Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

Słownik pojęć rajdowych używanych w AKJ-cie

SŁOWNIK POJĘĆ RAJDOWYCH
opracowany przez Wuja Toma

Młodym ku nauce, starym dla przypomnienia niniejszym otwieram Słownik Pojęć Rajdowych

  • Sraperka przyrząd o pochodzeniu wojskowym, wyposażenie piechura, groźna broń w walce wręcz. Niezbędne wyposażenie o wielostronnym zastosowaniu. Ponieważ rajd konny nie wiózł ze sobą Toi Toi, hołd naturze uczestnicy oddawali w pokornym przysiadzie w najbliższych zaroślach. Komunikat „gdzie jest sraperka” oznaczał rezerwację sektora. Użytkownik był zobowiązany wykopać stosowny dołek, a oddawszy hołd naturze musiał zamaskować zasypując dołek. Zostawianie min było surowo wzbronione.

  • Wałach klub najważniejsza instytucja kulturalna rajdu. Po rozładowaniu wozu i utworzeniu siedzisk wzdłuż burt uczestnicy w strojach organizacyjnych zasiadali. W trakcie posiedzenia śpiewano piosenki kowbojskie oraz dokonywano konsumpcji kultowych trunków. Królem była „przepalanka z pinusem” puszczana w obieg i racjonowana komendą szeryfa „na trzy gulki”. Na jednym z pierwszych rajdów obecny był patefon na korbkę z ebonitowymi płytami. Chyba tylko najstarsi rajdowicze pamiętają, czy któraś z płyt ostała się do końca rajdu.

  • Tort czekoladowy – był ukoronowaniem wałach klubu. Podawany był przy pomocy sraperki uprzednio starannie obmytej przepalanką. Szeryf nabierał kawałek tortu i jednym zgrabnym ruchem fasował go na dłoni szczęśliwca. Jest tajemnicą pań skąd się brał na rajdzie. W tajemnicy powstania nigdy nie uczestniczyli westmani, ale z wielką lubością go spożywali.

  • Kwaszek – produkt dla niepoznaki zwany winem owocowym. W trakcie rajdu była niepowtarzalna okazja by degustować produkty różnych wytwórni. Ważną cechą była data produkcji, bywało, że starsza niż moment konsumpcji. Degustacja zaczynała się od sprawdzania, czy ma cechy „odorum, colorum et saporum” po czym komentowano tak: poznaję szlachetny bukiet buraka oraz ewidentnie wyczuwa się południowy stok winnicy. Pijany bardziej wytwornie z „lodem i cytryną”, dodatkami stosowanymi hipotetycznie. Ważne marki: „As Karo”, „Rybackie”. Królem było „Wino marki Wino” z charakterystyczną naklejką „pisaną patykiem”. Na etykiecie była informacja – zawartość SO2 nie większa niż 200 mg/litr. Po udanej konsumpcji zalecało się oddając mocz uważać, by kropla nie kapnęła na buty, bo mogły zostać wypalone w nich dziury. Było obiektem głębokiej miłości a nawet pieśni: „Nie lubię nie lubię, nie lubię nie, gdy ktoś o kwaszku wyraża się źle, bo kwaszek to trunek niepowtarzalny, jest taki pyszny i popularny”. Przedmiotem uczonych rozpraw było, czy sakwy w siodle wojskowym były zaprojektowane na wymiar butelki, czy też butelka była zaprojektowana na wymiar sakwy. Jedno jest pewne, do każdej sakwy wchodziły dwie butelki.

  • Grzaniec – wytworny napój oparty na kwaszku, z dodatkiem uszlachetniającym cukru, cynamonu, goździków i innych aromatycznych przypraw. Pijany na ciepło przy ognisku, podawany w najczęściej w kubkach. Procedura przygotowania wymagała zgromadzenia odpowiednio dużych ilości flaszek. Sztuka otwierania polegała na odkorkowaniu bez użycia korkociągu np. „o kępkę” lub uderzeniem dłonią w denko, co bywało powodem poważnych kontuzji. Znawcy czasem dodawali też flaszkę lub dwie CCK (czystej, czerwonej kapslowanej), podstawowej jednostki wymiany handlowo-usługowej: „Daj pan pół litra i będzie zrobione”.

  • Skrót – pojęcie kartograficzno-nawigacyjne. Celem skrótu było skrócenie trasy, ale jak wynikało z wieloletniego doświadczenia, każdy skrót był dłuższy co najmniej dwukrotnie od normalnej trasy, a królem były skróty „im. Rewolucji Październikowej” zdecydowanie przewyższające wszelkie skróty normalne.

  • Odprawa celna całe wyposażenie biwakowe musiało być przewożone wozem taborowym. Nadmiar ładunku powodował, że konie miały bardzo trudne zadanie. Wobec czego każdy musiał mieć absolutne minimum niezbędnych rzeczy. Przyjeżdżające na rajd panienki wlokły ze sobą ogromne bagaże, dlatego szeryf Soroka wprowadził kontrolę celną i w sobie właściwy sposób dokonywał selekcji. Nadmiar był odsyłany „do mamusi”. Co ciekawe nikt w wyniku redukcji bagaży nie doznał uszczerbku, jakoś udawało się przetrwać nawet tylko z trzema parami majtek.

  • Wachta – podstawowa jednostka organizacyjna rajdu. Z reguły wachty były trzyosobowe, trwały 24 godziny. Do zadań wachty należała najpierw dbałość o konie i kolejno o wyżywienie pozostałych. Nocą konieczne były dyżury, bo konie zdarzało się zaplątywały w uwiązy, lub uwalniały się. Każda wachta miała ambicje, by serwowane dania, w szczególności obiadowe, były wysoko oceniane przez publikę. Ponieważ część nie posiadła sztuki kulinarnej, częstym daniem był makaron. Posiłki były gotowane na ognisku w kotle zawieszonym na drągu, albo na kratownicy, na której można było postawić garnki i patelnie. Woda pobierana była z najbliższego jeziora lub strumienia. Nie jest znany przypadek niestrawności na skutek spożycia takiej wody. Czasem trzeba było jednak użyć sitka, by oddzielić larwy komarów.

  • Delfinada – ulubiony sposób zażywania kąpieli – na golasa. By nie gorszyć ewentualnych obserwatorów nagość była niezupełna, bo często odbywała się w kapeluszu. Ten sposób był szczególnie popularny wśród westmanów. Niewiele dam było wystarczająco odważnych by dołączyć, choć praktykowały to również na osobności lub po zmroku.

  • Białe delfiny – nocna, księżycowa odmiana delfinady dziennejKoedukacyjna kąpiel na golasa przy świetle księżyca.

  • Walet – osobnik płci obojga wyhodowany najczęściej w akademiku. Był utrapieniem rajdów, ponieważ nikt nie miał sumienia, by go przeganiać, a w sumie jego pobyt obciążał zarówno wóz taborowy, jak i zasoby kwatermistrzowskie. Waleci czyhali na niedyspozycję jeździecką regularnego uczestnika i ochoczo zastępowali go w siodle. Wieść gminna niesie, że na jednym rajdzie pogłowie waletów było wyższe niż regularnych i nawet usiłowali przejąć kontrolę mianując swego walet-szeryfa.

  • Szeryf pan i władca rajdowy. Ten od którego zależało przydzielenie konia, on trzymał kasę i mapę oraz wiedzę, dokąd zmierza rajd. To on wyznaczał kierunek, a w szczególności ustalał, którym skrótem się porusza rajd. On też dyktował tempo i zarządzał krótkie galopy. W sytuacjach konfliktowych był głównym negocjatorem z ludnością miejscową lub przedstawicielami władz.

  • Wóz taborowy – pojazd z reguły parokonny z dyszlem. Przeznaczony do transportu wyposażenia biwakowego, w tym zapasowych siodeł, narzędzi, żywności dla koni i rajdowiczów. Bagaż osobisty był najgorzej widzianym ładunkiem wozu, im był mniejszy, tym lepszy. Zbudowany na bazie najczęściej 'trofiejnej” platformy na kołach ogumionych. Niezwykłą rzadkością było wyposażenie w sprawny hamulec. Bez świateł, odblasków itp. wynalazków obowiązujących dopiero u schyłku XX wieku. Obowiązkowym wyposażeniem była opończa brezentowa, w początkach rajdów ozdobiona logo rajdu i ewentualnie napisami reklamowymi sponsorów. Nieodzowny pokład dla wałach klubów. Ulubiony sposób przemieszczania się waletów. Jedyny łącznik z cywilizacją ludów osiadłych, a przede wszystkim ze sklepami GS, gdzie dokonywano zakupów chleba i wina, a czasem też innych produktów spożywczych W niektórych przypadkach używany jako osobista kawalerka – do noclegu pod wozem bez konieczności rozbijania namiotu.

  • Westman – doświadczony rajdowicz obyty z końmi i życiem biwakowym, potrafiący wyplątać w nocy konia z uwiązu, przyrządzić jadalną strawę na ognisku i będący kwintesencją życia rajdowego. Obowiązkowo musiał śpiewać donośnie i nie fałszując, najczęściej weteran kilku rajdów. Zdecydowana większość to osobnicy płci męskiej.

  • Gencjana – podstawowy środek medyczny o kolorze fioletowym używany do opatrywania ran koni, a także rajdowiczów. Najczęstsze kontuzje polegały na otarciach i odparzeniach na członkach nienawykłych do długotrwałego kontaktu z twardym siodłem wojskowym. Jakkolwiek na pokładzie wozu taborowego była apteczka podręczna, to nie jest znany przypadek zbyt szerokiego korzystania z jej zawartości.

  • Kulbaka – podstawowym sprzętem jeździeckim były pozyskane z demobilu kawalerii siodła wojskowe, wzór 1936, z ogłowiem możliwym do wykorzystania jako kantar i uzda. Były siodłane na dodatkowe koce, tak, by uniknąć odparzeń i otarć, w szczególności kłębu. Ponieważ sprawdziły się w kawalerii i były użytkowane w wojsku do 1947 roku uznane były za najlepszy sposób osiodłania konia. Ze względu na dużą masę własną część pań przy siodłaniu wymagała pomocy westmanów wkładających siodło i sprawdzających sposób osiodłania i dociągnięcia popręgów. Szare wojskowe koce pełniące funkcje derki wymagały regularnego suszenia, do czego wykorzystywany był najczęściej dyszel wozu taborowego.

  • Herbatka obozowa – płyn spożywczy ugotowany na ognisku z wody z najbliższego zbiornika wodnego (najczęściej jeziora), do którego po zagotowaniu wsypywano najczęściej paczkę lub jej część herbaty. Była to zwykle herbata ULUNG marki POSTI. Z tą herbatką ewidentnie będącą zmiotkami z produkcji prawdziwych herbat związana była anegdotka: spytano pewną starszą panią z czym kojarzy się jej obecny w Dzienniku obraz I sekretarza. Odpowiedziała, że z herbatą. A to dlaczego? Bo skędy się taki ulung!

  • Kisiel – jedynym deserem spożywanym na rajdach był kisiel gotowany na wodzie z jeziora. Spożywany najczęściej w formie półpłynnej, ponieważ miał małe szanse by się zestalić w warunkach obozowych, ale mimo tego był cenionym rarytasem.

  • Pasta spożywcza do obuwia nr 1 – popisowy składnik kanapek wykonywanych przez wachtę poznańską. Na bazie konserw rybnych, np. byczków w sosie pomidorowym z dodatkiem oleju, papryki, cebuli oraz przecieru pomidorowego wykonywana była jednolitej konsystencji pasta, którą smarowano kanapki. Na kanapce obowiązkowo musiało być przybranie albo plasterkiem ogórka, albo pomidora. Odmianą tej pasty była pasta nr 2 wykonana na bazie byczków w oleju. Dla niezorientowanych dodaję, że byczki były najpopularniejszą konserwą rybną dostępną w niemal każdym wiejskim sklepie GS

  • Wuja – osobnik płci męskiej, tytuł grzecznościowy doświadczonego westmana. Historycznie pierwszymi wujami byli Wuja Tom i Wuja Woyt. Wuja miał prawo pospolitowania się z resztą mówiąc: Mów mi Wuju, nie musisz mi się kłaniać! Tytuł Wuja okazał się dożywotni i jest w użytku pod dziś dzień, mimo upływu pół wieku.

  • Cioteczka – osobnik płci żeńskiej, tytuł grzecznościowy, żeński odpowiednik Wuja. Zamiennie nazywana też Wujenką

    • Rancho Lutynia – Lutynia leżąca w Kotlinie Kłodzkiej w pobliżu Lądka była stanicą oddaną przez WOP środowisku akademickiemu Wrocławia. Składała się z dwóch drewnianych budynków i stajni. W jednym w roku 1968 odbył się obóz jeździecki wrocławskiego AKJ-tu. Ponieważ lepsze łąki były po stronie czeskiej, na galopy wyjeżdżano naruszając granicę państwową co powodowało interwencje WOP, jak zawsze bez specjalnych sankcji, zapewne wyjaśniając problem przy ognisku i należnym zapasem środków rozweselających. W drugim budynku był obóz studentek Akademii Muzycznej. Pewnego razu pianino mające umożliwić praktykowanie solfeży i innych nudnych czynności, dzielni westmani wywlekli do ogniska, a by zapewnić saloonowy dźwięk w młoteczki zostały wbite pineski. Wizytujący przedstawiciel uczelni zapewne doznał zawału serca na widok takiej profanacji instrumentu. Niestety wydarzenia w Czechosłowacji sprawiły, że wojsko ponownie odebrało stanicę do wiadomych celów i już jej nie oddało. W czterdziestolecie pamiętnego obozu, Stare Konie przybiły tabliczkę pamiątkową na budynku, w którym obecnie mieści się agroturystka.

    • Pałacyk – słynny klub studencki we Wrocławiu. Ponieważ życie towarzyskie AKJ nigdy nie znało granic, huczne imprezy balowe klubu odbywały się również w tym klubie.

    • Osobowice – najważniejszy punkt orientacyjny w całorocznej działalności AKJ. Na terenie gospodarstwa była stajenka z klubowymi końmi, magazynek ze sprzętem rajdowym, a także miejsce waletowania wielu osób, z reguły w trakcie przerw w studiach i okresach bezdomności. Odbywały się tam liczne imprezy w tym Sylwestry. Wielkie poddasze z zapasem siana była niezawodnym hotelem i trzeźwialnią dla licznych uczestników, a także miejscem wielu uciech i integracji pomiędzy płciami obojga. Los sprawił, że po 50 latach nieodżałowany Szeryf Heniutek spoczął na nieodległym cmentarzu Osobowickim. I tak oto historia zatoczyła koło.

       

      Dla przypomnienia warto przytoczyć wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego  p.t. Pomnik studenta (zajrzyj do oryginału)

       

      Student – oddany nauce przedstawiciel przyszłej inteligencji. Zdecydowana większość prowadziła życie ubogiego żaka, gnieżdżąc się w akademikach i z utęsknieniem wyglądając kolejnego stypendium. Dość często były spotykane osoby studiujące gruntownie, co jak głosi legenda mogło trwać nawet do 15 lat! By zapewnić sobie jak najlepsze wakacje nie licząc na atrakcje obozów wojskowych wielu pracowało, ale też w owych czasach było bardzo rozbudowane życie studenckie na różnych płaszczyznach. Jedną z nich była jazda konna w ramach tzw. wczasów w siodle, ale kwintesencją były rajdy konne finansowane przez BPiT Almatur w ramach Komisji Turystyki i Sportu ZSP. Co może zdumiewać dzisiejszych studentów nikt nie miał własnego pojazdu poza nielicznymi szczęśliwcami dosiadającymi motocykla, a w owych czasach o telefonii komórkowej nawet nikt w najśmielszych wizjach nie marzył. Ogólnie było dość biednie, ale to wyzwalało niebywałą energię i wiele ciekawych pomysłów. Rajdy konne tego najlepszym dowodem

Recenzja Książki Formisi

 

Recenzja książki:
„Rajdy Starych Koni 2002-2018, czyli Stare Konie w trawie”

 

Tuż przed Świętami Wielkanocnymi trafił do moich rąk egzemplarz świeżo wydanego dzieła autorstwa Ewy Formickiej, popularnej w naszym środowisku Formisi. Na książkę tę czekaliśmy od dawna. Karmiliśmy się co prawda bieżącymi sprawozdaniami z kolejnych rajdów, publikowanymi na stronie Starych Koni, ale czym innym jest zobaczenie całego bogactwa doświadczonych przeżyć w formie jednego opracowania. Nasze przyjaźnie, zawiązane w większości przypadków ponad 50 lat temu, uległy umocnieniu w okresie tych 17 lat, kiedy to powróciliśmy do kultywowania rajdowych spotkań. Chwile spędzone w trudnych niekiedy warunkach rajdowych umacniają serdeczne więzi, jakie cechują ten niezwykły zespół ludzi, połączonych pasją do jazdy wierzchem, a przede wszystkim umiłowaniem koni, cudownych przyjaciół człowieka, wrażliwych i niezawodnych towarzyszy wędrówek.
Pierwszym moim bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazuje się szata graficzna wydawnictwa. Jest ona zasługą trudnej do przecenienia pracy redakcyjnej Julii Tabor, wielce utalentowanej córki Starego Konia Jurka „Media”, uczestnika większości naszych rajdów i autora mnóstwa znakomitych filmów dokumentalnych. Miękką okładkę zdobi kolorowe zdjęcie, uwodzące pastelowymi kolorami, ukazujące siwka tarzającego się w trawie (tak, tak – to Bojar, rajdowy koń profesor). Swój monodram odgrywa na łące zwieńczonej bezkresem błękitnego nieba. Okładka jest dziełem Marka Komzy, wspaniałego artysty, Starego Konia osiadłego w Kanadzie, od lat wspierającego swoimi projektami graficznymi nasze środowisko. Także tytuł: „Rajdy Starych Koni 2002-2018, czyli Stare Konie w trawie” intryguje i zachęca do lektury. Na odwrocie okładki zamieszczono notę biograficzną autorki z jej zdjęciem w eleganckim kostiumie sędziego jeździeckiego.
Tekst otwiera Przedmowa pióra Andrzeja Olszowskiego (Ola) wprowadzająca czytelnika w genezę rajdów konnych Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu. Wyjaśnia także okoliczności odnowienia tej formy aktywnego spędzania wakacji letnich przez dawnych uczestników rajdów, kiedyś studentów wielu polskich wyższych uczelni, a po latach Starych Koni.
Książka, wydrukowana na kredowym papierze, licząca 198 stron, jest bogato ilustrowana, w zdecydowanej większości kolorowymi zdjęciami. Zawiera systematyczny opis siedemnastu „Rajdów Konnych AKJ Wrocław po Przejściach”. Wyjątek stanowią wspominkowe zapiski autorki dotyczące historycznie jednego z pierwszych rajdów studenckich, zorganizowanego w roku 1971. Zapiski Formisi przypominają nam tęsknotę za wolnością ekspresji, w czasach tzw. „komuny”, a jednocześnie wprowadzają czytelnika w klimat życia rajdowego.
Lektura lekko i dowcipnie napisanego tekstu sama w sobie jest źródłem ogromnej przyjemności. Opis rajdowych przygód, koni, spotykanych ludzi i odwiedzanych miejsc stanowi zaledwie małą cząstkę opowieści snutej przez autorkę. Jak gdyby przy okazji ujawnia ona przebogatą wiedzę dotyczącą historii i geografii Beskidu Niskiego i Bieszczadów.
Jej wiedza botaniczna imponuje w najwyższym stopniu. Wprowadza czytelnika w świat roślin spotykanych w tamtym biotopie (niekiedy nawet ich nazw łacińskich). Kto umie rozpoznać takie kwiaty i rośliny jak: podkolan biały, firletka poszarpana, storczyk plamisty, jaskier, ostrożeń, parzydło leśne, komonica zwyczajna, wiązówka błotna, przetacznik, szelężnik, prosienicznik, kozibród łąkowy, krwiściąg, świerzbnica, biała marchwica, mieczyk dachówkowaty, żółty kosaciec…, żeby wymienić niektóre z nich? Sposób ich opisu urzeka poetycznością formy literackiej. Niechaj przykładem będzie następujący cytat: „Świat był żółty od jaskrów, a między tą żółcią bieliły się margerytki i wiązówka, niebieściły niezapominajki i rozmaite dzwonki, różowiły ostrożeń i firletka. Wprawniejsze oko wypatrzyło roje chronionych storczyków, a na jednym polu storczyk podkolan biały rósł gęsto jakby zasiany i czekający na koszenie”.
Osobnego docenienia wymaga fakt świetnej znajomości różnych typów lasów, stanowiących pokrywę gór w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach. Mamy tu lasy bukowo-jodłowe, lasy liściaste pełne leszczyny, lasy mieszane z dużą ilością jodły i modrzewia, mroczne lasy bukowe z grabami, klonami, brzozą i całymi szpalerami jeżyn oraz leszczyny. W dolnych partiach gór zwłaszcza nad brzegami rzek i strumieni króluje czarna olcha. Gdzieniegdzie w środku dziewiczego lasu napotkać można zdziczałe drzewa owocowe. To niemi świadkowie dawnego osadnictwa, zanikłych osad i wsi.
Nie mniejsza jest znajomość i wrażliwość autorki na różnorodność fauny tych obszarów. Na kartach książki wymieniane są spotykane na rajdach niedźwiedzie, wilki, żubry, jelenie byki i łanie, bobry, bociany czarne i białe, orliki krzykliwe, orły, kruki, czaple, ptaszki śpiewające, ale i salamandry plamiste, kumaki górskie, węże eskulapa, żmije zygzakowate, jaszczurki, liczne żaby kumkające, owady, takie jak robaczki świętojańskie, turkucie podjadki, mrówki, bąki, trzmiele, muchy, gzy oraz motyle, a zwłaszcza zakochany w pocie końskim szafirowy motyl – mieniak tęczowy.
Miłość do koni, chyba najważniejsze z uczuć, którymi dzieli się z czytelnikiem autorka, wyraża skrupulatne wymienianie imion wszystkich koni uczestniczących w rajdach, wraz z opisem ich ras oraz sposobu użytkowania. Są tu więc hucuły, konie sokólskie, araby, konie pełnej krwi angielskiej, półkrewki, zimno krwiste ciężkie konie pociągowe czy ogierki odsadki. Wiele z nich służyło nam jako wierzchowce albo konie wozowe, zwane też taborowymi. Dzielność tych koni demonstrowana w pokonywaniu ekstremalnie trudnego terenu, pełnego stromych podejść i zjazdów oraz kamienistych strumieni, wynika z doświadczenia rajdowego. Ich charaktery i wrażliwość opisuje autorka z głęboką znajomością, podziwem, miłością i wdzięcznością za wierne towarzyszenie naszemu, nie tylko rajdowemu życiu.
Książka jest kopalnią wiedzy na temat życia mieszkańców Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Opisuje ich historyczne losy poczynając od zajęć, którymi się trudnili na przestrzeni minionych wieków, przez ich losy wojenne i powojenne, zwłaszcza związane z przesiedleniami lat pięćdziesiątych. Są tu opowieści o powrotach w rodzinne strony i podejmowaniu zabiegów o zachowanie artefaktów dawnej kultury materialnej swojej małej ojczyzny, poprzez organizowanie izb pamięci, lokalnych muzeów, skansenów i starań o utrzymanie, a często wręcz odbudowę obiektów architektonicznych, zwłaszcza zabytkowych cerkiewek. Historia i dane dotyczące cerkwi i innych miejsc kultu religijnego są często opatrywane komentarzami, dowodzącymi głębokiego znawstwa tematu.
Autorka opowiada o nowych osiedleńcach, ludziach migrujących w te okolice z miast, by rozpocząć nowe życie pełne trudnych wyzwań i niewygód, ale za to wolne od miejskiego zgiełku, smogu i korporacyjnych udręczeń. Poznajemy tych pionierów bieszczadzkich i towarzyszymy ich losom, obserwując jak się zmieniają na przestrzeni siedemnastu lat naszych czerwcowych odwiedzin. Należą do nich takie barwne postaci jak dyrektorostwo stadniny w Odrzechowej Władek i Marysia, długowłosy Zbyszek z nieodłącznym psem Cyganem, doglądający wypasu bydła i huculskich ogierków na Polanach Surowicznych, Kiju z Woli Michowej zawiadujący „przewróconym wieżowcem” o nazwie „Latarnia Wagabundy”, Beton z Łupkowa zarządzający „Kimadłem Wampira” a także właściciel „porschelino” (oryginalnego samochodu Porsche przerobionego na drezynę), „Szeryf” Jarek i jego radosna i energiczna żona Gosia z Dwernika, cudowni gospodarze Artur i Ewelina z Osławicy, Waldi z „Pantałyku” w Dołżycy, rodzina Kuśnierzów z Lipowca, samotna pani Krysia ze „Szwejkowa”, pani Rosół prowadząca „unijną” agroturystykę w Zyndranowej, Zbój ze Strzebowisk, Kasia z mężem organizujący od podstaw agroturystykę w okolicach Starego Łupkowa, rzeźbiarz Zdzisław Pękalski z Hoczwii, właściciele chutoru w Czystogarbie (ona plastyczka, on zawsze goły do pasa, z wielką czarną brodą, dzielący czas pomiędzy podróże zagraniczne oraz rozbudowę klimatycznego chutoru), leśniczy Krzyś i jego żona z Herendówki i wielu, wielu innych, u których nocowaliśmy albo tylko gościliśmy przejazdem.
Opowieść o naszych rajdach może służyć za bezcenny przewodnik po zakątkach Beskidu Niskiego i Bieszczadów, do których można dotrzeć tylko wierzchem, nie rzadko torując drogę maczetą, bo inaczej przebić się przez zbity gąszcz bujnej roślinności nie sposób. Liczne opisy błądzenia są ważną przestrogą dla przyszłych naśladowców i kierowników podobnych rajdów. Również można w książce znaleźć informacje o najlepszych punktach widokowych wraz z precyzyjnym opisem tego co można z nich zobaczyć. Autorkę cechuje rzadka u kobiet zdolność rozpoznawania kierunków świata oraz niezwykła wiedza encyklopedyczno-geograficzna, która obejmuje nazwy szczytów, pasm górskich, rezerwatów, rzek i strumieni oraz jezior.
Dla uczestników rajdów książka będzie stanowić niewyczerpane źródło anegdot, humorystycznych zdarzeń i przypomnienie przygód – i tych zabawnych, ale niekiedy również dramatycznych. Do najbardziej niebezpiecznej zaliczam zdarzenie poniesienia przez konie wozowe w Olszanicy na XI rajdzie, które tylko cudem skończyło się mocnymi obtarciami u Artura, rozprutym brzuchem Abelarda i zdemolowaniem wozu zatrzymanego przez betonowy słup i znak drogowy. To, że ruchliwą szosą nie jechał w tym momencie żaden samochód i oszalałe konie po urwaniu się od wozu i przebiegnięciu przez szosę zatrzymały się dopiero w sadzie po przeciwległej stronie drogi, było w zgodnej opinii uczestników tego zdarzenia cudem.
Pamięć uczestników ożywią zapewne radosne zdarzenia i opisy obyczajów rajdowych. Inauguracyjne przemówienia Szeryfa Heniutka z toastem wznoszonym słynną geringerowką, kuplety układane i śpiewane przez niego na zakończenie każdego rajdu. Poranne przydziały koni na jazdę poprzedzane sakramentalnym pytaniem: „Kto na pierwszą, kto na drugą?” kończone arbitralną decyzją Szeryfa, opartą na jemu tylko wiadomych kryteriach. Nasze śniadania na trawie, uroczyste obchody święto-janowych wianków, pokazy mody kowbojskiej, prześpiewane wieczory i noce przy ogniskach, w karczmach i „na salonach”. Uroczyste świętowania rocznic małżeńskich, urodzin i imienin. Powitania przybyłych i żegnania wyjeżdżających, a także telefony do nieobecnych nieusprawiedliwionych, kończone chóralnym wyśpiewywaniem życzeń: „XXXX, jak nam ciebie żal ty k.. lub ty ch…”.
Książka przypomni uczestnikom naszych przewodników: Agatę z Odrzechowej z jej niezmordowanym Jack Russel terierem, Marka z Odrzechowej, niezrównanego Józka z Sanoka, kierującego się w terenie często „na nos”, zwłaszcza gdy nie było zasięgu telefonii komórkowej i lał deszcz, a znaleźliśmy się właśnie w przysłowiowym „in the middle of nowhere” .
Nasze ulubione miejsca noclegowe w Hiltonie na Polanach Surowicznych z łazienką w strumieniu oraz toaletą w krzakach z jednej strony, i pensjonatem „Karino” w Berezce z jacuzzi oraz hotelem „Bystre” pod Baligrodem z prywatnym basenem z drugiej.
Ulubione dania rajdowe: jajecznica z rydzami w Lipowcu, tamże zapiekanki w kociołku, gołąbki Grażynki, ciepłe bułeczki Eweliny, sery krowie Gosi, sery kozie i owcze kupowane po drodze, kotlety z karkówki u Waldiego, pierogi ruskie i z wszelkim innym nadzieniem, „Rzadkie pyry” na Smolniku, gulasze, żurki i grochówki, „Czarcie żarcie” w Duszatynie, zraziki z sosem i kaszą gryczaną oraz buraczkami „co to ich nie było na naszym stole”, szaszłyki, pieczone kiełbasy i kaszanki, barszczyki, bogracze, nie mówiąc już o słynnych „chłeptowinkach”.
To wszystko i wiele innych ciekawych wspomnień zawiera książka Ewy. Obowiązkowa lektura wszystkich rajdowiczów tj. Starych Koni i źrebaków.
Na koniec zacytuję słowa samej autorki, która tak charakteryzuje życie na rajdzie:
„Rajdy do poniewierka i nieustanna zmiana miejsc, długie godziny na końskim grzbiecie w upale, ulewie i błocie, słodkie niewygody wozowej deski, wspólne spanie – męskie chrapanie w wieloosobowych salach… długie rozmowy przy obozowym ognisku i nieodłączne wino owocowe.”
Czy ona na pewno napisała swoją książkę, by zachęcać do tej formy spędzania wakacji? Odpowiedz sobie czytelniku sam, ale po jej przeczytaniu!

 


Wojciech Kolańczyk (Wuja Woyt)

Gdynia, 16.04.2020

Wspomnienia Wuja Toma z rajdów AKJ

Wspominki rajdowe

Tomasz Kolańczyk (Wuja Tom)

MÓJ PIERWSZY RAJD Z AKJ-tem

 

Mój pierwszy rajd z AKJ Wrocław obyłem latem 1969 roku. Z BPiT „Almatur” dostałem z Wojtkiem skierowanie na „wczasy w siodle” w postaci rajdu konnego organizowanego przez AKJ Wrocław.
W zaleceniach dla uczestników było dobre przygotowanie jeździeckie, posiadany własny sprzęt, oraz derka dla konia. Ponieważ byłem wówczas czynnym jeźdźcem w LKS „Cwał” Poznań wziąłem derki, buty do konnej jazdy, bryczesy, toczek. Rajd zaczynał się w nad Jeziorem Długim w Starym Drawsku. Pociągiem przez Piłę do Szczecinka, a dalej autobusem dotarliśmy w południe nad jezioro w Starym Drawsku.
Przywitał nas czarniawy, niewysoki facet w kowbojskim kapeluszu, który zmierzył nas groźnym wzrokiem i rzekł „co to za banda Łupaszki????” Tu obowiązuje inny styl.
I
tym oto sposobem zostaliśmy kowbojami.
Szeryfem rajdu był Mirek Soroka i zastępcą Jan Żyłka – weterynarz. Konie jak to było stosowane przez AKJ pochodziły częściowo z własnej stajenki na Osobowicach, a częściowo pożyczane z PGR-ów dolnośląskich.
Trasa tego rajdu miała na celu dotarcie nad morze. Trasę wyznaczał szeryf i wyszukiwał skróty, zwykle dłuższe od zaplanowanej trasy. Od jeziora do jeziora z postojami w lasach wędrowaliśmy na północ. Największym utrapieniem, byli liczni waleci. Wóz taborowy załadowany namiotami, sprzętem biwakowym, podstawowym jedzeniem dla ludzi i koni był powożony przez kolejne wachty mające pod opieką całą ekipę przez 24 godziny. Ponieważ liczba koni była ustalona, wszyscy waleci ładowali się na wóz. I tym sposobem obciążenie wozu było maksymalne. Gdzieś przed Połczynem Zdrojem okazało się, że jedna z felg starego wozu pęka. Dla bezpieczeństwa w pobliskim PGR znalazłem warsztat a w nim dostęp do spawarki. Spawanie się powiodło, niestety spawałem tylko w fartuchu bez koszuli z długim rękawem, więc naświetliłem sobie ramię i bok i byłem łaciaty.
Koło Połczyna na postoju poszliśmy do Berkowa – na piwo. W czasie wojny był to okryty ponurą sławą ośrodek Lebensborn. Piwo było ohydne, tak jak to wówczas w Polsce bywało z piwem. Do najgorszych należało piwo z Elbląga, mawialiśmy, że to mocz hipopotama chorego na nerki. Wędrując w stronę morza gdzieś w okolicach Sianowa jako wachtowy szukałem możliwości kupna siana dla koni. Trafiliśmy do miejscowości złożonej z kilkunastu pustych domów, przy każdym ze sporą oborą a w środku wsi była kiedyś zlewnia mleka. We wsi w mocno zniszczonym domu mieszkała tylko jedna rodzina z gromadką dzieci spłodzonych chyba przy użyciu spermy mieszanej pół na pół z alkoholem. Wokół były rozległe ugory porośnięte tylko kępami zrudziałych badyli szczawiu. Na rozległych polach piaszczystych jak to na Pomorzu były widoczne ślady rowów i co jakiś czas betonowe resztki przepustów. Widać, że za dawnych czasów był to rejon hodowli bydła mlecznego.
O sianie rzecz jasna nie było nawet co marzyć.
Tak się złożyło, że na ostatnim etapie miałem wachtę. Naszą ambicją wachty poznańskiej było szczególnie dobre żywienie rajdu. Dlatego jeszcze na wozie przygotowaliśmy obrane ziemniaki i mizerię, oraz schabowe. Do miejsca noclegowego – ostatniego przed morzem dotarliśmy coś koło północy. Zanim wszyscy się rozlokowali na podwórzu na paru cegłach zaimprowizowaliśmy palenisko i po 20 minutach można było podać schabowego panierowanego z ziemniaczkami i mizerią ze śmietaną. Takie to były nasze fantazje. Następnego ranka wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy nad morze, by pogalopować na plaży i w morzu. Był tam jeden koń, który zawsze, gdy wchodził do wody zaraz się kładł. I tym razem pechowego jeźdźca spotkała ta przygoda. Niestety trzeba było wracać do domu. Ale nawiązane przyjaźnie mam honor pielęgnować do dziś.

 

CZWÓRKĄ NA RAJDOWYM SZLAKU

(Rajd 1970)

 

Jako westman przyjechałem do Osobowic jeszcze przed ruszeniem rajdu na szlak. Okazało się, że nie mamy gotowego wozu taborowego. W miejscowym PGR na bazie wielkiej platformy z dołożonym dyszlem zbudowałem z wysępionej bednarki i brezentowej opończy „dupny wóz”. Ponieważ odwiecznym problemem „wałach klubów” była zbyt niska wysokość na wozie, tym razem wóz miał 3,10 wysokości. Do wozu były zaprzężone dwa pogrubione konie: deresz i gniada. Bogusia gdzieś spod Wrocławia doprowadziła dwa konie, które poniosły z bryczką kierownika tak, ze został ponoć tylko dyszel. Konie dostały ksywki Nimfetka gniada (bo się nieźle grzała) i Blandyna – rzecz jasna blond kasztanka. 
Jak to zwykle bywało, trzeba było przed wyjazdem w długą drogę skorygować kopyta naszych mustangów, a najlepiej okuć choćby na tył. Takie akcje gromadziły rządną emocji publiczność, kibicującą akcji, gdy w sześciu trzymaliśmy konia by pozwolił podkuwaczowi działać z doskoku.
Na rajdy zgodnie ze swym doświadczeniem zabierałem podstawowy sprzęt rymarski i dokonywałem szeregu napraw.
Jednym z „przekleństw szeryfa” byli waleci, powodujący dodatkowe obciążenie wozu taborowego, oraz będący dodatkowymi gębami do wyżywienia. Dlatego szeryf Soroka  postanowił zawiadomić uczestników rajdu telegraficznie o miejscu i czasie startu i tym razem rajd ruszył z kompletem jeźdźców – ile koni, tyle ludzi (plus woźnica). Co okazało się pułapką. 
Nie wiem jak to się stało, ale gdzieś jeden etap przed Sławą Śląską co najmniej dwójka uczestników musiała nagle wyjechać i zostaliśmy z dwoma wolnymi końmi. Przez jeden etap Wuja Woyt jadąc na swoim koniu prowadził w ręce Nimfetkę, niezbyt przyjaźnie nastawioną do jego wierzchowca. Ja miałem wachtę sam na wozie i postanowiłem zagospodarować Blondynę. Blandyna była równie niechętna względem obcych koni i nie wykazywała chęci by iść przytroczona do prawego dyszlowego. Więc uwiązałem ją za wozem. Szukając siana wjechałem gdzieś na pole. Gdy ruszyłem, poczułem niezwykły opór, a jadący w pobliżu rolnik dawał mi alarmujące znaki. Miałem ręczne lusterko i w nim zobaczyłem, że Blandyna się zapiera, a ja ją wlokę za łeb…..
Tak dalej rajdować się nie dało, dwa wolne konie stanowiły problem. Jakoś dobiliśmy do Sławy Śląskiej. Stacjonowaliśmy w obrębie wielkiego junkierskiego ongiś majątku zabudowanego w czworokąt budynkami gospodarczymi, ze spichlerzem na środku. Nie udało się znaleźć nikogo, kto by chciał nam przechować dwa konie, a żaden walet się nie pojawił.
Jeszcze w Sławie raczyliśmy się słynną pieprzówką szeryfa. Jako pracownik Wydziału Chemii Politechniki Wrocławskiej w laboratoriach robił z kolegami liczne eksperymenty z poszukiwaniem zawartości cukru w cukrze. Oraz doprawianiem powstałych produktów między innymi na „przepalankę z pinusem”. Był też ekstrakt pieprzu wydobyty na sączku laboratoryjnym wrzącymi oparami spirytusu, w wyniku czego powstawała oleista ciemno zielona ciecz o piekielnej mocy. Razem z Wujem Woytem, Kaziem Plewińskim i szeryfem zażywaliśmy jej w kieliszkach wielkości naparstka, wiedząc o jej mocy. Był tam stróż nocny, który śmiał się z tych naparstków mówiąc, że on spiryt pijał szklankami. Ponieważ nalegał, nalaliśmy mu godziwą porcyjkę i … jak sobie walnął, to mu oczy wyszły jak u ślimaka. Potem przez cała noc słyszeliśmy jak pokasłuje usiłując pokonać piekielną miksturę.
W Sławie zaproponowałem Mirkowi, że skoro mamy nadmiar koni, sprzęgnę czwórkę i niesforne kobyły pójdą w lejc. W miejscowym GS-ie udało się kupić szory robocze na parę i dodatkowe lejce na pojedynkę. Przy pomocy swego sprzętu rymarskiego dorobiłem przelotki do ogłowia dyszlowych, a u miejscowego kowala odkułem hak na dyszel, by możliwe było założenie wagi gdzieś zorganizowanej przez kolegów. Dla fasonu kupiłem bat i rękawice motocyklowe z szerokimi mankietami. Pozostało pytanie, czy taki zaprzęg ruszy i czy  kobyły nie będą bić zadami w dyszlowe. Dla bezpieczeństwa najpierw założyłem arkan tak, by waga była daleko od dyszla, a potem redukując odległość patrzyliśmy co się stanie. Każdy z koni był trzymany przy uździe przez asystenta. Okazało się, że nic się nie dzieje. Z duszą na ramieniu musiałem wejść i założyć wagę na hak. Do jazdy próbnej wóz został wyładowany i na kozioł wlazłem sam. Asystenci odeszli, a ja zachęcałem cmokaniem by zaprzęg ruszył. Ponieważ nic się nie działo, śmignąłem z lekka batem i … dyliżans rajdowy ruszył najpierw kłusa, a potem galopem. Po okrążeniu spichlerza konie się unormowały, wobec czego postanowiliśmy ruszyć na miasto. Jadąc przez Sławę nagle przed końmi pojawił się patrol MO na motocyklu K750 z przyczepką. Wyhamowałem z trudem, a lejcowe prawie wlazły do przyczepki. Groźny sierżant podszedł i pyta : „co, Cyganie????” „Nie, my studenci!!”. „Ale nie wolno jeździć w cztery konie po drogach!!!!”
Jednak nas łaskawie puścił. Tym niemniej jasnym było, że coś trzeba wymyślić na przyszłość, bo nie jedna droga przed nami.  
W biurze PGR wystukaliśmy na maszynie „dokument”:

Niniejszym zaświadcza się, że obywatel Tomasz Kolańczyk ukończył wyższy kurs powożenia zaprzęgami czterokonnymi.
Podpisano

Prezes  

i szeryf postawił gwiazdę w miejsce pieczęci.

No i takim oto sposobem gdy zatrzymywał mnie patrol MO mogłem udowodnić swoje uprawnienia. Tak było między innymi w Zbąszyniu i jeszcze w paru innych miejscach. 
Jeden z biwaków był nad jeziorem w pobliżu lotniska w Babimoście. Do jeziora zjeżdżało się pochyłą drogą przez łąkę, na której rozbite było obozowisko.
Wyjeżdżałem i zjeżdżałem tam parę razy. Postój w tym miejscu trwał ze dwa – trzy dni. Postanowiliśmy nakręcić film pt: „Napad na dyliżans”. Ja ze swoją czwórką byłem dyliżansem, a reszta miała wyskoczyć z krzaków i galopem mnie gonić. Nie przewidziałem jednak, że konie zapamiętały zjazd do obozu i w galopie skoczyły wprost w kierunku obozu. Udało mi się zahamować w ostatniej chwili, przyznaję, że wtedy najadłem się niezłego stracha. 
Do końca udziału w tym turnusie nikt nie chciał powozić, a na kolejnych turnusach liczba uczestników pozwoliła na jazdę Nimfetką i Blondyną wierzchem. Gdy Bogusia odprowadzała wymienione kobyły do rodzimego PGR kierownik zapytał: „i co, dały wam w dupę????” „Ależ skąd, szły w lejc w czwórce” – i wtedy chyba zbaraniał. 

Uwaga redakcyjna

„Przepalanka z pinusem” w przywiezionym z Wrocławia gąsiorku napełnionym naukowo opracowanym w digestorium roztworze dodawało się przy ognisku przyprawę. Na kromce chleba sypany był cukier, a następnie podpalało się koniec. Topiące się krople spływały do gąsiorka ubarwiając smak. Na koniec dodawana była garstka igieł sosnowych i po starannym wymieszaniu można było puszczać gąsiorek w obieg, przy czym szeryf podawał komendę „po trzy gulki”.

–*–

Moi drodzy Kowboje,

zgodnie z życzeniem przesyłam wspomnienia rajdowe w zupełnie innym stylu, ale ich pomysł zawdzieczam wyłącznie inspiracji i iluminacji uzyskanej na niezapomnianych rajdach letnich AKJ Wrocław.
Być może zechcecie w swej niczym nieograniczonej łaskawości podłączyć je do strony Starych Koni w sekcji „archeologia”, jako dowód na przemożny wpływ AKJ na jeździecki ruch studencki, co prawda w słusznie minionych czasach. Ale to dziś już historia mająca 50 lat!
Pozdrawiam serdecznie Wuja Tom

 

TRASY KONNE RAJDÓW ZACHODNICH AKJ Poznań

 

Wykorzystując doświadczenia zgromadzone na rajdach wrocławskich, postanowiłem również zorganizować nasze poznańskie rajdy. Główną imprezą klubową były letnie obozy w PSO Sieraków, dlatego letnia formuła kowbojska była nie do wykonania, tym bardziej, że w Sierakowie jeździliśmy na ogierach. Ale był jeszcze Ośrodek Treningowy Koni na Woli, w którym byłem członkiem LZS „Cwał”. Pod okiem trenera Jana Mickunasa trenowałem w grupie z Wojtkem Mickunasem i Jackiem Wierzchowieckim, więc byłem znany kierownictwu Ośrodka. Z oczywistych względów byłem najmniej zaawansowanym jeźdźcem, ale ośrodek udostępniał nam konie na różne imprezy w mieście, w tym na Juwenalia. W czasie Juwenalii występowaliśmy w mundurach ułanów napoleońskich, no może raczej stylizowanych na te czasy wypożyczanych z Opery Poznańskiej, w której pracowałem jako statysta. Ważną instytucją studencką były też rajdy, w tym rajdy zachodnie gromadzące czasem i do 1000 uczestników. Pierwszy rajd, na który zorganizowałem trasę konną był Rajd Zachodni do Jastrowia. Ponieważ na Wale Pomorskim odbyła się ostatnia szarża ułanów regularnego Wojska Polskiego, zaproponowałem udział sekcji kawaleryjskiej w historycznych mundurach.
Tak się składało, że mundury ze starych sortów identyczne z będącymi na wyposażeniu I Samodzielnej Brygady Kawalerii LWP – ostatniej wielkiej jednostki kawaleryjskiej Wojska Polskiego – były używane w Studiów Wojskowym Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Konie były siodłane rzędami wojskowymi wypożyczonymi ze Stada Ogierów w Sierakowie. W rajdzie brało udział 15-16 koni wypożyczonych z Zakładu Treningowego Koni na Woli w Poznaniu. Wszelkie zgody i poparcie uzyskaliśmy używając argumentu, że bierzemy udział w patriotycznej imprezie na Ziemiach Odzyskanych. Nie było mowy o przywoływaniu tradycji 15 Pułku Ułanów Poznańskich, wielce zasłużonego w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Uważałem jednak i uważam nadal, że wszelki wysiłek zbrojny w walce z okupantem opłacony krwią wymaga szacunku i upamiętnienia. Oczywiście dotyczy to w pierwszym rzędzie szeregowych ułanów, a nie narzuconej sowieckiej kadry.
Koniom towarzyszył wóz taborowy wypożyczany z Naramowic. Przed rajdem wyznaczana była dokładna trasa, a na miejsca noclegowe była rozwożona pasza dla koni pobrana z Woli. Prowadzący jechał na siwym koniu, w poczcie wieziona była lanca z proporcem.
Przemarsze były realizowane według regulaminu kawalerii. W każdym rajdzie brało udział około 20-24 osób.
W czasie przemarszów uczestnicy spotykali się z wręcz entuzjastycznym przyjęciem i wielką życzliwością miejscowej ludności.
Ten sam modus operandi dotyczył kolejnych dwóch rajdów.
Powrót został zaplanowany pociągiem specjalnym zabierającym z Jastrowia do Poznania piechurów. Do składu miały być dołączone wagony towarowe dla ludzi i koni oraz platforma dla wozu konnego.

 

XIV RAJD ZACHODNI „Jastrowie 1969”
13-19.10.1969

Poznań Wola – Objezierze – Oleśnica – Głubczyn – Jastrowie – powrót pociągiem
180 km

Trasa wiodła malowniczą doliną Samicy Kierskiej. W okolicy Wsi Sobota napotkaliśmy na wiejski pogrzeb – na wozie jechała trumna. Ustawieni w szyku oddaliśmy hołd. W samym Objezierzu konieczne było udzielenie pomocy miejscowemu kierownikowi PGR, bo obsługa zwierząt (krów) oparta była na pracy więźniów z miejscowego ośrodka pracy więźniów, dla których akurat zdarzyła się amnestia i PGR został bez rąk do pracy.
Starym mostem przeszliśmy Wartę w Obornikach, by potem wzdłuż szosy przez Ryczywół dotrzeć do Gontyńca, najwyższego wzniesienia w okolicach Chodzieży. Przed Oleśnicą minęliśmy nieistniejącą już leśniczówkę Papiernia położoną u stóp rezerwatu bukowego. Widok był oszałamiający – buki w złotych liściach na stoku jaru. Prowadząc orszak opadającym stokiem zwykle rozgadana ekipa zamilkła podziwiając złote liście zachodzącym słońcu. Przez Kaczory przeszliśmy do Doliny Noteci i polnymi drogami dotarliśmy do PGR Głubczyn. Jeden z koni miał objawy lekkiego ochwatu, ale życzliwy kierownik PGR wezwał weterynarza z Krajenki i po niezbędnych zabiegach mogliśmy kontynuować marsz. Przed Jastrowiem minęliśmy zawalony w czasie wojny wiadukt kolejowy. W szyku marszowym trójkowym wkroczyliśmy na teren ośrodka sportowego, gdzie odbyło się uroczyste zakończenie rajdu. W Jastrowiu stacjonowaliśmy na terenie miejscowego tartaku blisko dworca kolejowego. Z mety rajdu w zwartym szyku przemaszerowaliśmy przez miasto na dworzec kolejowy. Tam czekał na uczestników rajdu pociąg specjalny z dodatkowymi wagonami towarowymi dla koni i wozu taborowego. Załadunek większości koni przebiegł sprawnie z wyjątkiem jednego opornego. Po ponad dwudziestu minutach walki używając pasów mundurowych udało nam się go „wnieść” do wagonu. W nocy dotarliśmy do Poznania. Poprosiłem kolejarzy, by przetoczyli nasze wagony na Wolne Tory, tam używając bramy zdemontowanej z jakiegoś magazynu rozładowaliśmy się i przemaszerowaliśmy w zwartym szyku przez miasto przez Sołacz i Rusałkę na Wolę. Zdumiony tym widokiem w nocy patricyjny w radiowozie o mało nie staranował latarni…..

 

XV RAJD ZACHODNI „Milicz 1970”
12-10-20.10.1070

Poznań Wola – Sowiniec – Wieszczyczyn – Pępowo – Milicz-Pępowo -Wieszczyczyn-Sowiniec – Poznań Wola
280 km

Kolejny rajd był bardziej wymagający, ponieważ nie udało się zorganizować kolejowego transportu powrotnego. Ale co to dla ułanów? Z Woli przez Wiry – przekraczając szosę do Wrocławia w Komornikach dotarliśmy do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Popas był nad Jeziorem Góreckim. Nocleg zaplanowany był w PGR Sowiniec. Potem wzdłuż Warty dotarliśmy do Śremu, gdzie był popas. Drogami polnymi dotarliśmy do Wieszczyczyna. Następnego dnia trasa wiodła do Pępowa, ale ze względów zoohigienicznych nie zatrzymaliśmy się w Stadninie Koni, lecz we wsi na obrzeżach. Poprzez Jutrosin dotarliśmy do Milicza i zarówno na trasie, jak i na mecie rajdu w Miliczu jak zwykle wzbudzaliśmy sensację szykiem kawaleryjskim mundurami, z proporcem na lancy. Powrót był tą samą trasą.

 

XVI RAJD ZACHODNI „Zbąszyń 1971”
(Podtrasa poznańska)

Poznań-Wola – Biedrusko – Kociałkowa Górka – Iwno – Rujsca – Kociałkowa Górka -Biedrusko – Poznań Wola
120 km

Ponieważ ze względu na odległość nie było żadnej szansy na udział w rajdzie w Zbąszyniu, trasa konna była „pod trasą ” poznańską. Przez Poligon w Biedrusku dotarliśmy do Kociałkowej Górki. Następnego dnia przez Iwno trasa wiodła do Rujscy gdzie w lesie pokazałem uczestnikom tzw. Szwedzki Okop. Lasami i polami powróciliśmy do Kociałkowej Górki by następnego dnia przez Biedrusko wrócić na Wolę. Noclegi były z końmi w stodołach – rano na kałużach pojawił się już lód, więc udział w rajdzie wymagał od uczestników sporego hartu ducha. Nieocenione okazały się sukienne płaszcze wojskowe. W tych czasach mało kto dysponował porządnym śpiworem, do dyspozycji były też tylko szare wojskowe koce używane jako derki pod siodło. Niestety nie dawały zbyt dużej ochrony, bo pod siodłem były mocno zawilgocone. Więc noce bywały bardzo chłodne……
Przy koniach trzeba było w nocy pełnić dyżury.

Zawsze po powrocie konie były poddawane przeglądowi – kierownik Woli inż. Janusz Nowak stwierdził, że konie wracały w lepszej kondycji niż wyszły i rajdy były dla nich korzystne. Dlatego nie było problemu z uzyskaniem zgody na ich udostępnienie.
Dla zachowania „fasonu kawaleryjskiego” konie były dobierane trójkami według maści.
Ponieważ brakowało nam pieniędzy ubezpieczaliśmy po jednym koniu z każdej maści.

EPSON MFP image

Wjazd do Milicza (na siwku prowadzi Wuja Tom)

Wigilia 2019

Nie wiadomo kiedy minęło lato, rajd bieszczadzki i Salino…
Jakby chwilę temu odprowadziliśmy konie do stajni,  a już spadły liście z drzew. 
Kolejne mgnienie oka i nagle w sklepach zapłonęły choinki.  Czy to możliwe?

Jeszcze wakacyjne zdjęcia nie zostały wklejone do albumów, a już nadszedł ten wyjątkowy, grudniowy wieczór, gdy spotkaliśmy się na tradycyjnej, wigilijnej wieczerzy. Tego roku frekwencja była rekordowa, pojawiło się  35 osób. Przyjechali goście z bliska i z daleka, nawet z zagranicy.

1.  Wigilijny wieczór Starych Koni 2. Frekwencja była imponująca

 

Miejscem spotkania była restauracja na terenie kompleksu sportowego „Orbita”. Lokal wynalazła Hania Olowa, ale całą organizację wzięła na siebie Jarka. Lokal miał tą główną zaletę, że było dużo miejsca i nie przyjmowano w tym czasie innych gości. Mile zaskoczył wspaniały, świąteczny wystrój, mnogość migających światełkami choinek i rozmaitych stroików. Stoły ustawione w podkowę były pięknie nakryte.

3. Stoły były pięknie nakryte 4. Wystrój lokalu wszystkim się podobał

 

 

Po radosnych powitaniach przeszliśmy do sąsiedniej salki i  stworzyliśmy opłatkowy krąg. Olo  złożył okolicznościowe świąteczne życzenia, po czym Marysia rozdała opłatki z udekorowanego kosza i przystąpiliśmy do życzeń indywidualnych. Padło wiele miłych słów, ale dominowało jedno zasadnicze: „zdrowia”. Tego życzył każdy każdemu, bo co tu dużo mówić… wszystko inne już mamy, a zdrowia o ile jeszcze nie ubywa, to nigdy dość.

5. Marysia rozdała opłatki 6. Popłynęły serdeczne życzenia
7. Zdrowia… 8. Zasiedliśmy do stołów
   
 9. Tegoroczną wigilię zorganizowała Jarka  10. Andrzejowie najwyraźniej zadowoleni

 

Zasiedliśmy do stołów i po chwili kelnerzy zaczęli biegać  z półmiskami, serwując same wspaniałości. Był tradycyjny barszcz z uszkami, karp, kasza gryczana z grzybami, śledziki w różnej postaci, ryba po grecku, dwa rodzaje pierogów, dwie sałatki, kompot z suszonych owoców i deser śliwkowy. Na bocznym stole pachniały pierniki, makowiec i ciasto z bakaliami.  Jak to zwyczajowo bywa, każdy się objadł nieprzyzwoicie. Atmosfera panowała rodzinna i cieszyliśmy się sobą.

11.  Barszczyk z uszkami był wyborny 12. Wszystkim smakowało 

 

Na koniec Olo rozdał piękne kantyczki, które sam w tajemnicy wyprodukował. Bardzo ładną okładkę zaprojektował nasz nieoceniony grafik z Kanady – Marek, a wnętrze śpiewnika okrasiła konikami Tereska, również nasza nadworna graficzka. Z dużą energią popłynęły kolędy, bo z takiej kantyczki aż się chciało śpiewać.

13. Śpiewamy kolędy z nowych kantyczek 14. Koncert kolęd

 

Wieczór przyjemnie trwał, doprawdy, nie chciało się go kończyć.

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, oby nie był gorszy… 

Tego życzą Olo i Formisia

 
Tekst opracowanie i wstawienie na stronę: Formisia
Zdjęcia: Formisia 

 

 

 

XVI Rajdobóz Starych Koni, Salino 2019

 

 

 

Tradycyjnie pod koniec sierpnia Stare Konie wyjeżdżają na rajdobóz, a od trzech lat jest to Salino na Kaszubach, ośrodek jeździecki Niczyporuków. Z Wrocławia jest do Salina bardzo daleko, jeśli nie jedzie się autostradą gdańską, to podróż  może trwać nawet 9-10 godzin. Gdy w końcu dociera się na miejsce, to zazwyczaj na „dobry początek” jest jakieś zamieszanie związane z pokojami: a to brakuje gdzieś firanki, a to u kogoś kontakt wylatuje ze ściany, a to szmata gdzieś nie sięgnęła i trzeba dosprzatać. Gdy człowiek jest zmęczony po podróży, to frustruje każdy taki drobiazg. Ale mimo wszystko zagnieździliśmy się w Salinie, zapuściliśmy korzenie. Wychowaliśmy sobie (jak mówił Heniu) gospodarzy, a gospodarze mają nas za „swoich” (podsłuchane). Ostatecznie plusy które w Salinie widzimy przeważają szalę, gdy rozpatrujemy inne propozycje. Ale po kolei…

Zjechaliśmy w piątek 24 sierpnia. Ośrodkiem teraz zawiaduje Michał i jego dziewczyna Patrycja, a naczelny szef Leszek praktycznie się nie pokazuje.  Żaneta wyjechała z rodziną do Niemiec. Kuchnię prowadziła dla nas mama Patrycji, tata pomagał w kuchni i hotelu. Ośrodek był świeżo po remoncie i niektóre pokoje były perfekcyjnie wypieszczone. Ale były też pokoje których nie zdążyli dopieścić i te wywołały trochę nerwowości.

W rajdobozie udział wzięło 17 osób, w tym dwóch tubylców, Wojtek i Lalucha. Chęć jeżdżenia konno zadeklarowało 10 osób. Wobec powyższego Michał przygotował dla nas 5 koni, a jazdy odbywały się na dwie grupy. Pierwsza grupa wyjeżdżała ze stajni ok. 10.00, druga dosiadała rumaków 1,5 godziny później. Po jazdach konsumowaliśmy małe drugie śniadanie i realizowaliśmy zaplanowany na dany dzień punkt programu. Program obozowy był atrakcyjny, Wojtek podobnie jak rok wstecz podszedł do zagadnienia bardzo ambitnie. Niestety naszego wodzireja dopadł tuż przed naszym przybyciem przykry uszczerbek na zdrowiu, więc  realizacja zaplanowanego programu wymagała od niego wysiłku i poświęcenia.  Boleliśmy bardzo że nasz kochany wuja cierpi, ale on oganiał się jak od muchy od tego typu stwierdzeń i nie przyjmował do wiadomości, że mógłby  się dać zwolnić z realizacji któregokolwiek punktu programu, ognisk wieczornych nie wyłączając. Więc wszystko szło jak po sznurku i spędziliśmy w Salinie piękny czas, pełen zabawy, śmiechu i wspaniałych doznań konno-wodno-krajowznawczych.

1. Po długiej podróży jesteśmy w Salinie 2. Na dobry początek spacer do lasu

 

Do jazdy przydzielił Michał dwie tak zwane grubcie i trzy konie sportowe ze swojej stajni (w poprzednich latach konie częściowo pożyczał). Grubcie to siwe, zaprzęgowe Delta i Dracena, nad wyraz spokojne i przez to bardzo kochane. Pozostałe konie to dwie klacze sportowe mające aktualnie źrebaki, Florka i Dynastia, oraz siwy sportowy Bursztyn, dorzucony na okoliczność przyjazdu naszej grupy, ale normalnie działający w sporcie. Dynastii i Bursztyna nie znaliśmy do tej pory. Trzy „sportowce” były delikatnie mówiąc „idące do przodu” i podczas jazd wyrywały ręce ze stawów, ale ponieważ nie płoszyły się i nie miały skłonności wyścigowych, więc dawaliśmy radę.  

W sobotę jazdy miały być lekkie na rozruch i trwały po ok. godzinie. Jednak nieco zaskoczyły dwa długie odcinki galopu, bo z rozruchem bardziej kojarzy się spacer po lesie, niż tyle galopu. Ale galopu każdego dnia było dużo, więc jazdy półtoragodzinne (bo tyle trwały w kolejnych dniach) w zupełności wystarczały. I tak na rajdach bieszczadzkich na ogół galopujemy na krótszych odcinkach. Z kronikarskiej dokładności trzeba tu zaznaczyć, że były też upiornie długie odcinki kłusa, a kłus nie jest zbyt przyjazny dla przepuklin w kręgosłupie. Ale bardzo długie odcinki stępa pozwalały złapać oddech i nacieszyć oczy piękną przyrodą.  

3. Pierwsza, sobotnia jazda 4. Powrót z jazdy

 

Po koniach cześć osób pojechała na szybką kąpiel nad jezioro Choczewskie, a po południu galowo wystrojeni wyprawiliśmy się do Gniewina na dożynki. Jadąc do Gniewina błądziliśmy trochę, a we wsi nie zauważyliśmy żadnych odznak rolniczego święta. Ludzie wręcz nie słyszeli o czymś takim. Ponieważ miał tu dojechać konnym wozem Michał, więc zadzwoniliśmy do niego, gdzie są te dożynki. Koniec końców okazało się, że we wsi odbywa się impreza pod hasłem „zakończenie lata” – zjeżdżalnie dla dzieci, rąbana muzyka, hałas, zero straganów z lokalnymi przetworami, co najwyżej wata na patyku. Totalne nieporozumienie. Wróciliśmy więc do domu i czas do obiadokolacji spędziliśmy na pagórku koło karczmy, ciesząc się sobą i myślą, że dopiero zaczynamy.  

W sobotę odbyło się oficjalne otwarcie obozu, Wojtek przywitał frekwencję i  zaprosił do dobrej zabawy. Szeryfka też przemówiła, a przede wszystkim rozlała geringerówkę własnej produkcji, nie zdradzając z czego i jak ją przyrządziła. W tych  oficjalnych okolicznościach mieliśmy dla szeryfki niespodziankę, a była to nowa/stara gwiazda szeryfa. Nowa – bo jeszcze nie zaistniała w Starych Koniach. Stara  – bo autentycznie powchodzi z lat 60-70tych. Skąd się wzięła… nie wszystko musi  być ujawnione. Tak czy owak zawisła na Marysinej piersi i od tej pory zaczęły się rządy twardej ręki.

5. Marysia częstuje „geringerówką” 6. Szeryfka dostała nową gwiazdę

 

Kolejną niespodzianką jaka miała miejsce podczas wieczoru inauguracyjnego był występ Kacha, który przeczytał limeryk swojego autorstwa, dotyczący akurat Wojtków, ale będący zapowiedzią następnych. Od tej pory codziennie po posiłku Kachu wstawał i czytał kolejne limeryki, nikogo nie pomijając. Limeryk sobotni brzmiał:

Woyt z Laluchą prześliczną,
raczyli się onegdaj poezją liryczną.
Konsumując przesłanie rzekł Wuja:
„a teraz lanie, kochanie”.

 Nagrodziliśmy brawami poetycki wyczyn kolegi i w ramach przedłużenia przyjemnych doznań wybraliśmy się na długi spacer do lasu. Wieczór zakończyliśmy na tarasie za domem, krążyły różne trunki i przegryzki, było bardzo przyjemnie.

W niedzielę po śniadaniu konni pogalopowali w las, a las znowu oczarował. Michał miał ambicję aby nigdy tras nie powtarzać (oczywiście poza wyjazdem i powrotem do stajni), więc wiódł nas po innych ścieżkach niż dnia poprzedniego i innych niż będą w kolejnych dniach. Mijaliśmy dzikie leśne zakamarki, sosnowe bory, nie kończący się busz paproci, falistość moreny. Piaszczyste dukty aż się prosiły o galopy, więc było go w dużej ilości.

7. Lasy kaszubskie są piękne 8. Busz paproci

 

Wróciliśmy do ośrodka i wkrótce gnaliśmy nad morze, bo pogoda była wymarzona. Niestety był to ostatni weekend wakacji i ku naszej rozpaczy na plażę do Lubiatowa przybyły tłumy ludzi, a parking w rejonie plaży jest tylko jeden. Stójkowy nie wpuszczał i odsyłał kolejne samochody z powrotem. Różne osoby różnie sobie radziły w tej sytuacji. Parę osób cofnęło się do Choczewa (6 km) i zakoczowało w smażalni na wspanialej rybie. Ta grupa wróciła po godzinie do Lubiatowa i tym razem dostali się na parking bez problemu. Byli więc na plaży stosunkowo wcześnie. Informacja o zakorkowaniu parkingu rozeszła się komórkami, więc kilka osób w ogóle zrezygnowało z wyjazdu nad morze. Ci poszli pieszo nad jezioro Czarne i zażyli kąpieli w dzikich okolicznościach przyrody. Ale spora grupa odczekała w ośrodku do popołudnia i przybyli na plażę gdy mocno się wyludniło. Nad morzem było pięknie, wiał ciepły wiaterek, drobne fale dekorowały morską toń, po niebie płynęły filmowe cumulusy. Siedzieliśmy do 18.30, gdy nastał czas powrotu na obiad. Konie i morze – wow, czegóż trzeba więcej.

9. Spacer dziką plażą 10. W smażalni na rybce

 

Wieczorem Michał rozpalił nam ognisko, a mając nowe śpiewniki, śpiewaliśmy pełną parą. Wojtek poprzedniego wieczoru gorączkował, ale tego dnia czuł się lepiej, wiec nie tylko odkurzył gitarę, ale nawet przywiózł kolegę tubylca, aby trochę poopowiadał. Jacek Michałowski barwnie i zwięźle przedstawił historię tych ziem, wymieniając różne okoliczne dworki i pałacyki warte zobaczenia, okraszając wystąpienie ciekawostkami na ich temat. Trochę pośpiewał z nami i był to kolejny, miły wieczór. Tego dnia Kach zaprezentował limeryk  dotyczący Olów:

Rzecze Hania do Ola:
„zatańczmy przed snem rockendrolla”.
Olo zaś na to z emfazą
„z ochotą okrutną, lubo inną razą”.

Było dużo śmiechu.

11. Męskie trio przy ognisku 12. Ogień płonie…

 

W poniedziałek zrobiło się gorąco, ale w lesie panował kojący chłód, więc żałuj Stary Koniu, który nie dosiadłeś konia i nie pogalopowałeś w kaszubskie knieje. Było jak zwykle pięknie, poznaliśmy nowe ścieżki. W kłusie zrobiło się w pewnym momencie zamieszanie, gdyż na drodze leżało zwalone drzewo, przez które jedne konie łaskawie zechciały przeskoczyć, ale niektóre życzyły sobie najpierw powąchać. Było chwilę nerwowo, jakoś jednak jeźdźcy dogadali się z końmi i wszyscy podróżowali dalej. Tego dnia galopy były szczególnie długie i dość szybkie. Nikt się nie odzywał, ale niejednemu tchu brakło.

13. W gorący dzień jedziemy do chłodnego lasu 14. Burmistrz Lęborka czekał na naszą grupę

 

O 15.00 pojechaliśmy kawalkadą do Lęborka, gdzie w ratuszu czekał pan burmistrz, kolega Wojtka. Miłym akcentem była kawa i herbata, którą burmistrz częstował i którą piliśmy w historycznych wnętrzach. Lębork ma bardzo ciekawą historię. Prawa miejskie nadał mu Mistrz Zakonu Krzyżackiego w połowie XIV wieku, a potem przez wieki należał raz do Polski, raz do Niemiec. Ratusz, do którego udaliśmy się w pierwszej kolejności, to nieco ponad stuletni neogotyk, pełen wspaniałych witraży, herbów fundatorów i innych historycznych detali. Pan burmistrz ciekawie opowiadał nie tylko o budynku, ale też o swojej pracy. Historię  budynku w bardziej szczegółowy sposób, jak i historię miasta, przekazał nam pan przewodnik, specjalnie dla naszej grupy „obstalowany”. Przewodnik towarzyszył nam do końca wycieczki i po wyjściu z ratusza zaproponował muzeum. Tam już czekała bardzo sympatyczna pani dyrektor, będąca znanym archeologiem i pasjonatem wykopalisk.  Trudno się rozpisywać, ale zobaczyliśmy najcenniejsze artefakty jakie muzeum posiada, np. kocioł z brązu z roku ok. 200, wydobyty w okolicy z grobu mężczyzny należącego do miejscowej elity, oraz szklaną rybę z podobnego okresu, także z grobu elitarnego, tyle że należącego do młodej kobiety. Oczywiście nie znamy się na tym, garnek do garnka podobny, ale podobne kotły, łącznie z tym lęborskim, znane są tylko trzy na świecie. W przypadku ryby uczeni nie znają w ogóle niczego podobnego, więc w badaniach nie mają się do czego odnieść.  Niestety rybę widzieliśmy tylko na plakacie, gdyż oryginał był akurat wypożyczony. Ryba jest w tak doskonałym stanie, ze niemal wygląda na współczesną. Są hipotezy, że mogła pochodzić z terenów Cesarstwa Rzymskiego, być może z Syrii. Choćby z powodu tej ryby musimy zawitać na Kaszuby ponownie, gdyż liznąwszy temat nie można tego cudu archeologicznego nie zobaczyć w oryginale. Wizyta w muzeum była naprawdę bardzo ekscytująca. Pozytywnie zakręceni poszliśmy z panem przewodnikiem w miasto, które jest bardzo pięknie utrzymane i posiada wiele cennych zabytków. Byliśmy luknąć na zamek, a konkretnie na to, co  z niego zostało, gdyż był wielokrotnie przebudowywany. Powstał w XIV w. i był wtedy siedzibą krzyżackiego wójta miasta. Widzieliśmy młyn z XIV w, stare kamieniczki, średniowieczne mury miejskie, bardzo dobrze zachowane i będące ozdobą miasta, i przede wszystkim gotycki kościół św. Jakuba, posiadający relikwie tegoż świętego. Naładowani historią zadekowaliśmy się na chwilę w eleganckiej kawiarni na lodach i ledwie zdążyliśmy na obiad. A jeść się chciało. Podziękowaliśmy Wojtkowi za tak pięknie przygotowaną wycieczkę, bo życzliwość z jaką nas wszędzie podejmowano była miłym akcentem całości, a Wojtek mimo nie najlepszego samopoczucia uczestniczył w wyprawie i dzielnie wytrzymał tyle godzin.

15. W muzeum w Lęborku 16. Zwiedzamy Lębork

 

Po obiedzie Andrzej wystawił na licytację cztery egzemplarze albumu z tegorocznego rajdu w Dwerniku i trzeba odnotować, że sprzedały się za nie małe pieniądze. Wieczorem siedzieliśmy na tarasie i naszła na nas głupawa ekologiczno-erotyczna, tak że wieczór był bardzo wesoły.

Limeryk usłyszany tego dnia adresowany był do Jagi i Waltera:

Jaga drżąc na Waltera odzieniu,
żarliwością go wprawiła w omdlenie.
Aliści w szale miłości
śmiało parła ku rozkoszy skrajności.

Ach, ten Kachu….

We  wtorek Dynastia i Florka nie poszły na jazdę, gdyż przyjechali inspektorzy do opisu ich źrebiąt. W to miejsce Michał „podstawił” prywatną, wielką i bardzo wygodną Lotną, oraz własnego, jeszcze większego Brego, który szczególnie  przypadł do gustu Gerardowi.  Jazdy konne coraz bardziej się nam podobały, były prowadzone bardzo profesjonalnie. Zazwyczaj na początku był długi stęp, kiedy wszyscy rajdali jak najęci, a Michał rej wodził. Delektowaliśmy się urozmaiconym krajobrazem, robiąc zdjęcia. Potem był kłus, tak długi, ze trzeszczały kręgosłupy, ale nikt nawet nie pisnął. No a jak zaczął się galop, to wydawało się iż nie miał końca, czasem tchu brakowało. Zawsze zapowiedź galopu była taka sama: zrobimy malutki galop… i heja. Doprawdy trudno sobie wyobrazić, co to jest galop nie za bardzo malutki. Ale  nikt nawet nie jęknął, gdyż byłby to obciach. Zresztą co tu dużo mówić – podobało się nam. Mania kiedyś tylko skwitowała: stęp trwa długo, ale jak już jest galop… to się jedzie i jedzie i jedzie. Takie serie < stęp – kłus – galop > były na ogół trzy. Tak, zdecydowanie jazdy były piękne. Do tego dodać należy, że konie salińskie są świetnie utrzymane i dobrze ujeżdżone, mają doskonałą kondycję, a sprzęt jest zadbany i wygodny. Brawo Michał i Patrycja.

17.  Codziennie inne leśne zakamarki  18. Klimatyczny wieczór ma tarasie

 

Po końskich przyjemnościach dopełnieniem szczęścia była wyprawa nad morze. Jedni spacerowali, inni się wylegiwali, a obowiązkowo wszyscy zażyli kąpieli, nie zapominając też o rybce w smażalni i lodach.

Na ten wieczór Wojtek zamówił salę i bowling, niestety nie było chętnych.  W to miejsce szeryfka zarządziła mecz ping-ponga i badmintona, lecz o zgrozo – także nikt się nie zgłosił. No cóż, pesel robi swoje, a tempo przyjęliśmy od początku bardzo intensywne. Nie przeskoczymy peselu, nie wygra się ze zwyczajnym zmęczeniem i nie pomogą prośby i groźby.  Zasiedliśmy więc na tarasie i była sielanka. Siostry Sisters zasponsorowały bardzo dobre białe wino, gdyż rano wyjeżdżały. Sączyliśmy biały eliksir  i inne trunki. A limeryk dla sióstr jest następującej treści:

Majeczka z Anią żabę spotkały na plaży
i zatrwożyły się srodze
niemożnością ogarnięcia całej przyrody.
Skoczyły więc synchronicznie na główkę
Do pobliskiej wody.

W środę przy śniadaniu usłyszeliśmy kolejny limeryk, tym razem skierowany do Reni i Andrzeja:

Mieszając raz ciasto na babkę,
wpadł Andrzej w żądz Reni pułapkę.
Rytm intensywnego mieszania,
zwiększył niewerbalne doznania.

Dzień się wesoło zaczął i konni w dobrych nastrojach ruszyli do stajni. Celem środowej jazdy były wąwozy i bieszczadzko–podobne knieje. Znaliśmy to miejsce z poprzedniego roku, wtedy było dopiero co odkryte. W wąwozie są strome zjazdy i podjazdy, do tego wielokrotne przejazdy przez strumienie na dnie. Na rajdach bieszczadzkich takie tereny to codzienność i normalka, tutaj delikatne sportowe wierzchowce zawsze mają jakieś opory, więc przeprawa jest ekscytująca. Czasem trzeba któregoś mocno prosić żeby pokonał strumień o niewygodnym brzegu, lub żeby zechciał wdrapać się na stromą skarpę, czy też z niej zjechał. Na drugiej jeździe Bora Michała tak się bała stromej ściany, że zaczęła cofkę, spychając konie jadące za nią w dół. Było to niebezpieczne i było trochę strachu. A najpierw przed dojazdem do wąwozu były galopy po rżysku na otwartej przestrzeni, więc też spore emocje. Tym bardziej że michałowe konidła rwą jak rakiety odrzutowe. Ale ileż jest potem wrażeń i jaki człowiek jest dumny, że dał radę. Szkoda, że nie wszyscy mogą doświadczyć tych końskich szałów. Przy temacie końskim można zacytować Kachowy limeryk pod adresem Formisi:

Nie masz nad Ewę niestety
atrakcyjniejszej w siodle kobiety.
kiedy ruszy galopem przed siebie,
chłopców aż żądza kolebie.

Wow….

   
 19. Galopy po rżysku  20. Trudne wąwozy

 

Popołudnie było znowu wycieczkowe – tym razem wuja wymyślił objazd okolicznych pałaców i dworków. Solidnie się do tego przygotował, wydrukował  z internetu historie wszystkich obiektów i sam był naszym przewodnikiem. Pod każdym pałacem czytał jego historię. Wcześniej załatwił zgodę na wejście na teren obiektów, gdyż niektóre były prywatne, a niektóre działały jako jakaś instytucja. Doprawdy, zaskakiwał nas. Najpierw był pięknie utrzymany pałac w Zwartowie, o rodowodzie średniowiecznym, a przez wieki siedziba arystokratycznych rodzin niemieckich. Pałac do czasów wojny dotrwał w dobrym stanie, więc po wojnie był przez jakiś czas użytkowany jako Ośrodek Wypoczynkowo – Szkoleniowy. Obecnie jest to Ośrodek Szkolenia klawiszy, a pensjonariusze zakładów karnych w ramach resocjalizacji zajmują się pielęgnacją ogrodu-parku, którego rodowód sięga XVIII wieku. Mając wielkie rzesze „pracowników” nie dziwota, że ogrody wyglądają przepięknie. Następnie pojechaliśmy do Gardkowic, maleńkiej wioski kaszubskiej, zagubionej wśród lasów i pól. Pałac w Gardkowicach jest dokładnym przeciwieństwem poprzedniego – o ile tamten jest perfekcyjnie wypielęgnowany, o tyle  Gardkowice są ruiną. Nie udało się nawet wejść na podwórze, a wokoło nie było żywej duszy. Wojtek pod bramą przeczytał garść informacji. Pałac jak poprzedni i jak wiele innych na tych terenach był przez wieki własnością arystokratycznych rodzin niemieckich, a jego początki sięgają XIV wieku. Niestety pod koniec wojny totalnie zdewastowali go Rosjanie, a po wojnie mieszkający w pałacu pracownicy Stacji Hodowli Roślin  kontynuowali dzieło zniszczenia. Obecnie  jest własnością prywatną i właściciel (o polskim nazwisku, ale mieszkający zagranicą) ma ambicje przywrócić mu dawną świetność, jednak to co widzieliśmy nie napawa optymizmem. Trudno sobie wyobrazić, że właściciel przebrnie przez gigantyczne remonty, jakich obiekt wymaga, nie mówiąc o zawiłościach biurokracji. Miejsce jest piękne, więc życzymy powodzenia. Z Gardkowic pomknęliśmy do Witkowa, gdzie pałac również jest w rękach prywatnych, ale jego stan jest diametralnie inny niż poprzedniego. Nie uległ tak wielkiej dewastacji jak Gardkowice, gdyż po pierwsze niemieccy właściciele mieszkali tu jeszcze po wojnie, a po drugie miał więcej szczęścia potem, gdy zamieszkujący go pracownicy PGR nie zdążyli  dokonać całkowitego zniszczenia. Obiekt przejął bowiem Zakład Badawczy Produkcji Rolnej i częściowo go wyremontował. Obecny, austriacki właściciel także mocno podciągnął poziom konserwacji, tak że wiele pomieszczeń nadaje się do zamieszkania i wygląda wewnątrz całkiem dobrze. Dzięki Wojtka koneksjom mogliśmy pobuszować w  środku i zobaczyć całkiem ładne wnętrza, o przeznaczeniu hotelowym. Pałac jest młodszy od poprzednich, ma rodowód osiemnastowieczny, a właścicielami były na przemian rodziny niemieckich i polskich wojskowych.

21. Ogrody w pałacu w Zwartowie 22. Pałac w Witkowie

 

Natłok informacji był tak duży, że w ramach ostudzenia rozgrzanych głów  Wojtek zrobił piękny przerywnik w postaci wyprawy nad niewielkie, dzikie jezioro Żurawieckie. Wjazd z szosy do lasu i dojazd leśną ścieżką do wody był mocno karkołomny, jednak jeziorko „powaliło”. Jest niezwykle urocze, absolutnie bezludne, o krystalicznej wodzie. Entuzjaści doznań wodnych natychmiast pozbyli się odzienia i skoczyli w błękitną toń. Woda była nie tylko czysta jak kryształ, ale podobno też stosunkowo ciepła. Jedni pływali, inni się przyglądali, siedząc pod drzewem lub na jakimś pieńku. Po kąpieli siedzieliśmy nad jeziorem godzinę lub dwie, roztrząsając wiele ważnych, życiowych kwestii. Np. licytowano w czym kobiety są lepsze, a w czym faceci. Różne zalety ma jedna lub druga płeć, ale wszyscy  zgodzili się co do jednego, że jak facet pójdzie na zakupy, to na pewno wszystko źle załatwi. Kupi nie to co trzeba, a jak nawet trafi, to z pewnością jakość towarów nie zadowoli połowicy. Pomijając, ze najczęściej  zapomni po co poszedł. Weźmy np. zakup choinki – czy kto słyszał żeby facet kupił dobrą choinkę? Albo będzie za mała, albo za rzadka, albo nie symetryczna. Śmiechu było co niemiara i właściwie trudno sobie przypomnieć co nas naszło. Ale temat choinki był bardzo a propos, gdyż na wieczór ogłoszono wigilię – wigilię zasadniczej, obozowej imprezy, czyli czwartkowych urodzin Wojtka. Ale zanim  wigilia nastała, zwiedziliśmy jeszcze dworek w Salinie, niezwykłej urody. Dworek pochodzi z XVIII wieku, najdłużej należał do rodu von Rexin, mającego na drzewie genealogicznym niemieckich i polskich przedstawicieli. W wietrzne wieczory po salach dworku snuje się Biała Dama, córka jednego z Rexinów, która wbrew woli polskiej babci poślubiła pruskiego junkra. Babcia broniąca polskości rodu rzuciła klątwę na młodych i kulig weselny  pochłonęła toń jeziora. W zapiskach historycznych dotyczących Salina istnieje wzmianka o kuligu, który utopił się w jeziorze, a w wodach jeziora znaleziono nawet kawałki płóz od sań.  Ale my nic takiego nie zobaczyliśmy, choć chodziliśmy chwilę nad brzegiem jeziora z tyłu dworku, rozglądając się na prawo i lewo.

23. Urocze jeziorko Żurawieckie 24. Kąpiel w krystalicznych wodach jeziora

 

Zakończyliśmy więc sesję krajoznawczą i po odpoczynku ruszyliśmy do karczmy na wigilię.

Co roku na urodziny Wojtka wujowie ustalali hasło, które było mottem imprezy. Bawiliśmy się do hasła „Jeszcze w zielone gramy”, oraz w ubiegłym roku do „Dzikości serca”. Na rok bieżący wujowie wymyślili takie hasło, że każdy się totalnie załamał – było to „Hopsa sa sa, na golasa”. Pomysł wzbudzał na przemian a to popłoch i chęć rezygnacji z wyjazdu na obóz, a to wielotygodniową, intensywną pracę mózgu, aby coś wymyślić. W końcu każdy miał w zanadrzu jakiś pomysł, bo bez tego nie mógłby przyjechać. Pomysłem Andrzeja było coś, co chciał przedstawić w wieczór poprzedzający zasadniczą imprezę, czyli w środę. Więc jak wigilia, to znalazła się prawdziwa choinka, mikołajkowe czapki, girlandy z napisem „Wesołych Świat” itd. Po wieczornym obiedzie główni aktorzy udekorowali salę, postawili dobrą nalewkę i półmiski z przegryzkami, po czym zaprosili do kina. Bo Andrzeja pomysłem był film. Dorota organizowała kino, a Renia częstowała chrupkami. Ale przed projekcją filmu był jeszcze wykład Reni dotyczący analizy semantycznej hasła „hop sa sa sa, na golasa”, bo do tegorocznego hasła dobrze było zrobić wprowadzenie. Renia pokazała jak można to hasło interpretować i rozumieć, odnosząc się do przykładów z literatury. Prelegentka zawiesiła na dwóch taboretach wieszak, a na nim kilka plansz z hasłem przedstawianym w rozmaitych wariantach. Wykład był bardzo uczony. Mózgi nadal trzeba było nadwyrężać, więc zaraz na wejściu poziom naszej zabawy został ustalony na wysokim poziome. Po wykładzie ukłonił się widowni Andrzej, zapraszając na film, którego był reżyserem. Przywiózł z Wrocławia ekran i rzutnik. Artysta ubrany był w fartuszek, na którym widniał wielki aparat fotograficzny, z wielkim obiektywem, umiejscowionym w wiadomo jakim miejscu. Bo jak golas to golas. Film był fantastyczny, żaden opis nie odzwierciedli tego co zobaczyliśmy na ekranie. Twórca był wiosną na greckiej wyspie, gdzie fotografował pelikany. Z tysięcy zdjęć pelikanów zmontował fabułę, pasującą do naszego hasła. Dwa pelikany rozmawiają o Starych Koniach, jeden drugiemu opowiada, co to za oryginały te Stare Konie i jakie miewają pomysły. Przyjeżdżają co roku do Salina i wyprawiają w tym Salinie niesamowite hopsasasy, a w roku bieżącym mają szaleć na golasa. Jeden ptak namawia drugiego, żeby polecieć do Salina i podpatrzyć te ekscesy. W trakcie dialogu ptaków pokazanych jest mnóstwo przepięknych zdjęć. Pokazane jest też z lotu ptaka Salino i jego gospodarze, czyli wujowie. Gdy jest mowa o konkretnych starokońskich hopsasasach, pokazane są zdjęcia z naszych jazd konnych, w tym piękny filmik z galopu po plaży dwa lata wstecz. Na koniec wmontowany jest filmik pokazujący dwóch tancerzy, którzy na golasa, zakryci tylko jednym, wspólnym ręcznikiem kąpielowym, tańczą na scenie jako łabędzie do „Jeziora łabędzi” Czajkowskiego. Bardzo się starają, aby ręcznik nigdy niczego nie odsłonił. Podobno filmik o gołych tancerzach jest dostępny na YouTube, robiąc furorę. Wszystko razem było świetnym pomysłem, śmiechu było co niemiara.  Oskar dla Andrzeja murowany.

25. Analiza semantyczna hasła wg Reni 26. Andrzej zaprasza na film

 

Wieczór zakończyliśmy w super dobrych nastrojach. Siedzieliśmy na tarasie sącząc wino, które zasponsorowała Zgaga, która tego dnia dojechała.

W tym roku nie było w planie wyjazdu konno nad morze, gdyż taka wyprawa robiła organizatorom dużo ambarasu. W czwartek zamiast morza Michał zaproponował jezioro Dąbrówka, które znamy z tego, że w jego wodach robimy szalone galopy. Jest to nie mniejsza przygoda niż plaża. Ze stajni jechaliśmy długi czas stępem, pokonując  bezkresne łąki i zmierzając do szosy. Po pokonaniu szosy posuwaliśmy się lasem wzdłuż jeziora Czarne, na przemian kłusując i galopując. Galopy były tego dnia krótsze niż zwykle, ale zasadniczy spektakl miał się odbyć w wodach jeziora. Gdy pierwsza grupa zbliżała się do jeziora, na pomoście czekali już papparazzi w osobach tych którzy zapisali się na drugą jazdę i tych, którzy nie jeżdżą konno i robili za  publikę. Konni po wjeździe do wody podjechali pod pomost stępem, dając szansę papparazzim przygotować sprzęt fotograficzny. Następnie duże koło zrobiono spektakularnym kłusem, gdy konie podnosiły wysoko nogi i pięknie rozpryskiwały wodę. Wreszcie nastał galop, a było to widowisko niezwykłe. Spod końskich kopyt strzelały w górę prawdziwe fontanny, każdy jeździec wyjechał potem z jeziora mokry. Liczne zdjęcia pokazują, jak to wszystko pięknie wyglądało. Koniska rwały do przodu dziarsko, mimo, że początkowo woda nieco „kłuła” ich w nóżki. Uciecha była wielka. Następnie druga grupa przeżyła to samo, a aparaty fotograficzne na pomoście trzaskały jak szalone.  

27. Kłusem przed widownią 28. Spektakularny galop w wodach jeziora
29. Konie rwały jak torpedy 30. Andrzej galopuje i fotografuje

 

Po południu w planie były Wielkie Urodziny i Wielka Zabawa. W związku z tym czas pomiędzy był wykorzystany na Wielkie Przygotowania. Do domu Wojtków jechaliśmy w ubrankach cywilnych, gdyż każdy do ostatniej chwili nie chciał zdradzić co zaprezentuje. Przebierać się mieliśmy tuz przed występami. Emocje były ogromne.

Wojtkowie jak zwykle przygotowali się wspaniale. Na wejście serwowano ekskluzywne drinki, którymi wszyscy się ululali. Wuja dostał dużo prezentów, niektóre  były dla nich dwojga. Wypiliśmy kolejny toast i zrobiło się bardzo wesoło. W końcu nie dało się więcej zwlekać i zaczęły się występy. Taras z tyłu domu był sceną, poniżej schodów w ogrodzie ustawiono foteliki ogrodowe dla publiki, czyli dla tych, którzy czekali na swoją kolej. Wojtek zadbał o nagłośnienie, więc wszystko odbywało się profesjonalnie.

 
31. Goście wręczają prezenty 32. Toast urodzinowy

 

Pierwsza wystąpiła pani domu, pokazując program, który był pięknym wprowadzeniem. W stroju włóczykija zaśpiewała piosenkę własnego autorstwa, wzorując się na linii melodycznej i parafrazując niejako piosenkę „I rym cym cym” z kabaretu Olgi Lipińskiej. Nauczyła nas refrenu i daliśmy czadu:

Emerytalny nowy czas, wolnością wprost zniewala nas.
Chwytasz już tylko miłą dłoń, a wtedy się nie chmurzy skroń.
W jednym węzełku trzymasz los, nie martwiąc się o ciężki trzos.
Po prostu wolnyś jest nad stan, nie kupi cię już żaden pan.
Nic to, że skromniej jest jak wprzódy, tajniki życia lepsze są.
Wreszcie je możesz poodkrywać, śmiechem kwitując wiedzę swą.
Refren: Więc hopsa sa, na golasa, pląsajmy po łąkach w galopie,
                  Więc hopsa sa, na golasa, bo żyje się raz.
 Choć nam się marszczy brew, choć się gotuje krew,
A w nas wciąż póki dech, wolności wzbiera śmiech.
                 Refren: Więc hopsa sa, na golasa,
                bawimy się z wiatrem w zawody,
               Więc hopsa sa, na golasa, tuptamy w rytm serca do gwiazd.

33. Występy rozpoczęła Lalucha 34. Golizna wg Joli i Gerarda

 

Lalucha z jednej strony nawiązała do wcześniejszego wykładu Reni, pokazując tu jeszcze jedną, metaforyczną wersję hasła, a z drugiej strony była to gloryfikacja naszego etapu życia i podpowiedź, jaką drogą podążać. Przesłanie było bardzo optymistyczne, program artystki bardzo ambitny. Jola i Gerard którzy wystąpili w następnej kolejności pociągnęli niejako temat, aczkolwiek więcej tu było refleksji niż optymizmu. Wystąpili w strojach kowbojskich, Gerard miał na sobie koszulkę ze słynną grafiką Marka Komzy i napisem „Co kowboje robią w słońcu?”. A co robię? Sami odpowiedzieli na to pytanie, prezentując na patyku powiększone zdjęcie z rajdu studenckiego, gdy chłopaki na golasa skaczą do wody w ramach porannej toalety. Było to piękne powiązanie czasów starych i nowych, jak również dosłowne zaprezentowanie hasła „hopsa sa sa, na golasa”, gdyż to właśnie było na zdjęciu. Następnie Jola zaproponowała „identyfikację dupki, za pomocą lupki”,  bo  tym się m.in. stare czasy różnią od nowych, że obecnie bez lupki ani rusz. Było kupę śmiechu. Za prawidłową identyfikację osobników na zdjęciu czekała nagroda w postaci dobrego trunku,  była tez nagroda pocieszenia w postaci nalewki Joli. Nagrodę główną wygrał Olo, bezbłędnie identyfikując golasów na pomoście, za co dostał brawa. No i flaszeczkę. Nagrodę pocieszenia Gerowie przekazali po prostu publiczności.

Zabawa się rozkręcała i już po chwili na scenę weszli kolejni aktorzy, Jaga i Walter. Walter w long-johnie, rozchełstany na piersi, jedna nogawka wyżej, druga niżej, dwie flachy w rękach. Jaga w krótkiej, czerwonej sukience i tenisówkach, obydwoje w czapkach z gazety na głowach. Jako dwa rozmemłane krasnoludki odśpiewali piosenkę zespołu „Wały Jagielońskie” pt: „Krasnoludki spod budki”:

Kiedy rano się budzimy, wokół dawno wre już praca.
Ledwo oczka otworzymy,  rąsia maca cóś na kaca.
Jeszcze w głowie szumi morze, jeszcze oddech taki krótki,
Do zgryzienia twardy orzech macie – Kto my? Krasnoludki!
Ref.  Oja-oja, hopsa-sasa, krasnoludki na golasa,
         Oja-oja, woogie-boogie, wino, śpiew i dwie podrugi
          (Tyż są, jedna dla mnie, druga dla kolegi)
Na polance małej domek mamy pod grzybkiem czerwonym.
Domek przypomina złomek, bo już troszkę jest skiepszczony.
A polanka była cudna,  lecz zostało z niej niewiele.
Dzisiaj jest troszeczkę brudna, tu butelka, tam kapselek – i…
Ref.  Oja-oja, hopsa-sasa, krasnoludki na golasa,
         Oja-oja, woogie-boogie, wino, śpiew i dwie podrugi
         (Tyż są, jedna dla mnie, druga dla kolegi)
Lecz wesoło w muchomorku i czas nam przyjemnie leci.
Utrzymują nas w humorku , to bibeczka, to balecik.
I pomysły świetne mamy, gdy nam już uderzy w czapkę
Babciom nogi podstawiamy, albo nadmuchamy żabkę – i…                                      Refren: Oja-Oja……
I, być może, trochę inna krąży o nas wśród was wersja.
U krasnali rzecz nagminna alkoholizm i perwersja.
By do reszty mit obalić, powiem wam, kochani, krótko:
Ten bałagan wokół cały, zawdzięczacie krasnoludkom….

Nasze krasnale, którym już nieco szumiało w głowie, odśpiewali swój numer z pamięci, co już samo w sobie było wyczynem. Podrygując do taktu i wymachując butelkami  świetnie pasowali do prezentowanego tekstu.  Wyglądali fantastycznie. Zabawa szła na cały gwizdek.

35. Krasnoludki spod budki 36. Święta  turecka

 

Po krasnalach weszła na scenę Święta Turecka w osobie Formisi. Zakutana od stóp do głów przedstawiła się jako „goła, jak święty turecki”, dodając, że hopsasasów oczekuję doświadczyć na tej oto imprezie. Póki co dwa kółka podskoków wykonała na scenie, na wypadek, gdyby nie było innych. Golizna przedstawiona w tak szczelny sposób zyskała też duży aplauz.

Potem wturlał się na deski dorodny banan, by w rytm „Bananowego songu” grupy „Vox”, gdy pękła skórka, z banana obnażyła się Marysia. Obnażanie dokonywało się  niesamowitymi, wężowymi ruchami, śmiechu było co niemiara. Pomyśleć, ileż to odsłon mieć może golizna. Ale to wciąż nie był koniec.  Oto na scenie zobaczyliśmy wielką, czarną małpę (Stefan), która zacytowała kilka słów z „Wesela” Wyspiańskiego, brzmiące: „pod spód na się nic nie wdziewam, od razu się lepiej miewam”. Aby to stwierdzenie udokumentować małpa wypięła się na publikę i uchyliła klapkę na pupie, chcąc pokazać goły zadek. Był to jedyny numer związany z golizną dosłownie. Niestety trawa którą małpa była opasana przykryła dosłowność, ale… wyobraźnia pracowała. Wesołość rosła, do czego też mocno się przyczynił nasz obozowy poeta. We frywolnym fartuszku pojawił się na scenie i zadeklamować swój kolejny limeryk – tym razem pod adresem Dorotki:

I ściskając twe najsłodsze ciało,
śniąc bym pijany szczęścia trunkiem,
mógł Dorotko pokryć ciebie całą,
jednym, jedynym pocałunkiem.

Dorotka płonąc z wrażenia, w równie seksownym fartuszku wbiegła na scenę i byliśmy świadkami bardzo soczystego pocałunku. Potem był jeszcze jeden limeryk, dotyczący Maćka:

…a Macieja nagabują dziewczęta:
„zdejmij spodnie i wypnij się do cholery,
Uwielbiamy twoje cztery litery”.

Było to nawiązanie do golizny, która się zdarzyła Maćkowi na rajdzie bieszczadzkim. Kto wiedział o co chodzi, miał dobrą zabawę. Większość wiedziała. Nadmienić tu należy, że kilka innych limeryków także związanych jest z jakąś konkretną, zaistniałą wcześniej sytuacją, więc nie wszystkie są dla wszystkich zrozumiałe. Ale o talentach poetyckich naszego kolegi chyba nikt nie wątpi.

37.  Mania się obnaża z banana 38. Naga małpa
39. A to kto? 40. Te krasnale też dały czadu…

 

Emocje rosły, wydawało się, że już nic nie przebije dotychczasowych pokazów. Ale przebiło.  Bo oto przed publiką pojawił się Naczelny Golas Rzeczy Pospolitej. W niemodnym garniturku i bereciku z antenką, w nieco zużytych butach i z wieżowcem na plecach, zszedł sobie cichutko ze schodów i skromnie zasiadł na stołeczku. Zaskoczenie było pełne, ale po chwili zadudnił śmiech jak dzwon. Kobiety rywalizowały by móc usiąść jak najbliżej, lub choćby tylko móc uścisnąć dłoń. Zamieszanie było duże, ale po chwili zostało opanowane, gdyż na scenie pojawiły się dwa kolejne krasnoludki, czyli Olowie. Przedstawili tą samą piosenkę co Rudzi, tyle, że w innej aranżacji. Piosenka popłynęła co prawda ze sprzętu grającego, ale krasnale wystąpiły w bardzo gołych ubrankach i podrygiwały do rytmu w niezwykle zabawny sposób. Świetnie zaprezentowali swój numer i uciecha trwała. Następnie szalone pląsy wykonała Zgaga, która przyjechała na obóz w połowie jego trwania i nie miała żadnego kostiumu. Wirowała jednak po scenie z plakacikiem na plecach: „Hopsa sa sa do lasa, niekoniecznie na golasa”. Wtórowały jej trzy artystki z poprzednich numerów, którym w głowach nieźle szumiało (drinków gospodarze nie żałowali) i odwagi przybyło. Całe artystyczne przedsięwzięcie zakończył Tomek, również w „gołym” fartuszku, prezentując limeryk jaki ułożył na cześć Kacha:

Kaszek każdego towarzystwa ozdobą,
w dodatku do poezji całkiem jasna głowa
Swym humorem rozbawia całą frekwencję,
oczekując w napięciu na weny zadęcie.

41. Podskoki Zgagi 42. Limeryk ułożył też Tomek
43. Obozowy poeta 44. Podano do stołu

 

Tym zabawnym akcentem część artystyczna dobiegła końca i wszyscy odczuliśmy błogi odpływ adrenaliny. Przez jakiś czas leniwie snuliśmy się po ogrodzie, a parę osób skorzystało z możliwości nauki golfa, bo mini-golf był kolejną propozycją gospodarzy. Po chwili zaproszono do stołu i na przystawkę uraczono nas wspaniałymi, wędzonymi pstrągami.  Potem były inne, smakowite dania, trunki polewano i świętowaliśmy wesoło. W międzyczasie dojechał tzw. „Stocznia”, przyjaciel Henia i Marysi. Okazało się, że facet posiada nietuzinkowe talenty, umie robić sztuczki, że niech się profesjonalny cyrk chowa. W ubraniu rasowego prestidigitatora Stocznia zademonstrował kilka swoich numerów i dosłownie „szczeny opadły”. Widząc takie kuglarstwo z daleka w cyrku lub w telewizji zawsze tli się w głowie myśl, że pokaz jest wspomagany niewidocznymi trickami technicznymi typu fotomontaż, lub coś w tym rodzaju. A tu na żywo zobaczyliśmy jak coś znikało, lub się pojawiało z niebytu – szok.

45. Prestidigitator 46. Ognisko u Wojtków

 

Wieczór pięknie mijał, bawiliśmy się doskonale. Na koniec na stół wjechał sernik i ogromny tort, a wuja mimo nie najlepszej formy fizycznej zdmuchnął świeczki w oka mgnieniu. Ciężko było wepchnąć w siebie te wspaniałości, ale jakoś się udało. W błogim nastroju przeszliśmy go ogniska i przy gitarze zakończyliśmy ten zaczarowany wieczór.

Piątek to rutynowe działania, jazda konna i wycieczka. Tym razem pojechaliśmy do latarni morskiej w Stilo, a w drodze powrotnej zawadzono o ośrodek jeździecki, który można by wziąć pod uwagę, gdyby chcieć coś w przyszłości zmienić. Ale ośrodek nikomu się nie spodobał i coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że nic nie chcemy zmieniać. W Salinie wielkim plusem jest wysoka jakość usługi końskiej, bliskość morza, zżycie się z szefostwem ośrodka jeździeckiego, to, że jesteśmy sami na obiekcie i co tu dużo mówić – wolno się nam trochę „szarogęsić”. Któregoś dnia w stajni na pytanie kto jakiego konia bierze Michał jęknął ze śmiechem: ja już nad tym nie panuję, sami się rządzicie. Komentarz zbędny (choć oczywiście Michał bardzo dobrze nad wszystkim panuje). No i w Salinie mamy Wojtków. Trzeba ich tylko odciążyć z wielu zadań, głównie rozrywkowych – i po licha „nowa miotła”. Że o rybie w lęborskim muzeum nie wspomnę, trzeba ją zobaczyć na żywo.  

Limeryk piątkowy to:

Stefan z Maleństwem odwiedzili Bieszczady;
ale,
nawet patrząc z perspektywy wertykalnej,
na podobne klimaty w Warszawie,
nie mieli szansy marnej.

47.  To już ostatnia jazda 48. Sielanka

 

W sobotę Michał ustalił jazdy konne na godzinę 7.00 rano pierwsza grupa i na 8.00 druga.  On z Patrycją wyjeżdżali na zawody, więc musieliśmy jeździć o świcie. Tylko baby stawiły się w komplecie, aż trzech facetów zrejterowało. Na pierwszej jeździe Michał testował nowy teren i zaserwował galopy z góry, co wywołało popłoch i bunt. Na drugiej jeździe zrezygnował z tych eksperymentów i było jak zwykle. Czyli cudnie.  Śniadanie jedliśmy po jazdach. Potem zrobiło się zamieszanie, gdyż szeryfka zarządziła wyjazd całej grupy nad jezioro, ale kilka osób wybrało wbrew rozkazowi morze. Więc zrobiło się nerwowo, szczególnie przy ustalaniu jak się podzielić samochodami, skoro grupa się rozczłonkowuje. Jezioro bardziej się nadaje do pływania, bo nad morzem stale mieliśmy niewielką falę. Ale tego dnia morze było gładkie jak stół i większość osób która tam pojechała, mogła pływać do woli. A ci co wybrali jezioro i tak w końcu dotarli nad morze i ostatecznie wszyscy kończyliśmy rajdobóz na plaży w Lubiatowie. Ludzi na plaży była już garstka i  spędziliśmy tam naprawdę wspaniałe chwile. Żal było wyjeżdżać, ale cóż, taka jest kolej rzeczy. Zjedliśmy rybkę w smażalni i późnym popołudniem zjechaliśmy do „Niczyporówki”.

49. Ostatni wypad na plażę 50. Popływać trzeba na zapas

 

Wieczorem w pełnej gali zakończyliśmy obóz, śpiewając  „Zdrowie konia” i szykując się do dalekiej drogi następnego dnia. Dziękowaliśmy dzielnemu Wojtusiowi, który będąc w niemocy poświęcił nam tyle czasu, dziękowaliśmy Lalusze, która mając chorego w domu tak serdecznie sprawowała rolę gospodyni. Dziękowaliśmy Michałowi i Patrycji za cierpliwość i piękne jazdy konne, za konie, które dały tyle radości. Czas pokaże jak będzie w przyszłości, a że biegnie szybko, przyszłość nadejdzie w oka mgnieniu. Póki co pielęgnujmy zdrowie.

51. Pożegnalna kolacja 52. Na koniec Zdrowie Konia

 

Teks : Ewa Formicka
Zdjęcia: Ewa, Hania, Andrzej
Opracowała i wstawiła na stronę:  Ewa Formicka

Rajd XVIII, 2019 r.

 

Osiemnasty bieszczadzki rajd Starych Koni był kojąco podobny do wszystkich poprzednich – ten sam przewodnik stada Józek, w większości te same, znane konie, te same Bieszczady. Jednak był też dramatycznie inny od wszystkich, gdyż zabrakło na nim Henia, naszego charyzmatycznego szeryfa. Heniu odszedł wiosną, pogalopował samotnie na niebieskie łąki (do ostatnich chwil dosiadał konia). Na rajdzie rok wcześniej brylował jak zawsze i nikt wtedy nie przypuszczał, że mógłby nas opuścić. On czy ktokolwiek. Ale się stało… nasze szeregi zaczynają się przerzedzać.

Tym niemniej nie braliśmy pod uwagę rezygnacji z rajdu, sprawy organizacyjne były daleko posunięte. A w jakimś sensie Heniu był z nami cały czas – był jego kapelusz, jego gwiazda szeryfa, były myśli i wspominki, a nawet ostanie łyki  „geringerówki”.  Ponieważ nie pozostawił receptury swojej słynnej nalewki, więc łyki były naprawdę ostatnie. Jednak będziemy kultywować różne zapoczątkowane wspólnie inicjatywy, a do rajdu dwudziestego bardzo chcielibyśmy dotrwać.

Na rajd przyjechało aż 19 osób, a spotkaliśmy się ponownie w Dwerniku u Gosi i Jarka, gdzie bardzo nam się podoba. Gospodarze wybudowali nowy, mały pensjonat, więc warunki lokalowe były dużo lepsze niż dwa lata wstecz. W nowym domu przybyła też obszerna stołówka, więc skończyła się ciasnota biesiadna pod wiatą, a obsługa nie musiała ganiać z półmiskami przez całe podwórze, czasem w deszczu. Trochę żal było tej wiaty, ale zasiadaliśmy pod nią przy ogniskach, więc niczego nie ubyło.

Na rajd przybyli: Reniowie, Wujowie, Staszkowie, Gerowie, Rudzi, Marysia, Dorota, Aldona, Maciek warszawski, Formisia, Olowie – Andrzej po raz drugi, Hania pierwszy raz i także po raz pierwszy Stefan z córką. Koni Józek przywiózł tyle, że każdy kto chciał mógł jeździć na dwie zmiany, natomiast ciasno zrobiło się na wozie. Do tego jednak trzeba się przyzwyczajać, na  wóz będzie coraz więcej chętnych.

1. Dwernik – nasza nowa siedziba 2. Wieczór inauguracyjny

 

Na majowym spędzie gremialnie wybraliśmy na nowego szeryfa Marysię i tak oto w piątek wieczorem, zaraz po przyjeździe do Dwernika, szeryf Maria otworzyła oficjalnie rajd. Zapowiedziała że łatwo z nią nie będzie, ale zaraz polała „geringerówki”, więc zrobiło się swojsko. Kapelusz Henia leżał na widocznym miejscu, gwiazda szeryfa błyszczała na marysinej piersi i było jak zawsze.

Jak zawsze było też zamieszanie przy ustalaniu kolejności jazd w sobotę rano. Tradycyjnie każdy chce jechać na pierwszą zmianę, zawsze jest harmider i trudno się połapać jak w końcu ma być. Co prawda jest proste rozwiązanie tej łamigłówki, wystarczy na stałe przydzielić konia do dwóch ludzi i niech sobie sami sterują kto kiedy jedzie. Na jednym rajdzie tak było i panował idealny porządek. Ale byłoby to złamaniem odwiecznej zasady, że po śniadaniu szeryf wyznacza kolejność i że musi być zadyma. Więc była zadyma, ale jakoś się uporaliśmy i ruszyliśmy w bieszczadzkie knieje.

Kochamy ranczo „U szeryfa” w Dwerniku, ale zarówno Dwernik jak i Zatwarnica znajdują się głęboko w Bieszczadach i wszędzie wkoło są strome góry. Jeździ się więc góra – dół po zarośniętych stokach, a atrakcją są nie zapierające dech widoki i niekończące się galopy, lecz trudne, zalesione zbocza górskie, pełne zwalonych drzew, chaszczy, potoków i dziur. Na takim terenie nie ma możliwości wymyślania nowych tras, najczęściej istnieje jeden wariant bezpiecznego przejazdu do określonego celu, a galopy zdarzają się tylko od czasu do czasu. Taki teren daje oczywiście dużo satysfakcji, jednak co tu dużo mówić – chciałoby się zobaczyć więcej rozległych panoram i zaznać więcej szumu w uszach podczas ekscytujących galopów.

3.  W Bieszczadach jest zawsze pod górę 4. Ale bywają urokliwe łąki i piękne panoramy

 

O ile w Osławicy, gdzie byliśmy trzykrotnie, 80% terenów do jazdy to widokowe, pofalowane  łąki i 20% to zwarta dżungla, o tyle trzy ostatnie rajdy mają proporcje odwrotne – 80 % przedzierania się przez busz i  20% widokowych łąk. Łąki dają nieograniczoną możliwość wyboru ścieżek, więc stale jest coś nowego. Panoramy są coraz inne i galopować można bez końca. Natomiast na stromych, zarośniętych zboczach walczy się o życie, przemieszczanie odbywa się stępem, a trasy są co roku te same, bo zazwyczaj istnieje tylko jeden wariant dotarcia do określonego celu. Jednym słowem w tym roku jeździliśmy po mniej więcej tych samych trasach co w ciągu dwóch ostatnich lat. Tyle że mało kto się zorientował, a może nikt. Bieszczady są bezkresne i tylko czujne oko wyśledzi, że się powtarzamy. Józek czasem wykombinował jakąś nową ścieżkę, czasem pobłądził, a biwaki organizował w innych miejscach, których jeszcze nie znaliśmy, więc tyle było  innowacji. 

W sobotę pojechaliśmy do wsi Nasiczne, ważnego miejsca w topografii Bieszczadów, skąd wychodzą liczne szlaki turystyczne. Konni jechali lasem po prawej stronie potoku Nasiczniańskiego, wóz jechał szosą. Jazda konna miała być lekkim rozruchem, jednak okazała się niezłym hard-corem. Zaraz na wstępie było błądzenie, skutkiem czego trafiliśmy na  potok o bardzo stromym brzegu, gdzie zarówno wjazd  jak i wyjazd z wody był bardzo trudny.  Chwilę potem na mokrych wybojach, w wysokim zielsku, leżało niewidoczne zwalone drzewo, a za nim następne. Konie nie widząc przeszkody i nie wyczuwając jej wsześniej zakotłowały się na tych niespodziewankach i cudem  nikt się nie wywalił. Wszędzie panowała nieprzebyta, mokra, parująca roślinność,  aż dziw że w tym upalnym czerwcu gdzieś na świecie było tak wilgotno. Bieliło się parzydło leśne, zapachy odurzały. Po 2,5 godzinie konni dotarli do miejsca biwaku, spóźniając się godzinę. Na biwaku zastaliśmy chmarę innych turystów i sporo samochodów. Zarekwirowaliśmy całą wiatę, ale nie siedzieliśmy długo, gdyż gwar przytłaczał. W drodze powrotnej obyło się bez błądzenia, tym samym ominęliśmy najtrudniejsze miejsca i były nawet trzy krótkie galopy. W leśnych prześwitach pyszniła się Magura Stuposiańska i Połonina Caryńska. Niestety dla sprawiedliwości  drugiej grupie trafiła się ulewa. Niektórzy szybko poubierali peleryny, inni sądząc że się nie opłaca nie zrobili tego. Tych zlało totalnie.

5. Gęsty bieszczadzki busz  6. Most na Sanie w Dwerniku

 

O zmierzchu zrobiliśmy wieczór poświęcony Heniowi. Formisia przygotowała pokaz zdjęć w power point, Andrzej przywiózł z domu rzutnik i ekran. Wiele osób bało się tego pokazu, tym bardziej że łzy się lały w mniej wrażliwych sytuacjach. Ale zgodnie z intencją autorki wszystko odbyło się w atmosferze umiarkowanie wesołej – nasz nieodżałowany szeryf przedstawiony został jako postać nie tylko  charyzmatyczna, ale też jako wielki kawalarz, główny obozowy zapiewajło, inicjator wielu zabawnych pomysłów i świetnie się bawiący pomysłami innych. Pokaz nie inspirował do mazania się, wręcz przeciwnie, mówił, że z Heniem mazać się nie wolno. Zdjęcia zachęciły do wspomnień, głos zabierało wiele osób. Mieliśmy poczucie, że ten wieczór był nam wszystkim potrzebny i był to wentyl dla ujścia długo tłumionego żalu.

W niedzielę znowu była zadyma przy organizowaniu jazd i można powiedzieć, że tą tradycję usilnie pielęgnowaliśmy. O godzinie 10.00, z uwiązami w dłoniach, ruszyliśmy na pastwisko po konie. Braliśmy ich każdego dnia tyle, ile było potrzeba, przeważnie 3-4 zostawały na pastwisku. Gdyby zostać miały tylko jeden lub dwa, Józek zabierał je w trasę i szły luzem. Bywało też tak, że jakiś koń nie miał jeźdźca na drugą zmianę. Wtedy siodło zabierał z biwaku samochód aprowizacyjny i koń szedł luzem z powrotem do domu.

Tego dnia wyprawiliśmy się do wiaty pod Zatwarnicą usytuowanej koło mostu na Sanie. Jak poprzedniego dnia jechaliśmy trasą znaną z dwóch poprzednich lat, ale chyba nikt tego nie zauważył. Trasę można podsumować krótko: niemożliwe błoto, stromo, prześwity z ładnymi widokami, zwarta roślinność wymagająca Józkowej maczety, wilgotny, pachnący busz, dużo parzydła i starych jodeł, ekstremalnie stromy zjazd do Zatwarnicy. Gdy trafiała się szutrowa droga, poboczem kłusowaliśmy i czasem galopowaliśmy.

7. Łąki gdzieś nad Chmielem 8. Wiata koło Zatwarnicy

 

Na biwak przyjechał wspaniały krupnik, a dodatkowo tego roku do każdego  lunchu  serwowano kosz soczystych jabłek. Były wszelkie napoje, w tym skrzynka piwa i nie rzadko Gosia podrzucała blachę drożdżowego ciasta. Panowało miłe rozleniwienie, pobrzmiewały pogaduszki w podgrupach, a pojedyncze osoby znajdywały kawałek starej ławki lub kopkę siana na szybką drzemkę. Biwaki były zawsze elementem integracyjnym i przyczyniały się do pogłębiania niemal rodzinnych więzi w grupie. Były to piękne chwile.

Ale w Dwerniku też było sielsko i rodzinnie. Tego dnia po jak zwykle wspaniałym i zbyt obfitym obiedzie wjechał na stół wielki arbuz udekorowany polnymi kwiatami i po chwili zapłonęły na nim sztuczne ognie. Była to forma tortu dla jednej z kowbojek, która planowała ukryć swój ważny jubileusz – ale się nie udało. Jubilatka dłuższą chwilę nie orientowała się o co chodzi, lecz gdy  popłynęły ciepłe życzenia… popłynęły też łez strumienie. Oprócz arbuzowego tortu był prezent w postaci okolicznościowej koszulki, przy której tworzeniu pracowało wcześniej kilka osób. Lał się szampan i spędziliśmy piękny wieczór.

9. To była niespodzianka… 10. Leje się szampan

 

Jednak impreza imprezą, ale nic nie zwalniało od spaceru na most na Sanie, dokąd  ganialiśmy co wieczór. Do mostu mieliśmy ok. 0,7 km i był to ważny punkt codziennego programu, gdyż na rajdzie obżeraliśmy się niemożliwie. Spalanie kalorii było koniecznością. Poza tym dopiero na moście łapaliśmy zasięg komórkowy, międzymiastowa na pobliskim „krowim mostku” w tym roku nie działała.  A jak tu żyć bez komórki przy uchu, niepodobieństwo.

Poniedziałek był dniem wycieczki, zwyczajowym dniem bez konia. Ale najpierw, zaraz po śniadaniu, byliśmy świadkami miłej uroczystości. Otóż dwóch ośmioletnich chłopców miało wręczone odznaki konnej turystyki górskiej, a był to syn gospodarzy Miłosz i syn znanej nam z poprzednich lat Kasi – Kacper. Odznaki wręczał Józek, mający uprawnienia w tym zakresie, a my stanowiliśmy publikę. Józek ładnie przemówił, chłopcy byli bardzo przejęci. Wymogi  zdobycia takiej odznaki są ambitne, więc fakt iż zdobyły je takie małe kajtki zrobił wielkie wrażenie. Gratulowaliśmy szczerze, a każdy z chłopców wziął potem udział w jednej naszej wyprawie, udowadniając swoje umiejętności.   

11. Degustacja piwa w browarze w Uhercach Mineralnych 12. Park Miniatur w Myczkowcach

 

W tym roku na wycieczkę pojechaliśmy w kilka ciekawych miejsc, ale głównym celem była pętla bieszczadzka, którą przejechaliśmy prawie w całości.  Trasa wiodła przez Smolnik, Lutowiska, Czarną, Równię, Olszanicę, Uherce, Myczkowce, Bóbrkę, Solinę, Berezkę, Średnią Wieś, Nowosiółki, Baligród, Cisną, Wetlinę, Brzegi Górne i Nasiczne. Z satysfakcją należy odnotować, że we wszystkich tych miejscach byliśmy konno w poprzednich latach. Oczywiście podróżowaliśmy wtedy po drogach i bezdrożach ponad wymienionymi punktami, ale zajeżdżaliśmy do nich na biwaki. Bieszczady mamy więc dość gruntownie spenetrowane, są to jednak tereny tak rozległe, że z pewnością czeka na nas jeszcze mnóstwo nieznanych miejsc. Tym razem brakowało ważnego elementu wycieczki, a mianowicie przewodnika, który by w czasie jazdy busem relacjonował którędy jedziemy i co widzimy. Z pewnością nie wszyscy się zorientowali na czym polegał sens tej podróży. Na szczęście było też  zwiedzanie różnych ciekawych miejsc, więc wycieczka się podobała. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy w Uhercach Mineralnych, gdzie znajduje się słynny browar Ursa Maior, ciekawie przygotowany dla turystów. Jest możliwość degustacji piw, których produkuje się tutaj mnogość, ale są bardzo drogie. Można obejrzeć krotki film na temat produkcji piwa, są też sklepiki pełne dobra wszelakiego, również nadwyrężającego portfele. Posiedzieliśmy w browarze spory czas, mocno się nadwyrężając. Następnie pojechaliśmy do wsi Myczkowce, do Centrum Kultury Ekumenicznej. Na terenie Centrum znajdują się liczne atrakcje dla turystów – wystawy, mini zoo, mały ośrodek jeździecki – ale my zwiedziliśmy dwa najważniejsze miejsca, a mianowicie Ogród Biblijny i Park Miniatur. Ogród Biblijny to przedstawienie starego i nowego testamentu poprzez rośliny i poprzez cytaty z biblii nawiązujące do konkretnego gatunku. Tego typu ogrody powstają na całym świecie, w Polsce jest ich kilka, ale ten jest największy. Nasadzenia zaprojektowała pani doktor z Uniwersytetu Przyrodniczego w Krakowie. Podziwiać tu można ponad 100 gatunków roślin na kilku poletkach, nawiązujących do różnych ważnych zdarzeń biblijnych. Oprócz roślin  z naszej strefy geograficznej w ogrodzie zobaczyć można  oliwkę, figę, granat, palmę daktylową, lentyszek, szarańczyn i inne nieznane gatunki. Naszą grupę oprowadzała pani przewodnik, ale można też chodzić po ogrodzie samemu. Ogród wzbudził kontrowersje, jednym się podobał, innym nie. Na pewno jest to ciekawe rozwiązanie parkowe i warto było zobaczyć. Natomiast ciekawszym był Park Miniatur, gdzie w różnych parkowych alejkach znajduje się ok. 140 miniatur drewnianych kościółków i cerkiewek Polski, Ukrainy i Słowacji, skomasowanych wg grup etnograficznych, które te obiekty użytkowały. Nas szczególnie interesowały te obiekty, które poznaliśmy w czasie kolejnych rajdów. Są to: Średnia Wieś, Równia, Chmiel, Smolnik, Stefkowa, Wisłok i inne. Miło było pomyśleć, że po licznych zawieruchach historii ostało się jeszcze tak wiele pięknych cerkiewek, bo wiadomym jest, że bardzo dużo zostało zniszczonych.

Nasyciwszy się ekumenicznie pojechaliśmy na lunch do Nowosiółek, gdzie oprócz posiłku w sympatycznym barze, w programie było zwiedzanie Muzeum Łowiectwa. W Nowosiółkach byliśmy na jednym z poprzednich rajdów, także w tym muzeum. Więc kilka osób zrezygnowało z oglądania wypchanych zwierząt, rekompensując sobie czas piwem lub herbatą. W końcu wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do Dwernika. W mijanych wioskach widzieliśmy niekończące się szpalery jaśminu, oraz imponujące ilości zasiedlonych bocianich gniazd. Był to bardzo miły  akcent wycieczki.  

13. Jubilatka serwuje tort owocowy 14. Wieczorem śpiewamy pod wiatą

 

Tego dnia szeryf zarządziła wieczór wiankowy, ale przyjechaliśmy tak skonani, że wianki zostały odwołane. Na każdym rajdzie Heniu kilkakrotnie zarządzał i odwoływał wianki, więc tradycję tę podtrzymaliśmy. Natomiast dla osłodzenia umęczonych wycieczką organizmów jubilatka zasponsorowała wspaniały owocowy tort, upieczony oczywiście przez Gosię. Było to pełne zaskoczenie i z wielką ochotą ruszyliśmy do boju. A bój nie był łatwy, bo na obiad dostaliśmy sycącą, wspaniałą golonkę z młodą kapustą, więc dać radę tortowi nie było łatwo. Ale udało się, jak zwykle zresztą. Tym bardziej spacer na most był konieczny i prawie wszyscy pognali.

We wtorek pojechaliśmy do Białej Stajni, gdzie tradycyjnie konie miały zostać na jedną noc. Nas odwieziono do domu busem i w środę rano busem pojechaliśmy do koni. Trick z zostawieniem koni w Białej Stajni daje możliwość pobuszowania po łąkach w rejonie Smolnika i Lutowisk, czyli innymi słowy nadrabiamy wtedy galopy, których w rejonie Dwernika nie ma za dużo. Natomiast wcześniejsza trasa konna z Dwernika do Smolnika jest dość upiorna, choć trzeba przyznać że jest mocno przetarta w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy dwa lata wstecz. Wtedy był to mega hard-core, teraz po prostu hard-core. Jest to gęsty busz, zwalone drzewa w trawie ścielą się gęsto, często niewidoczne. Wszędzie pełno nierówności, dziur i kamieni. Józek cały czas wymachuje maczetą i wycina przejezdny tunel. Są bardzo strome zjazdy i podjazdy. W jednym miejscu Wadera tak się zbiesiła, że jadąca na niej kowbojka musiała zeskoczyć z siodła i konieczna była pomoc Józka i jego perswazje, aby kobyła zechciała pokonać przeszkodę. W powrotnej drodze (następnego dnia) inny kowboj miał ten sam problem i też zeskakiwał z siodła. Osłodą tej upiornej trasy był San, który przekraczaliśmy trzykrotnie. Wreszcie po wyjeździe na łąki  łapiemy oddech, lecz  odkrywamy na nich tyle rowów, że poszaleć się nie da. Dwa lata wstecz na takim rowie glebę zaliczyła Dorota, w tym roku Lalucha. Natomiast koń Wojtka postanowił skakać przez rowy i raz w takim skoku wuja dostał w dziób gałęzią zwisającą nisko i prawie został oskalpowany. Dla osłody po tych ciężkich przeżyciach Józek wymyślił biwak nie pod cerkwią, jak ostatnio, tylko w bardzo klimatycznej karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku. Karczma bardzo się podobała, a zimne lokalne piwo wskrzesiło nadwątlone siły. Na lunch dostaliśmy naleśniki z serem i powidłami, udekorowane kwiatami rumianku. Spędziliśmy miły czas i nudne będzie stwierdzenie, że nie chciało się jechać dalej.  

15. Jedziemy 16. W karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku

 

Ale dalej też było super. Druga zmiana jechała bezkresnymi łąkami, galopując ile się dało i mając w końcu piękne widoki. Galopowaliśmy w tak wysokiej trawie, że napór trawy wyciskał stopy ze strzemion. W tym roku zastaliśmy na rajdzie późniejszą wegetację, lecz i tak kwiecia wszelkiego było bez liku. Czarowały dzwonki, margaretki, ślaz, komonica, bodziszki, wyka, wiązówka i wszechobecny podagrycznik. Trasę opisywałam dwa lata temu, więc dodać tylko można, że przed samą Białą Stajnią Józek pobłądził w bezkresie traw, przedłużając nieco podróż. Generalnie błądzenia było w tym roku znacznie mniej niż zwykle, ale buszować po Bieszczadach całkowicie bez błądzenia się nie da.

Po konnych ekscesach wróciliśmy busem do Dwernika i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na zbiór kwiatów, jako że wieczór  wiankowy miał być nieodwołalny. Czasu mieliśmy mało, więc tylko nieliczni pletli prawdziwe wianki, większość osób poprzyczepiała kwiaty do kapeluszy. Ale efekt był wspaniały i na obiad przybyło towarzystwo pięknie ukwiecone. Po obiedzie zjedliśmy urodzinowy arbuz i ruszyliśmy na most celem zwodowania wianków. Pojawiły się rozmaite nalewki, a Stefan  zaskoczył wszystkich elegancką zastawą do trunków, która wzbogaciła smak nalewanych płynów. Zrobiło się bardzo wesoło, tak że widząc nadjeżdżający samochód, ruszyliśmy szturmem w jego kierunku, domagając się myta za prawo przejazdu. Wystraszony kierowca wyciągnął portfel, pytając ile się należy. „Nie drogi panie, żadne takie – zaszczebiotała Marysia – dzieci zaśpiewają piosenkę”. W samochodzie nastąpiła konsternacja i po chwili dzieciaki z tylnego siedzenia  zakwiliły cienkimi głosami, ratując tym samym rodzinkę przed nocowaniem na moście. W tej radosnej atmosferze wianki poszybowały w nurt wieczornego Sanu i z satysfakcją obserwowaliśmy, że dziarsko zmierzają do morza. Był z nami Miłosz,  który z wielkim przejęciem zwodował własnoręcznie upleciony wianek i  cieszył się niezmiernie, ze jego kwiatki bez obciachu popłynęły tam gdzie trzeba, czyli prosto do Bałtyku. Spełniwszy tradycyjny obowiązek wróciliśmy do domu i zasiedliśmy przy ogniu pod wiatą. Tego roku mieliśmy nowe śpiewniki, wykonane wiosną przez Ola przy pomocy kilku osób, udekorowane okładką naszego nieocenionego grafika z Kanady Marka. Mając tą cenną kantyczkę śpiewaliśmy   dziarsko, idąc strona po stronie, niczego nie pomijając.

17. Szeryf Marysia z Heniowym kapeluszem i nalewką w eleganckiej zastawie 18. Za chwilę wianki popłyną do morza

 

W środę od rana panował wielki upał, a gzy cały dzień dokuczały szczególnie zjadliwie. Pojechaliśmy busem do Białej Stajni i ruszyliśmy w busz szukać koni, które miały do dyspozycji ogromny teren. Wydłubaliśmy je z krzaków, odkrywając przy okazji że Poligon się rozkuł, a Berdanka rozdarła gdzieś na gałęzi skórę na grzbiecie i nie nadawała się do użytku. Poligona Józek ekspresowo okuł, a Berdi dostała wolne, dając szansę jeżdżącej na niej Formisi przejechać się wozem (czego w/w ostatnimi laty nie doświadczała). Józek w tym roku przysposabiał do rajdów nowego trzylatka, który jeszcze nie nadawał się na czołowego. Jeśli na trzylatku jechał on sam, to prowadzącą była znana nam Kasia z Krakowa, dosiadająca Waderę. Jeśli Józek jechał na Waderze, to Kasia dosiadała trzylatka i jechała druga. Jednak Kasia już wyjechała, a Józek tego dnia zamierzał dosiąść trzylatka, bo tak mu pasowało. Zrobił więc prowadzącą Dorotę na Bojarze, gdyż Bojar się nadawał. Sam jechał za Dorotą i kierował „z tylnego siodła” którędy jechać. Dorota miała wielki dzień. Jazda pierwszej grupy była piękna, cały czas widokowe łąki pełne kwiatów, na horyzoncie główne Bieszczady, sporo galopu. Konni zaznali przygód podnoszących poziom adrenaliny – najpierw minęli kości obgryzionego przez wilki  jelenia, gdzie konie się spłoszyły, następnie Berdanka idąca luzem padła nagle w gąszcz trawy by się wytarzać i też spłoszyła konie. Na szczęście nikt nie spadł.

19. Piesze wędrówki to rajdowa specjalność 20. Biwak u podnóża Otrytu

 

Wozowi tez mieli fun, jechali skrajem tych samych pięknych łąk i też widzieli połoniny i główne szczyty. Powożący wozem Jarek zganiał od czasu do czasu towarzystwo z wozu, aby ulżyć koniom jadącym pod górę, lub gdy było za bardzo z góry. Wędrówki piesze są stałym elementem rajdów konnych, a niektórzy nawet gdy nie trzeba lubią pedałować za wozem, bo aktywności fizycznej nigdy za dużo. Na wozie było jak zawsze wesoło, a Wojtek grał na harmonijce ustnej.

Biwak mieliśmy w okolicy Białej Stajni, w wiacie, której jeszcze nie znaliśmy. Przyjechała fasolka po bretońsku i drożdżowe ciasto. Gzy gryzły niemiłosiernie, upał zwalał z nóg. Ale to wszystko było niczym wobec faktu, że tego dnia zginęła Heniowa gwiazda szeryfa. Marysia nosiła ją przypiętą do swojej kamizelki, ale po powrocie do Dwernika odkryła jej brak. Szukanie gwiazdy było rozpaczliwe, łzy się lały, lecz nic nie pomogło, zniknęła jak kamfora. Analizowaliśmy kiedy to się mogło stać i gdzie, lecz wniosek z całej akcji poszukiwawczej był nieubłagany – gwiazda chciała zostać w Bieszczadach. Wszystkim było przykro, ale cóż… skoro nie Heniowa  pierś,  to niech żyje wolność.

Wieczorem oglądaliśmy stare zdjęcia i filmy, jeszcze z czasów studenckich. Przed seansem jak co dzień odbył się spacer na most, a świetlików latały całe roje.

W czwartek prognozy pogody były tak  złe, że Józek zdecydował się na krótką  trasę, bez otwartych przestrzeni. Oczywiście nic się nie sprawdziło i można było pojechać ambitniej, ale jest się mądrym po fakcie. Pojechaliśmy do znanego miejsca sprzed dwóch lat, leżącego ponad wsią Chmiel, jadąc cały czas gęstym lasem, cały czas góra – dół. Słyszeliśmy burzę gdzieś w oddali, ale nas nie dopadła. Na biwaku otwarliśmy Objazdowy Dom Kultury.

Dzień wcześniej Staszka ze Stefanem pojechali samochodem na objazd Dwernika, w poszukiwaniu sadyby Józka Soszyńskiego, który ponoć gdzieś tu mieszka. Józek to artysta plastyk, stary AKJ-towiec, kolega innego artysty, Grzesia Zyndwalewicza. Grześ także przez lata pomieszkiwał w Dwerniku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Józek  był uczestnikiem pierwszego rajdu AKJ w 1966 roku, figuruje na wielu zdjęciach. Mieszka w Dwerniku na stałe i Staszka go znalazła. Okazało się, że oprócz swojej głównej artystycznej działalności wydał też książkę, a teraz podarował Staszce dziewiczy maszynopis trzech swoich opowiadań dotyczących koni. I właśnie jedno z tych opowiadań zaczął czytać na biwaku Stefan, dyplomowany aktor. Zagnieździliśmy się wszyscy na wozie, bo nie było gdzie usiąść i słuchaliśmy opowiadania o koniu Mietku. Jedni wcisnęli się na wóz do środka, inni z braku miejsca wisieli na zewnętrznych burtach i tak oto w głębokim lesie oddawaliśmy się kulturze. Czytanie dowolnego tekstu przez profesjonalistę ma  szczególny smak, więc zapadliśmy w kulturalny letarg, okraszany od czasu do czasu salwą śmiechu. Niestety czas gonił i nie dało się doczytać do końca, ale Stefan kontynuował czytanie wieczorem pod wiatą. Po Mietku było drugie opowiadanie, a przy trzecim o wdzięcznym tytule „Koń Ciąbora” płakaliśmy ze śmiechu i wiata aż trzęsła się w posadach. Tekst jest niesamowity, ale sposób czytania miał tu wielkie znaczenie. Stefan robił to fantastycznie. Wieczór był odlotowy, zakończony Wielkim Śpiewaniem.

21. Kolejny dzień – znowu pod górę 22. Objazdowy Dom Kultury

 

W piątek przyjemnie się ochłodziło, pogoda nastała filmowa – błękitne niebo, białe chmurki, mało nachalne słońce. Pochowały się dokuczliwe gzy. Prognoza była dobra i pewna, więc pojechaliśmy na Przełęcz Nasiczniańską i dalej do nieistniejącej wsi Caryńskie. Przełęcz Nasiczniańska to jedno z najładniejszych miejsc w skali wszystkich rajdów, to także najgłębiej w Bieszczadach położony punkt, do którego się końmi wyprawialiśmy. Aby tam dojechać trzeba najpierw pokonać uciążliwą drogę w głębokim lesie, pełną stromizn, potoków, leżących na drodze drzew i kamieni – ale efekt ostateczny jest powalający. Byliśmy tu w roku 2017, lecz można by tę trasę powtarzać wiele razy. Na Przełęczy widać całe Bieszczady jak na dłoni, z jednej strony Bukowe Berdo, Tarnica, Halicz, z drugiej Połonina Wetlińska,  Magura Nasiczańska, Wysoki Wierch, szczyt Caryńska. Oczywiście wymienione szczyty widujemy na wielu trasach, ale na Przełęczy Nasiczniańskiej jesteśmy najbliżej nich, jesteśmy tam w samym sercu tego korca. Emocje są ogromne, tym bardziej że po nasyceniu oczu Józek zarządza ekscytujący galop.  Mamy wielkie fun. A zjazd do wsi Caryńskie (lub raczej do miejsca, gdzie wieś kiedyś była) jest także wielką przygodą. Świat jest tam tak rozległy, a trawy i inne zielsko tak bujne i wysokie, że tego dnia na dole „we wsi” trzy ostatnie konie zgubiły się w tym labiryncie. Jechaliśmy w dużych odległościach między końmi i w pewnym momencie  ostatni jeźdźcy nie zauważyli gdzie pojechali poprzednicy. Było trochę nerwów i kto wie jak by się skończyło, ale sokole oko Marysi wypatrzyło gdzieś ponad trawami kapelusz kowbojski – był to Jarek, który stał w pewnym miejscu jako czujka. Bo wóz dojechał wcześniej do celu i Jarek wyszedł konnym naprzeciw, by wskazać drogę. Zaparkowaliśmy nad brzegiem Potoku Nasiczniańskiego, pod dumnym szyldem „Bieszczadzki Park Narodowy”. Przyjechał lunch w postaci pysznych nudli z grzybami, było zimne piwo i szczęście było pełne.

23. Zjeżdżamy do miejsca  gdzie kiedyś była wieś Caryńskie 24. Na biwaku były nudle z grzybami, pycha

 

W trakcie biwaku szwendaliśmy się trochę po dolinie, ale też było sporo leniwego relaksu. Wracaliśmy potem tak samo. Wóz jechał regularnym szlakiem turystycznym, więc też ambitnie.

25. Przełęcz Nasiczniańska 26. Trudny zjazd z góry

 

Wieczór znowu był wesoły. Śpiewaliśmy pod wiatą, a Stefan zarządził aby pomiędzy śpiewanie wrzucać jakieś wesołe dykteryjki z życia rajdowego, także z rajdów studenckich, aby coś się działo. Sam opowiedział dykteryjkę sprzed paru godzin: „jadę sobie pod  górę, jest bardzo stromo. Józek jedzie na przedzie, a oczu z tyłu przecież nie ma. Między nami jest kilka koni. Nagle ni z tego, ni z owego odwraca się i mówi wprost do mnie – zjechało ci siodło, zejdź i przesiodłaj konia. Skąd skubaniec wiedział że zsunęło mi się siodło?” Ponieważ opowiastka wykonana została po aktorsku, więc łzy się lały ze śmiechu. Józek siedział z nami i też pękał ze śmiechu. Oczywiście zdradził skąd wiedział, ale niech to zostanie rajdową tajemnicą. Po chwili Dorota zrelacjonowała swoje przeżycia, a konkretnie przejazd nad przepaścią nad Potokiem Nasiczniańskim. Jest tam bardzo wąska ścieżka pełna kolein i gałęzi, z prawej strony teren opada zalesionym zboczem pionowo do potoku. Znamy to miejsce sprzed dwóch lat, wtedy też napędziło strachu. Każdy próbuje zmusić konia aby szedł środkiem ścieżki, ale te bestie nie chcą się plątać w gałęziach i błocie i z uporem maniaka wybierają skraj urwiska, wywołując nasze palpitacje serca. Dorotka relacjonuje: „mówię do Bojara – no idźże koniu środkiem, przecież zlecimy na dół. Koń nie słucha, wybiera skraj przepaści. Po wielu próbach pasuję – no dobra, nie będę się wtrącać”. Ta prosta, szczera relacja z trudnej drogi wywołała kolejne salwy śmiechu. Zachęciły innych do wesołych anegdot. W między czasie krążyły różne trunki, głównie whisky. Pod koniec wieczoru zrobiło się rzewnie, spontanicznie zaczęły się rozmaite podziękowania, ten i ów za coś komuś dziękował. Wieczór był niezapomniany.

W sobotę odbyliśmy ostatnią jazdę i ostatni biwak. Miało być light, ale jak Józek powie że light, to wychodzi odwrotnie. Jedziemy wzdłuż Sanu, znanym trudnym szlakiem. Szlak jest wyjątkowo gęsto usiany zwalonymi drzewami, niewidocznymi w trawie. Są też bardzo strome momenty, jak również trudne przejazdy przez potoki i dużo głazów i śliskiego błota. Przez zwalone drzewa konie przechodzą lub skaczą (często z dużym zapasem), ale zdarza się, że niektóre nie chcą pokonać przeszkody w żaden sposób. Wtedy jeździec schodzi z konia i przywołany Józek (który jadąc z przodu nie widzi tej sytuacji) rusza do pomocy. Tym razem zeszły z konia aż trzy osoby. A ci, których konie skaczą przez powalone drzewa, najczęściej dostają konarami po głowie. Bardzo też trzeba uważać na kolana, bo łatwo je rozbić między drzewami, gdzie jest najczęściej bardzo ciasno. Około godziny trwa ten horror, ale na koniec wyjechaliśmy na ukwiecone łąki i galop zrekompensował wszystko. Niestety parking koński miał miejsce w bardzo niedostępnym miejscu, na stromym, gęsto zalesionym zboczu. Trudno tam było konia wprowadzić i trudno było stamtąd samemu wyjść. Poszukanie drzewa do przywiązania konia w plątaninie gałęzi, rozsiodłanie, zabezpieczenie sprzętu tak, aby konie go nie podeptały, po czym wyjście z gęstwiny na łąkę było bardzo męczące.

27. Mega trudności 28. Konie piją San
29. Trudny parking 30. Cudny biwak

 

W tym czasie wozowi jechali pięknym lasem, widzieli świeże ślady wilka i misia.

Miejsce na biwak było najładniejsze ze wszystkich na tym rajdzie, była to widokowa łąka ponad wsią Dwerniczek, przy wiacie oplecionej krzakami róż. Do jedzenia dostaliśmy pieczoną kiełbasę z cebulką, było piwo, kawa i herbata. Siedzieliśmy długo, rozkoszując się urokiem widocznych wkoło gór i łąk. Nieubłagana była myśl, że jest to koniec rajdu, więc tym bardziej nie chciało się nigdzie jechać. Ale kiedyś ten moment nastał.

Druga grupa nie miała galopu na tej łące na której galopowała pierwsza, gdyż łąka w powrotną stronę miała spadek w dół. Józek chcąc wynagrodzić „drugim” stratę, przed samym Dwernikiem odbił w prawo i wyprowadził grupę na łąki ponad wsią, aby tam pogalopować. Wdrapaliśmy się na wysoko położoną łąkę z tyłu naszej hacjendy i przegalopowaliśmy ją ze świstem w uszach. Galop mógłby trwać o wiele dłużej, jednak nagle pojawiło się nie wiadomo skąd obce stado koni i „napadło” na nasze. Czegoś takiego nigdy nie doświadczyliśmy. Oba stada zaczęły się obwąchiwać i fuczeć  na siebie, ale na wielkie szczęście nie doszło do żadnego starcia i agresji. Józek szybko wykonał telefon do Dwernika wzywając pomocy, ale w razie draki Jarek nie zdążyłby dobiec, odległość była za duża. Tak że sytuacja rozstrzygała się sama, ku wielkiej uldze pozytywnie. Tego dnia był z nami w trasie  Jarka syn Miłosz – to on poznał napotkane konie jako konie taty i pocieszył wszystkich: „to nasze konie, one są wykastrowane, więc będą spokojne”. Konie Jarkowe jakoś po swojemu poznały że nasze wierzchowce pochodzą z jednego podwórka, więc nie poszły z nimi na wojnę – i vice versa. Odetchnęliśmy z ulgą i po chwili wspólnego obwąchiwania udało się  powoli stepem odjechać, a stado Jarkowe zostało w górach. A swoją drogą to ciekawe, co one tam robiły, same w tych górach, na nie ogrodzonym terenie.

A na deser zobaczyliśmy w oddali misia, siedział sobie na środku zatoczki śródleśnej i gapił się na nas. Po krótkiej chwili pogalopował do lasu. Było to niezwykłe przeżycie, szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia, takie spotkanie zdarza się raz w życiu, a wielu ludziom  nigdy.  

Niezwykłe przeżycia ostatniej jazdy zmąciło niestety zdarzenie nieprzyjemne. Po rozsiodłaniu koni i próbie odprowadzenia ich na pastwisko, Fikus spłoszył się i przegalopował po  Dzidce, córce Stefana. Co prawda Dzidka podniosła się szybko i nie wykazywała uszczerbku na ciele, lecz wyglądało to paskudnie. Zdarzenie dało do myślenia i było potem drobiazgowo analizowane. Wniosek jest jeden – koń to żywioł, nigdy nie wolno popaść w rutynę i zawiesić czujności na kołku.

 

31. Napadło nas obce stado koni 32. Mamy gości

 

Tego wieczoru wystroiliśmy się galowo, bo był to wieczór pożegnalny, a poza tym spodziewaliśmy się gości w osobach Józka Soszyńskiego wraz z małżonką. Maciek zasponsorował tort, gdyż radość z odbytego rajdu po prostu go rozpierała. Goście przybyli na obiad, potem siedzieli z nami chwilę przy ognisku. Wspominaliśmy stare czasy, wspólnych znajomych. Józek podpisywał swoją książkę osobom, które ją zakupiły. Po odjeździe gości siedzieliśmy nadal pod wiatą próbując śpiewać – ale szło kiepsko. Widocznie każdy żył już myślą o podróży następnego dnia. Stefan się zdenerwował i skrytykował naszą marną, wokalną werwę: „życia, więcej życia, co tak ledwie mruczycie pod nosem”. Skutek był taki, że przy kolejnej zwrotce, pomiędzy  wersami, Gerard huknął dla wzmocnienia rytmu: „jeb…” – co wywołało salwy śmiechu. Od tej pory poszło trochę lepiej, ale nie do końca, bo jak tu być wesołym, gdy rajd dobiegł końca.  

Wcześniej przy obiedzie dziękowaliśmy organizatorom, Józkowi, Gosi, Jarkowi, mieliśmy jak zwykle prezenty. Gosia z Jarkiem dostali ładnie oprawione zdjęcie naszej grupy, w ramach znaczenia terenu, bo na ścianach wiszą zdjęcia innych grup, więc musimy tu także zawisnąć.  Józek dostał album pt: „Rajdy Starych Koni”, ze zdjęciami i tekstem o wszystkich naszych wspólnych rajdach, przy czym na zdjęciach on sam gęsto występuję. Dołożyliśmy ponadto elegancki kantarek z uwiązem, bo sprzętu jeździeckiego nigdy za dużo. Józek też wygłosił ładną mowę okolicznościową i wszyscy mamy nadzieję, że za rok się spotkamy.

Więc drogie Stare Konie, pielęgnujmy zdrowie, bo zadanie jest coraz ambitniejsze. Do dwudziestki nie daleko, wypadałoby dotrwać. Poza tym – rok bez rajdu, to rok stracony. Czas nam się kurczy, nie marnujmy go…

33. Pożegnalne ognisko 34. Ostatnie klimatyczne chwile

 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Hania Olowa, Andrzej L.
Opracowała i wstawiła na stronę Formisia przy udziale Ola

 

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

XXIX Spęd Starych Koni, 2019

 

Tegoroczny XXIX Spęd odbył się w Trzcinowym Zakątku. Byliśmy tam po raz drugi zauroczeni tym miejscem. Ubiegłoroczny Spęd Starych Koni zorganizowaliśmy tamże; a ponadto wielu z nas upodobało sobie to miejsce i od czasu do czasu tam przyjeżdżało. Tym razem jednak było specjalnie, bowiem pogoda nam dopisała, było ciepło choć nie upalnie, drzewa, krzewy i wszelka roślinność była w pełnym rozkwicie, a bocian pilnował ze swojego gniada, na przeciwko naszych okien, by wszystko szło właściwym trybem. Niestety był to pierwszy spęd bez Henia, którego wielokrotnie tu wspominaliśmy.

 

   

1.  Trzcinowy zakątek w wiosennej krasie

2. Bociek pilnuje porządku

 

W piątek towarzystwo zaczęło się zjeżdżać już od wczesnego przedpołudnia  bo na godzinę szesnastą była wyznaczona pierwsza jazda konna. Trzeba przyznać, ze Trzcinowy Zakątek jest istnym rajem dla amatorów jeździectwa. Konie są przyjazne, dobrze ułożone. Gospodarz prowadzi jazdy w pięknym terenie, wśród lasów i jezior, a czas trwania jazdy zależy w gruncie rzeczy od ochoty dosiadających konie (opłata jest za jazdę nie za określony czas).

Tereny tutejsze są niektórym znajome. Wszak prowadziły tędy szlaki naszych AKJtowskich rajdów konnych jak również wyprawy „Lando color” z roku 1972. Miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy (Brenno, Górsko, Kaszczor,   Wieleń, Olejnica, gdzie nasz przyjaciel ś. p. Jurek Hempel prowadził obozy jeździeckie dla AWF-u), nie przypominają tych z przed lat, nie mniej ich nazwy przywołują wspomnienia z okresu naszej młodości. Brzegi jezior Dominickiego, Białego, Wieleńskiego które były kiedyś miejscami naszych biwaków na rajdach, dziś są dość dokładnie obstawione domkami kempingowymi lub zgoła „wypasionymi” daczami. Taka kolej rzeczy. Nie mniej miło nam było tu znów zawitać.

Program spędu  był podobny do poprzedniego, choć wiele się od tego czasu zmieniło. Nie było już z nami Henia. Rozpoczęcie spędu tradycyjnym kieliszkiem „geringerówki”  (jeszcze Jego produkcji)  zainaugurowała więc Maria. Była to uroczystość bardzo nostalgiczna. Po tym wstępie Kapituła Starokońska wybrała nowego Szeryfa. Jednomyślnie godność tę powierzono Marii, która, jak uznano, najlepiej się do  tego nadaje, bo przesiąkła geringerowską tradycją, jest młoda i energiczna. Dorocie zaś nadano tytuł  „Dobra narodowego”

   

3. Tradycyjny kieliszek geringerówki na początek  i chwila zadumy

4. Mianowanie Marysi na Szeryfa

 

Po tej uroczystości zasiedliśmy przy  ognisku do konsumpcji miejscowych przysmaków, a jak to w Wielkopolsce, było czym się raczyć. Słodkości zaś zafundowała nam Dorota. Tego wieczora śpiewów nie było. Jakoś nie mieliśmy do tego weny, mimo, że śpiewniki zostały dostarczone w koniecznej ilości. Jeden tylko incydent sprawił, że humory się nieco  zważyły. Wuja Tom zasłabł i konieczna była zewnętrzna pomoc lekarska. Wszystko skończyło się szczęśliwie Długie rozmowy ciągnęły się niemal do świtania.  

 

   

5. Czyż tu nie jest pięknie?

6. A jakie smakołyki dla nasz szykują!

 

W sobotę czekał nas bardzo bogaty program. Zaraz po śniadaniu towarzystwo wyruszyło na spływ kajakowy. Kajaki miały duże powodzenie, bo pogoda była piękna, a jezior tu pod dostatkiem. Niektórzy nawet niedostatecznie namaścili swoje ciała, co poskutkowało później zbytnią opalenizna, koloru niekoniecznie brązowego.

 

   

7. konie czekają pod wiatą

8. Wyjazd na kolejna jazdę

   

9. Na kajakach

10. Ostatnie wiatraki nad jeziorem Breneńskim w Wielkopolsce 

 

Gdy kajakarze powrócili ze spływu zaserwowano nam świetną zupkę, którą spałaszowaliśmy z apetytem. Następnie konni z miejsca  dosiedli rumaków i pognali w teren, nieliczni zaś spieszeni podążyli na spacery po okolicy w pola i lasy. W tym roku żyto pięknie wyrosło, gdzieniegdzie sięgając dwóch metrów wysokości. Kto zaś jeszcze nie widział ptaszków pana Murka i jego ilustracji rzeźbiarskich do Pana Tadeusza, podążył do pobliskiego Górska. Niestety nic tam się nie zmieniło od naszej ostatniej bytności, gdyż pan Murek musiał  się zająć produkcją rzeźbionych mebli, bowiem  z samej galerii nie dało się wyżyć. Stąd całkowicie zaniechał swojej pasji – a szkoda wielka. Widać nie miał dostatecznej siły przebicia by uzyskać jakieś państwowe dotacje przyznawane twórcom.

 

11. Galeria pana Murka w Górsku

 

Po wieczornej kolacji i małym odpoczynku, jeszcze jedna niewielka grupa uznała, że dopóki jasno należy skorzystać. Dosiadła rumaków i pognała w dal. Wieczór przy zimnym bufecie mieliśmy spędzić pod dachem. Wszakże pogoda była tak piękna, że postanowiliśmy się przesiąść do ogniska i tam kontynuować wieczór na rozmowach, wspominkach i opowiadaniach. Trzeba też było omówić sprawy rajdu i rajdobozu w Salinie. O godzinie 23. Szeryf zakomunikowała, że jest już północ, więc pora wypić  zdrowie konia. Czemu wszyscy ochoczo przyklasnęli. Po hucznym toaście towarzystwo zaczęło się powoli rozchodzić.  Nazajutrz niektórych czekała daleka droga. Wszyscy też pamiętali, że trzeba zdążyć na głosowanie.

 W niedzielę po śniadaniu Warszawiacy i Ślązacy wyruszyli w drogę, pozostali zaliczyli jeszcze przed wyjazdem piękna jazdę w terenie. Żal było żegnać się z tak pięknym miejscem i miłym towarzystwem. Ten spęd pokazał jak bardzo jesteśmy ze sobą zżyci i jak nam potrzeba tego rodzaju kontaktów.       

 

  Tekst i opracowanie: Olo
  Zdjęcia: Zbyszek i  Hania Olowa
  Na stronę wstawił: Olo

Pożegnanie Heniutka, 2019

 

Mowa pożegnalna, którą wygłosił na pogrzebie Henia w imieniu „Starych Koni” Wuja Woyt

 

   

 

Pożegnanie człowieka jest zawsze trudne, szczególnie gdy odchodzi ktoś kogo się dobrze znało i komu się wiele zawdzięcza.

W takiej chwili sięgamy pamięcią do chwil spędzonych razem, do wspomnień które zmarły pozostawił w naszej pamięci.

Myślimy o przyszłości, rozważając skutki dla naszego życia wynikłe z utraty przyjaciela.

Myślimy też o cechach charakteru zmarłego i o tym, jak jego życie wpłynęło na nas samych.

Refleksje te mają nam pomóc pogodzić się z losem i pustką, której wypełnienie wydaje się niemożliwe. Swój ból najbliżsi i przyjaciele próbują ukoić łzami. Nie powstrzymujmy ich, w majestacie śmierci są one potrzebne i oczyszczają zbolałe serca.

Śmierć Henia, poprzedzona wielomiesięczną, heroiczną walką o przezwyciężenie choroby nowotworowej, dotknęła boleśnie grono Starych Koni, któremu od przeszło dwudziestu lat przewodził, będąc animatorem i organizatorem corocznych rajdów konnych, rajdoobozów i spędów.

Henia poznałem pięćdziesiąt lat temu w 1969 roku na moim pierwszym rajdzie wrocławskim. Do udziału w tym rajdzie zostali zaproszeni przedstawiciele kilku działających wówczas Akademickich Klubów Jeździeckich. Ich reprezentanci podzieleni zostali na odrębne wachty, do odpowiedzialności których należał odpas koni i przygotowanie posiłków dla wszystkich uczestników. Heniu dowodził wachtą wrocławską. Tak się złożyło, że na jego dyżurze doszło do katastrofy, polegającej na przypaleniu wielkiego gara makaronu. Dla rozładowania atmosfery napięcia, towarzyszącej tej stracie, zaproponowaliśmy zorganizowanie uroczystego pogrzebu makaronu. Orszak żałobników wyprowadził ceremonialnie garnek poza teren obozowiska, gdzie dokonaliśmy pochówku przy wtórze żałobnych pieśni i przemówień.

Przytaczam dzisiaj tą anegdotę nie bez kozery. Żegnamy bowiem Przyjaciela, któremu zawdzięczamy tysiące chwil wypełnionych śmiechem i beztroską zabawą.

Po latach przerwy w kontaktach, z inicjatywy Andrzeja Olszowskiego spotkaliśmy się ponownie w gronie uczestników wrocławskich rajdów. Na tym spotkaniu zrodziła się idea zorganizowania rajdu Starych Koni. Pierwszy z nich stał się możliwy dzięki kontaktom zawodowym Henia i pomocy Stadniny Koni Huculskich w Odrzechowej. Szeryfem został Heniu, który odtąd szefował wszystkim kolejnym edycjom tej imprezy.

Był wielkim Szeryfem, facetem z fasonem, obdarzonym niezwykłą charyzmą, zmysłem wnikliwej obserwacji oraz poczucia humoru, demonstrowanych zwłaszcza w kupletach układanych i śpiewanych na zakończenie rajdów.

Urodzony i wychowany w ziemiańskiej rodzinie zawsze zachowywał elegancję oczekiwaną u osób noszących z dumą rodzinny sygnet na palcu. Nawet żartując, nie pozwalał sobie na zachowania prostackie, choć w naszym środowisku granice przyzwoitości bywają mocno poluzowane.

Jak każdy Szeryf Heniu cieszył się niepodważalnym autorytetem. To pozwalało mu na ucinanie zbędnych dyskusji i podejmowanie decyzji, które – choć czasami po cichu kontestowane – miały moc sprawczą. Najzabawniejsza była procedura wyznaczania kolejności jazd. Co prawda pytał kto ma ochotę jechać na pierwszą, a kto na drugą zmianę, po czym – licząc zgłoszenia od prawej albo lewej strony – według trudnych do odgadnięcia kryteriów decydował o przydziale. Zawiedzionym pozostawały tylko „śmichy, chichy”. Sam zwykle wybierał jazdę w pierwszej grupie, obejmując w niej odpowiedzialną rolę jeźdźca „na zameczku”.

Jeźdźcem był bardzo doświadczonym. Mimo licznych, ciężkich urazów doznanych podczas uprawiania tej dyscypliny, nigdy nie zrezygnował z dosiadania wierzchowca. Całkiem ostatnio, na kilka tygodni przed odejściem, pomimo ogromnego osłabienia chorobą i przechodzenia chemioterapii, siadł na konia i sprawdzał swoje przygotowanie do tegorocznego rajdu.

Heniu był znawcą nie tylko hodowli koni ich ras i genetyki, ale znał się także na innych zwierzętach gospodarskich. Patrząc na stada krów wypasanych na bieszczadzkich połoninach mawiał, że są to „najszczęśliwsze krowy na świecie”. Objaśniał nam gatunki spotykanych owiec, a i o trzodzie chlewnej mógł wygłaszać referaty.

Obecność Henia zwalniała nas z myślenia, kogo powitać lub pożegnać, komu i za co należy podziękować. Robił to z właściwą mu elegancją i stylem, który ceniliśmy.

Lubił ogniskowe śpiewy. Często je inicjował, zwłaszcza że sam był doskonałym śpiewakiem. Kanon jego ulubionych pieśni został włączony do świeżo, opracowanego, jeszcze z jego udziałem, śpiewnika.

Niestety nasz wspaniały Szeryf „Heniutek” nie zaśpiewa już z nami ani jego ulubionych Amarantów, ani Carramby. Już nigdy na rajdach nie usłyszymy jego zawołania „Śniadanko…!”, nie wypijemy powitalnej „Geringerówki”. Zachowamy za to we wdzięcznej pamięci wspomnienie przyjaciela i kompana wielu radosnych, wspólnych przeżyć.

Żegnaj Heniutku! Twój duch pozostanie z nami do końca naszych dni, podczas wszystkich kolejnych rajdów, spędów, ognisk i starokońskich spotkań, które wierni Twoim inicjatywom będziemy kontynuować.

 

 

Henio odszedł od nas, ale pozostaje w naszej  pamięci. Jeśli ktoś chciałby podzielić się swoimi wspomnieniami lub refleksjami z Nim związanymi, niech napisze, a opublikuję na tym miejscu.

***

Najpiękniejsze lata w moim życiu  wiążą się z Osobą HGd’O a w szczególności dwa bardzo znaczące dla mnie wydarzenia
– Henio przyjął mnie do AKJ W-w jako prezes w 1967 roku co  pozwoliło mi przeżyć multum znakomitych przygód,
– w 2007 roku natomiast bardzo serdecznie kibicował przez   całe CDIO WROCŁAW mojej córce Marysi, która zdobyła wtedy   mistrzostwo Polski juniorów.

K.A.Ch.

***

Jesteśmy w głębokim smutku po śmierci Henia. Straciliśmy bliską nam osobę.Bedziemy z naszymi myślami i modlitwą na jego pogrzebie. 

Jola i Gerard

***

Wczoraj, późnym wieczorem, otrzymałem bardzo smutna wiadomość o Heniu. Wiedzialem juz wczesniej ze mial pancreatic cancer, stage four. Niestety to jest terminal zwłaszcza metastatic , no i stało się;  wielka strata. Żal mi też Marychy, o ile nie mylę się, oni byli małżeństwem tylko 9 lat, byłem na ślubie.
Proszę Cię o zamieszczenie poniższego na stronie:

Rest in Peace Heniu; legend never dies ….
R.I.P.
yankee

***

Dzisiaj dobiegły mnie smutne wieści o Szeryfie…Jestem zdruzgotana. Nie wyobrażam sobie co mogą przeżywać teraz członkowie grupy Stare Konie… Łączę wyrazy najserdeczniejszego współczucia i proszę o przesłanie Żonie Pana Henia moje najszczersze kondolencje.

Z wyrazami szacunku,
Żaneta Niczyporuk

***

Marysiu, składam Ci tą drogą szczere kondolencje. W ostatnich dniach  wspominam Henia i Ciebie i wszystkie spotkania w których miałam szczęście brać udział. Byliście wspaniali Jestem wdzięczna losowi że miałam okazję poznać Henia. On był niesamowity. I Ty też.
Trzymaj się, buziaki
Grażyna Formicka

 ***

Stare Konie, tak bardzo mi przykro z powodu Waszej straty. Pamiętam że Henio był duszą towarzystwa, i zdecydowanie będzie go brakować. Dobrze, że tak często można go zobaczyć  na zdjęciach i przeczytać o nim w kronikach!.
Julia Tabor

 

***

 

„Odejście Henia to wielka strata dla Starych Koni…. i także dla źrebaków.  Zawsze zapamiętam Heniowe poczucie humoru – kawę w Katedrze Hodowli Koni na UP, na którą wpadałam czasem i było bardzo wesoło, przemówienie z okazji topienia mojego wianka na rajdzie – jak ja się  wtedy uśmiałam…

Karolina Królikowska

 

***

 

Śmierć Henia uświadomiła nam jak wiele Mu wszyscy koniarze zawdzięczali. Henio posiadał b. cenną cechę, siłę sprawczą. Gdy wracam pamięcią do naszych rajdów to myślę z wdzięcznością o Heniu.
Stan rzeczy w Kraju przeraża, dziwi, tumani. Myślę o tysiącach tych którzy polegli z bronią w ręku za Wolną Polskę. To co się dzisiaj dzieje w Kraju jest jak sikanie na ich groby. W ogólnej atmosferze upodlenia, Nobel Tokarczuk był jak promień słońca wpadający do piwnicy. Miejmy nadzieję, że nadchodzący rok będzie  lepszy.  Ściskam Was wigilijnie i noworocznie

Piotr Wende
12.12.2019 r.

 

 

Wigilia 2018

 

 

W piątek 14 grudnia Stare Konie spotkały się na tradycyjnej wigilijnej kolacji, a miejscem spotkania była sympatyczna „Gospoda Ołtaszyńska” we Wrocławiu w dzielnicy Ołtaszyn. Miejsce wynalazła Jaga i ona ustaliła z szefową obiektu menu oraz szczegóły spotkania. Gospoda jest małym, rodzinnym biznesem, nastawionym na imprezy okolicznościowe dla niewielkich grup, góra 30 osób. W naszym przypadku w wyznaczonym terminie zgłosiło się ok. 25 osób, więc wszystko pasowało. Niestety im bliżej było spotkania, tym telefon Jagi częściej dzwonił i kolejne zgłoszenia napływały lawinowo. Wydawało się, że do ostatniej chwili nie opanujemy sytuacji, lista obejmowała w końcu 37 osób. Ale wszystko się poukładało, gospodyni „ponaciągała” jakoś stół i lodówkę, jedzenie było wyśmienite i w wielkiej obfitości, a każdy znalazł krzesło i talerz.

   
1.  W „Ołtaszyńskiej Gospodzie” 2.  Schodzą się goście

 

Przy okazji stwierdziliśmy, że duże, ekskluzywne pałace i restauracje nie dają tego klimatycznego ciepła co ciasnota, więc poza stresem organizatora efekt ostateczny  imprez w małych knajpkach jest zadziwiająco korzystny. Nasza gospoda przypadła wszystkim do gustu. Wielka choinka migała światełkami, płonął kominek, stół był pięknie nakryty. Czuliśmy się jak w domu.

   
3. Jaga wita gości 4. Jak miło się spotkać
   
5. Niektórzy przyjechali z daleka 6. Niektórych dawno nie było

 

Poza Wrocławiakami przyjechali goście z Poznania, Warszawy, Jeleniej Góry, Jaworzna i Monachium. Absolutne „wejście smoka” miał Heniu, który w kowbojskim rynsztunku wjechał do salonu na koniu z tektury, trzymając w rękach wodze i jeździecki bacik. Skoro w wigilijny wieczór zwierzęta mówią ludzkim głosem, to dlaczego tekturowy konik nie miałby się nadać do jeździeckich harców. Marysia zachęciła towarzystwo do odpalenia aparatów fotograficznych i kamer, zezwalając tym samym na robienie zdjęć, a wspólnie z Heniem zaintonowali kolędę „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”. Zrobił się od razu domowy nastrój, więc wszyscy przyłączyli się do kolędowania. Heniu przedstawił swojego konia o imieniu Akajoton, zachwalając jego przymioty. Zrobiło się wesoło i rześko odśpiewaliśmy kolejną kolędę. Jaga wniosła na udekorowanej sianem tacy opłatki i popłynęły ogólne życzenia, jako że na indywidualne nie było miejsca i kontekstu.

 

   
7.  Heniu wjeżdża na Akajotonie 8. Tekturowy konik w wigilię jak żywy…
   
9.  Jaga rozdaje opłatki 10.  Na dobry początek kolędujemy

 

Zasiedliśmy do stołu i z przyjemnością skonsumowaliśmy na przystawkę  łososia pięknie podanego, po czym zaczęły z kuchni napływać dania tradycyjne. Był więc barszcz z uszkami, cztery potrawy z ryb, w tym wspaniały smażony karp, była kapusta z grochem i pieczone ziemniaczki, były pierogi z kapustą i ruskie, sałatka jarzynowa, kluski z makiem i kompot z suszonych owoców. Na deser kuchnia zaproponowała bardzo dobry piernik i makowiec, kawę, herbatę i soki. Wszystko smakowało wybornie, niestety nie dało się zjeść na zapas. Z głośników sączyły się kolędy i było bardzo odświętnie i przyjemnie.

 

   
11.  Na przystawkę łosoś 12.  Ach, jaki smaczny był ten łosoś
   
13.  Wszystko było bardzo smaczne 14. Wieczór wigilijny był bardzo przyjemny

 

Stworzyły się liczne podgrupy konwersacyjne, ale poprzez  zmianę rozmówców każdy mógł się każdym nacieszyć. Jedni widują się często, inni mniej często, lecz każda okazja by pobyć razem jest niezwykle cenna, tym bardziej w tak klimatycznych okolicznościach przyrody.

 

   
15. Wigilia trwa 16. Słuchamy Ola

 

Nie wiadomo kiedy minęła dwudziesta druga. Gdy pierwsi goście zaczęli się zbierać do odlotu, Heniu zarządził „zdrowie konia”. Choć nie jest to naszą tradycją wigilijną, jednak posłusznie lewe nogi wylądowały na białym obrusie i mocny śpiew popłynął od czoła. Po hymnie Heniu objechał na swoim rumaku towarzystwo aby się ze wszystkimi pożegnać i z racji niedyspozycji jako pierwsi pogalopowali z Marysią do domu. A za nimi zebrali się pozostali uczestnicy wigilijnej biesiady, gdyż nagle zrobiła się dwudziesta trzecia.

 

   
17. Zdrowie konia… 18. Nowy wigilijny obyczaj

 

Minęła kolejna wigilia Starych Koni, za chwilę nadejdą i miną kolejne święta, potem minie kolejny rok… i tak to życie będzie się toczyć. W smutku i radości, ale zawsze do przodu.

Póki co – przyjemnych Świąt i lepszego Nowego Roku!

 

   
19. Spokojnych Świąt 20. Może tu kiedyś wrócimy
 
 
Tekst: Ewa Formicka
Zdjecia: Ewa Formicka i Zbyszek Bogenryter
Na stronę wstawiła: Ewa Formicka

Lwów 2018

 

Przedłużeniem rajdu w roku 2018 była wyprawa do Lwowa, gdzie organizator zapewnił nam ciekawy program. Zakwaterowano nas w bardzo dobrym hotelu „Lwów”, leżącym w samym centrum miasta, tak że znaczną część programu realizowaliśmy „z buta”.  
W niedzielę po wczesnym śniadaniu w Zatwarnicy  zapakowaliśmy się do podstawionego autokaru i ruszyliśmy na Ukrainę. Podróż z Zatwarnicy na granicę w Krościenku trwa godzinę, a od granicy do Lwowa ok. dwie godziny. Całkowita długość podróżowania zależy jednak od czasu spędzonego na granicy, który może wynosić nawet 2 – 3 godziny. Ale mieliśmy szczęście i przekroczenie granicy trwało zaledwie ok. 15 minut, nie do wiary… Tym sposobem zyskaliśmy dodatkowy czas, o który mogliśmy potem przedłużyć  pobyt na lwowskim rynku. Bo trzeba na wstępie powiedzieć, że Lwów jest miastem niezwykle pięknym i klimatycznym (dla osób przyjeżdżającym po raz pierwszy to miłe odkrycie) i włóczenie się po rynku i nastrojowych, sąsiednich uliczkach jest wielką przyjemnością.

 

 

1. Rynek we Lwowie 
                
2. Na rynku jest pięknie 2a. Uliczne dekoracje

 

Lwów bardzo mało ucierpiał w czasie wojny, wspaniałe kamienice i zabytki przetrwały niemal nienaruszone, wystarczyło je tylko odnowić i odrestaurować – co też się w ostatnich latach stało. Jest to miasto mocno nastawione na turystykę i bardzo dużo Polaków chodzi po rynku. Język polski jest powszechnie znany i używany, a Lwowianie, mimo trudnej, wspólnej historii są otwarci i przyjaźnie nastawieni do polskich turystów. Praktycznie dość szybko można się tam poczuć jak u siebie.  
Miasto na ruinach wcześniejszej osady założył w roku 1250 książę Daniel, nazywając je Lwowem na cześć swojego syna Lwa. Jednak po stu latach dynastia Rurykowiczów wygasła i po długim okresie wojen Lwów wraz z okolicznymi terenami przypadł Polsce. Kazimierz Wielki nie żałował pieniędzy na rozwój Lwowa, chcąc z niego uczynić jedno z najważniejszych miast Królestwa Polskiego. I tak poprzez wieki miasto rosło w siłę i dostatek, zapracowując na miano najbardziej polskiego z miast Rzeczypospolitej. Po II wojnie światowej miejscowi komuniści skrzętnie likwidowali wszelkie polskie ślady, jednak z przyjemnością można stwierdzić, ze jest ich jeszcze  dużo, a aktualny stan zabytków mile i pozytywnie zaskakuje. 
Ale zanim przyszło nam oglądać zabytki, po zameldowaniu się w hotelu poszliśmy pieszo do opery, gdzie na godzinę 15.00 mieliśmy bilety na koncert.  W  czasie naszego pobytu we Lwowie nie było w programie żadnego spektaklu operowego, natomiast dla licznych grup polskich organizowane są koncerty muzyki klasycznej. Nam się trafiły dwa koncerty Haydna w sali lustrzanej, co było pięknym zamiennikiem. Przed koncertem zwiedziliśmy operę, a przede wszystkim główną salę widowiskową ze słynnym ogromnym żyrandolem, do którego po opuszczeniu może wejść kilka osób. Niestety nie udało się zobaczyć kurtyny Henryka Siemiradzkiego z namalowanym „Parnasem”, gdyż kurtyna jest na ogół zwinięta i opuszczana tylko na wybrane spektakle. Może kiedyś ją zobaczymy.

 
3. Teatr Opery i Baletu

 

Pełna nazwa opery brzmi obecnie Państwowy Akademicki Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej, wielkiej divy operowej o światowej sławie. Przed pierwszą wojną światową był to po prostu Teatr Miejski. Inauguracja teatru miała miejsce 4.10.1900 r, a wśród gości honorowych był Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki i inni. Teatr stanowił całe lata centrum życia kulturalnego Lwowa, debiutowała tu m.in. Gabriela Zapolska jako aktorka i autorka sztuk scenicznych. Tutaj po raz pierwszy pokazano „Moralność pani Dulskiej”, której akcja w oryginale toczy się we Lwowie, a nie w Krakowie, jak po II wojnie światowej zmieniono.  
W związku z wyjściem do opery zarysował się jeszcze przed rajdem problem, w co należy się wystroić. Wiadomym było że pojedziemy do Lwowa prosto z rajdu, a do torby z ciuchami rajdowymi nie za bardzo uda się wcisnąć garnitury i brokaty. Ponadto poszła w eter plotka, że Heniu poza porządnymi spodniami nie zamierza zrezygnować z kamizelki i kapelusza. Większość dziewczyn uznała jednak,  że gdzie jak gdzie, ale do lwowskiej opery kowbojada nie wypada. Nie chcąc jednak odbiegać za bardzo stylem od Henia i ewentualnie od innych osób, które poza dżinsami nie będą nic miały,  część osób wybrała wersje pośrednie. Ostatecznie nikt do nikogo nie pasował i wyglądaliśmy jak kupa przebierańców. A Heniu wszystkich przechytrzył i wystroił się koncertowo. Ale cała zabawa kostiumowa wprawiła nas w świetne humory, a na zdjęciach nie wygląda to najgorzej. 

 

4. Stare Konie w operze lwowskiej

 

Po koncercie pilot zaprowadził nas do przyjemnej knajpki w rejonie rynku na obiad, a po obiedzie mieliśmy czas wolny i włóczyliśmy się po rynku i okolicznych uliczkach do wieczora. Rynek lwowski okala czterdzieści kilka kamienic, a wszystkie cudnej urody. W czasach ich budowania istniało zarządzenie rajców miejskich, że każda kamienica musi być inna, nie wolno zbudować dwóch jednakowych. Stąd ogromna różnorodność i wręcz prześciganie się w tworzeniu pięknych elewacji, balkonów, gzymsów i portali. Ale najbardziej spektakularna jest wschodnia ściana rynku, na której stoją dawne pałace magnatów i królów, obecnie w większości przekształcone w muzea. Wśród nich prym wiedzie kamienica Królewska, od roku 1623 w posiadaniu rodziny Sobieskich. Fasada kamienicy nie pozwala się domyślić, że z tyłu jest przepiękny, renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. Niestety bez kupienia biletu pani na bramce nie pozwoliła wejść na podwórze, a było zbyt późno, aby się opłacało kupić bilety i nie móc zwiedzić muzeum. Kamienicę zbudował bogaty handlarz winem, bawełną i futrami Konstanty Korniakt, którego rodzina doszła do wielkiego majątku. Potem odkupili ją Sobiescy i mieszkał tu król Jan III gdy przebywał we Lwowie. Później pomieszkiwał tu  też król Władysław IV. Królowie mieszkali też w Pałacu Arcybiskupim obok, byli to Zygmunt III, Władysław IV i Korybut Wiśniowiecki. Jednak najbardziej znanym lwowskim budynkiem na rynku jest Czarna Kamienica, należąca w XVII w. do znanego lekarza, a obecnie to Muzeum Historyczne.

 

5. Pałace na wschodniej ścianie rynku

 

Obchodząc rynek wiele razy wkoło zawadzaliśmy o różne ciekawe sklepiki i kawiarenki. Natknęliśmy się też na pub „Teatr Piwny”, w którym codziennie wieczorem gra żywy zespół, często jazzowy. Wystrój pubu jest bardzo moderny, co stwierdziliśmy po wejściu do środka celem posłuchania jazzu, który wydobywał się na zewnątrz. Trzy kondygnacje mają od wewnątrz ażurowe balkony, tak że z dołu widzi się cale towarzystwo aż po sufit, w tym także grajków, usadowionych gdzieś na środkowym balkonie. Na jednym z pięter małolaty tańczyły pomiędzy stolikami, było głośno i wesoło. W innej części pubu stały regały z niezliczoną ilością różnych gatunków lokalnego piwa i można było je kupować. Oczywiście nakupowaliśmy różności dla swoich bliskich. W innej części rynku weszliśmy do  Fabryki Czekolady, gdzie na oczach turystów robi się czekoladę, a w sklepiku można kupić wyroby własne lub posiedzieć w małej kawiarence. Dalej byliśmy w Kopalni Kawy, która jest największą kawiarnią lwowską, a zasoby kawy są tak duże, że przechowuje się je pod ziemią. „Górnicy” wydobywają kawę na powierzchnię, osmażają i mielą. Po ubraniu kasku na głowę można zejść do kopalni i przejść się ciemnymi chodnikami. W sklepiku można kupić poza kawą rozmaite pamiątki z nią związane. W innej części rynku weszliśmy do sklepu z piernikami, który wewnątrz wygląda jak domek z bajki i pachnie, że aż w nosie kręci. Jeszcze gdzie indziej widzieliśmy wystawę sklepu z wyrobami z karmelu, istne cuda. Na okolicznych uliczkach jest wiele małych, klimatycznych kawiarenek, każda o innym charakterze. Trochę to przypomina krakowski Kazimierz. W tym miejscu warto zaznaczyć, że wyroby cukiernicze są we Lwowie przepyszne, jak również bardzo dobre jest jedzenie w różnych jadłodajniach, mało wymyślne, ale swojskie i smaczne. Snując się tu i tam zobaczyliśmy bardzo ciekawy sklep z wiśniówką pod nazwą „Pijana Wiśnia”, w którym na licznych regałach waży się wiśniówka i w którym można ją popijać z kryształowych kieliszków, stojąc na chodniku na zewnątrz przy wysokich stołach. Nikt nie kontroluje czy kieliszki wracają do sklepu, a przewijają się tam tłumy ludzi, głównie miejscowej młodzieży. Ale widocznie kieliszków nie ubywa i nie ma powodu, żeby ich pilnować. Młode, rozbawione dziewczyny to niesamowite „laski”, są dobrze ubrane i nie różnią się niczym od dziewczyn w Polsce czy gdziekolwiek. Generalnie trzeba stwierdzić, że gdyby nie ukraińskie napisy w mieście, nie byłoby żadnej różnicy czy jesteśmy we Lwowie, czy w innym zakątku Europy.  Niestety wesoły, młodzieżowy gwar w „Pijanej Wiśni” czy w „Teatrze Piwa” stanowił dla nas wielki dysonans w zderzeniu z faktem trwania wojny na wschodniej Ukrainie. Ale to odrębny temat, wykraczający poza ramy niniejszej kroniki.

 

 

6. Wiśniówka na rynku w kryształowych kieliszkach

7. Sklep piernikowy

 

Kolejny dzień zaczęliśmy od śniadania w hotelowej restauracji, na które przybyły inne grupy polskie i zrobił się okropny tłok. Z trudem znajdywaliśmy wolne miejsca. Działał „szwedzki bufet” o dużej różnorodności, a młodzi kelnerzy natychmiast uzupełniali wszelkie braki, jak również szybko i sprawnie uprzątali ze stołów. Mimo dużej ilości gości każdy dość szybko miał miejsce i śniadanie szło sprawnie. Tego ranka pojawiła się Oksana, nasza główna przewodniczka, mieszkanka Lwowa o polskich korzeniach, dobrze mówiąca po polsku. Oksana stale współpracuje z biurem podróży „Karpaty”, ma ogromną wiedzę historyczną, jest wesoła i energiczna i szybko nawiązuje z polskimi turystami dobre relacje. Do tego była odstawiona że ho ho… codziennie inne, nietuzinkowe ciuchy. Pierwszym punktem programu który nam zaproponowała był Wysoki Zamek, dokąd pojechaliśmy naszym autokarem. Wysoki Zamek to wzgórze nad miastem, gdzie obecnie zlokalizowany jest punkt widokowy, z którego rozciąga się wspaniały widok na miasto. Ale w pradziejach to tutaj książę Daniel zbudował swój pierwszy, drewniany  zamek, po którym nie ma śladu. Kolejny, murowany powstał w XIV wieku za Kazimierza Wielkiego, ale i on się nie uchował, poza fragmentem jednej ściany. W XIX usypano tutaj Kopiec Unii Lubelskiej dla uczczenia 300-letniej rocznicy Unii i na  kopiec zużyto sporą część pozostałości z zamku, dewastując kultową ruinę bezpowrotnie. Ale i tak miejsce jest dla Lwowian sercem miasta i jego symbolem, gdyż tutaj zaczęła się jego historia. 

 

8. Punkt widokowy na Wysokim Zamku

 

Z kopca pojechaliśmy do katedry grecko-katolickiej Św. Jura, czyli Św. Jerzego. Katedra wraz z Wysokim Zamkiem i Starym Miastem wpisana jest na listę UNESCO. Katedra w obecnym kształcie powstała w XVIII w. (na ruinach wcześniejszej) i w opinii znawców stanowi najdoskonalsze dzieło europejskiego późnego baroku. Jest przy tym oryginalnym połączeniem sztuki rokokowej z założeniami kościoła wschodniego. Najcenniejszym zabytkiem katedry jest cudowna ikona Matki Boskiej Trembowelskiej z XVII w., ale cenne są też licznie nagromadzone relikwie różnych świętych, w tym szczególnie czczonego w prawosławiu Św. Mikołaja. Ze „Świętym Jurą” nierozerwalnie związana jest osoba metropolity Andrzeja Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry, który dla historyków jest postacią kontrowersyjną i niejednoznaczną, ale uchodził we Lwowie za tak zwanego „porządnego” człowieka.   

 

 

9. Nasza grupa
pod Świętym Jurkiem
9a. Cerkiew grecko-katolicka Przemienienia Pańskiego

 

Z katedry blisko jest na cmentarz Łyczakowski, będący obowiązkowym punktem programu wszystkich polskich wycieczek. Cmentarz Łyczakowski należy do czterech najważniejszych polskich nekropolii (powstał w XVIII w.) i jest obecnie obiektem muzealnym pełnym arcydzieł sztuki kamieniarskiej. Jest też jedną z najpiękniejszych europejskich nekropolii – o ile tak się można wyrazić o cmentarzu. Na bramie kupuje się bilety, po czym rusza w bezkres ścieżek parkowych by popatrzyć na wspaniałe rzeźby (na niektórych czas zatarł napis i nie wiadomo nawet kogo dotyczą) i zadumać się o przemijaniu. Cmentarz jest swoistym mauzoleum wielkich Polaków,  których lista jest bardzo długa. My zwiedziliśmy zaledwie drobną część, ale byliśmy przy grobie Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy (poeta romantyczny, autor wiersza „Kto ty jesteś, Polak mały…”), Artura Grottgera, Seweryna Goszczyńskiego (poeta romantyczny, działacz społeczny, rewolucjonista), Karola Szajnochy (historyk, pisarz, działacz niepodległościowy), Konstantego Juliana Ordona (oficer Wojska Polskiego, powstaniec listopadowy), Stefana Banacha (światowej sławy matematyk) i paru innych. 

 

10. Cmentarz Łyczakowski, grób M.Konopnickiej

 

Wędrując parkowymi alejkami dotarliśmy do obrosłej legendą odrębnej kwatery, zwanej Cmentarzem Orląt Lwowskich. Leżą tam obrońcy Lwowa z lat 1918 – 1920, a są wśród nich harcerze, gimnazjaliści i studenci, w tym kilkunastoletnie dzieci (najmłodszy „obrońca” miał 14 lat). Do walk ulicznych o Lwów doszło między Polakami i Ukraińcami pod koniec pierwszej wojny światowej, gdy zarysowała się wizja odzyskania wolności po latach niewoli i konflikt polsko-ukraiński wisiał na włosku. W mieście ponad połowę ludności stanowili Polacy, jednak tereny podmiejskie i okoliczne wsie w większości zamieszkiwali Ukraińcy. Oni też postanowili utworzyć we Lwowie stolicę Zachodniej Ukrainy i 1 listopada 1918 przejęli kontrolę nad miastem i wywiesili swoją flagę. To wywołało natychmiastową reakcję ludności polskiej, która ruszyła do boju, dzieci nie wyłączając. W ciągu 3 tygodni walk ulicznych zginęło ok. 200 uczniów i studentów (niemal połowa wszystkich poległych). 20 listopada przybyło z odsieczą wojsko polskie i Polacy wygrali tą batalię, a Lwów stał się znowu miastem polskim – niestety tylko na 20 lat. Idea uczczenia obrońców Lwowa pojawiła się zaraz po ustaniu walk i rozpisano konkurs na budowę cmentarza-pomnika. Wygrał ją student politechniki lwowskiej, uczestnik walk Rudolf Indruch, który nie wziął honorarium. Cmentarz powstał w 1925 roku i do kolejnej wojny chowano na nim również inne zasłużone osoby, które w taki czy inny sposób przysłużyły się miastu, a zmarły później. Niestety po wojnie zaczęła się  sowiecka dewastacja nekropolii, przybierająca niespotykane rozmiary – było tu wysypisko śmieci, pastwisko dla krów, rozjeżdżanie terenu czołgami, rozkradanie rzeźb i mogił. Historia negocjacji o odtworzenie cmentarza i realizacji tego zamierzenia wykracza poza ramy niniejszej kroniki, należy jedynie podsumować że dziś cmentarz znowu istnieje (choć lwy przy bramie nie wróciły jeszcze na swoje miejsce) i zaledwie od kilku ostatnich lat mogą tu przyjeżdżać regularne wycieczki i swobodnie spacerować między mogiłami (wcześniej można to było robić ukradkiem i nie grupowo). Trzeba przyznać, że cmentarz robi ogromne wrażenie. Emocji było tyle, że na poniedziałek wystarczyło. Odwieziono nas do hotelu i była chwila na złapanie oddechu i nastrojenie się na inne nuty. 

 

11. Cmentarz Orląt Lwowskich

 

Bo tego wieczoru mieliśmy zamówioną kolację w hotelu „George”, dokąd poszliśmy o ustalonej godzinie pieszo. Hotel jest obiegowo zwany „głównym meblem w salonie miasta”, w 1901 roku przebudowanym w stylu wiedeńskiej secesji. Nocowali tutaj: Balzak, Liszt, Paganini, Piłsudski, Franciszek Józef, Ravel, Kiepura, a ten ostatni śpiewał swoim fanom z balkonu. Sala główna jest nadzwyczaj skromna, właściwie główną dekorację stanowią archiwalne zdjęcia na ścianach. Za komuny było tutaj biuro turystyczne. Ale historia obiektu jest bogata, powiększona o fakt, że tutaj zaręczyli się Henia rodzice. Nie mógł więc tu nie zawitać, a my wszyscy także. Kolacja była przygotowana, wszystko smakowało wybornie, niestety kelnerzy tak się uwijali, że biesiada nie trwała zbyt długo. Ale co użyliśmy, to użyliśmy.

 

 
12. Hotel „George”

 

Wcześniej jeszcze, wędrując do Żorża, minęliśmy pomnik Adasia Mickiewicza, przy którym uwieczniliśmy się na wspólnej fotografii. Monument był zawsze centralnym punktem orientacyjnym miasta. Szczęśliwie przetrwał zawirowania historii XX wieku, nigdy nie został zniszczony ani usunięty i tak  sobie stoi spokojnie ponad 100 lat.

 

 
13. Nasza grupa z Adaśkiem Mickiewiczem

 

Wieczorem snuliśmy się po uliczkach, sklepikach i knajpkach. Parę osób w swoich wędrówkach zawędrowało do kościoła garnizonowego (Jezuitów), gdzie cała ściana lewej nawy wyłożona jest „pamiątkami” z Majdanu w postaci łusek od pocisków i dziesiątkami zdjęć osób poległych w tej wojnie. Robi to wstrząsające wrażenie. 
Kolejnego dnia program znów był napięty i rozpoczęliśmy go od Kasyna Szlacheckiego. W minionych wiekach było to centrum hazardu dla arystokracji, gdzie panowie oddawali się temu nałogowi, a panie w innych salonach plotkowały. Szczególnie w pamięć zapadła sala czerwona, gdzie z kranu nad zlewem zawsze lał się szampan. Na zapleczu budynku były stajnie dla koni powozowych, gdyż bawiono się tu z pewnością do rana. Niestety dziś szampan się nie leje, ale wystrój kasyna pozostał niezmieniony, zachowały się piękne drewniane boazerie i schody, mozaikowe podłogi i stare kominki. Dziś obiekt pełni funkcje reprezentacyjne i niezmiennie zachwyca (podobno chciała go kupić prezydentowa Clintonowa). Z kasyna energicznym krokiem powędrowaliśmy dalej i wkrótce naszym oczom ukazał się dostojny gmach uniwersytetu lwowskiego. Wszyscy wiedzą, że przed wojną był to renomowany uniwersytet im. Jana Kazimierza, założony przez tegoż króla w roku 1661 i należący do najstarszych uniwersytetów Europy wschodniej. Wykładali tu wybitni uczeni, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska: Benedykt Dybowski (przyrodnik, zoolog, podróżnik, badacz Bajkału i Kamczatki, ojciec polskiej limnologii, powstaniec styczniowy), Henryk Arctowski (geograf, podróżnik, badacz krajów polarnych), Jan Kasprowicz (poeta, dramaturg, krytyk literacki), Oswald Balzer (jeden z rektorów, historyk prawa, członek wielu towarzystw naukowych), Fryderyk Papee (historyk, bibliotekoznawca, dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej), Eugeniusz Romer (geograf, twórca nowoczesnej polskiej kartografii, członek wielu towarzystw naukowych w kraju i na świecie), Szymon Askenazy (historyk, twórca lwowskiej historycznej „szkoły Askenazego”), Włodzimierz Trzebiatowski (fizykochemik) i przede wszystkim matematycy o światowej sławie ze Stefanem Banachem na czele (Banach w niektórych źródłach stawiany jest na równi z Kopernikiem i Skłodowską – Curie). Obecnie jest to ukraiński uniwersytet im. Iwana Franki, którego imieniem nazwano także park miejski obok, gdzie też przez chwilę byliśmy. Idąc dalej przystanęliśmy przed monumentalnym pałacem Potockich, gdzie obecnie mieści się galeria sztuki i ponoć wiszą w niej cenne obrazy. Nie było czasu aby wejść do środka, więc jest jeszcze jeden pretekst by wrócić do Lwowa w przyszłości.

 

   
14. Kasyno Szlacheckie 15. Uniwersytet we Lwowie, kiedyś im. Jana Kazimierza

 

Wędrowanie nadwyrężało nieco siły, także panujące gorąco odbierało energię. W pewnej chwili przystanęliśmy aby pozbierać rozproszoną gromadkę i zobaczyliśmy za plecami zachęcający szyld kawiarni. Oksana zgodziła się na małą przerwę i zupełnie niechcący  znaleźliśmy się w jednej z najlepszych aktualnie kawiarni lwowskich, w tak zwanej Aptece Mikolascha. Mieszcząca się tu kiedyś apteka była przez wiele lat najbardziej znaną i najlepszą apteką we Lwowie. Pracował tutaj twórca lampy naftowej Ignacy Łukasiewicz i jego kolega Jan Zeh. Wnętrze kawiarni utrzymane jest w ciemnych kolorach ze złotymi ornamentami, ozdobą są stare plakaty, zdjęcia archiwalne i drewniane meble. Na ścianach wiszą portrety Łukasiewicza i Zeha, a także Franciszka Józefa. Ciastka są przepyszne, nie wiadomo co zamawiać. Także kawa smakowała wybornie, tym bardziej że regenerowała siły. Doprawdy nie chciało się wychodzić. 

 

16. Kawiarnia „Apteka Mikolascha”

 

Ale pobiegliśmy dalej, bo Oksana poganiała. Dotarliśmy do katedry katolickiej, kolejnego zabytku robiącego ogromne wrażenie. Katedrę zaczął budować Kazimierz Wielki, ale budowa trwała prawie 100 lat. Potem wielokrotnie ją przebudowywano, przy okazji dewastując starsze ołtarze i kaplice. Ale to co widzi się dziś stale zachwyca. Są tu witraże Jana Matejki, Józefa Mehoffera i Tadeusza Popiela, polichromie  Stanisława Stroińskiego, rzeźby wielu znanych artystów, w tym ołtarz główny Macieja Polejowskiego. Są tu wspaniałe kaplice i epitafia wielu postaci historycznych: Wojciecha Dzieduszyckiego (polityk, członek rady Państwa i minister dla spraw Galicji w Wiedniu), Klementyny Hofmanowej (pisarka i feministka), Jana z Dukli, Zygmunta Felińskiego (metropolita warszawski, wielki patriota, obecnie święty), innych kapłanów uznanych z czasem za świętych (w tym także Jana Pawła II). Jest tablica ufundowana w 50-lecie zbrodni katyńskiej i tablica upamiętniająca śluby króla Jana Kazimierza w XVII. Przewijają się nazwiska Jabłonowskich, Ossolińskich, Tarnowskich, Żółkiewskich, Wiśniowieckich i innych. Język polski jest wszechobecny, pomieszany czasami z łaciną, ale cyrlicy się nie widzi. Obraz z ołtarza głównego zabrali Polacy  opuszczając rodzinne strony i znajduje się obecnie w Krakowie. Podobny los spotkał wiele innych przedmiotów kultu dawnej Ukrainy, Polacy wyjeżdżając zabierali je chcąc uniknąć zniszczenia lub profanacji. W miejscach pierwotnych znajdują się kopie, dotyczy to także katedry lwowskiej.

 

   
17. Ołtarz główny Katedry Katolickiej 17a. Wnętrze Katedry Ormiańskiej

 

Obok katedry stoi niezwykła kaplica Boimów z lat 1909 – 1915, jeden z najcenniejszych zabytków Lwowa. Niestety była zamknięta i nie weszliśmy do środka, ale zewnątrz też robi ogromne wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi katedra ormiańska z XVII w., mimo że  100 lat temu dokonano gruntownej rekonstrukcji. W tym wypadku rekonstrukcja i modernizacja  spowodowała zyskanie na wartości artystycznej, gdyż obiekt wzbogacił się o wspaniale malowidła ścienne Jana Henryka Rosena, polskiego artysty, który zrobił potem karierę w Stanach Zjednoczonych. W czasie wojny budynek był magazynem zrabowanych dzieł sztuki i dzięki temu  uchronił się przed dewastacją.  W katedrze panuje półmrok i klimat jak sprzed wieków. Jest to niewątpliwie perełka wśród zabytków Lwowa i przewijają się przez nią tłumy turystów. Historia Ormian polskich jest bardzo ciekawa, ale znów – nie miejsce tutaj na jej rozwinięcie. Wspomnieć tylko warto iż Ormianie wyznawali własną odmianę chrześcijaństwa i pierwsi wprowadzili ją jako religię państwową. Liturgia ormiańska należy do najstarszych na świecie, jej obecna wersja pochodzi z VI wieku, z elementami z IV wieku. W XVII w. zawarli unię kościelną z Rzymem. 
Powędrowaliśmy dalej i weszliśmy na chwilę do kościoła Dominikanów – obecnie cerkiew greckokatolicka. Początki kościoła sięgają XIII w., gdyż od tamtej pory datuje się działalność misyjna dominikanów na Rusi. Ale obecny kształt kościoła  to XVII wiek i wg niektórych znawców jest to najdoskonalszy barok lwowski (konkuruje więc ze Św. Jurą). Oryginalny cudowny obraz Matki Boskiej  Zwycięskiej z XV w. znajduje się dzisiaj w Gdańsku, a nie mniej słynna Matka Boska Jackowa w Krakowie – we Lwowie są kopie. Ale pod kopułą pozostały sylwetki dominikańskich świętych  wyrzeźbione w drzewie lipowym i pozłacane, a w różnych zakątkach kościoła zobaczyć można białe, marmurowe pomniki, w tym wspaniały Artura Grottgera. Obok  kościoła stoi sobie ogromna postać Nikifora, który jak wiadomo całe życie spędził w Krynicy, ale matkę miał Ukrainkę, więc Ukraińcy mają go za swojego.

 

 

18. Do widzenia Lwów

 

Tego dnia zwiedziliśmy też dwie najważniejsze cerkwie Lwowa: ogromną, piękną cerkiew greckokatolicką Przemienienia Pańskiego (1906) i prawosławną  Uspienską  (Zaśnięcia MB) z przełomu XVI/XVII w. Na zachodniej Ukrainie dominuje grekokatolicyzm, więc cerkiew prawosławna jest tym bardziej łakomym kąskiem dla dociekliwego turysty – niestety nawa główna cerkwi była zamknięta kratą, więc tylko poprzez metalowe szczebelki mogliśmy zobaczyć wnętrze. Jest to bardzo ciekawy zabytek, ołtarz główny stanowi połączenie wpływów łacińskich i wschodnich, ikonostas jest niski (w przeciwieństwie do standardu), wnętrze zawiera wiele cennych ikon i obrazów. Ale nawet gdyby udało się wejść do środka, to i tak głowa odmawiała już posłuszeństwa i natłok informacji nie dawał szans na przyjęcie większej ich ilości. 
Wszystko co zobaczyliśmy było interesujące i poruszało. Jeden z naszych kolegów westchnął na koniec: dobrze że nie mam żadnych lwowskich korzeni, w przeciwnym wypadku ciężko zniósłbym tą wycieczkę. 
No cóż, ludzie ludziom zgotowali los taki a nie inny. Wypada się cieszyć, gdy dobra kultury trwają i gdy są dostępne dla tych, którzy chcą ich smakować i dotykać. We Lwowie zniszczono wiele zabytków, ale to co zostało mile zaskakuje i zachęca do powrotu.

 

Tekst: Ewa Formicka 
Zdjęcia: Ewa Formicka, Heniu Geringer
Wstawił na stronę: Ewa i Olo