Horyzont” usytuowany jest na klifie tuż nad plażą, co dodaje mu smaczku. Składa się z niewielkiej dobrze utrzymanej stajni, ujeżdżalni krytej i otwartej, oraz hoteliku o całkiem dobrym standardzie. Wszyscy dostali pokoje dwuosobowe,  w tym szczęściarze mieli  okna z widokiem na morze. Na dole mieliśmy jadalnię i salę imprezową ze sceną, przed domem był ukwiecony ogród, gdzie miło było posiedzieć. Stoliki w jadalni były czteroosobowe, więc zapadła decyzja aby na każdy posiłek siadać w innym składzie, tak by wszyscy z wszystkimi mogli się do woli nagadać. Cały obiekt prowadzi jedna rodzina (mama, tata, córka i zięć), z tym że ponad to co wymieniono wyżej posiadają jeszcze gospodarstwo rolne i 100 krów. Koni jest 20 – przez większość doby przebywają na pastwiskach, skąd są zabierane do stajni te, które pójdą na jazdę. Nasza grupa korzystała z 6 – 7 koni, przy czym ilość jeźdźców nieznacznie zmieniała się każdego dnia. Na początku jeździło 10 osób, z czasem co rusz ktoś się wykruszał. Jeździliśmy w dwóch grupach. Pierwszą jazdę prowadziła szefowa stajni Kinga, drugą pracująca w stajni Karolina. Jazdy najczęściej trwały po 1,5 godziny, jednak zdarzyło się spędzić w siodle 2 godziny, a pod koniec pobytu wystarczyła nawet jedna – program obozu poważnie nadwyrężył naszą formę.

3. Dubaj, największa plaża w Europie (widok z klifu) 4. Przystań rybacka w Jarosławcu

 

Jarosławiec to mała, nadmorska mieścina,  mniej więcej na środkowym wybrzeżu, leżąca w otoczeniu sosnowych lasów. Wzdłuż plaży ciągną się na długości 2 km wysokie klify, które z jednej strony stanowią atrakcje turystyczną, ale z drugiej strony sztormy podmywające klif były powodem zniszczeń i ciągłych dalszych zagrożeń. W roku 2018 rozpoczęła się największa w historii naszego kraju inwestycja umacniania klifu, polegająca na wpuszczeniu w morze kamiennych, gwiaździstych ramion, mających  wyhamowywać impet sztormowych fal. Jednak to byłoby za mało, więc dodatkowo  powiększono plażę poprzez nasypanie pomiędzy kamienne ramiona piasku, skutkiem czego powstała największa sztuczna plaża w Europie, nazwana dość szybko polskim Dubajem. Podobno przywieziono 10 tys. m kw. piasku z Ustki, a Dubaj ma ok. 5 ha. Jest to aktualnie największa atrakcja Jarosławca, aczkolwiek to atrakcja dość dyskusyjna. Na pewno spełnia swoje zadanie jako ochrona Jarosławca, głównie ulic biegnących nad samym klifem. Jednak gdy zejdzie się po stromych schodkach na dół, morze jest tak daleko, że ledwo je widać. A gdy się dojdzie do wody, plażowanie między kamiennymi falochronami nie każdego zachwyca. No ale zawsze można pomaszerować kilometr na zachód na „normalną” plażę, a na Dubaju można zobaczyć wiele ciekawostek przyrodniczych.

5. Rukwiel nadmorska, roślinka rosnąca na Dubaju, umacnia wydmy 6. Nasza ulubiona knajpka „Wilk Morski”

 

Jarosławiec ma sporo innych atrakcji, tak że jest tam co robić. Jest ceglana latarnia morska przy głównej ulicy miasta, jest bardzo ciekawe muzeum bursztynu, jest wreszcie klimatyczna mała przystań rybacka,  przy której  ulokowały się liczne smażalnie ryb. Są też urokliwe knajpki, wśród których szczególnie upodobaliśmy sobie „Wilka Morskiego”, gdyż siedząc tam przy stoliku widzi się morze. Zjechaliśmy do Jarosławca w sobotę. Niedziela była dniem odpoczynku, relaksu i zakosztowania uroku wymienionych wyżej atrakcji. Wieczorem odbyło się oficjalne otwarcie imprezy. Spotkaliśmy się w sali imprezowej w strojach organizacyjnych i dość szybko atmosfera eksplodowała. Były nie tylko wesołe pogaduchy, ale także tańce, nawet mocno szalone. Na koniec Jurcyś wywijał na stole.

7. Wieczór inauguracyjny – Iwonka czuwa 8. Kupcio wywijał na stole 9. Zabawa na całego

 

W poniedziałek po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła do stajni. Kinga już na naszą pierwszą piątkę czekała, rozdzielając konie wg własnego uznania. Konie były wypasione, błyszczące, jak na koniec sezonu w doskonałej formie. Siodłaniu towarzyszył dreszczyk emocji, gdyż nie znaliśmy tych koni ani sposobu prowadzenia jazdy. 
Ośrodek jeździecki znajduje się na końcu wsi (lub na początku, zależnie jak patrzyć), więc po wyjeździe ze stajni po chwili byliśmy w sosnowym lesie i niedługo potem wjechaliśmy na plażę.  Zjeżdżając z wydmy na dół i patrząc na pustą plażę i bezkres morza każdy z pewnością doznał zalewu endorfin. Był to piękny moment i wielka uciecha. Koniki przyzwyczajone do tego rodzaju aktywności nie reagowały na fale pluskające pod nogami, aczkolwiek morze było bardzo spokojne i fale były tego dnia jedynie symboliczne. Wkrótce zaczął się kłus i w końcu wymarzony galop. Galop brzegiem morza… jest to niewysłowiona radość.  Wszystko odbyło się w cudnej scenerii, gdyż pogodę mieliśmy jak malowaną. Galopowaliśmy wydawało się bez końca, aż po paru kilometrach tej radochy zjechaliśmy z powrotem do lasu i sosnowymi ścieżkami, też galopując, wróciliśmy do stajni.  W siodła wskoczyła druga grupa i pojechali zaznać tej samej przyjemności co poprzednicy. 

10. W stajni przed pierwszą jazdą 11. O tym marzyliśmy
12. Galop brzegiem morza 13. Druga grupa także ma fun

 

Po krótkim odpoczynku i przekąszeniu małego co nieco, dosiedliśmy rowerów i pojechaliśmy na kolejną wyprawę. Tym razem celem wyprawy było Darłowo, a jechaliśmy przepiękną trasą leśną wzdłuż wybrzeża, widząc morze od czasu do czasu między drzewami. Rowery wypożyczyliśmy w pobliskiej wypożyczalni rowerów. Bliżej Darłowa widać było nie tylko morzę, ale także jezioro po drugiej stronie trasy. Była to przepiękna przygoda, aczkolwiek bardzo wyczerpująca. Tak że wieczorem nie było żadnego oficjalnego programu rozrywkowego, gdyż każdy padł. Osoby które nie jeździły konno i nie zdecydowały się na wyprawę rowerową miały natomiast sporo wolnego czasu i korzystały do woli z plaży, spacerów i knajpek, że o książkach i pogaduszkach w podgrupach nie wspomnieć.  

14. Dosiedliśmy rowerów… 15. … i popedałowaliśmy do Darłowa

 

Podobny scenariusz mieliśmy każdego dnia, tyle tylko że po koniach   organizatorka proponowała coraz to inne atrakcje. We wtorek jeźdźcy dostali porządnie w kość – jazdy były bardzo wymagające, dużo galopu i plażą i potem w lesie – ale nie było ulgi, zaplanowany program był konsekwentnie realizowany.

16. Wyjazd ze stajni, na czele szefowa Kinga 17. W lesie też było ekscytująco

 

Tym razem kolejnym punktem programu był  spływ kajakowy rzeką Wieprzą, wcześniej ugadany przez Iwonę z właścicielem kajaków. Zaczynał się we wsi Kowalewo, ok. 20 km od Jarosława. Osoby zapisane na spływ zorganizowały się w dwójki i po dojeździe samochodami do Kowalewa każda dwójka zaokrętowała się na swój kajak i kawalkada ruszyła. Rzeka Wieprza jest piękna i dzika, płynie się prawie cały czas w szpalerze wierzby, trzciny i rozmaitych krzewów, od czasu do czasu widać zielone łąki. Słońce przygrzewało, świat był kolorowy, niebieski na dole, niebieski na górze.

18. Spływ rzeką Wieprzą 97. Wieprza jest dzika i piękna

20. Pustka i spokój 21. Mania z Maciejem

 

Na kajakach panowała luźna, wesoła atmosfera, pomiędzy kajakami krążyły paluszki i pogaduszki, robiono zdjęcia. W tym rozprężeniu Jola z Gerardem stracili w pewnym momencie czujność i znaleźli się w pasie gwałtownego nurtu, pod nisko zwisającymi gałęziami. Nastąpiła niebezpieczna sytuacja, gdyż nurt ciągnął kajak z dużą siłą do przodu, a niskie gałęzie wstrzymywały kajakarzy od góry. Na domiar złego kajak ustawił się w poprzek nurtu, więc tym bardziej sytuacja była beznadziejna. Długo nie trwało aż nastąpiła wywrotka i  kajakarze zniknęli w rzecznych otmętach. Dla osób będących blisko były to paraliżujące chwile, ale na szczęście zarówno Jola jak i Gerard świetnie pływają, więc dość  szybko wypłynęli na powierzchnię. Najbliżej topielców była Jaga z Karoliną, więc pierwsze ruszyły do pomocy. Jaga manewrowała kajakiem, a Karolina wychyliła się maksymalnie i podała Joli rękę. Zszokowana Jola chwyciła wyciągniętą dłoń i łapała oddech, Gerard przerażony krzyknął: „ratujcie Jolę”. Ale widząc że połowica jest „zaopiekowana” zajął się odwróconym do góry dnem kajakiem, blokując jego odpłynięcie, oraz łowieniem bagażu. Bagaż w postaci  wodoszczelnych worków pływał luzem, ale Gerard połapał worki i rzucał je po kolei do kajaka Jagi i Karoliny. Jaga dzielnie sterowała pojazdem, a Karolina łapała worki, niestety jeden  okazał się nieszczelny i woda którą nabrał zalała ratowniczkę od stóp do głów. Tym samym zalany został jej aparat fotograficzny i następnie uległ zniszczeniu. Póki co nie było czasu myśleć o aparacie, tylko o tym co robić dalej, gdyż brzeg rzeki szczelnie porastał zwarty mur roślinności. Bez gruntu pod nogami trudno byłoby wykonywać akcję ratowniczą. Ostatecznie Karolina wypatrzyła na drugim brzegu niewielki prześwit i tam popłynęli – Jola uczepiona kajaka dziewczyn, Gerard samodzielnie, holując swój kajak i będąc asekurowany przez Stefana i Nel. Na drugim brzegu Jola czepiając się czego mogła  namierzyła grunt pod nogami i wreszcie na tych nogach stanęła. Co prawda po pas w wodzie, ale zawsze była to jakaś stabilność. Gerard ze swoim kajakiem wylądował nieco dalej i tam również namierzył grunt pod nogami, także stojąc do pasa w wodzie. Nad wioślarzami zwisała wielka gałęź, więc cała trójka – Gerard, Nel i Stefan – mogli się jej trzymać. Wtedy chłopaki z niemałym trudem odwrócili kajak, niestety był pełen wody.

22. Po trudnych chwilach Joli udało się namierzyć grunt pod nogami 23. Topielcy w wodzie, kto może pomaga

 

Gerard usiłował wodę wybierać rękami, ale efekt był beznadziejny. Medytowali jak usunąć wodę, gdyż płynąć kajakiem pełnym wody byłoby niemożliwe, tym bardziej że topielcy dygotali z zimna. Wtedy nadpłynęła Marysia z Maćkiem i Marysia przejęła dowodzenie. Zażądała wszelkiej odzieży jaka była w tej sytuacji dostępna, szczególnie wymuszając krzykiem na Gerardzie aby ściągał z siebie co może. Ciuchy namaczała w kajaku i wykręcała do rzeki, robiąc to nieskończoną ilość razy. Do wykonania tej czynności sama musiała wejść do wody, inaczej by się nie dało. W tym czasie Jola przedostała się do nich rzeką, bo wyjść na brzeg się nijak nie dało. Wojtek z Laluchą użyczyli poszkodowanym swoje suche polary, więc mogli się choć trochę ogrzać. Gdy kajak został jako tako odwodniony, a emocje wszystkich okiełznane, topielcy odebrali z powrotem swój bagaż, wdrapali się do kajaka i kawalkada ruszyła w dalszą drogę. Do końca spływu była jeszcze dobra godzina, a parę osób było mokrych, w tym Gerowie siedzieli na mokrej podłodze.  Więc gdy spływ się skończył, wymuszono na nich ubranie wszelkiej możliwej suchej garderoby jaka była jeszcze osiągalna. I tak bez ofiar grupa wróciła do domu, nikt przygody nie odchorował. Wszystko dobrze się skończyło… ale było groźnie.

24. Mimo dramatycznych chwil spływ zakończył się bez ofiar 25. Dziewczyny mokre i zmarznięte

 

Wieczorem pod wiatą rozpaliliśmy ognisko, gdyż przeżycia dnia wymagały nie tylko rozgrzać się, ale także rozweselić.

26. Wieczorne ognisko 27. Pić czy śpiewać/

 

Hasłem tegorocznego rajdobozu był „odlot”. Przedstawienie swoich odlotów planowaliśmy na czwartek, w międzyczasie nie zdradzając się co kto ma w zanadrzu i co pokaże. Tym niemniej monachijski Jurek przywiózł do Jarosławca fajki z marychy  jako dosłowne potraktowanie odlotowego hasła i tego wieczoru nie wytrzymał i przy ognisku częstował. Parę osób spróbowało, zaciągając się raz lub kilka razy. Niektóre dziewczyny zareagowały napadem nieokiełznanego śmiechu, w czym przodowała Nel. Jej szalony śmiech był tak zaraźliwy, że w końcu pękali ze śmiechu prawie wszyscy, nie wiadomo kto się zaraził, a kto się sztachnął. Ale jeden kowboj tak się sztachnął, że musiał być zniesiony przez kolegów do pokoju i położony do łóżka. Generalnie śmiechowe szaleństwo było świetnym wyładowaniem po wysiłku jeździeckim i przede wszystkim po wodnej ekwilibrystyce. Tym niemniej gdy w pewnym momencie Gerard wstał i zaczął dziękować za pomoc otrzymaną od przyjaciół w wodnej topieli, głos mu się łamał i bliżej był łez niż śmiechu. 

28. Dziewczynki się sztachnęły… 29. No cóż, te dziewczynki też się sztachnęły
30. I te jakieś wesolutkie, w tym topielica 31. Gerard dziękuje przyjaciołom za pomoc  w topieli

 

Najedliśmy się pieczonej na ogniu kiełbasy, naładowaliśmy akumulatory dobrym humorem i zakończyliśmy dzień dobrze nastrojeni do dalszych wyzwań. 
W środę po śniadaniu znowu spora grupa ruszyła do stajni, jednak ktoś tam jęknął że godzina jazdy nam wystarczy i żeby nawroty galopu nieco skrócić. Kinga przychyliła się do życzeń, tym niemniej jazdy były i tak wyczerpujące, gdyż nadmorski piach był tego dnia jakiś bardziej grząski niż zwykle i konie co rusz się zapadały, wymuszając więcej wysiłku dla utrzymaniu równowagi. Ale daliśmy radę, nikt nie miał problemów.

32. Jazda kolejnego dnia 33. Galop brzegiem morza, co za uciecha

 

Tego dnia Iwonka dała wolne, więc nie było powodu nigdzie się śpieszyć. Po jazdach były spacery, plażowanie, smażona rybka (droga jak diabli), był też na koniec „Wilk Morski”, a w nim dość cienki grzaniec i dość smaczne rybne sałatki. Przede wszystkim jednak było przyjemne nic-nie-robienie,  we własnym, przyjemnym towarzystwie.

34. Gimnastyka była każdego dnia, bez względu na wszystko 35. Plażowanie też było, w każdej wolnej chwili

 

W czwartek po jazdach pojechaliśmy do Darłowa zwiedzić Zamek Książąt Pomorskich (obecnie muzeum), najlepiej zachowany zamek gotycki na Pomorzu Zachodnim. Urodził się w nim Eryk Pomorski z rodu Gryfitów, uznany przez władze Darłowa za najznamienitszą personę miasta. Książę, żyjący w XIV w., na skutek zawirowań genealogii został królem Danii, Szwecji i Norwegii, czym przebił chyba wszystkie koronowane głowy Polski. Po długich rządach został zdetronizowany i zajął się piractwem, co czyni z niego tym bardziej barwną postać, godną pióra lub filmu. Pod koniec życia wrócił do domu czyli na zamek w Darłowie i w nim dokonał żywota. Zamek jest obecnie ciekawym obiektem turystycznym, jest wart zwiedzenia.

36. Zamek Książąt Pomorskich w Darłowie 37. Wieczór odlotów – jedna kowbojka odleciała do szpitala

 

Czwartek to wreszcie ten dzień, kiedy mieliśmy zademonstrować swoje odloty. Od najdawniejszych lat rajdobozy odbywały się pod konkretnym, wyznaczonym dużo wcześniej hasłem i zawsze była to przednia zabawa. Na początku były tylko przebieranki, aczkolwiek pomysłowość nie miała granic. Z czasem coraz więcej osób do stroju dodawało jakiś krótki pokaz, więc zabawa była coraz lepsza. Im dalej w las tym więcej drzew – z biegiem lat nasze wyczyny estradowe ewoluowały i osiągały coraz wyższy poziom artystyczny, tak że coraz trudniej było wymyślić sensowne hasło, gdzie jeszcze dałoby się samych siebie przeskoczyć. Co prawda pokazy rodziły się w bólach, ale efekt każdego roku był  niesamowity. 
Nie gorzej było tego roku w Jarosławcu. Można nawet powiedzieć że było  jeszcze ambitniej, bo nie dość że Stare Konie po raz kolejny podniosły poprzeczkę, to dodatkowo fakt występu na prawdziwej scenie istotnie podniósł rangę przedsięwzięcia. Byliśmy po prostu niesamowici. Ale do rzeczy… 
Przed sceną ustawiono krzesła w rzędach, ustalono kolejność pokazów. Uczestnicy zabawy zeszli się do sali ubrani w swoje sceniczne kostiumy, usiedliśmy na widowni i wg grafiku na scenę wchodzili wyznaczeni aktorzy i pokazywali swoje odloty. Repertuar był niezwykle różnorodny. 
Jako pierwszy na scenę wtoczył się ogólnie znany mały przywódca narodu, aby przedstawić swoje  odleciane teorie na temat życia, historii i polityki. „Gdy miałem 12 lat chciałem rządzić. Premierem chciałem zostać mając 34 lata. To mi nie wyszło, ale rządy zaplanowałem skończyć w wieku 91 lat i to może się udać. Dzięki Wam. Pytany jestem wszędzie o totalną opozycję. Otóż to są nasi przeciwnicy wewnętrzni, ale tak naprawdę Tusk realizuje zewnętrzne interesy, głównie Niemiec – to jest nasza opozycja. Nasi przeciwnicy to mali ludzie, marni intelektualnie i moralnie. Krzyczą o państwie prawa, a państwo prawa wcale nie musi być państwem demokratycznym. Widzimy co ta zachodnia demokracja przyniosła – Zosia chce zostać Władkiem, Władek Zosią, Władek żyje z Tadkiem, Zosia z Marysią, do tego te smarfony i oj pady. My będziemy zwalczać te anomalie krok po kroku. Kolejny ważny temat – zwróciliśmy się do Niemiec o reparacje wojenne. Wyliczyliśmy, że to ponad 6 bilionów zł, czyli na każdego Polaka wypadnie po 160 tys. zł. To zrealizujemy. Koniec z wszelkim złem”.

38. Odleciany przywódca narodu 39. Premier chwali się odlecianymi złotymi myślami swoich współpracowników

 

To tylko wyciąg, odlecianych myśli było więcej.  Powiało grozą, a tu już na scenę wszedł odleciany premier i pochwalił się z jaką wspaniałą intelektualnie ekipą współpracuje, przedstawiając kilka wybranych złotych myśli swoich współpracowników, zgrozy czyniąc ciąg dalszy. Cytaty są autentyczne, oto kilka z nich: 


– Nie alkohol, nie przemoc domowa, lecz ideologia LGBT niszczy polskie rodziny. 
– Seks dla przyjemności jest upadkiem wartości chrześcijańskich. 
– Dziewictwo jest źródłem harmonii świata, te które je tracą podsycają pandemię. 
– Kolorowe kredki to przebrzydła promocja homoseksualizmu. Powinny być jednokolorowe, aby nie stymulować seksualnie wyobraźni dzieci. 


Powyższe rewelacje przedstawili Gabi i Kach. W gęstej atmosferze jaka zaistniała na scenę weszli kolejni aktorzy, Renia i Andrzej. Przedstawili odloty o diametralnie innym charakterze. Na początku był krótki dialog: „co to jest odlot?”  „To wyruszenie w drogę”. „Coś ekscytującego?” „To nowy sposób na życie, realizacja swoich pasji”.
Reniowie przedstawili sylwetki kilku osób, które mając 70-90 ruszyli w świat swoich pasji. 


Np. Czesław Romankiewicz, wcześniej działacz ludowy, nie uprawiający nigdy żadnych sportów – zaczął grać w golfa w wieku 80 lat i wkrótce zakasował toruńskich golfistów (bo stamtąd pochodzi). Na pytanie dlaczego golf? Bo to sport dżentelmeński, tu nie gra się przeciw komuś, tylko przeciw swoim słabościom. Jest najstarszym golfistą w Europie. Barbara Kolasa lat 66 z mężem lat 71 startują w maratonach, półmaratonach, biegach okazjonalnych. Zaczęli po 50-tce. Biegają nie tylko w kraju, startowali w Stanach, Chinach, Portugalii, Turcji, na Malcie. Barbara ma już ok. 300 medali. W swojej pasji nie tylko o bieganie im chodzi, także o zwiedzanie ciekawych krajów. Aktualnie szukają propozycji kolejnego maratonu, w miejscu gdzie jeszcze nie byli. Stanisława Cymerman, lat 93, była pielęgniarka. Odszedł niewidomy mąż i chora mama, nad którymi sprawowała długotrwającą opiekę, dzieci odfrunęły. Dziś bywa na pokazach mody, statystuje w filmach, gra w teledyskach. Wędruje po ulicach stolicy w fantastycznej malinowej marynarce, często z deskorolką pod pachą. Nowe życie zaczęła po 80-tce. Ela Hubner lat 56, tłumaczka, prowadzi blog „Fajna baba nie rdzewieje”. Spisała dekalog nierdzewnych, a główne zasady to: być dumnym ze swojego wieku, nigdy nie mówić że jest za późno, uśmiechać się. 


Aktorzy występ zakończyli retorycznym pytaniem: czy my nie jesteśmy tacy?  Dostali duży aplauz.

40. Renia i Andrzej opowiadają jak odlotowo mogą żyć 70plus 41. Wierna adaptacja filmu animowanego „Odlot”

 

Tym razem powiało optymizmem, co było dobrą oprawą do następnego pokazu w wykonaniu Eli i Kornela, którzy w niezwykle realistyczny sposób przedstawili adaptację słynnego filmu animowanego Pixara „Odlot”. Nie tylko nauczyli się długich ról, ale także w niezwykle perfekcyjny sposób odwzorowali postać skauta – czapeczka, plecak z odznakami, sznurówki u butów, wszystko było identyczne jak w filmie. A oto w skrócie treść widowiska:  Pewien stetryczały staruszek żyjący samotnie i rozpamiętujący dawne lata z ukochaną żoną Elą, nie zauważył kiedy życie minęło i nie rozumie, dlaczego nie zdołali zrealizować swego wieloletniego marzenia. Tym marzeniem było polecieć do Ameryki Południowej i w pobliżu pewnego wodospadu zbudować dom, a tam walczyć o zwierzęta, przyrodę, ekologię. Niestety zawirowania  życia codziennego odsuwały  wyprawę na dalszy plan i ostatecznie nigdy do niej nie doszło. W końcu zestarzeli się, żona  zeszła z tego świata, on sam popadł w marazm i wegetację. Miał już zostać odstawiony do domu pogodnej starości, ale równolegle z oczekiwaniem na tą przykrą chwilę spotkał pewnego dokuczliwego skauta, który uprzykrzał mu ostatnie momenty wolności. Skaut Russel zbierał odznaki do tytułu „syn dzikiej przyrody”, potrzebował jeszcze odznakę „pomocnik seniora”, aby awansować  na „starszego syna dzikiej przyrody”. Skaut był tak natarczywy i nie dający się zbyć, że w końcu Fredriksen zmobilizował wszystkie siły aby skończyć z dotychczasowym życiem, uciec od sanitariuszy, skauta, developera czyhającego na jego dom i mimo wszystko zrealizować wieloletnie marzenie. Będąc producentem balonów przyczepia do swojego domu ogromną ich ilość i odlatuje do wymarzonej krainy w Ameryce Południowej. Zbiegiem okoliczności skaut załapuje się na tą podróż, więc lecą razem i mają mnóstwo niesamowitych, ale też pięknych przygód. Opowieść pokazuje, że są odloty które sprzyjają nawiązywaniu przyjaźni, dają siłę do walki o prawdę, uczciwość, realizację marzeń. Aktorzy wspaniale odegrali swoje przedstawienie i zyskali duży aplauz. 
Kolejny odlot zaprezentowała Marysia. Wystąpiła w pięknej zwiewnej sukience, z wiankiem polnych kwiatów na głowie, jako Calineczka. Odegrała bajkę o Calineczce bardzo realistycznie. U pewnej kobiety urodziła się maleńka Calineczka, która wiodła szczęśliwe życie aż do momentu, gdy porwała ją ropucha, przeznaczając na żonę dla swojego syna. Calineczka zdołała uciec od ropuchy, przeżyła wiele przygód, żyjąc na łące wśród kwiatów. Lato jednak minęło, nadeszła jesień i zima była za progiem – Calineczka zamartwiała się nie wiedząc gdzie się podzieje zimą. Ulitowała się nad nią mysz polna i zabrała ją do swojej norki. Z czasem mysz wymyśliła, że dobrze byłoby wyswatać Calineczkę z sąsiadem kretem, gdyż dobrze mu się wiedzie, ma grube ciepłe futro, mała dziewczynka miałaby zapewniony byt. Nawiasem mówiąc kret dość szybko zakochał się w Calineczce, zaprosił ją do swego wielopokojowego, podziemnego domu, chcąc się pochwalić jak mieszka. Calineczka przez grzeczność przyjęła zaproszenie, jednak mroczna, zimna rezydencja kreta przeraziła ją. Wędrując po podziemnych zakamarkach znaleźli w pewnym miejscu nieruchomego ptaka, który najwyraźniej zastygł z zimna.  Była to jaskółka –  zgubiła swoje stadko odlatujące do ciepłych krajów i z zimna i głodu zapadła w hibernację.  Calineczka wróciła nocą do jaskółki, rozgrzała ją pękiem suszonych kwiatów które przyniosła i ptak ożył i wyfrunął z podziemia. Ponieważ przygotowania do ślubu z kretem nabrały tempa, Calneczka dała się namówić jaskółce i odleciała z nią do kraju gdzie zawsze jest ciepło i żyje się szczęśliwie.  Była to piękna bajka, świetnie zagrana nie tylko przez Marysię, ale także Dorotę odgrywającą ropuchę i kreta. W tekst wmontowana była przyśpiewka, którą intonowała cała sala: Uha, tralala, Calinka 22 – to zmodyfikowany refren piosenki Starszych Panów Kapturek 62,  mówiący w zawoalowany sposób o gejowskim odlocie, jako przeciwwagą do pięknego odlotu Calineczki. Bo odloty są różne.

42. Calineczka, która odleciała z jaskółką uciekając od problemów 43. Po uczonej głowie latają odleciane tezy, aż styki się palą

 

Kolejny odlot to kolejny wielki zwrot akcji, nowy niezwykły pomysł, z kategorii tych co to się „filozofom nie śniły”.  Na scenę weszła Lalucha z wielką świetlistą obręczą nad głową, symbolizującą dokładnie to co było widać. Jak się okazuje po uczonej głowie potrafią latać tak odlotowe tezy, prowadzące do tak odpałowych wniosków, że styki się palą. Np. dualizm korpuskularno – falowy i kot Schrodigera – czy jest on żywy czy martwy? Roztrząsanie tego problemu może rozpalić do białości. A weźmy np. zegary mózgowe świadomości Libeta – czy wolna wola jest złudzeniem? Dyskusje nad wolną wolą nurtowały człowieka od wieków, uważano że właśnie wolność woli czyni homo sapiens najdoskonalszym tworem natury. Są jednak badania, które sugerują, że jesteśmy marionetkami chemii mózgowej, badał to właśnie neurofizjolog Beniamin Libet. Pożywka dla przemyśleń niebywała. Ale co tam Libet i jego tezy, superstrunowa teoria, w której czasoprzestrzeń ma 11 wymiarów, to jest coś.  Podobno każde oddziaływanie jest tam wyjaśnione – to dopiero pożywka dla głowy, mało które styki wytrzymają. Po co jednak odlatywać tak daleko, poekscytujmy się fenotypową plastycznością jako nadzieją ludzkości… z Olgą Tokarczuk na czele. 
Nie dziwota że po tego typu rozważaniach filozoficzno – naukowych głowa naszej prezenterki świeciła jak gwiazda na niebie. Chętnie przejęliśmy część tego blasku.
Odloty mogą być na jawie, są też senne odloty.  O czym opowiedzieli Stefan i Nel. Podobno Stefan nie mogąc spokojnie spać z powodu hasła rajdobozu i niemożności wymyślenia czegoś sensownego, zapytał kiedyś o świcie Nel, co oni zademonstrują. Nel nie do końca rozbudzona, jeszcze pod wpływem jakichś sennych obrazów, wymamrotała „karton”. Co za karton? – Stefan. Załóż karton na głowę – Nel. I założył Stefan na scenie wielkie pudło kartonowe na głowę, demonstrując totalnie odlotowe banialuki, jakie można mieć w sennych majakach.

44. O sennych odlotach opowiadali Nel i Stefan 45. Lennon śpiewał „Imagine”

 

Następnym artystą był prawdziwy Lennon, który wbiegł na scenę z gitarą w ręce, wcześniej rozdawszy widowni tekst piosenki, którą po chwili wykonał. Był to słynny przebój Imagine, śpiewany co prawda po angielsku, ale przecież znany równolatom. 


… Wyobraź sobie że nie ma państw, 
To nie jest trudne do osiągnięcia,
Nie ma za co zabijać, ani poświęcać życia,
I nie ma religii,
Wyobraź sobie że wszyscy ludzie żyją w pokoju.
Wyobraź sobie że nie ma majątków,
Ciekawe, czy potrafisz,
Nie ma powodu dla chciwości ani głodu,
Braterska wspólnota,
Wyobraź sobie wszystkich ludzi,
Dzielących ze sobą cały świat.
Możesz powiedzieć że jestem marzycielem,
Ale nie jestem jedyny,
Mam nadzieję że pewnego dnia dołączysz do nas,
I świat będzie żył w zgodzie.


Publika śpiewała refren, a Wojtek, bo on był Lennonem, wspaniale zaśpiewał hipisowski hymn i musiał bisować. Występ wokalny był jak świeży powiew, cudnie muskający zmaltretowane wcześniej mózgi. Może autor był rzeczywiście marzycielem, ale jednak wyrażał pobożne życzenie wszystkich, szczególnie w kontekście tego co się na świecie dzieje. Było to piękne.
Kolejno wystąpiła Dorota, w eleganckiej sukience, kapeluszu i szpilkach. Najpierw przedstawiła skecz o odlocie w burdelu, ale zaraz potem zaśpiewała nastrojową piosenkę o odlatujących żurawiach, emanując melancholią, która rozlała się po sali.


Żurawi klucz, żurawi klucz, leci do ciepłych krain,
Dlaczego tak smutno mi, gdy widzę odlot żurawi?
Była wiosna, minęła, było lato, odeszło,
Była miłość zginęła, dlaczego błądzę po deszczu?
Wróci wiosna i minie, przyjdzie zima i mróz,
Błyśnie miłość i zginie, jak na niebie żurawi klucz.


Aby jednak wróciła wesołość, do damy Dorotki dołączyła Calineczka i obie siedząc na ławeczce sztachnęły się marychą, wybuchając perlistym śmiechem. Czym zaraziły publiczność.

46. Dorotka śpiewa o odlatujących żurawiach 47. Dama i Calineczka przywróciły wesołość – ale na chwilę

 

Niestety wesoło zrobiło się tylko na chwilę, gdyż na scenę weszła Jola i przypomniała te Stare Konie, które na zawsze odleciały z naszego świata. Jest to całkiem niemała ilość niestety. Bardzo ładnie że nie rozpłynęli się w niepamięci, że  pamiętamy, że chcemy ich wspominać w różnych okolicznościach – ale melancholia powróciła. Jola o każdej z tych osób powiedziała parę ciepłych słów. Jan – duże chłopisko przypominające Rumcajsa, Zdzichu  Jabłoński – Gerowie, gdy byli sąsiadami, grali z nim w guziki, Krzysiu – zawsze młody, zaskoczył nas nagłym, niespodziewanym  odlotem, Hania Warszawianka – kochająca ludzi i konie, Ania – ginąca notorycznie w najbliższym otoczeniu, Heniu – wspaniały, niezapomniany szeryf, dusza każdego towarzystwa, wierny, lojalny przyjaciel.


Takie jest prawo i lewo natury,
Taki, na chybił trafił, jej omen i amen,
Taka jej ewidencja i omnipotencja.
I tylko czasem
Drobna uprzejmość z jej strony –
Naszych bliskich umarłych
Wrzuca nam do snu. – W.Szymborska.


Wspominajmy tych którzy odeszli i Carpe Diem. Po tym smutnym ale ważnym wystąpieniu Gerard polał po kielichu i każdy sobie chętnie golnął.

48. Jola przypomniała naszych przyjaciół, którzy odlecieli… 49. Maciek zaśpiewał o swoich odlotach

 

Wtedy wszedł na estradę Maciek w długowłosej peruce i zaśpiewał własną produkcję:


Odlatują ranki i wieczory,
Odlatuje cała młodość ma,
Ani jej nie dogonię,
Ani łzy nie uronię,
Bo mam ciągle jeszcze was.
A więc hejże hej, hejże ha,
Bawmy się, póki czas.
Bo kto wie, bo kto wie,
Kiedy znowu uda się.


Widocznie Maciej w swoich młodych latach które odleciały nosił takie hipisowskie włosy, w każdym razie prezentował się wspaniale.

50. Kupcio reklamuje zdrowotne własności marychy 51.  Olo opowiada o swoich odlotach

 

Hipizmem powiało i po chwili na estradzie pojawił się hipis Jurcio i z przepastnej torby powyciągał odlotowe gadżety. Fajki już były, teraz miał jakieś ciasteczka i lizaki, ale przede wszystkim prezentując wódkę z trawką przekonywał jakie zdrowotne własności posiada marihuana i ile dolegliwości można nią leczyć. Cóż, biorąc pod uwagę nasze pesele i mnogość rozmaitych zdrowotnych problemów, wypada rzecz potraktować poważnie.
Po hipisie na scenie ujrzeliśmy Ola, który w gustownym kapeluszu ze skrzydełkami opowiedział o swoich odlotach. Przeleciał po różnych naszych spotkaniach, przypominał dawne spędy i bale, a było tego całkiem sporo. Spotykaliśmy się nie zawsze w komfortowych warunkach, bywały wieloosobowe pokoje i wspólne spanie, bywało marne jedzenie i marna pogoda – ale zawsze było odlotowo.  Pamiętajmy i pielęgnujmy te wspomnienia. Wszystko wskazuje że będziemy spotykać się nadal, więc chciałby tylko, żeby zawsze wśród nas było dla niego miejsce, czy będzie z nami fizycznie, czy  we wspomnieniach.
Jest oczywistą oczywistością że nie będzie inaczej.
Gdy Olo zszedł ze sceny z tyłu sali zrobił się jakiś ruch i na parkiet wpadła piątka hipisów, wznosząc okrzyki: „precz z wojną,  chcemy pokoju, chcemy wolności, chcemy prawdy, chcemy wolnej miłości”. Byli to Iwona, Ewa, Jaga, Karolina, Walter. Z głośników popłynęła muzyka z filmu „Hair” i hipisi zaprosili do tańca, gdyż zagęszczona atmosfera pilnie wymagała odlotu w zabawę i wesołość. Krzesła poszły na bok i wszyscy ruszyli na parkiet. Dwie hipiski krążyły między wirującym tłumem, rozlewając piwo konopne i konopny eliksir, bo odlot miał być pełny.

52. Hipisi porwali salę do zabawy, dołączyła Kinga z rodziną 53. Lało się piwo konopne i konopny eliksir

 

Po chwili zabawa szła na cały gwizdek, a Disc Jockey dbał pilnie, aby z głośników leciała muzyka z lat 60 i 70-tych.

54. Zabawa szła na cały gwizdek 55. Iwonka z połamaną szyją poszła na całość
56. Taniec z piwem 57. Nikt się nie obijał

 

Po sali kręciła się zakonnica z kartką na plecach, że obowiązuje ją klauzula milczenia, więc się nie włącza. Ale żal byłoby stracić taką zabawę, więc zgrzeszyła choćby biernym uczestnictwem. Także pewien czarny bocian szykujący się do odlotu w ciepłe kraje  usłyszał śmiechy i muzykę i także on zboczył z kursu. Ciepłe kraje nie uciekną, ale takiej zabawy nie można odpuścić. Tak że wszyscy się świetnie bawili, z wyjątkiem jednej kowbojki, która w środku dnia doznała  uszczerbku na ciele na tyle poważnego, że odleciała karetką do szpitala. Na szczęście następnego dnia wróciła, jakoś ją tam poskładali. A obóz jeszcze trwał,  zdążyła zaliczyć kolejne atrakcje.

58. Czarny bocian odpuścił odlot, skoro tu taka zabawa 59. Zakonnica zgrzeszyła udziałem w  odlotowej zabawie
60. Piwo konopne wskrzeszało siły 61. Odlotowa zabawa

 

W piątek słońce się nie pokazało, nad morzem była nawet lekka mgła. W tej scenerii jazda była nie mniej atrakcyjna niż poprzednie. Zaprzyjaźniliśmy się z Kingą, która okazała się w dechę kobitką i dogadzała nam jak mogła. Czytaj – galopu było w bród, a nawet jeszcze więcej. Kinga przyznała się, że przed naszym przyjazdem nie spała dwie noce ze strachu jak ona przeżyje te dziadki, szczególnie w kontekście wypadku Iwony. Ale nie daliśmy plamy, nikt nie spadł z konia, a że czasem ktoś zajęczał żeby galopy nieco ograniczyć do krótszych odcinków, to naprawdę żaden obciach. Biorąc pod uwagę nasze rowery, kajaki i wszelką inną galopadę.

62. Jazda w mglisty poranek też była frajdą 63. Zjazd z plaży na wydmy

 

Po wczesnym obiedzie pojechaliśmy do Słupska, gdyż tam – niewiarygodne – znajduje się największe w Polsce i na świecie muzeum Stanisława, Ignacego Witkiewicza. Niewiarygodne, gdyż Witkacy nigdy w Słupsku nie był. Początek słupskiej kolekcji jest taki, że w niedalekim Lęborku mieszkał w latach 60-tych syn zakopiańskiego lekarza Teodora Białynickiego – Biruli, przyjaciela Witkacego i od niego muzeum odkupiło pierwsze 100 prac. W tamtych latach Witkacy jako malarz nie był jeszcze zbyt popularny, więc zakup nawet dużych ilości jego obrazów był możliwy. Kolejno zakupiono od innych przyjaciół artysty jego dzieła – obrazy, rysunki, rozmaite pamiątki, tak że kolekcja obecnie liczy ok. 260 pozycji, głównie portretów. Od zakopiańskiego stomatologa artysty zakupiono np. 40 prac, gdyż płacił on swojemu dentyście za usługi stomatologiczne portretami. Muzeum jest niezwykle ciekawe, zrobione w sposób nowoczesny i bardzo profesjonalny. Oprócz dzieł Witkacego posiada jedną Boznańską, jednego Matejkę, także Mehoffera, Witkiewicza ojca, Śledzińskiego i innych.   Była to wielka uczta duchowa, więc po wyjściu udaliśmy się do pobliskiej, słynnej herbaciarni, żeby wszystko dobrze przetrawić. Wystrój herbaciarni był z kolei poświęcony Wojciechowi Kilarowi, którego imieniem nazwana jest Polska Filharmonia „Sinfonia Baltica” w Słupsku. Kultury zażyliśmy więc tyle, że starczy na jakiś czas.

64. Muzeum Witkacego w Słupsku było fascynujące 65. Herbaciarnia z Kilarem na ścianach też się podobała i zadowoliła podniebienia

Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku.

66. Ognisko jest dobre na wszystko 67. Nasz gitarzysta nigdy nie zawiedzie

 

Nieubłaganie czas popłynął i w sobotę po raz ostatni dosiedliśmy rumaków i po raz ostatni oddychaliśmy morzem i urokami Jarosławca. Niemal tradycją się stało, że pod koniec każdego rajdobozu wyśledzimy gdzieś w okolicy jakieś dożynki i nigdy ich nie ominiemy. Tak było i tym razem, dożynki wyśledziliśmy we wsi Rusinowo. Udaliśmy się tam w strojach organizacyjnych, wywołując wiele miłych komentarzy. Spotkaliśmy Kingę, która z rodziną i znajomymi brała czynny udział w święcie plonów. Częstowała nas nalewką rodzinnej produkcji, bardzo smaczną. Na innych straganach nakupiliśmy miodu, nalewek, ciast na wieczorne pożegnanie, pojedliśmy chleba ze smalcem, sałatki śledziowej i wszelkich innych różności. Na wielkiej scenie produkowały się zespoły regionalne, a w między czasie trwały różne warsztaty i konkursy. Dwie Formisie wygrały nawet nagrody w jednym z plebiscytów, niestety wygraną były bilety do okolicznego skansenu, co było nie do skonsumowania, gdyż rano wyruszaliśmy w drogę powrotną. Ale uciecha była.

68. Dziękujemy Kinndze za piękne chwile z nią i jej końmi 69. Pobyt na dożynkach tradycyjnie musiał być

 

 Wieczorem spotkaliśmy się na pożegnalnej kolacji, gdzie między innymi nominowano Iwonkę na królową zgromadzenia, za perfekcyjne zorganizowanie rajdobozu nad morzem. Wszystkim się podobało, jazdy były piękne, gospodarze się spisali, miejsce super, nic, tylko przyjeżdżać.

70. Na koniec „zdrowie konia” 71. Iwonka królową za perfekcyjne zorganizowanie rajdobozu

 

Pielęgnujmy zdrowie i realizujmy marzenia, jak emeryci o których mówili Renia i Andrzej.  Bo tacy jesteśmy.
Do zobaczenia…

„Słońce też wschodzi” u Hamingwaya, ale u nas też zachodzi niestety. 

 

Kliknij na zdjęcie aby go powiększyć,

Tekst i wstawienie na stronę: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zgaga, Karolina, Zbyszek i inni