Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

XVII Rajd Bieszczadzki, 2018

 

Na rajd Starych Koni w roku 2018 przyjechało 16 osób. Bazą była Zatwarnica w Bieszczadach, wieś leżąca w Parku Krajobrazowym Doliny Sanu, w dolinie między pasmem Otrytu i pasmem Połoniny Wetlińskiej. Organizatorem i właścicielem koni był jak od wielu lat Józek, natomiast wozem powozili nowi woźnice, Paweł i Rysiek. Przyjechał Heniu z Marysią, Renia i Andrzej, Eta, Dorota, Aldona, Majka, Jaga i Walter, Wojtek i Lalucha, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Kach i Maciek warszawski. Koni przywiózł Józek więcej niż było trzeba i ostatecznie wzięliśmy Berdankę, Basiora, Bojara, Eldika, Fikusa i Emira, a Józek poprowadził rajd na Gastończyku. Zakwaterowani zostaliśmy w bardzo dobrej jakości Ośrodku Wypoczynkowo – Szkoleniowym, który miał tę zaletę, że wszystkie pokoje były dwuosobowe z łazienkami, ale tę wadę że … co tu dużo mówić, był mało kameralny i nieco za ekskluzywny. Pomysł na ten właśnie ośrodek wzbudził początkowo popłoch, ale ostatecznie, tak jak zawsze, stworzyliśmy sobie „swój intymny, mały świat” i bawiliśmy się świetnie.
Tego roku mniej niż zwykle galopowaliśmy, ale okolice Zatwarnicy są mocno górzyste i rozpędzać się nie da. Jednocześnie wkoło jest tak pięknie, że wrażenia wizualne rekompensowały wszystko. Są to głębokie Bieszczady i gdzie by się nie ruszyć, widoki zapierają dech w piersiach. Więc doznań podnoszących poziom endorfin mieliśmy co niemiara, choć nie zawsze był to galop.

 

 

1. Rajd to piękna przygoda

2. Zatwarnica

 

Niestety Zatwarnica leży „na końcu świata”, z Wrocławia jedzie się 10 – 14 godzin (w zależności kto ile błądził). Przez pół nocy z piątku na sobotę zjeżdżaliśmy się i rano każdy był lekko nieświeży. Ale nie zmieniło to faktu, że konie rżały niecierpliwie i na żadne ulgi nie było co liczyć. Przy śniadaniu Józek zakomunikował że konie stoją w znanym z poprzedniego roku Dwerniku i pierwszy dzień rajdowy (sobota) będzie polegał na przeprowadzeniu ich z Dwernika do Zatwarnicy. Do Dwernika pierwsza grupa pojechała samochodem organizatora, a konkretnie „dziadkiem” (czyli busem taty dwernickiej szefowej, który woził nas w ubiegłym roku). Konie w Dwerniku stały na pastwisku wysoko ponad wsią, więc samo dojście do nich, stromo w głębokim błocie, dało dobrze w kość zmęczonym kowbojom. Ale każdy wie że rajd nie jest urlopem wypoczynkowym, że wręcz za własne, ciężko zarobione pieniądze trzeba się tam mocno umordować. Więc przywlekliśmy jakoś stadko na dół, oskrobaliśmy z błota i ruszyliśmy w drogę. Las był gęsty, błoto po pęciny, było dość stromo pod górę, więc jechaliśmy głównie stępem. Pierwsza grupa jechała regularnym żółtym szlakiem turystycznym. W rejonie wsi Chmiel odbyliśmy wesoły piknik. Miejsce nie było zbyt komfortowe, nie było gdzie usiąść poza ściętym drzewem. „Cóż, będziemy siedzieć na palach” – jęknęła Eta (której czasem uciekają polskie słowa). „A co, nie siedziałaś nigdy na palu” – skwitował niewinnie Heniu. Więc obsiedliśmy pale, zapłonęło ognisko, upiekliśmy kiełbasę i od razu zrobiło się swojsko. Była nawet herbata z prawdziwego czajnika, gotowana na butli gazowej (nowość). Heniu z Manią obwieścili swoje gliniane gody i w ramach przypieczętowania tego jubileuszu rozbili na szczęście wielki, gliniany dzban. Następnie zaserwowali babkę wielkanocną, którą Marysia wygrzebała gdzieś w zamrażarce tuż przed wyjazdem na rajd. Heniu pokroił ją siekierą i smakowała wybornie. Renia dostała w prezencie nowy fartuszek z motywami piłkarskimi (bo właśnie zaczynał się Mundial), więc kręciła się koło garów odpowiednio wystrojona.

 

 

3. Piknik koło wsi  Chmiel

4. Inauguracyjny wieczór

 

W końcu druga grupa dosiadła koni i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy jakiś czas szosą przez Chmiel, potem podjechaliśmy łąkami do góry do miejsca gdzie kiedyś była wieś Ruskie. Zachwycały kwiaty i piękne widoki, było nawet trochę galopu. Wjechaliśmy w gąszcz wszelakiego zielska, drzew i krzewów, znowu nękało błoto i stromy zjazd w dół do Zatwarnicy. Pierwsza grupa podróżowała ok. 1,5 godziny, druga jechała 2 godziny.
Na kolację wystroiliśmy się galowo, a Rudzi postawili wino weselne, które sączyliśmy z przyjemnością. Wojtek uruchomił gitarę i pośpiewaliśmy trochę, aczkolwiek zmęczenie wygoniło towarzystwo do łóżek dość wcześnie.
W niedzielę znowu trasa była stroma, więc głównie pokonywaliśmy ją stępem. Najpierw dojechaliśmy drogą bitą do wodospadu Hylaty (największy w Bieszczadach), skąd zielonym szlakiem dydaktycznym, gęstym lasem pięliśmy się stromo do góry, stając od czasu do czasu by konie złapały oddech. Był to znany z poprzedniego roku szlak do Dwernika (realizowany teraz tylko w połowie, bo Dwernik już „zaliczyliśmy”), który w ubiegłym roku pokonywaliśmy w odwrotną stronę. Las obfitował w głębokie, błotniste koleiny, ale także w łany paproci i parzydła leśnego. Od najwyższego punktu zjechaliśmy stromo czerwonym szlakiem dydaktycznym do wiaty na zboczach góry Dwernik – Kamień, w której biwakowaliśmy w ubiegłym roku, gdy dowieziono na piknik ciepłe drożdżowe ciasto. Tym razem ciasta nikt nie przywiózł, ale grochówka z kotła smakowała wybornie.
Wiata była celem dnia, po pikniku druga grupa ruszyła tą samą drogą z powrotem do Zatwarnicy. Po drodze komuś spadł z głowy kapelusz, a zejść z konia w tych warunkach nie było łatwo (bo jak potem wejść). Właśnie nawinął się samotny turysta, więc podniósł kapelusz, niestety… bał się podejść do konia, żeby go podać. Bardzo się staraliśmy nie pękać ze śmiechu, żeby turysty nie spłoszyć, jakoś musiał ten kapelusz podać. Była to niesamowita operacja, ale się udało.

 

 

5. Ruszamy w dziki świat

6. Wieczór pół-literacki

 

Wieczorem Kach zaprosił na wieczór pół-literacki do salki kominkowej, gdzie zaserwował pół literka wódeczki żołądkowej i pół literka jakiejś innej, tytułem wkupieniem się (był na rajdzie pierwszy raz). Przy wódeczce i ogniu kominkowym śpiewaliśmy sobie przy gitarze i było bardzo przyjemnie. Józek postawił nalewkę z czarnej porzeczki. Na nasz rajd przyjechała Kasia z Krakowa, znana z ubiegłego roku. Już rok temu przygrywała do naszych wyczynów wokalnych na skrzypcach, ale do bieżącego roku poczyniła duże postępy. Bardzo dobrze zgrała się Wojtkiem i wspólny koncert plus nasz wokal dały świetny rezultat. Spędziliśmy piękny wieczór. Czasem ktoś wychodził na świeże powietrze i relacjonował, ile widział wielkich jak smoki świetlików. Robaczki świętojańskie były tego roku ogromne.
W poniedziałek od rana lało. W planie była popołudniowa wizyta u młodych leśników, którzy w sobotę wzięli ślub i zaprosili nas na poprawiny. Ponieważ Józkowi zależało abyśmy się szczególnie wystroili, więc w połączeniu z kiepską pogodą braliśmy pod uwagę rezygnację z jazdy i wyjazd na wesele wozem, dziewczyny w spódnicach. Józek jednak nie chciał rezygnować z jazdy, a nasze stroje konne też uważał za barwne. Więc decyzja o wyjeździe w trasę zapadła, czekaliśmy tylko aż przestanie lać. W między czasie baby spotkały się w kuchni na pierwszym piętrze celem ustalenia jak się wystroimy i co zawieziemy nowożeńcom. Eta wysypała na stół woreczek ślicznych, srebrnych, końskich gadżetów które przywiozła z Australii i w pierwszej kolejności wybraliśmy coś dla młodych. Resztę Eta rozdała koleżankom ku wielkiej uciesze obdarowanych. W dobrym nastroju pierwsza grupa ruszyła do koni, a deszcz przeszedł w mżawkę. Ze względu na wesele jazdy były krótkie, po ok. 1,5 godziny. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy do Sękowca i za wsią, po błocie jeszcze większym niż zwykle, wydrapaliśmy się pod górę. Był to błędny kierunek, więc zsunęliśmy się na koniach jak na saniach w dół i znaleźliśmy kolejny wyjazd w górę. Szukanie drogi w błocie i na dużych stromiznach nie było dobrym początkiem, lecz po chwili wydostaliśmy się na łąki ponad Sękowcem w paśmie Otrytu i naszym oczom ukazały się niezwykle urokliwe panoramy. Mimo mżawki i mgły rozkoszowaliśmy się spektaklem, robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy się tu i tam.

 

 

7. W paśmie Otrytu w mżawce

8. Biwak nad Sękowcem

 

Dziewczyny nadrabiały stwierdzeniem, że mgła i mżawka dobrze robią na cerę. Przez wysoką trawę ruszyliśmy dalej, zmierzając do wiaty, która była celem podróży. Powiązaliśmy konie w krzakach, a dojście od koni do wiaty z siodłami w rękach odbywało się w mokrej trawie powyżej pasa. Peleryny były bardzo przydatne. Przyjechał nasz bus z jedzeniem i pochowaliśmy do środka siodła, bo znowu lunęło. Pod wiatą było ciasno, ale wobec pogody działała zasada „im ciaśniej, tym cieplej”. Zjedliśmy wspaniały, rozgrzewający bigos, popiliśmy herbaty z czajnika i sącząc piwo, dowcipkując i śmiejąc się z byle czego przeczekaliśmy rzęsisty deszcz. Potem wróciliśmy tą samą drogą do Zatwarnicy i pojechaliśmy na wesele. Na szosie deszcz znowu lunął, więc niektórzy poubierali peleryny. Ale inni uznali że na podwórze trzeba wjechać z fasonem, więc dzielnie mokli. Grupa wozowa ułożyła piosenkę okolicznościową, którą odśpiewaliśmy państwu młodym, Malwinie i Pawłowi.

 

9. Przybyliśmy na poprawiny wesela

10. Weselne poprawiny

 

Poproszono na salony i młodzi częstowali rozmaitymi nalewkami własnej roboty. Na ząb były pierogi, własny smalec i własne ogórki, sery od Małgosi z Dwernika, owoce i ciasta. Paweł jest strażnikiem przyrody, Malwina dyplomowanym leśnikiem. Opowiadali ciekawie o swojej pracy, o lesie, drzewach i zwierzętach, o różnych ciekawych zdarzeniach, jakich doświadczyli. Można by tak siedzieć bez końca, ale realizowaliśmy własny program, więc w końcu, gdy mokre ciuchy na grzbietach wyschły, ruszyliśmy do domu. Józek bardzo przestrzega zasady aby nie siadać na konia po wypiciu, więc zarządził marsz pieszo z koniem w ręku. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, do domu było blisko. Ale zrobiło się gorąco, wręcz duszno, buty jeździeckie marszom nie sprzyjają, a każdy był na rauszu. Tym niemniej daliśmy radę i jakoś się doczłapaliśmy. Poprawa pogody była dobrym prognostykiem, niestety po dotarciu do mety znowu lunęło jak z cebra i znowu nie dało się wieczorem posiedzieć przy ognisku. Wymyśliliśmy więc „gry i zabawy ludu polskiego” i spędziliśmy nadzwyczaj wesoły wieczór w recepcji Ośrodka. 
Wyprawa wtorkowa była niesamowita. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy drogą szutrową wzdłuż Sanu, który wił się i szumiał, odsłaniając chwilami tak zwane „szumy” na wodzie, czyli niewielkie kaskady. Dalej odbiliśmy w lewo wzdłuż potoku Hulski i pięliśmy się wzdłuż jego nurtu w górę. Im wyżej, tym ścieżka robiła się coraz bardziej wąska, a błota bynajmniej nie ubywało. Osiągnęliśmy etap, gdy z prawej strony zrobiła się przepaść, z lewej pionowa ściana, a na ścieżynce od czasu do czasu leżało zwalone drzewo, które trzeba było objechać. Bywało, że czasem któreś kopyto końskie zawisło w powietrzu. Balansowaliśmy nad przepaścią tak, że każdy miał pietra, do czego potem na biwaku wszyscy się przyznali. Z wielką ulgą przebrnęliśmy ten odcinek, zjechaliśmy w dół do potoku i napoiliśmy konie. Dalej czekała kolejna niespodzianka – droga zaczęła ponownie piąć się w górę, ale wjechaliśmy w dżunglę dziwnych roślin, które sięgały końskich uszu. W naszym gronie jest wielu przyrodników, ale nikt nie miał pojęcia co to za roślina, a najbardziej wyglądała na „marychę”. Do końca rajdu usiłowaliśmy rozszyfrować tą zagadkę i nie rozszyfrowaliśmy jej. Póki co przecieraliśmy dziewiczy szlak i drapaliśmy się na cudnej urody szczyt Ryli. Gdy skończyła się „marycha”, zaczęły się widokowe łąki.

 

 

11. Uff, tu było niebezpiecznie

12. Jedziemy przez „marychę”

 

 

13. Stale było z górki lub pod górkę

14. Słynący z urody szczyt Ryli

 

Na Ryli byliśmy w roku 2009, jest to jedno z najładniejszych miejsc rajdowych, rejon nieistniejącej wsi Krywe. Na Ryli i do wsi Krywe bardzo trudno jest dotrzeć pieszo (z uwagi na odległości), więc dostaliśmy kolejną szansę być w tym cudnym zakątku Bieszczad. Dotarliśmy na szczyt nieco inną trasą niż w roku 2009, ale każda jest niesamowita. Ze szczytu widać Dwernik-Kamień, Wetlińską, wał Otrytu. Kręciliśmy się tam jakiś czas, gdyż szkoda było odjeżdżać. Ale dalsza droga stale była piękna, aparaty fotograficzne trzaskały jak szalone. Zaczął się zjazd w dół, by po drodze przystanąć pod dziką czereśnią i najeść się słodkich jak miód, drobnych, bordowych owoców. Potem były szalone galopy, nadrabialiśmy zaległości poprzednich dni, a zapachy wprost odurzały. Galopem przemknęliśmy przez nieistniejącą wieś Krywe i wspięliśmy się do ruin cerkwi, jedynej pozostałości po niegdysiejszej wsi. Z cerkwi jechaliśmy znaną sprzed 9-ciu lat trasą w stronę Sanu, ale droga totalnie zarosła tarniną i Józek musiał swoją zaczarowaną maczetą wyrąbać tunel. Około 40 minut trwała walka w tarninowym buszem, aż w końcu dało się przejechać. Zjechaliśmy do Sanu, przekroczyliśmy go wpław przy bardzo wartkim nurcie i wreszcie dotarliśmy do miejsca biwaku. Jazda trwała 2,5 godziny.

 

 

15. Zjazd do nieistniejącej wsi Krywe

16. Forsujemy San

 

 

17. Biwak nad Sanem

18. Zjazd do nieistniejącej wsi Hulskie

 

Wozowi już przyjechali, przyjechała też fasolka po bretońsku. Zasiedliśmy na balach pociętego drzewa i cieszyliśmy oczy nachalnymi motylami marki mieniak tęczowy, które się przyczepiły. Mieniak delektuje się końskim potem, a tego na naszych ubraniach i na naszym sprzęcie nie brakowało. Tak że zwierzątka się najadły, my mieliśmy dodatkowy spektakl i po stosownym czasie ruszyliśmy w drogę powrotną. Konna droga powrotna była nieco zmodyfikowana, gdyż Józek postanowił ominąć tarninowy busz. Obie trasy obfitowały w bujną, wilgotną roślinność, w odgłosy dzikiej przyrody i niesamowite zapachy. Był to niezwykły dzień. Miejsce jest tak urokliwe, że po powrocie do domu Józek zapakował na wóz osoby nie jeżdżące konno i zawiózł ich do wsi Krywe, aby zobaczyli chociażby część tego co konni.
Wieczorem wreszcie siedzieliśmy przy ognisku, a księżyc i roje gwiazd ubarwiły posiedzenie. Krążyły różne nalewki, głównie z pigwy (Majki i Kazika, kolegi Józka), piekliśmy też kiełbasę i śpiewaliśmy pełną parą. Towarzysząca nam do tego dnia Kasia żegnała się z nami i na ręce szeryfa ofiarowała prezent w postaci wyrzeźbionego konia w korze drzewa. Wieczór był klimatyczny i bardzo przyjemny, nie chciało się spać i siedzieliśmy długo.

 

 

19. Będzie koncert

20. Płonie ognisko i szumią knieje

 

W środę niestety zrobił się upał. Do tej pory pogoda była optymalna, było ciepło bez gorąca, czasem z deszczem. Wszyscy się cieszyli że uciekliśmy od upałów panujących w całym kraju. Ale tego dnia przygrzało i zrobiło się duszno. Pojechaliśmy jak w poniedziałek do wiaty nad wsią Sękowiec, a po łąkach puściliśmy konie w długi, szybki galop, ciesząc się niepomiernie. Od wiaty pojechaliśmy dalej „stykówką”, czyli drogą leśną na zboczach Otrytu, równoległą do szosy Sękowiec – Chmiel. Celem był tak zwany „drugi wypał”, a konkretnie łąka w pobliżu retort. Było to na wysokości Chmiela, z cudnymi widokami na Park Krajobrazowy Doliny Sanu. Część koni uwiązaliśmy, część puściliśmy luzem, siodła i derki porozkładaliśmy na trawie do wyschnięcia. Wozowi też mieli przyjemną podróż, sporo wozem galopowali, dużo śpiewali do wujowej harmonijki, wuja grał walce wiedeńskie i melodie operetkowe. Tutaj w górach upał nie dokuczał, było w sam raz i bardzo pięknie. Na biwaku rozłożyliśmy stolik turystyczny jako bar kuchenny. Zainstalowano czajnik na butli gazowej, więc znowu była gorąca herbatka i kawa. Paweł dał nura w las i przyniósł ogromną gałąź dzikiej czereśni, więc na deser mieliśmy leśne owoce. Trzeba przyznać że były bardziej cierpkie i nieco gorzkie w porównaniu z tymi z Krywego, ale oskubaliśmy gałąź z przyjemnością. Biwak był tak urokliwy, że znowu nie chciało się nigdzie jechać. Widzieliśmy połoniny jak na dłoni, kontemplowaliśmy widoki popijając kawę lub piwo, niezliczone ilości motyli krążyły koło obozowiska i cieszyły oko. Konie wcinały trawę lub tarzały się w niej i wszyscy mieli fun. W drodze powrotnej druga grupa miała znikomą ilość galopów, gdyż trasa tym razem wiodła nieznacznie w dół. Jeździliśmy po ok. 2 godziny.

 

 

21. Biwakowy bałaganik

22. Na deser dzikie czereśnie, a dla koni bieszczadzka trawa

 

Wieczorem spora grupa wybrała się pieszo do wodospadu Hylaty i siedzieliśmy nad huczącą kaskadą spory czas. Zaczęło zmierzchać i o szarówce ruszyliśmy w drogę powrotną, ze strachem rozglądając się wkoło, czy z krzaków nie wytoczy się misiu. Bo jest to rejon, gdzie one grasują. Na wszelki wypadek robiliśmy dużo hałasu i udało się misia nie sprowokować, ale z drugiej strony… fajnie, gdyby się pokazał. Zamiast misia pokazał się jelonek lub łania, trudno było zidentyfikować w wieczornej mgle. Był to przyjemny wieczór. 
W czwartek znowu było gorąco, ale powiewał wiaterek i chmurki przelatywały po niebie, więc dało się wytrzymać. Pojechaliśmy ponownie do wsi Krywe (lub raczej w okolice, gdzie ta wieś kiedyś była), gdyż jest tam cudnie, a za każdym razem Józek wybierał inne ścieżki. Tym razem najpierw minęliśmy miejsce po nieistniejącej wsi Hulskie, dalej łąkami pod górę i łąkami pod ruinami cerkwi dotarliśmy do biwaku nad Sanem, gdzie staliśmy ostatnio. Oprócz wspaniałego żurku przyjechały dwie blachy ciasta z Dwernika od zaprzyjaźnionej Małgosi, więc znowu wyżerka szła na cały gwizdek. Siedemnasty rajd i za każdym razem to samo – jemy tak bogato, że nie da się nie przytyć. Droga powrotna wiodła tak samo jak pierwszej grupy, tyle że bardziej skorzystała grupa druga. Bo w tym roku nie było sprawiedliwości w galopach, galopowała ta grupa, która miała łąki nieznacznie pod górę (płasko było rzadko). Ci którym wypadło z góry, galopów nie mieli. Ale okolice Krywego są przygodą niezależnie od tego, jakim końskim chodem się je pokonuje. Więc wszyscy mieli dużo przyjemności.

 

 

23. Chwilami było trudno…

24. …a chwilami nadzwyczaj pięknie

 

Tego dnia na każdej jeździe były niemiłe zdarzenia. Na pierwszej jeździe gruchnął z konia Heniu, gdyż jego Emir przestraszył się dużego kretowiska, lub być może czegoś, co na tym kretowisku harcowało. Uskok Emira spowodował rozsypkę pozostałych, ale wszystko dobrze się skończyło. Na drugiej jeździe dojechaliśmy do zagrodzonej łąki i Józek zastosował nowy patent, który wymyślił na okoliczność takich sytuacji (bo nie było to pierwsze ogrodzenie, które spotkaliśmy na swej drodze). Wyciągnął mianowicie z ziemi palik z drutem i podniósłszy go maksymalnie do góry, zrobił wiadukt, pod którym po kolei przejeżdżaliśmy. Swojego konia puścił luzem żeby nie przeszkadzał. Gastończyk nie raz w podobnych sytuacjach stał grzecznie w miejscu i czekał. Tym razem jednak odmaszerował, a wkrótce „poszedł w długą”. Jadący za nim Fikus zrobił to samo, zgodnie ze sztuką, a siedząca na Fikusie Ewa nie była w stanie go przytrzymać. Zatrzymanie Fikusa miało spowodować samoistne zatrzymanie się Gasa, ale nie wyszło. Przytrzymane pozostałe konie zaczęły się denerwować i tańczyć w miejscu, a wszystko działo się w gęstwinie zarośli, gdzie trudno było ocenić sytuację i manewrować. Józek krzyczał za Ewą aby zatrzymała Fikusa, biegnąc za nią ile sił w nogach, ale wszelkie próby Ewy kończyły się przegraną. Więc pomknęliśmy podenerwowanymi końmi za Ewą i Fikusem, aby nie pogłębiać zamieszania. Ostatecznie Gastończyk dobiegł do potoku i zaczął pić i wtedy dopadliśmy zbiega, a konie znowu stworzyły stadko i uspokoiły się.

 

 

25. Czasem gruchnie się z konia

26. Przejeżdżamy zagrodzoną łąkę

 

Po kolacji, mając jeszcze dwernickie ciasto, zasiedliśmy na dworze pod parasolami i spędziliśmy klimatyczny wieczór. Na wzgórzu za domem widzieliśmy nasze konie na tle gasnącego dnia i był to piękny obrazek. Manifestowaliśmy cierpienie, że zostały jeszcze tylko dwa dni rajdu. W euforii wyznaczyliśmy termin rajdu przyszłorocznego – zacznie się on 21 czerwca. Po powrocie do domu zaraz zaczniemy się przygotowywać.
W nocy z czwartku na piątek lało i przyszło solidne ochłodzenie. Dzień wstał ponury, ale trasa miała być lekka i krótka. Po śniadaniu trzeba było okuć Berdankę, bo po raz nie wiadomi który zgubiła podkowę. W końcu okutani bardziej niż zwykle ruszyliśmy w trasę. Za Zatwarnicą wjechaliśmy na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i posuwaliśmy się stępem w kierunku Stacji Ekologicznej w miejscu zwanym Suche Rzeki (być może kiedyś była tu wieś o tej nazwie). Gęsty las zdobiła wierzbówka i bez koralowy, było mglisto i bardzo mokro. Cała trasa w obie strony odbyła się stępem, bo droga była kamienista i nie dawała szans aby poszaleć. Jednak wędrowanie konno po obszarze Parku Narodowego samo w sobie było przyjemnością. Niestety w tym niewinnym terenie miało miejsce kolejne, przykre zdarzenie, trudne do wytłumaczenia. Otóż wóz jadący za końmi w pewnym miejscu chciał się wysforować do przodu, więc zjechaliśmy maksymalnie na pobocze, ustępując drogi. Gdy wóz mijał Bojara, ten z zupełnie niezrozumiałych powodów wpadł w panikę i odskoczył w bok. Bojar znany był ze swoich lęków, ale do tej pory dotyczyły one dużych samochodów na szosach i fruwającej nad grzbietem peleryny, mało delikatnie ubieranej przez jeźdźca. Tym razem spanikował nie wiadomo dlaczego, a gdy uskoczył, znalazł się w rowie pełnym łopianu, co pogłębiło jego strachy. Kotłował się tam z Dorotą na grzbiecie w desperackiej próbie łapania równowagi, aż w końcu doszło do rozłączenia się konia z jeźdźcem i każde pojedynczo wykaraskało się z rowu. Żadne nie odniosło obrażeń, ale wyglądało paskudnie.
Dojechaliśmy do łączki, gdzie Józek zaprogramował biwak i gdzie zaraz po oporządzeniu koni przyjechała dżipem straż leśna by zobaczyć cośmy za jedni. Józek pomachał zezwoleniem, które w odpowiednim czasie załatwił, więc dali nam spokój i mogliśmy przystąpić do biesiady. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Biwak wypadł w miejscu, skąd dalej szlak turystyczny zaczął się gwałtownie wznosić i wyprowadzał na Przełęcz Orłowicza, bardzo ważny punkt w topografii bieszczadzkiej.

 

 

27. Biwak w Parku Narodowym

28. W Bieszczadzkim Parku Narodowym

 

Jazdy były tylko godzinne i liche wyczynowo, ale miejsce zaliczyliśmy bardzo szacowne. A że był to dzień wiankowy, więc przydał się zyskany czas na szukanie kwiatów. Bo kwiatów w samej Zatwranicy nie było, trzeba ich było szukać gdzieś za wsią. Niemniej wianki powstały cudne, jak zwykle i obiad pałaszowaliśmy pięknie udekorowani. Po obiedzie poszliśmy zwiedzać Chatę Bojkowską, obecnie małe muzeum, gdzie oprócz eksponatów można kupić różne drobne pamiątki. A z chaty udaliśmy się na pobliski most na potoku Hylaty, by tradycyjnie rzucić wianki do wody. Woda był mętna i bystra po deszczu, jedne wianki popłynęły, inne zawisły na kamieniach. Znalazła się flaszeczka wysokoprocentowego trunku, więc przyjęliśmy po gulu (niejednym), po czym wystąpili upadkowicze i tłumaczyli się z upadków. Tłumaczenie o niemożności uniknięcia rozstania się z koniem i braku własnej winy uznaliśmy za przekonujące, toteż zostali całkowicie rozgrzeszeni. W wesołych pląsach po szosie wróciliśmy do Ośrodka i kontynuowaliśmy wieczór przy kominku.

 

 

29. Będzie wieczór wiankowy

30. Pod Bojkowską Chatą

 

W sobotę rano lało, ale gdy sprowadziliśmy konie z pastwiska, przestało. Był to ostatni dzień rajdu i mieliśmy odprowadzić konie do Dwernika, więc jechaliśmy tak jak pierwszego dnia, tylko w drugą stronę. Najpierw każdy się naubierał, ale w ostatniej chwili zdejmowaliśmy co się dało, gdyż zrobiła się piękna pogoda. Różnica w stosunku do jazdy pierwszego dnia była taka, że nie robiliśmy biwaku w Chmielu, tylko pod sklepem była szybka zmiana jeźdźców i jechaliśmy po krótkiej przerwie dalej. Osoby jeżdżące na dwie tury miały więc 5 godzin jazdy ciurkiem. Powodem braku biwaku w Chmielu był zaplanowany dłuższy postój w Dwerniku, gdzie „U Szeryfa” czekał poczęstunek. Dwernik zapisał się w naszych wspomnieniach bardzo dobrze, więc lunch na starych śmieciach był miłą perspektywą. Obiekt był w tym roku w remoncie, więc tylko z tego powodu nie mogliśmy w nim zamieszkać. Ale posiedzieć godzinkę czy dwie i pojeść wspaniałych serów własnej produkcji – dobre i to. Natomiast trasa na odcinku Chmiel – Dwernik okazała się dość upiorna, gdyż przyszła ulewa i peleryny nie pomogły przed zmoknięciem. Zrobiło się też bardzo ślisko na błocie, a w ostatniej części trasy mieliśmy na tej ślizgawicy stromy zjazd w dół. Błoto swojsko chlupało, koniom rozjeżdżały się nogi. Zjazd był bardzo trudny. Ale w samym Dwerniku znowu wyszło słońce, więc Józek zarządził szalone galopy wkoło wsi, bo na zakończenie rajdu zawsze musi być jakiś szalony akcent. Błoto spod kopyt oblepiało nasze twarze, peleryny fruwały i furczały jak flagi na wietrze. Na koniec był zjazd łąką tak stromy, że koniska ponownie robiły nam za sanie, na których zsuwaliśmy się na dół do wsi. Więc akcencik był dość hard-corowy. Dobrze że nikt się nie wywalił. Po zejściu z koni z przyjemnością pozbyliśmy się peleryn, gdyż każdy nieźle się upocił. Ale gdy prowadziliśmy wierzchowce na wysokie pastwisko, przyszła kolejna ulewa, a peleryn już nie było. W ulewie bez żadnej osłony dowlekliśmy się na górę i z przyjemnością pozbyliśmy się koni, próbując zejść na dół nie łamiąc sobie nóg. Byliśmy mokrzy i utytłani w błocie, końcówka jazdy wycisnęła z nas ostatnie soki – szczególnie z osób po pięciu godzinach jazdy. Ale potem były już same przyjemności, serki, pieczona kiełbasa z sosem cebulowym, napitki i wesołe pogaduszki. Spędziliśmy w Dwerniku miły czas. Nie każdy zdążył wyschnąć, ale co tam, wkrótce jedziemy do domu.

 

 

31. Błotko i górka

32. Leje

 

 

33. Najedliśmy się serów i pieczonej kiełbasy

34. Kończymy rajd Heniowym hymnem

 

Póki co pojechaliśmy „dziadkiem” do Zatwarnicy i tam zregenerowaliśmy nadwątlone organizmy. Po kąpieli, zmianie odzieży i krótkim odpoczynku zeszliśmy do salki kominkowej na pożegnalną kolację, gdzie jak zwykle wszyscy wszystkim za wszystko dziękowali.
Rajd był piękny i zakończył się bez ofiar, a wspomnień starczy na długą zimę. Plany na kolejne spotkanie za rok będą inspiracją i siłą, dzięki której trudom życia po prostu się nie damy.
Ostatnim akordem tegorocznego rajdu była wycieczka do Lwowa. Z czternastu osób uczestniczących w rajdzie bieszczadzkim, aż dziesięć pojechało z Bieszczad prosto do Lwowa. Wycieczkę zorganizowało nam biuro podróży z Ustrzyk Dolnych „Karpaty”, zapewniając autokar, hotel, wyżywienie, pilota i przewodnika, oraz ciekawy program.

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy rajdu
Wstawił na stronę: Olo i Ewa

XXVIII Spęd Starych Koni

Może warto napisać parę słów o genezie tego spotkania. Jeszcze w Salinie doszliśmy do wniosku, że na modłę dawnych spotkań porajdowych warto zorganizować spotkanie posalińskie. Ustaliliśmy z grubsza termin, a Majka Ogielska oznajmiła, że zna miejsce świetnie nadające się do tego celu i gotowa jest sprawę popilotować. Cóż z tego skoro okazało się, że miejsce choć istotnie  atrakcyjne jest obłożone rezerwacjami do końca roku. W dodatku Majka z powodów rodzinnych nie będzie mogła w ogóle wziąć udziału w spotkaniu. Zaczęliśmy więc usilnie poszukiwać jakiegoś innego miejsca. Wreszcie Iwona zaproponowała, że może zająć się organizacją spotkanie w „Trzcinowy  Zakątku”  – miejscu, które odkryła w ubiegłym roku. W międzyczasie spora grupka „Starych Konie” Stwierdziła, że jak spotkanie, to dlaczego tylko salinian.  Postanowiłem więc, że zorganizujemy regularny Spęd  Starych Koni i nadamy mu kolejny numer XXVIII. Tak też się stało. Początkowo liczba chętnych przekroczyła trzydziestkę i wciąż rosła. Wszakże różne sprawy rodzinne, zdrowotnie i losowe nie pozwoliły wielu z nich przybyć. Ostatecznie w spędzie wzięło udział 20 osób, z czego „salinianie” stanowili mniejszość. 

A teraz kilka słów o „Trzcinowym Zakątku”. Jest to agroturystyka w Miastku, na pojezierzu Lubuski, w terenie często odwiedzanym przez dawne rajdy AKJ-towskie. Iwona odkryła to miejsce w ubiegłym roku i zachwyciła się nim, co wcale nie okazało się przesadą. Miejsce „kultowe” w  pięknym otoczeniu. Pokoje wygodne,  schludne, choć nie luksusowe. Konie świetnie ułożone, kajaki, smakowita kuchnia, szalenie mili gospodarze. Wokół urozmaicone tereny  do jazd i niezliczone szlaki rowerowe, piesze i wodne do kajakowania (tego ostatniego nie mogliśmy niestety doświadczyć). 

1. Trzcinowy Zakątek – czyli wszystko co nam potrzeba do szczęścia 2. Agroturystyka „Trzcinowy Zakątek” w penej krasue

 

Do Trzcinowego Zakątka zaczęliśmy zjeżdżać się w piątek. Z radością powitaliśmy Woja Woyta i Laluchę, którzy mimo trudnych warunków, gnali przez pół Polski by się z nami spotkać. Program rozpoczęliśmy uroczystym ogniskiem połączonym z grillem. Gospodarze zaserwowali nam przeróżne pieczone mięsiwa i smaczne sałatki. Gdy wydawało się że konsumpcja  dobiega końca, Renia wystąpiła ze wspaniałym deserem – ciastem orzechowo-migdałowym, co wszyscy Przyjęli entuzjastycznie jako wspaniałe zakończenie uczty. Oczywiście skoro był Wuja Woyt, to była gitara, śpiewy i nawet tańce przy ognisku. O dziwo śpiewy  wchodziły nam nie najlepiej. Mieliśmy trzy niekompatybilne śpiewniki, a do tego brakowało nam etatowych „zapiewajłów”, Henia którego zmogła niestrawność i Doroty która miała przyjechać dopiero nazajutrz. O trunkach tu nie wspominam, były i to zacne, w stosownych ilościach. Balowaliśmy do późnych godzin nocnych.

3. Zapłonęło ognisko 4. Kiełbasy i kaszanki z grila szybko znikały z talerzy

 

5. Trzeba przy ognisku trochę pośpiewać 6.  …. i potańczyć

 

Nazajutrz, w sobotę, wszyscy stawili się punktualnie o godz. 9-tej na śniadaniu, bo program był bogaty. Jeźdźcy po  śniadaniu osiodłali i dosiedli rumaków, a pozostali wybrali się spacerem do  nieodległego Górska, gdzie pan Murek – rzeźbiarz, stworzył kolekcję ptaków własnoręcznie wystruganych i odpowiednio pomalowanych. Oglądaliśmy to kilkanaście lat temu, ale to jest nie jedyny jego wyczyn. Już wówczas, rozpoczął wiekopomne dzieło – ilustrację Pana Tadeusza  w postaci wielkich płaskorzeźb. Obecnie zilustrował już osiem ksiąg – po trzy płaskorzeźby (1m x 1,5 m) na każdą księgę. Prócz tego można podziwiać liczne rzeźby figuralne (w drzewie) pochodzące  z odbywających się w Górsku plenerów rzeźbiarskich.

7. Konie trzeba wyczyścić i osiodłać pod wiatą 8. Zastęp szykuje sie do wyjazdu w teren
9. Piesi zbierają się na wycieczkę do Górska 10. Plansze do „Pana Tadeusza”  pana Murka i rzeźby figyralne z plenerów 

 

Gdy piesi i konni powrócili z wycieczki czekała na nas gorąca zawiesista zupa, którą rozgrzaliśmy się, by następnie zasiąść do bryki. Gospodarz obwiózł nas po okolicy. Podziwialiśmy kolorowe jesienne lasy, wyzłocone od klonów i zaczerwienione od buków. Wszystko na tle soczystej zieleni sosen. Z punktu widokowego obejrzeliśmy jezioro Dominickie  i okolice w których rajdowaliśmy w zamierzchłych AKJ-towskich czasach. Na bryczce rozgrzewaliśmy się ekologicznymi trunkami, zresztą wszystko było nadzwyczaj ekologiczne, wszak to tereny „Natura 2000”.

11. Przejażdżka wozem konnym po okolicy 12. Tuczarnia gesi – niedługo Świętego Marcina

 

Wróciliśmy gdy zaczęło zmierzchać. Jak nieco ogarnęliśmy się czekała już na nas wystawna kolacja, a że to się działo w oktawę imienin Jadwigi i urodzin Pani Zgagi, która to w dodatku zdobyła w tym roku Mistrzostwo Polski w jakiejś konkurencji kowbojskie, więc na stół wjechały znów pyszna ciasta, zaś Olowie, którzy obchodzili w tym roku czterdziestolecie ślubu wystąpili z okazałą flachą whisky. Gospodarze zapewnili muzykę i zimny bufet, więc zabawa była szampańska. Rozpoczęły się tańce  i na przemian, śpiewy przy wujowej gitarze. Ze śpiewami szło nam trochę lepiej (była już Dorota), ale i tak stwierdziliśmy, że trzeba zmontować i powielić śpiewnik z prawdziwego zdarzenia. Wuja Woyt zaproponował, aby pięć osób wytypowało zastaw piosenek i te które się powtórzą trzykrotnie wejdą do śpiewnika. Osoby te zostaną wybrane spośród najaktywniejszych śpiewaków. Wuja zrobi selekcję i zadba by śpiewnik został wydane. Słowa piosenek powinny być wydrukowane możliwie dużymi czcionkami.

Zabawę zakończyliśmy jak nakazuje tradycja wypiciem zdrowia Konia. A że na nazajutrz miał zostać zmieniony czas na zimowy, w proteście przeciw temu wypiliśmy zdrowie Konia o godzinę wcześniej (zamiast o godzinę później). Nie mniej wszyscy byli zadowoleni, że  jutro pośpimy trochę dłużej.

14. Po kolacji sładkości od ofiarodawczyń 15.  Trzeba teraz pospiewać

 

16.  …. i potańczyć w zacisznym lokalu 17.  …. a na koniec wypić zdrowie Konia


Niedzielne śniadanie było równie smaczne i obfite jak dotychczasowe posiłki. Wielkopolska słynie z dobrych wędlin, a gospodarze zadbali też o obfitość pomidorów, ogórków i innych wiktuałów na stole. Po śniadaniu niektórzy poszli na jazdę konną, inni na spacer po lesie. Ustaliliśmy, że w Trzcinowym Zakątku spotkamy się w przyszłym roku na wiosnę (24-26 maja 2019), a o szczegółach porozmawiamy jeszcze  na wigilii klubowej (14 grudnia 2018).  Nadeszła pora pożegnań, bo niektórych czekała daleka droga. Zaczęliśmy się rozjeżdżać każdy w swoja stronę. Pogoda, która dotąd dopisywała zaczęła się psuć. Wracaliśmy w deszczu, ale z nadzieją, że znów słońce zaświeci, a my niedługo spotkamy się znowu.  

 
Autor tekstu: Olo
Zdjęcia : Zbyszek B, i Hanka Olowa 

XV Rajdobóz Starych Koni, Salino 2018

Sprawozdanie opracowane przez Formisię i Ola

 

Rajdobóz w roku 2018 odbył się ponownie w Salinie na Kaszubach. Wiodącą rolę w wyborze miejsca odegrała teoria Henia mówiąca, że po obłaskawieniu i „wychowaniu sobie” organizatora warto jest spijać śmietankę przez kilka kolejnych sezonów. Tak właśnie było – wiosną wystosowaliśmy do szefowej ośrodka Żanety maila z listą sugestii i oczekiwań odnośnie podniesienia standardu ośrodka i dostaliśmy zwrotne zapewnienie, że wszystkie postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało – ośrodek został odświeżony, wymieniono bieliznę pościelową, zakupiono nowy bojler, zatrudniono kucharkę i ustalono inną koncepcję jazd konnych, bardziej przyjazną dla osób nie jeżdżących. Nie udało się niestety przybliżyć jeziora ani wybrzeża Bałtyku, ale wszystkie innowacje które organizatorzy wprowadzili zostały pozytywnie ocenione, a atmosfera jaką potrafimy sobie wypracować przebija wszelkie drobne mankamenty. No, może trudno nazwać drobnym mankamentem półgodzinną odległość od stajni do plaży, ale coś za coś – było naprawdę świetnie. A nad morze jeździło się codziennie i odległość która była do pokonania nie stanowiła problemu. Tym bardziej, że po drodze jest sympatyczna mieścina Choczewo, gdzie każdy samochód robił obowiązkowy postój celem spenetrowania lokalnych sklepików, lumpeksów nie wyłączając.

 

1. Hippodrom w Salinie

2. Pierwsza rajdobozowa kolacja

 3. Pierwsza jazda

 

W rajdobozie w Salinie wzięło udział 18 osób, w tym miejscowi Wojtek i Lalucha. Przybyła też nowa twarz – Maciek Ś. dobrze jeżdżący konno kolega Kacha, który  szybko się z nami zintegrował.  Spędziliśmy piękny czas, a pogoda była jak zamówiona – cały czas słonecznie, bez uciążliwych upałów. Szef obiektu Leszek mało się w tym roku z nami integrował, ale latorośle w osobach szefowej hotelu i karczmy Żanety oraz szefa stajni Michała dokładali wszelkich starań, aby było miło i sympatycznie. Żaneta na wiosnę urodziła synka Stasia, który stał się obozową maskotką i dziewczyny bawiły dziecko jak swoje.

Konno jeździło 8 osób, a koni mieliśmy do dyspozycji 5. Dwie kobyły znaliśmy z ubiegłego roku (Florka i Dracena), nowymi była ciągnąca Figa, trochę leniwy i wybijający w kłusie Verdi i w sam raz Majorka. Dracena to najspokojniejszy koń w grupie, jedynie rżała przez pół jazdy, gdyż w stajni zostawiała źrebaka. Florka natomiast ciągnie jak sto diabłów, więc przypadała silnym facetom, ale i tak jednego poniosła. Był też jeden upadek z Figi, mający miejsce w falach Bałtyku. Ale generalnie jazdy konne były piękne i nie mogliśmy się nimi nacieszyć. Lasy kaszubskie są bezkresne i bardzo urozmaicone, a kompleksy w rejonie Salina są objęte programem „Natura 2000”, co mówi samo za siebie.

W tym roku Wojtek wziął sobie „na ambit” i zaproponował bardzo urozmaicony program pobytu. Nie było dnia bez atrakcyjnego wypadu w jakieś ciekawe miejsce, ale też było dużo czasu na wyjazd nad morze lub nad jezioro. Jednym słowem rajdobóz udał się pod każdym względem i zostawi piękne wspomnienia.

Większość osób przyjechała w sobotę po południu, ale część już w piątek, a niektórzy dopiero po niedzieli. Jedynym mankamentem Salina jest odległość – jest to naprawdę daleko i podróż, obojętnie jaką trasą jechać, jest bardzo męcząca.

W niedzielę nie było jeszcze Henia, więc nie miał kto dokonać podziału jazd – kto na pierwszą, a kto na drugą jazdę. Dokonał tego „po uważaniu” Michał i po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła w knieje. A knieje były piękne soczystą zielenią, plątaniną ścieżek, dzikością terenu. Jechaliśmy przez nieprzebyte łany paproci i żarnowca. Minęliśmy wielki polodowcowy głaz narzutowy, a nad głowami kołował sporych rozmiarów ptak drapieżny, co do którego nie było zgodności – co to takiego jest. Wróciliśmy do stajni i koni dosiadła druga grupa. W tym roku zmiany jeźdźców dokonywaliśmy pod stajnią, nie było wspólnych wyjazdów do lasu z piknikiem. Było to udogodnienie dla gospodarzy (nie musieli organizować pikników i wozić zupy do lasu) i dla osób nie jeżdżących konno – mieli od śniadania do kolacji czas wolny. Natomiast dla konnych były to automatycznie jazdy bliżej domu, ale bardziej odległe zakamarki leśne spenetrowaliśmy w ubiegłym roku, a knieje kaszubskie są tak niezmierzone, że i tak nikt nie miał pojęcia gdzie jesteśmy. Jeździliśmy po ok. 2 godziny każda grupa i uciechy było sporo.

 

4. W niedzielę najpierw jazda
5. …. potem nad morze

 

Po południu większość frekwencji wyprawiła się nad morze, a po obiadokolacji Wojtek zaproponował pieszą wycieczkę do lasu. Celem był domek myśliwski będący własnością Pomorskiego Koła Łowieckiego, do którego wiodła wygodna ścieżka i nie było zbyt daleko. Wędrowaliśmy w sielskim klimacie, wdychając leśne aromaty i gawędząc w podgrupach. Natomiast drogę powrotną wymyślił Wojtek przez trudne leśne ostępy poryte przez dziki, co okazało się niemałym wyzwaniem. Wyprawa wymagała dużej uwagi, aby nóg nie połamać. Zapadł zmrok i przedzieraliśmy się przez nierówności po omacku, z trudem macając stopami stabilne skrawki podłoża. Las pachniał jak najlepsza perfumeria, księżyc w różowej otoczce wabił, więc choć każdy nieźle się upocił, uciecha była wielka.

W poniedziałek po śniadaniu znowu przemierzaliśmy konno pofalowany, morenowy teren o bardzo urozmaiconym charakterze. Były lasy mieszane z przewagą liściastych, a w nich stare, poskręcane buki, lipy i ogromne dęby. Były też lasy mieszane z przewagą iglastych, w tym bezkresna szkółka młodej sosny i piaszczyste dukty. Były szpalery żarnowca, a także zatopione z zieleni wielkie jezioro Czarne z licznymi odnogami. Były śródleśne łąki i ciemne zakamarki. Na drugiej grupie popadał deszcz, więc była dodatkowa „atrakcja”. Na każdej jeździe było trochę kłusa i 2-3 dłuższe lub krótsze galopy. Wracaliśmy do stajni naładowani endorfinami.

Po południu Wojtek zaproponował wyjazd do miejscowości Słuszewo, gdzie jego znajomy prowadzi galerię biżuterii z bursztynu. Wyrobów bursztynowych były tam takie ilości, że kręciło się w głowie. Wszystko zachwycało, aczkolwiek ceny nie za bardzo. Szef i jego żona opowiadali różne ciekawostki i spędziliśmy miły czas. Kilka osób zrobiło drobne zakupy, ale właściciele nie wzbogacili się zbytnio. Może następnym razem.

Wieczorem gospodarze zapalili nam wielkie ognisko i spędziliśmy uroczy wieczór racząc się piwem i dziarsko śpiewając. Grupa bieszczadzka jest bardzo zaprawiona w śpiewaniu, gdyż na rajdach ćwiczymy zapamiętale. Mamy też śpiewniki i dużo chęci szczerych. Więc daliśmy udany koncert, jakiego jeszcze nigdy na rajdobozach nie było. Na chwilę Żanetka wyrwała się od swojego gospodarskiego kieratu i posiedziała z nami, ubarwiając ognisko zaśpiewaniem dwóch piosenek kaszubskich w oryginalnym języku. Bardzo to było fajne. Siedzieliśmy do pierwszej w nocy, wieczór był ciepły i nie chciało się spać.

 

6. Przy wieczornym ogniska ożywione dyskusji

7.  … i chóralne śpiewy przy akompaniamencie gitary Wuja Woyta

 

We wtorek Michał chciał konnym zrobić przyjemność i powiódł pierwszą grupę w dziewicze tereny, chwilami jakby nietknięte ludzką stopą. Najpierw były otwarte pola i łąki, ale w końcu wjechaliśmy w stary, gęsty, bukowy las, a w nim niezwykłe, strome wąwozy. Konie salińskie nie są jak bieszczadzkie nawykłe do takich eskapad, więc zejście po stromym stoku na dno wąwozu i potem wyjazd po przeciwnym stoku na górę budziło u niektórych lęk i sprzeciw. Podobno wcześniej Michał przetestował tą trasę z Wojtkiem pieszo, ale i tak chwilami była to improwizacja i szukanie drogi. Gdy wąwozy się skończyły, nastały nieprzebyte zarośla i w końcu przyjazny, stary las sosnowy. Wreszcie wyjechaliśmy na biało-błękitną łąkę pełną rumianku i chabrów a dalej na pole z zasiana oziminą, którego ogrom uniemożliwiał objechanie go wkoło. Łamiąc zasady musieliśmy przejechać pole na przełaj, a i tak jazda trwała ok. 2,5 godziny. Z powodu trudności było bardzo mało galopu, tak że druga grupa miała trasę lekko zmodyfikowaną i galopu więcej. Oczywiście wszyscy byli zadowoleni.

W dalszej części dnia kilka osób pojechało nad morze, a kilka nad jezioro. Nad morze jeździliśmy do Lubiatowa, małej mieściny odkrytej parę lat wstecz. Lubiatowo nie leży nad samym morzem, ale przy plaży powstał piękny parking wśród sosnowego lasu i prowadzi do niego droga z płyt betonowych idąca lasem od miasteczka. Przy schludnym parkingu jest kilka ładnych smażalni ryb i stoisk z pamiątkami. Ryby są co prawda drogie, ale nie można nie zjeść rybki z widokiem na morzem  – więc biesiadowaliśmy w tej czy innej smażalni każdego dnia. Na plaży jedni wylegiwali się na piasku lub zażywali kąpieli, inni spacerowali i dla wszystkich były to przyjemne godziny relaksu.

Natomiast jeziorem nad które niektórzy jeździli w celach kąpielowych było jezioro Choczewskie, jakieś 20 min. od ośrodka. Mimo spokojnej toni woda była w nim zimniejsza niż w Bałtyku, więc pływanie wymagało samozaparcia. Ale Bałtyk był na ogół wzburzony, więc też z pływaniem różnie było. Jednak iść brzegiem bez końca, czy choćby siedzieć na piasku i gapić się w białe grzywy fal to przecież wielka przyjemność, o której marzy się cały rok. Więc każdy korzystał po swojemu.

 

8. Niektórzy wybrali się nad morze by użyć słońca

9. ….i kąpieli we wzburzonych falach morskich

 

Atrakcją wieczoru wtorkowego był bowling w Gniewinie, dokąd zawiózł nas nasz nieoceniony przewodnik Wojtek. Ale najpierw podziwialiśmy panoramę tej części Kaszub z wieży widokowej w Gniewinie, było to pięknym spektaklem. Bowling to rodzaj kręgli – towarzystwo dzielnie zbijało kręgle ogromnymi kulami. Przez godzinę trwał trening, a następnie rozgrywki, o butelkę wina. Wygrał Jurek gromadząc 112 pkt i bijąc wszystkich na głowę.

 

10. Inni wybrali kąpiel w jeziorze
11.Jezioro Choszczewskie wśród kaszubskich lasów

.

W środę znowu konni zachwycali się bardzo różnorodnym, zmiennym krajobrazem kaszubskich lasów, galopując na co równiejszych, miękkich duktach. Michał uprzedzał „będzie malutki galop” i ruszaliśmy do boju. Galop nie był ani malutki, ani ślamazarny, taki w sam raz. Tyle że co to za galopy dla starego wkkwisty.

Gdy druga grupa wyjeżdżała do lasu, podbiegł do nich Stefan z flaszeczką i polał każdemu „strzemiennego”. Bo konni właśnie przejeżdżali koło tarasu, gdzie siedzieli pozostali uczestnicy rajdobozu i w wesołej atmosferze pociągali whisky.

 

12. Krajobrazy kaszubskie oglądane z grzbietu konia – lasy
13. Strzemiennego!  (Stefan częstuje kieliszkiem Whisky)

 

Generalnie czas biegł leniwie i przyjemnie. W środę znowu zrobiło się gorąco, więc po obiadokolacji siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach, aby ostatecznie przenieść się do ogniska. Wieczór był ciepły, niebo rozgwieżdżone, wyjątkowo dobrze widoczny był Mars. Można by tak siedzieć do rana, ale od bladego świtu czekały kolejne atrakcje, toteż udaliśmy się na pokoje o nie późnej porze.

 

14. Po kolacji, przed jadalnią, łapiemy ostanie promienie słońca 
15. Ognisko, znów ze śpiewami i dyskusjami

 

Bo na czwartek zaplanowana była główna konna przygoda, a mianowicie wyprawa nad morze. Michał zarządził pobudkę przed piątą, bo śniadanie miało być o 5.15. Tego roku konie miały być zawiezione nad morze koniowozami, gdyż w roku ubiegłym jechaliśmy na plażę wierzchem 3 godziny w jedną stronę. Biorąc pod uwagę 3 godziny powrotu i 1 – 2 godziny na plaży, byłoby tego dla wierzchowców za dużo. Poza tym Michał chciał w tym roku pojechać do Białogóry, aby coś zmienić, a Białogóra leży znacznie dalej niż plaża zeszłoroczna. Pomysł przewożenia koni samochodami miał taki skutek, że pojechać mogły tylko 4 wierzchowce (po dwa dwoma bukmankami) i stworzyły się 3 grupy jeździeckie (plus czwarta grupa „inwalidów” tylko na stępa). Biorąc pod uwagę że na plaży wolno być koniom tylko do godziny 9.00, a pojeździć miały cztery zmiany, wymusiło to tak ekstremalnie wczesną porę całej zabawy.

Ale najgorsze było to, że gospodarze zaspali. Gdy Stare Konie w pełnej dyscyplinie czekały o 5.30 przy swoich samochodach gotowi do odjazdu, organizatorów nie było widać. Można było spokojnie spać pół godziny dłużej. Lekko poirytowani kręciliśmy się po podwórzu, aż w końcu nieoceniony Wojtek zrządził gimnastykę poranną, aby nie tracić cennego czasu. Do gimnastyki na parkingu, między zabudowaniami, stanęli wszyscy jak jeden mąż. Krew zaczęła szybciej krążyć, wróciły dobre humory.

W Białogórze jest ośrodek jeździecki znany nam z ubiegłego roku, gdzie zostawiliśmy koniowozy i nasze samochody. Do plaży było jeszcze 1,5 km, więc szczęśliwa pierwsza grupa pokonała ten odcinek w siodle. Pozostali ruszyli po piachu pieszo, w tym jeźdźcy w niewygodnych butach do konnej jazdy. Ale plaża wynagrodziła wszystko – jest ona wyjątkowej urody, szeroka, pusta o świcie i emanująca tego dnia niezwykłymi barwami. Warto było wcześnie wstać, aby zobaczyć takie widoki. Pierwsza grupa konna odjechała na wschód, najpierw stępem, potem kłusem, by po jakimś czasie wrócić żwawym galopem. Uciecha była wielka. Następnie w siodła wskoczyła kolejna trójka jeźdźców i także oddaliła się w cudowną pustkę. W stępie wjeżdżaliśmy do wody, a fala na szczęście nie była duża, bo koniki boczyły się nieco i wymagały zachęty do kąpieli. Potem był długi odcinek kłusa i fantastyczny powrót szybkim galopem. Tego samego dostąpiła trzecia trójka. Na koniec koni dosiedli ci, co z różnych powodów mogli się przewieź tylko stępem. Oni dostępowali potem do samochodów. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, także ci co nie jeździli w ogóle, bo poranek nad morzem, na koniu czy obok konia – to naprawdę wielka frajda.

 

 
  16.  Wreszcie konno na morskim brzegu
 17.  Galopem przez fale Bałtyku

 

Gdy tylko doturlaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy kawalkadą do wsi Czymanowo, gdzie znajduje się największa w Polsce Elektrownia Wodna Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa). Niezawodny Wojtek załatwił wcześniej tę wizytę, tak że czekał na nas przesympatyczny pan dyrektor i on też był przewodnikiem. Budowę elektrowni rozpoczęto w 1973 roku, a jej uruchomienie nastąpiło w 1983. W początkowym okresie elektrownia miała spełniać rolę akumulatora energii dla powstającej w pobliskim Kartoszynie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, ale jak wiadomo elektrownia jądrowa nigdy nie powstała. Co prawda została zbudowana do pewnego etapu i widzieliśmy z daleka jej upiorne, nieczynne zabudowania na miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno. Dla obecnej elektrowni górnym zbiornikiem wodnym jest sztuczne „jezioro” na miejscu dawnej wsi Kolkowo, a zasadniczym zbiornikiem jest jezioro Żarnowieckie o powierzchni ponad 1400 ha. Moc elektrowni to 716 MW. Chociaż większość z nas nie interesowała się nigdy elektrowniami i tym podobnymi problemami, to jednak trzeba przyznać że zobaczyć na własne oczy taką machinę i posłuchać o co w tym wszystkim chodzi było niezmiernie interesujące. Pan dyrektor opowiadał przystępnie i z dużą swadą, a oprawą dla jego opowieści był poczęstunek kawą i herbatą w salce konferencyjnej. Niestety wczesna pobudka i szok tlenowy w porannych galopach po plaży spowodował, że temu i owemu spadła czasem głowa lub zamknęły się powieki na błyskawiczną drzemkę. Ale generalnie warto było zawitać do żarnowieckiej elektrowni, szczególnie będąc tak blisko.

Potem było plażowanie, a wieczorem znowu siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach. Na koniec dnia odbył się mecz ping-ponga w bardzo wesołej atmosferze.

 

18.  Każdy czeka na swoją kolejkę by pogalopować po plaży
19. Na koniec wspólne zdjęcie

 

Na tym nasze przygody się nie skończyły, choć uczestnicy powoli wykruszali się. W piątek musiała wyjechać Formisia, gdyż sędziowała na bardzo ważnych zwodach w ujeżdżeniu w Drzonkowie, a w sobotę Heniowie, bo Henio sędziował w niedzielę gonitwy na Partynicach i „Rudzi”, bo nie mieli własnego transportu i skorzystali z transportu Heniów. Jurek Kupcio pognał zaś w sobotę do Komorza, by tam kontynuować końskie przygody, a Stefana wzywały obowiązki.

Poranne jazdy w piątek i sobotę odbyły się więc w uszczuplonym składzie. Nie mniej obie grupy spenetrowały nowe nie poznane dotąd zakątki Kaszub. Najważniejszym punktem programu w piątek było przyjęcie z okazji urodzin Wuja Woyta. Motywem przewodnim w tym roku było „Dzikość mego serca”, więc wszyscy dostosowali swoje odzienia do zadanego hasła. Każdy miał jakieś elementy dzikości, a Renia, znana ze swej inwencji nawet wplotła we włosy autentyczna kość piszczelowa jakiegoś zwierza. Gospodarze również nie pozostali w tyle i także wystąpili stosownie przybrani. Należy tu wspomnieć nie tylko o wspaniałej wystawnej kolacji, ale i o różnych imprezach towarzyszących, jak „seksualny konkurs strzelecki” z wiatrówki (z lornetą!) Wuja Woyta, „strefy przytulania” i inne. Wróciliśmy późną nocą.

 

20. Przyjęcie urodzinowe Wuja Woyta – Jubilat z Małżonką
21. Dzikość serca !

W sobotę przy śniadaniu Henio stwierdził, że nie było wypite na tym rajdobozie ani razu zdrowie konia. Wzniósł więc właściwy toast który wychyliliśmy….. filiżanką herbaty. W sobotę po jazdach Wuja zabrał nas do Ciekocinka na międzynarodowe zawody jeździeckie „Baltica Tour”. Zawody trwają ponad tydzień i gromadzą konie oraz najlepszych jeźdźców z całej Europy. Obejrzeliśmy dwa konkursy. Polscy jeźdźcy plasowali się na 3-4 pozycjach, więc nie najgorzej. Zwiedziliśmy pałac Ciekocinko (obecnie superluksusowy hotel) i park, ale największe wrażenie zrobiły na nas koniowozy – luksusem dorównujące najwspanialszym camperom, a były ich dziesiątki

22. Pałac w Ciekonku

 

23. Ciekocińskie stajnie

.

Pokolacyjny wieczór spędziliśmy na wspominkach i planach na przyszłość. Dość szybko rozeszliśmy się po pokojach, bo trzeba było się spakować, a nazajutrz czekała daleka droga W niedzielę ostatnie dwa samochody opuściły Salino ze smutkiem ale i z nadzieją że jeszcze tam wrócimy

 

24. To już prawie pożegnanie  z Salinem – do przyszłego roku!

 

 

Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia:  Formisia, Hania Olowa i inni 
Opracował i na stronę wstawił: Olo
Więcej zdjęć będzie wkrótce w galerii

XXVII Spęd Starych Koni, 2018

 

Minęły już czasy gdy na spędy Starych Koni zjeżdżaliśmy się tłumnie. Nie mniej ostała się wciąż grupka około dwudziestu osób podtrzymującyh starokońskie tradycje – jeżdżą wciąż na rajdy bieszczadzkie, rajdobozy, a gdy nadarza się okazja, organizują od czasu do czasu kilkudniowe spędy. Tak też i było w tym roku. W sumie zebrało się szesnaście osób które w dniu święta narodowego – 3 Maja dojechało do Kudowy. Oprócz stałych bywalców, przyjechała Ruda  Warszawska i przywiozła swoją koleżanakę ze studiów, mieszkającą obecnie w Stanach. Po drodze do Kudowy podziwialiśmy pięknie kwitnące łany rzepaku.

rys. 1  Wszędzie żółte łany rzepaku 

W Czermnej w agroturystyce „Pod Jaworem” zameldowaliśmy się wczesnym przedpołudniem. Pokoiki były ładne, przytulne, choć nie wszystkie z łazienkami. Pogoda nam dopisała, humory tudzież. Ruszyliśmy do Czech by zwiedzić urocze miasteczko graniczne Nachod. Po drodze  zajechaliśmy (obowiązkowo) do Rancho Montana, gdzie na sobotę kilka osób zamówiło sobie jazdę konną (w stylu west). A w Nachodzie, obejrzeliśmy stare miasto, ze stylowym ratuszem, a że nam już dobrze kiszki marsza grały zasiedliśmy na tarasie restauracji „U Beranka” by skonsumować co nieco. Ku naszemu zaskoczeniu nie było typowych czeskich knedlików, nie mniej obiad był smaczny i obfity, a piwo jak to w Czechach świetne. Aby spalić kalorie wybraliśmy się na górę zamkową, by obejrzeć tutejsze zamczysko.

Gród gotycki w Nachodzie został założony w połowie XIII wieku przez rycerza Hrona z rodu Naczeraticów jako fortyfikację broniącą przełęczy z Czech do Kłodzka. Do XVIII wieku obiekt był wielokrotnie przebudowywany w różnych stylach – początkowo w stylu renesansowym, a  ostatecznie  na siedzibę barokową, przez wybitnego architekta włoskiego Carlo Lurago. Interesującym elementem szczytowego baroku jest potężny portal na bramie, prowadzącej z głównego dziedzińca do alei zamkowej.  Rozległy zamek, posiada pięć dziedzińców i okrągłą wieżę, z której oraz z tarasów zwiedzający mogą podziwiać miasto Nachod i okolice. Zamek i wieża  zamkowa robią wrażenie. Kilka osób wyspinało się na wieże by podziwiać widoki okolicznych Gór Stołowych. Ogrody wokół zamku są pięknie utrzymane. Wnętrz nie zwiedzaliśmy. Ponoć w odróżnieniu od innych pałaców w Czechach nic specjalnie ciekawego tam nie ma.

Po zejściu oczywiście należało ochłodzić się lodami i wzmocnić kawą. Do naszego locum dojechaliśmy przed wieczorem.  Na kolację była niespodzianka: Heniutek uraczył nas wyśmienita ratatouille’ą. Oczywiście trunki towarzyszące były też zacne. Porcja była tak obfita, że wszyscy do syta się najedli a z pozostałości Heniu na drugi dzień wyczarował jeszcze na kolację wspaniałe rizotto.

Piątek był dniem górskim. Zajechaliśmy do Karłowa i większość wycieczki wyspinała się na  Szczelinec. Obiad mieliśmy zamówiony w gospodzie „Szczeliniec” na szczęście nie na  szczycie góry a u jej podnóża. Część Towarzystwa odczuwała wyraźny niedosyt górskich wrażeń wobec tego wybrała się na Biała Ściany, podczas gdy pozostali udali się do Kudowy, by posmakować atmosfery kurortu i wód zdrojowych lub lodów. Pogoda wciąż nam dopisywała, a przyroda czarowała pełnym wiosennym rozkwitem. Czasem bratając się z nami.

rys. 2  Motylek upodobał sobie Tadeusza

W sobotę postanowiliśmy zwiedzić „Skalne Miasto” w Teplicach n/Metui. Wcześniej jeszcze konni pojechali na jazdę, a górzyści postanowili w tym czasie obskoczyć resztę Białych Ścian, czego nie zdążyli zrobić poprzedniego dnia. Niestety do Skalnego Miasta nie dostaliśmy się. Kolejka samochodów ciągnęła się wiele kilometrów. Część towarzystwa, która miała już dość wędrówek górskich po Białych Ścianach utknęła w restauracji w Teplicach. Pozostali poszli sobie na Ostasz – też z ładnymi widokami i skałkami wkoło.

 

rys. 3 Skały na Ostaszu

 

 Po zejściu, w restauracji pod Ostaszem były nareszcie knedliki, w dodatku z gulaszem z jelenia.  Po powrocie do naszej agroturystyki i zjedzeniu kaszanki przy grillu, długo siedzieliśmy przy ognisku, śpiewając, popijając rozmaite trunki i dyskutując o tym i owym. Gwiazdy pięknie dekorowały niebo i nie chciało się wracać do pokoi.

W niedziele po śniadaniu trzeba  było opuścić gościnną agroturystykę. Jedni wyjechali wcześnie, bo oczekiwały ich obowiązki lub daleka droga. Pozostali odwiedzili jeszcze Kudową lub pobliski skansen, a jeszcze inni wpadli po drodze do arboretum w Wojsławiach. Niechętnie wracaliśmy do domu po miło spędzonych dniach na łonie natury.  

 

Opracował: Olo
Zdjęcia: Hania

 

P.s. Dostałem tylko kilka zdjęć, gdy otrzymam więcej wstawię do galerii. 

III Rejsorajd Starych Koni

 

 

 

W drogę do Puli, początku rejsu, wyruszyliśmy wynajętym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały dwutygodniowy rejs. Część załóg przyjechała prywatnymi samochodami.
Podróż odbyliśmy jednym ciągiem, nocą, bez przystanku bez specjalnych sensacji i przygód tak by jak najszybciej dotrzeć do sąsiadującej niedaleko PULI mariny ACI Pomer, gdzie miały oczekiwać na nas dwa wynajęte jachty.

Dnia 15.09.2017 w rankiem dotarliśmy do celu /mariny ACI POMER/ przystępując niezwłocznie do odbioru jachtów i pracochłonnego sztauowania prowiantu oraz bagaży, tak aby wygospodarować jak najwięcej czasu dla zwiedzania starej PULI .
PULA znajduje się w południowej części półwyspu ISTRIA a jej bogata historia obejmuje wpływy starożytnego Rzymu, Republiki Weneckiej oraz Monarchii Austrowęgierskiej co odzwierciedlone jest w stylu licznych budowli w tym najznakomitszych bo wybudowanych za czasów wpływów rzymskich – amfiteatr, świątynia Augusta, brama Herkulesa. Obok świątyni Augusta stoi zbudowany w stylu zdradzającym wpływy republiki Weneckiej ratusz.
16.09. w południe zmęczeni wczorajsza podróżą i zwiedzaniem ale szczęśliwi oddaliśmy cumy aby żeglować w kierunku znajdującej się na wyspie Losinj mariny ACI MALI LOSINJ, gdzie spędziliśmy miły wieczór na uroczystej wspólnej kolacji przygotowanej przez niezastąpionego Sławka, której daniem głównym była wyborna zupa krewetkowa spożyta z umiarkowaną ilością wina i lokalnej Travaricy. Podczas kolacji odbyły się też wstępne uroczystości kontynuowane w dniu następnym związane z 18 rocznicą urodzin Reni.
Kolejny dzień to wspólna wycieczka „James Bond Taxi” do oddalonego o kilka kilometrów przeuroczego miasteczka Veli Losinj /zdjęcie poniżej/ w którym po jego zwiedzeniu, kontynuowaliśmy uroczystości urodzinowe Reni.

Powrót późnym popołudniem na jacht poprzedzony kąpielą w morzu nie wróżył załamania słonecznej pogody kolejnego dnia.
W dniu następnym, jak przystało na żeglarskich „twardzieli” postanowiliśmy bez względu na ulewę oraz bardzo silny wiatr przeciwny naszemu kursowi kontynuować żeglowanie w kierunku kolejnej wyspy i mariny RAB. …
Jak widać na mapie, wyspa Losinj jest bardzo długa. Aby zaoszczędzić drogi i czasu postanowiliśmy skorzystać z możliwości skrócenia drogi polegającej na wykorzystaniu znajdującego się mniej więcej w połowie wyspy przejścia połączonego obrotowym mostem, otwieranym dwa razy dziennie. Aby zrealizować ten zamiar musieliśmy stawić się w przejściu przed otwarciem mostu o godzinie 9.00 i tak też uczyniliśmy.
Po wyjściu z wąskiego przejścia na otwarte morze zaczęło się piekło silnego sztormu wywołanego lokalna borą oraz wzmagającego się coraz bardziej wiatru i siekącego ulewnego tropikalnego deszczu którego siła ciągle rosła w miarę oddalania się od lądu .

W końcu późnym popołudniem zmoknięci do suchej nitki szczęśliwie dotarliśmy do mariny i wyspy RAB /zdjęcie poniżej/. Pogoda stopniowo do wieczora się uspokoiła i zmoknięte do suchej nitki załogi mogły się przebrać w suche ubrania i przystąpić do suszenia.

Ranek do południa kolejnego dnia spędziliśmy na zwiedzaniu uroczego miasteczka RAB.
Marina RAB była miejscem gdzie trasy rejsów obu jachtów musiały się rozłączyć. Z żalem pożegnaliśmy Heniutków gdyż ich jacht wyczarterowany był na tydzień. W związku z czym kończyli rejs 23.09., co powodowało że musieli kierować jacht na północ aby nie oddalać się zbytnio od PULI. Zaś załoga MAUN kończyła swój dwutygodniowy rejs 30.09. obierając kurs na południe aby żeglować do kolejnego celu znajdującej się na drugim południowym końcu wybrzeża Chorwacji wyspy BRAĆ i mariny ACI MILNA.
Emocjonująca żegluga trwała całą noc przy silnym sprzyjającym wietrze tak że udało się nam osiągnąć zaplanowany cel w południe kolejnego dnia.
Specyfika żeglugi w nocy wymaga dużej koncentracji i bezbłędnego rozpoznawania charakterystyk świateł kolejnych latarń i świateł wyznaczających trasę zamierzonej żeglugi oraz ograniczających miejsca niebezpieczne takie jak płycizny i inne przeszkody podwodne …… w sytuacji kompletnej ciemności. Na dodatek istotne dla żeglugi światła lamp i latarń zlewają się w ciemnościach z łuną nieistotnych dla żeglugi mijanych wzdłuż wybrzeża świateł miejskich. Jakikolwiek błąd w nawigacji to koniec rejsu . Na szczęście pomaga w tym nawigacja satelitarna wskazująca aktualną pozycję ustaloną na specjalnych elektronicznych mapach morskich wyświetlanych na ploterach /w naszym przypadku moim laptopie/ wykorzystujących technologię satelitarną GPS.

Tak więc po wykonaniu dużego nocnego żeglarskiego skoku wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża dotarliśmy szczęśliwie do celu
którym była urocza marina ACI MILNA.


Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami w południowej Chorwacji pogoda znacznie się poprawiła co spowodowało że pomimo braku snu poprzedniej nocy zwiedziliśmy wszelkie możliwe atrakcje niewielkiej wyspy aby późnym wieczorem udać się w objęcia Morfeusza.
Następnego słonecznego poranka oddaliśmy cumy skierowując się do Trogiru którego początki sięgają III w p.n.e . Starówka Trogiru wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Zwarta, średniowieczna starówka Trogiru położona jest na wyspie. Wzdłuż portu znajduje się wysadzany palmami, szeroki bulwar, wokół którego skupia się wieczorne życie miasta. Znajdują się tam najważniejsze zabytki, ale też restauracje, bary i hotele. Historyczne centrum za pośrednictwem mostu połączone jest z kontynentalną częścią Chorwacji. Drugi z mostów prowadzi na wyspę Ciovio.

…….Z wielkim trudem późnym popołudniem znaleźliśmy wolne miejsce w oddalonej kilka kilometrów od centrum miasta ogromnej marinie ACI TROGIR w której oraz w jej okolicach cumowało tysiące jachtów. Nie tracąc czasu niezwłocznie przystąpiliśmy do zwiedzania Starego Miasta „by night” kontynuując je następnego dnia wczesnym rankiem licząc na brak tłoku. Ku naszemu zaskoczeniu miasto już od rana wypełnione było ruchliwym tłumem turystów którzy przybywali tu licznie ogromnymi wielotysięcznymi wycieczkowcami oraz krążącymi bez przerwy nad miejscowym lotniskiem samolotami. Trudno sobie wyobrazić co dzieje się tutaj w t.zw sezonie. Stare Miasto wywarło na nas duże i niemożliwe do krótkiego opisania wrażenie podobnie jak Stari Grad w Dubrowniku.
Na miejscowym targu zakupiliśmy zapas owoców oraz świeże ryby /dorady/ i udaliśmy się na jacht aby oddać cumy i skierować się do kolejnej wyspy VIS i mariny KOMIŻY.

Do wyspy VIS dopłynęliśmy o zmroku a że głównym naszym celem była Błękitna Grota znajdująca się na sąsiadującej o kilkanaście mil wyspie BISEVO postanowiliśmy zaoszczędzić kasę na opłaty portowe i „przenocować na kotwicy” tym bardziej że zwiedzanie groty wymuszało na nas podniesienie kotwicy bardzo wcześnie rano aby dotrzeć do wyspy BISEVO w odpowiedniej porze zastając specjalne warunki pogodowe.
Najlepiej jest zwiedzać jaskinię pomiędzy godziną 11 rano a południem w słoneczny dzień, przy spokojnym morzu, gdyż wtedy promienie słoneczne dostają się poprzez otwór znajdujący się w sklepieniu jaskini i odbijają się od piaszczystego podłoża, wypełniając ją błękitnym światłem.

Z wyspy BISEVO skierowaliśmy się na noc do pobliskiej Rogoźnicy /marina ACI FRAPA/ cumując wśród jachtów bogaczy tego Świata aby przetrwać do rana. Rogoźnica to typowe, kameralne, chorwackie miasteczko w którym byliśmy już dwa lata temu więc zwiedzanie mieliśmy z głowy. Wolny czas poświęciliśmy na prozaiczne czynności zatankowania wody, naprawę uszkodzonego żagla oraz udrożnienie zatkanego WC. W Chorwacji, jak dowodzi praktyka, lepiej wykonać naprawy samemu, gdyż za skorzystanie z serwisu, cokolwiek by to nie było, wystawią rachunek najmniej 100 euro.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy do następnej bardzo dużej mariny KORNATI znajdującej się w miasteczku Biograd na Moru. Samo miasteczko typowe chorwackie nie wyróżniające się niczym szczególnym za to marina ogromna. Biograd słynie z tego że odbywa się w nim corocznie bardzo duża wystawa jachtów.

Nazwa mariny KORNATI wywodzi się od znajdującego w pobliżu mariny archipelagu w większości nie zamieszkanych wysepek których cześć odwiedziliśmy w poprzednich latach.
Wczesnym rankiem śniadanko i oddajemy cumy, kurs na północ, wyspa PAG marina ACI SIMUNI, której cel osiągnęliśmy późnym popołudniem po trudnej całodniowej żegludze pod bardzo silny wiatr z północy ale przy bezchmurnej słonecznej pogodzie. Simuni to malutka znajdująca się w głębokiej zatoce zaciszna wioska z dwoma sklepami oraz dużym campingiem. Polecam wszystkim którzy kochają spokój, przyzwoite warunki aprowizacyjne na miejscowym campingu, piaszczyste plaże i brak tłumów oraz dobre warunki komunikacyjne. Charakterystyczny dla tego miejsca spokój udzielił się również nam .Popołudnie spędziliśmy na uzupełnieniu zakupów, spacerach i kąpieli. Rankiem jak zwykle solidne śniadanie i oddajemy cumy zmierzając dalej na północ kierując się na wyspę KRK marina ACI PUNAT.


W tym miejscu należy się może wyjaśnienie skrótu ACI /Adriatic Charter International / to 27 marin wśród około setki wszystkich chorwackich marin gwarantujących najwyższy standard zapewniający dla każdego jachtu stanowisko do ładownia akumulatorów, tankowania wody, wysoki standard toalet i WC, serwisu naprawczego, stanowiska przechowywania jachtów po sezonie żeglarskim, remontów przed kolejnym sezonem oraz rozrywki i restauracji. Poziom usług tych marin spokojnie dorównuje poziomowi najlepszych marin europejskich, co powoduje że bogacze tego świata licznie, chętnie, bezpiecznie a przede wszystkim tanio przechowują tutaj swoje wypasione jachty po sezonie .
Wracając do rejsu opuszczamy ACI SIMUNI i płyniemy dalej na północ z lewej strony mijamy wyspę MAUN imienniczkę nazwy naszego jachtu i pędzimy jak szaleni pod silny północny wiatr by późnym popołudniem osiągnąć nowo wybudowaną dużą marinę ACI PUNAT oddaloną parę kilometrów od największego miasta i stolicy wyspy KRK o tej samej nazwie KRK. Po bezproblematycznym zacumowaniu zamawiamy taxi i udajemy się na zwiedzanie miasta.

Miasto Krk jest stolicą wyspy i głównym ośrodkiem działalności w regionie. Stara część Miasta Krk jest otoczona 2000-letnimi murami obronnymi.
W miasteczku można doświadczyć klimatu starożytnej Chorwacji w całej jej wspaniałości. Na Placu Kamplin znajduje się imponujący Kasztel Fronkopański w którym organizowanych jest wiele imprez kulturalnych i okazałą starowieczną Bazylikę Najświętszej Maryi Panny.
Głównym punktem miasta jest Plac „Vela Placa” pełen kawiarń i restauracji gdzie zwiedzający mogą degustować smak różnorod-nych potraw, których podstawą jest tradycyjna kuchnia chorwacka i śródziemnomorska czego i my doświadczyliśmy. Późnym wieczo-rem pełni wrażeń wróciliśmy na jacht.
Wczesnym rankiem jak zwykle solidne śniadanko i oddajemy cu-my, kurs: marina ACI CRES na wyspie Cres. Początkowo słaby wiatr ciągle z północy coraz bardziej tężeje i mocno szkwali, robi się niebezpiecznie bo wchodzimy w ślizgi wiec refujemy grot żagiel, zrzucamy genua fok i mkniemy ekspresowo do zakrętu od którego mkniemy jeszcze szybciej w ślizgach z wiatrem osiągając w połu-dnie marinę Cres.

Cres to największe miasto i centrum turystyczne wyspy Cres /zdjęcie poniżej/. Malowniczo położone nad Zatoką Cres stare miasto posiada unikalną atmosferę z zabudową typową dla okresu weneckiego, pięknym portem sięgającym w głąb miasta z przepiękną bardzo zadbaną starówką. Liczne nadbrzeżne kawiarenki i restauracje oferują lokalne potrawy i wina. Idealne miejsce dla szukających spokoju i niepowtarzalnego klimatu, z dala od typowo turystycznego tłumu

Kolejnego dnia wczesnym porankiem wyruszamy do kresu naszego rejsu mariny ACI POMER którą osiągamy błyskawicznie w południe pędząc przy bardzo silnym północnym wietrze. Spieszymy się aby tego samego dnia zdać jacht. Planowana odprawa zdawania jachtu przebiegła sprawnie. Nienasyceni urokami PULI zdążyliśmy jeszcze odwiedzić i pożegnać ją, po raz ostatni delektując się grillowanymi kalmarami w jednej z licznych ulicznych bezpretensjonalnych restauracyjek.

Grilowane kalmary w Puli

Bardzo wczesnym porankiem kolejnego dnia pospieszne pakowanie bagaży i powrót .Pełni wrażeń, wynajętym busikiem ruszamy w drogę powrotną do domu. Późnym wieczorem tego samego dnia szczęśliwie i bez szczególnych przygód ekspresowo osiągnęliśmy granicę Czesko – Polską.

Autor testu i ilustracj: Zbigniew Bogenryter

Wigilia starokońska 2017

 

 

Tradycyjnie już od piętnastu lat Stare Konie  spotykają się przed Świętami Bożego Narodzenia, by podzielić się opłatkiem, złożyć sobie życzenia i pośpiewać kolędy. Tradycyjnie też spotykamy się prawie za każdym razem w innym miejscu. Również tradycyjnie miejsce to jest poszukiwane, zmieniane, dyskutowane i oprotesrtowywane. Dzieje się to głównie dla tego, że mieszkamy w różnych częściach Wrocławia, głównie na peryferiach, więc zawsze komuś jest to baaardzo daleko. Tym razem blisko było jedynie Rudej i Walterowi, którzy wynaleźli restaurację „Brochów” i tam zorganizowali naszą wieczerzę wigilijną.

 

1. Restauracja i Hotel „Brochów”

 

Trzeba przyznać że jest to miejsce urokliwe, zwłaszcza przytulne wnętrze, z kolumnami, miłym nastrojem. Właściciele na zapomnieli o choince i pysznym, dostosowanym do okazji menu, a organizatorzy o opłatkach, pięknych serwetkach z konikami.

 

2.  W restauracji przy stole 3. Olo otwiear uroczystą wiglię

 

O dziwo prawie wszyscy przybyli punktualnie, poza Heniutkami, którzy mieli jeszcze inna imprezę i zjawili się pod koniec Wigilii. Zasiedliśmy do pięknie udekorowanego stołu. Aby chwile porozmawiać a następnie Olo otworzył uroczystość i wszyscy poczęli składać sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem. Przybyło nas dwadzieścia pięć osób, a więc nieco mniej niż zazwyczaj. Jak zwykle zjawił się nowy aczkolwiek spodziewany gość, w osobie Olka Mikuły, jeden z najstarszych AKJ-towiczów, który po  latach znów się odnalazł  i bardzo do naszego grona przylgnął.

 

4, 5. Dzielimy sie opłatkieem i składamy sobie życzenia

 

Gdy już wszyscy wszystkim złożyli życzenia, a Olo odczytał życzenia przysłane internetowo od Starych Koni z Antypodów i nieco bliższych zagranic, zasiedliśmy do wieczerzy. Jak zwykle tradycyjny barszczyk z uszami, pierogi, karp, groch z kapustą, kompot z suszu i makowiec. Wszystko było smaczne łanie i szybko podane a zapalone na stole świece dopełniły nastroju. Z głośników płynęły cichutko śpiewy  kolęd, a my pałaszowaliśmy ze smakiem. Największą furorę zrobiły pierogi ze śliwkami i kaszą.

 

6. Czekamy na barszczyk 7. Olo odczytuje życzenia przysłane mailem

 

Gdy towarzystwo się posiliło zaśpiewaliśmy i my parę kolęd, a „Święty Mikołaj” przyniósł prezenty. Było tych Mikołajów kilku. Bo Renia jak zwykle wynalazła coś ciekawego – kupiła każdemu dałą małego drewnianego konika, Olek przywiózł z Monachium słodkości, tym razem czekoladki Lindta, zaś Hania – dyżurny Święty Mikołaj, obdarowała każdego świeczuszką w kształcie aniołka lub dzwoneczka.  Rozmowom na różne tematy nie było końca. Tym bardziej, że Reniowie dzielili się swoimi wrażeniami z niedawno odbytej wycieczki do Ziemi Świętej.  

 

8. Śpiewmy kolędy 9. Oglądamy film z rajdu z 1969 roku

 

Na koniec Olek Mikuła sprawił nam niebywałą niespodziankę: Wyświetlił na telewizorze restauracyjnym film z III rajdu AKJ z roku 1969. Film ten nagrał na owym sławetnym rajdzie, a teraz go zdigitalizował i nam go przedstawił w całości. Łza się w oku zakręciła, gdy oglądaliśmy wyczyny nasze i naszych przyjaciół, jakże młodych i pięknych. 

W końcu trzeba było się rozstać. Jeszcze kilka osób zrobiło sobie zdjęcie na tle choinki i pożegnaliśmy się – do następnego razu.

W przyszłym roku w podobnym gronie chcemy pojechać w maju do Czech na także tradycyjny „Spęd Starych Koni”, może to się nam uda – musi. Na razie jednak szykujemy się do Gwiadki. Wesołych Świąt!     

 

Takst: Olo 
Zdjęcia: Zbyszek  
Wstawił na stronę: Olo

 

Już po wstawieniu tego sprawozdania na stronę i zdjęć Zbyszka do galerii Olek Mikuła przysłał zdjęcia które zrobił na wigilii. Nim je dołączone do galerii można je obejrzeć  klikając tutaj.

 

XXVI Spęd czyli Jubieleusz 20-lecia Starych Koni

 

Pewnego listopadowego dnia 1997 roku grupa byłych członków AKJ spotkała się w mieszkaniu Ola (z jego inicjatywy) aby powspominać stare czasy, pooglądać zdjęcia z dawnych lat, pośpiewać rajdowe piosenki. Przybyło ponad 20 osób, niektórzy nie widzieli się od wielu lat, a nawet od skończenia studiów. Doznaliśmy wielu wzruszeń oglądając pożółkle albumy, a delikatne w brzmieniu śpiewanie (sąsiedzi) przeciągnęło się do świtu. Tak powstało nieformalne stowarzyszenie pod nazwą „Stare Konie”.

I tak śpiewamy sobie i wspominamy  już 20 lat. Z tą tylko różnicą, że obecnie wspominamy to co się działo w czasie ery starokońskiej, gdyż od tego pierwszego spotkania przybyło wiele kolejnych. Przybyło nie tylko  spotkań, ale też nietuzinkowych pomysłów. Okazało się, że apetyt na życie mamy wielki – były rajdy, bale, rajdobozy i wigilijne opłatki. Oj, działo się działo. Ni z tego ni z owego stuknął okrągły Jubileusz, aż trudno uwierzyć.

A jak Jubileusz, to należało go godnie uczcić. Kilka miesięcy szukaliśmy miejsca na tą szacowną imprezę i ostatecznie zdecydowaliśmy się na ośrodek „Nad Potokiem” w Karpaczu, bardzo dobrej jakości i odpowiadający naszym potrzebom. Nie bez znaczenia był fakt, że włascicielką obiektu jest koleżanka ze szkoły Iwonki, a „znajomości” jak wiadomo są wielce pomocne w takich okolicznościach.  Ośrodek został na ten wieczór  zamknięty dla naszej grupy i tym samym mieliśmy zapewnioną intymność, dodającą pożądanego klimatu.

Zjeżdżaliśmy się od piątkowego przedpołudnia, do wieczora przyjechali prawie wszyscy. A przybyło 40 osób, w tym Eta z Paulem z Australii, Jola z Gerem z Niemiec i wiele innych osób z dalszych i bliższych zakamarków Polski. Jak zwykle miło się było spotkać, bo czy widujemy się często czy rzadko, zawsze  spotkania budzą pozytywne emocje. Wszyscy dostali ładne identyfikatory firmy Olo and Company. Grupa przedpołudniowa skorzystała z

 

1. Pensjonat Nad Potokiem w Karpaczu 2. W Czechach na piwku i knedlikach

 

pięknej, słoneczne pogody i na dobry początek ruszyła na Przełęcz Okraj i do Małej Upy w Czechach. Celem było czeskie piwo i knedliczki, ale przede wszystkim spacer w kolorowej, jesiennej scenerii.

O godzinie 17.00 gospodarze rozpalili na tarasie grilla i zaproszono do poczęstunku. Były dania ciepłe i zimne, w tym różne wędliny, sałatki i napoje. Pogoda pozwoliła do późnej godziny siedzieć na świeżym powietrzu, więc siedzieliśmy sobie przy drewnianych stołach, racząc się wykwintną kolacją, bardzo elegancko serwowaną. Gdy chłód dokuczył weszliśmy  pod dach i jakiś czas delektowaliśmy się oglądaniem zdjęć z pięknych chwil przeżytych w minionych dwóch dekadach. Wieczór tak mile przebiegał, że nikt nie myślał o spaniu. Ponieważ główną salę restauracyjną musieliśmy w końcu opuścić, zadekowaliśmy się w małej salce kominkowej, gdzie Wojtek odpalił gitarę. Osoby jeżdżące na rajdy są nie tylko dobrze wyedukowane wokalnie, ale też zawsze mają przy sobie śpiewniki, co razem zaowocowało czadowym, wieczornym koncertem. Dzień zakończyliśmy w bardzo dobrych nastrojach.

 

3.  Wieczorny gril 4. Ciepły, piątkowy wieczór
5. Wspominków nigdy dość 6. Czadowy, wieczorny koncert

 

Plany na sobotę były bogate, był to główny dzień Jubileuszu. W ramach rozbiegówki zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w góry. W programie było karkonoskie schronisko „Samotnia”, do którego zamierzaliśmy ruszyć wspólnym pochodem. Marzyła się gorąca herbatka z szarlotką w kultowym schronisku, do tego za oknem Mały Staw w jesiennej scenerii. Niestety jadąc kawalkadą aut na parking koło kościółka Wang pogubiliśmy się po drodze i różne auta zaparkowały na różnych parkingach. Komórki nie działały, więc z konieczności w góry ruszyliśmy w licznych podgrupach. Był to być może ostatni słoneczny i ciepły dzień jesieni, więc w Karkonosze najechały tłumy turystów. Gdy w różnym czasie i różnymi drogami dotarliśmy do schroniska, zastaliśmy tam dzikie tłumy. Do bufetu była taka kolejka, że zrezygnowaliśmy z herbaty, szarlotki i widoku za oknem. Mały Staw sauté mieliśmy jak na dłoni, więc ciesząc się tym co było, posiedzieliśmy trochę, chłonąc góry i świeże powietrze. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że prawie 90% uczestników Jubileuszu dotarło do „Samotni”, choć niektórzy  ostatkiem tchu. Parę osób zaliczyło inne, ambitne cele, więc  jak zwykle Stare Konie spisały się na medal.

 

7. Góry to piękny wynalazek 8. Samotnię już widać
9. Pod schroniskiem 10. Olowie na tle Śnieżki

 

Rozprężeni mogliśmy przystąpić do zasadniczego punktu programu, czyli do okolicznościowej Akademii. Do tego zadania właściciele obiektu udostępnili nam salę konferencyjną w sąsiednim budynku. Ubrani galowo stawiliśmy się tam o godz. 17.00. Heniu tradycyjnie polał geringerówki, a na boczny stół wjechał wielki tort, adekwatnie udekorowany. Heniu przeczytał wiersz okolicznościowy własnej produkcji i udzielił głosu Olowi. Olo, naczelny guru Starych Koni, przedstawił w skrócie historię naszej ostatniej dekady. Następnie jako Jednoosobowa Samozwańcza Kapituła Starych Koni przyznał dyplomy i flots osobom zasłużonym, czyli tym, którzy wykazali się w minionej dekadzie aktywnością na rzecz ogółu, w dziedzinie organizacyjnej lub medialnej. Byli to: Heniu, Renia z Andrzejem, Formista, Eta, Paul, Krzysiek, Iwona i Zbyszek (wyróżniony został też Ignaś, ale nie pojawił się w Karpaczu). Dyplomy były piękne, własnoręcznie wykonane przez Ola, tekst był  indywidualnie ułożony, pasując do zasług danej osoby. Pięć najbardziej zasłużonych osób dostało dodatkowo wspaniałe słodkości, ręcznie udekorowane końskimi motywami.

 

11. Początek Akademii 12. Teraz będą wyróżnienia
13. Wyróżnienia 14.  Pozostali wyróżniei

 

Należy tu przypomnieć, że podsumowanie i wyróżnienia za pierwszą dekadę miały miejsce na Jubileuszu 10-lecia w Kątach Bystrzyckich 10 lat temu, teraz celebrowaliśmy drugą dekadę.  

Akademia upływała w ciepłej atmosferze, realizowaliśmy kolejne punkty programu. Bo przecież nie mogło się obejść bez podziękowań dla Ola. Obdarowaliśmy naszego guru wspaniałym bolo, wykonanym na zamówienie, wg wybranego wzoru. Do tego był kubek z takim samym logo, jak strona tytułowa późniejszego pokazu slajdów. Podobny kubek dostał też Heniu, najogólniej mówiąc za osobowość.

 

15. Olo obdarowany 16. Jaki śliczny kubeczek
17. Ślinka leci… 18. Tort płonie

 

Zrobiło się tak słodko, że krokiem kolejnym mógł być tylko tort, na który każdy ze zniecierpliwieniem czekał. Tort był wspaniały, a do tortu bawarski Olek zasponsorował szampany, z wielką przyjemnością wypite. Nie pozostało nic innego jak zasiąść wygodnie w fotelach i obejrzeć pokaz slajdów przygotowany przez kronikarkę Formisię i pokazujący ostatnie 10 lat Starych Koni we wszystkich barwach. Przypomnieliśmy sobie spędy, bale, rajdy, rajdobozy i wigilie. Było dużo śmiechu, wzruszeń i wspominek. Publika żywo reagowała, wiele osób przypominało dodatkowe zdarzenia, które ubarwiały pokaz.

 

19. Oczekiwanie na projekcję 20. Łza się w oku kręciła…

 

Rzewność całkowicie by nas ogarnęła, ale właśnie zrobiła się 19.30, pora kolacji. Więc wróciliśmy pośpiesznie do pierwszego budynku, bo żołądki pilnie domagały się paliwa. Stoły były pięknie nakryte, obiad był wyśmienity i obfity. Po chwili do akcji wkroczył prawdziwy didżej i zaczęła się szampańska zabawa.  Biorąc pod uwagę naszą ostatnimi czasy średnio aktywną pilność w tańcowaniu,  trzeba przyznać, że tym razem daliśmy znowu czadu.

 

21. Zasiadamy do stołu 22. Tańce zaczęły się ostro
23. Kachu z Jagą dali czadu 24. Mama z synalkiem tez nie gorzej

 

Niestety w trakcie zabawy kilka osób przeszło na pół godziny do sąsiedniego budynku, by obejrzeć krótki film Jurka z Salina. Była to spontaniczna, nieplanowana samowolka, zakończona bardzo niemiłym zdarzeniem. Incydent zaburzył wspaniałą   atmosferę, ale to odrębny  temat i nie miejsce tutaj na szczegółowe relacje. Tak czy owak krzywa zabawy spadła i wkrótce zakończyliśmy imprezę zdrowiem Konia.

 

25. Zdrowie konia

 

Na szczęście był jeszcze ciekawy punkt programu w niedzielny poranek, więc wyjechaliśmy do domu ogólnie bardzo zadowoleni. Tą niedzielną atrakcją był pobyt w miasteczku westernowym w Ścięgnach. Ponieważ Zgaga ma tam „znajomości”, zorganizowała spotkanie ze znanym westernowcem panem Pokojem, a także jazdę konną w stylu west dla wszystkich chętnych. Jazda west jest tak diametralnie inna od jazdy klasycznej, że chętni mieli nie tylko dużo uciechy, ale też dużo całkiem nowych,  nieznanych przeżyć. Tym sympatycznym akcentem zakończyliśmy Jubileusz 20-lecia Starych Koni i rozjechaliśmy się do domów.

 

26. Piękna pamiątka z Western City

 

Następnego dnia weszliśmy w kolejną dekadę. Sobotni pokaz slajdów zakończony został zapytaniem: czy spotkamy się za 10 lat, czy będzie o czym sprawozdawać?  Autorka w  imieniu zebranych wyraziła nadzieję że tak. Zobowiązała też niejako zebranych do deklaracji, że nikt się nie mignie. A więc do dzieła, spróbujmy zrealizować to zobowiązanie.

 

27. Już za 10 lat kolejny Jubileusz!
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zbyszek, Henio i inni
Na stronę wstawił: Olo
                                                           

Więcej zdjęć zobaczysz w galerii .                          

 

 

 

 

  

 

 

Moje refleksie na dwudziestolecie

 

Kochani!

Jakoś niepostrzeżenie okazało się, że dwudziesta rocznica zawiązania się „Starych Koni” mija już w tym roku. Dziesięć lat temu, gdy podsumowałem naszą ówczesna działalność napisałem: Miejmy jednak nadzieję, że czas jakiś jeszcze „Stare Konie” przetrwają zanim nie zakończą definitywnie swojej działalności”.  No i jakoś przetrwały, trzymamy się jeszcze dzielnie, może mniejsza grupa Starych Koni spotyka się, może rzadziej. Zaniechaliśmy comiesięcznych spotkań w ostatni wtorek miesiąc (kiedyś w Pacific Union później w innych lokalach), czasu już nie staje. Wszakże wciąż działamy, a niektóre nasze poczynania przechodzą wszelkie wyobrażenia.

Spędy Starych Koni, najstarsza nasza  impreza, miały w ostatnim okresie mniejsze powodzenie, to jednak nie zaniechaliśmy ich całkowicie. Uroczyście obchodziliśmy w ubiegłym roku w Książnie Jubileusz 50-lecia założenia AKJ Wrocław.  Zjechali akajotowicze najstarsi i najmłodsi z całego kraju i zagranicy. Zebrała się nas setka luda.Bawiliśmy się świetnie.Dyrektorostwo Dąbrowscy zaszczycili  obchody swoją obecnością, co pozwoliło złożyć życzenia Zbyszkowi z okazji jego 90 rocznicy urodzin i podziękować za wszystko co dla naszego AKJ-tu swojego czasu uczynił. 

Za to rajdy konne, początkowo organizowane na koniach huculskich w Beskidzie Niskim, od 2008 roku zmieniły całkowicie swój charakter. Zrezygnowano z bazy w Odrzechwej, rajdy przeniosły się w Bieszczady a hucułki zastąpiono wierzchowcami „pełnowymiarowymi”. Rajdy bieszczadzkie są bardziej „wymagające” kondycyjnie. Trasy z reguły trudne, po bezdrożach, z dużą ilością galopów i przedzierania sie przez knieje, co trochę ograniczyło zespół uczestników. W wielu wypadkach można było wprawdzie wozić się przez cały czas wozem towarzyszącym rajdowi, ale nie wszyscy to lubią. Wąskie kilkunastoosobowe grono entuzjastów rok rocznie uczestniczy w rajdach i bardzo sobie to chwali.

Rajdobozy, które pierwotnie odbywały się w Rakowie, w „Śniegórce” zostały przeniesione już w 2010 roku do Komorza. Pensjonat „Kalina” okazał się wygodny, a dodatkowym atutem było bliskie sąsiedztwo stajni Romana, dopóki ta istniała. Tereny, jeziora i lasy Pojezierza Drawskiego mają swój niepowtarzalny urok, więc wszyscy tam chętnie co roku wracali. Wyłomem stał się ten rok, kiedy to rajdobóz przeniesiono do Salina na Kaszubach, co miało swoje dobre strony ale i pewne mankamenty. Nie mniej wszyscy uczestnicy wrócili zadowoleni.

Bale już nie były ostatnio tak częste jak dawniej i tak huczne, jak w Rivendelu (2002) czy Paulinum (2007). Nie mniej w ostatnim dziesięcioleciu bawiliśmy się w karnawale kilkakrotnie. 

Trzeba też wspomnieć o spotkaniach opłatkowych, które regularnie co roku gromadzą około 30 uczestników. Przychodzą byli akajotowicze rzadko widywani na innych naszych imprezach.

Wielu starych koni okazało się entuzjastami żeglarstwa, a co więcej, niektórzy są wytrawnymi wilkami morskimi ze stosownymi patentami kapitańskimi. Wobec tego wymyślono rejsorajdy, czyli rejsy morskie po Adriatyku.

Ogółem w ostatnim dziesięcioleciu odbyło się blisko 50 imprez firmowanym przez „Stare Konie”,  nawet więcej niż w poprzednim dziesięcioleciu.

Życie towarzyskie, odnowione przed dwudziestu laty kwitnie również w mniejszych grupach, tak, że czasem trudno znaleźć termin na kolejne spotkanie. W miarę własnych możliwości stare konie także chętnie wybierają się na różne wspólne wojaże zagraniczne  (Australia, Afryka Południowa, Azja, Peru, Gruzja).  

Źrebaki, towarzyszące licznie rodzicom na pierwszych spędach, teraz pokazują się sporadycznie w naszym gronie. Bardzo to miłe z ich strony, że całkiem o nas nie zapomniały ale jeśli z czasem włączą się bardziej do naszej małej społeczności, można mieć nadzieję, że idea która nam przyświecała, gdyśmy ponownie się skrzyknęli  nie wygaśnie tak szybko. Widzimy wiec, że jeszcze chyba nie koniec.
 Jeszcze w zielone gramy….

Ja już powoli wycofuje się z przewodzenia Starym Koniom, ale jestem spokojny, że idea nasza nie zaginie a następne dziesięciolecia będą równie owocne w wystrzałowe imprezy jak dotychczas, inni zaś godnie przejmą po mnie pałeczkę. 

Wasz Olo

 

Jak zwykle  powinniśmy wspomnieć też o tych członkach naszego AKJ-tu, którzy odeszli od nas w ubiegłym dziesięcioleciu. Jest ich spora liczba:

Janusz Dawiskiba (+2013), Marek Gajewski (+2014), Jan Górniak (+ 2012), Jerzy  Grałek (+2016), Halina  Kubzdela (+ 2012), Czesław  Nowak (+ 2013), Paweł  Nowak (+ 2014), Ewa Ratajczak (+ 2013), Eugeniusz Get Stankiewicz (+ 2011), Kazimierz Tolarz (+ 2009).

Pamitajmy o nich

 

 

XIV Rajdobóz Starych Koni 2017

Jeszcze w zielone gramy….

 

KRONIKA XIV RAJDOBOZU STARYCH KONI

Spisana przez Ewę Formicką

Salino 19 – 26.08.2017 r.

 

Rajdobóz w roku 2017 był absolutnie rewolucyjny, gdyż zmieniliśmy nie tylko pensjonat, lecz wręcz region Polski. Już od 2 – 3 lat zastanawialiśmy się nad  zmianą miejsca, lecz na dyskusjach się kończyło. Przepiękne sosnowe, rakowskie lasy, znane konie  i bliskość jeziora zdatnego do kąpieli – trudno było z tego zrezygnować. Jednak dwa lata wstecz Stajnia Romana przestała istnieć, okolice Rakowa/Komorza uznaliśmy za całkowicie spenetrowane, a na horyzoncie pojawiło się inne, ciekawe miejsce. Było to Salino na Kaszubach, mieścina zagubiona wśród lasów i jezior. O Salinie napomknął na ubiegłorocznym rajdzie wuja Wojtek, mają tam z Laluchą domek letniskowy. Lecz czy zachęcał za mało, czy żal za Rakowem był jeszcze zbyt duży, dość że nic wtedy z tego nie wyszło. Ale temat był stale drążony i ostatecznie w roku bieżącym postanowiliśmy spróbować nowego.

Salino leży mniej więcej 25 km na południe od wybrzeża Bałtyku, nieco na wschód od linii Łeba – Lębork. W mieścinie jest kilka domów, skromny kościółek i nic więcej.  W okolicy roztaczają się bezkresne lasy, jest kilka pięknych jezior, a nad morze samochodem można dojechać w pół godziny. Wojtek wielokrotnie opowiadał o pięknych Kaszubach, namawiając do wizji lokalnej. Więc w końcu to zrobiliśmy.

 

1. Salino 2. Oficjalne otwarcie rajdobozu

 

Ośrodek jeździecki w Salinie prowadzi rodzina Niczyporuków, z których większość jeździ konno sportowo. Sam szef Leszek ma za sobą bogatą karierę w dyscyplinie WKKW (srebrny medal na Mistrzostwach Polski Seniorów 1992), pełną licznych kontuzji ze złamanym kręgosłupem włącznie. Córka Żaneta, również uprawiająca WKKW,  debiutowała w tym roku w Mistrzostwach Polski idąc w ślady ojca. Sportowo jeździ też młodsza córka i syn Michał, który był naszym przewodnikiem po leśnych bezdrożach. Ośrodek był do tej pory nastawiony na sport, działalnością uboczną był pensjonat dla koni i drobna rekreacja. Taki obóz jak nasz mieli pierwszy raz, więc uczyliśmy się siebie nawzajem.

Jechaliśmy z mieszanymi uczuciami, a droga była bardzo daleka. Jeśli  jedzie się autostradą przez Łódź, nadrabiając 100 km, ale prując 160 km/godz., to można dojechać w 6 godzin. Jadąc tradycyjnie, nie pędząc z szybkością światła i robiąc potrzebne postoje, jechać można nawet 9 godzin. A z Getyngi wręcz 13. Więc jest to duże wyzwanie. Tym niemniej w sobotę o różnych porach zjawiliśmy się w Salinie.

Aby zneutralizować niesmak zmęczenia po podróży, ci którzy dojechali do celu wcześnie, zaraz w sobotę dosiedli koni i ruszyli w przepastne knieje. Reszta miała relacje z pierwszej ręki – koniki są ok., tereny piękne.

Do Salina przyjechało na cały pobyt 18 osób, z tym że Wojtek z Laluchą spali w swoim domku. Na krótszy pobyt w różnym czasie pojawiły się dodatkowo 4 osoby.

Ośrodek w Salinie składa się z dwóch stajni, hoteliku i karczmy. Wszyscy dostali pokoje dwuosobowe, co było warunkiem we wcześniejszych pertraktacjach.  Standard jest nieco niższy niż w Komorzu, ale  wszystkie pokoje na parterze mają własne tarasy, a dwa apartamenty posiadają oprócz dwóch sypialni obszerny pokój dzienny z aneksem kuchennym.  Jadać chodziliśmy do leżącej obok karczmy, a głównym gotowniczym był sam szef Leszek. Pomagała i jadło roznosiła Żaneta, zawsze uśmiechnięta i dokładająca wszelkich starań abyśmy byli zadowoleni. W sobotę na dobry początek podano dziczyznę w rozmaitej postaci.

Ustalił się taki porządek dnia, że śniadanie było codziennie o godz. 9.00, po czym szóstka jeźdźców na godzinę 10.00 pędziła do stajni. Koni było do dyspozycji 6, a jeźdźców 12. Więc sześciu śmiałków wskakiwało w siodła, a po biwaku dosiadała ich pozostała szóstka. Na wniosek Wojtka, który nigdy nie był w Rakowie i nie wiedział jakie tam panowały porządki, codziennie był biwak w lesie, coraz to w innym miejscu. Dowożono lunch i po posiłku druga grupa wracała konno tą samą drogą. Zmiana jeźdźców w lesie pozwalała oddalać się daleko od stajni i spenetrować rozleglejsze kaszubskie zakamarki. Jednak był to pewien problem dla osób nie jeżdżących konno, jak również dla drugiej grupy. Bo jakoś musieli się dostać na biwakowe miejsce, leżące zawsze gdzieś w odległej głuszy leśnej. Jeźdźcy w butach do konnej jazdy musieli dotrzeć tam samochodami, ale dla pozostałych spędzanie urlopu w samochodzie i nadwyrężanie własnego pojazdu na wertepach i bezdrożach nie budziło entuzjazmu. W niedzielę przy śniadaniu odbyła się debata na ten temat i było sporo zamieszania. Ale ostatecznie wszystko się poukładało, gdy Renia i Hanka stwierdziły, że na biwaki będą wędrować pieszo. Przecież na co dzień tak mało mamy ruchu, a  obcowanie z naturą to sama przyjemność, nie mówiąc o tym, że nie ma nic do roboty. Pozostali podchwycili ten pomysł i też chodzili pieszo, aczkolwiek nie obeszło się beż żartów na temat zupy, po zjedzenie której należało przelecieć się  lasem 2-3 km. Należy tu nadmienić, że zupa w lesie nie była obowiązkiem, kto nie chciał, mógł ją potem dostać w karczmie. Ale chodziło o to aby czas spędzać razem, a leśne wędrówki dawały okazję nie tylko do zachłyśnięcia się świeżym powietrzem i widokami, ale też do wielu ciekawych dyskusji – piechurzy z zapałem przerabiali różne tematy, polityka, film, rodzina, plotki. Leśne marsze były ostatecznie dużą przyjemnością. Piechurzy dostawali dokładne mapy i dokładne instrukcje i ruszali  jakiś czas po jeźdźcach.

 

3. Piesze wdrówki po zupę 4. Leśnie biwaki

 

Natomiast jeźdźcy drugiej grupy zabierali się do lasu albo samochodem organizatora wiozącym jedzenie, albo jeepem Wojtka, który Wojtek udostępnił.

W niedzielę o świcie na łąkach darły się żurawie i nie dały się wyspać. Po śniadaniu odbyło się tradycyjnie ustalenie kolejności jazdy i tradycyjnie wszyscy pchali się na pierwszą jazdę. Heniu, choć nie był oficjalnie szeryfem, wyznaczał po uważaniu kto ma jechać najpierw, a kto zaś.

Jazdy prowadził zawsze Michał, syn Leszka. Sam dosiadał pięknego ogiera Puaro, a grupa miała do dyspozycji same klacze. Więc ogier od początku był bardzo nabuzowany, ale nie miało to na szczęście negatywnych skutków, poza niemożnością robienia przez Michała zdjęć. Nie mógł w czasie jazdy do nikogo podjechać aby wziąć aparat i musieliśmy radzić sobie sami. Co okazało się dość trudne, bo konie nie chciały współpracować. Ale jakieś fotki powstały, nawet jeśli marnej jakości.

Tak więc po śniadaniu ruszyliśmy do lasu, na czele grzejący się ogier, za nim grzejąca się Florka i za nimi reszta. Okolice Salina  porastają w większości stare lasy liściaste i jest w nich duża różnorodność przyrodnicza. Chwilami jechaliśmy przez niezwykle gęsty i rozległy busz paproci, było to bardzo piękne. Przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy na regularny szlak konny zwany „Szlak Dwóch Jezior”. W większości wiedzie on dookoła jeziora Czarne, które widzieliśmy cały czas między drzewami, a chwilami podjeżdżaliśmy bliżej. Jakiś czas jechaliśmy ścieżką wśród bardzo starych, ogromnych  dębów. Pogoda była optymalna,  słonecznie bez upału. Były długie odcinki kłusa i galopu, czasem temu i owemu brakowało tchu.

Wyznakowane na Kaszubach trasy konne zahaczają  o tak zwane Leśne Stajnie. Są to wiaty, w których można zrobić przerwę, uwiązać konie, coś zjeść przy drewnianych, zadaszonych stołach.  Do niedzielnej  Leśnej Stajni nad jeziorem Czarnym doszli po jakimś czasie piechurzy, dojechali też organizatorzy z lunchem.  Dostaliśmy żurek uwarzony przez Leszka, do tego pieczywo i napoje. Nowością w stosunku do rajdu, jak również do biwaków rakowskich było to, że nie wiązaliśmy koni i nie rozsiodływaliśmy ich. Po popuszczeniu popręgów trzymali je ci, którzy akurat nie jedli. Bo najszybciej mieli zjeść jeźdźcy drugiej grupy, tak, aby w miarę szybko przejąć konie i pojechać tą samą trasą z powrotem. Ci którzy skończyli jazdę plus piechurzy mieli możliwość posiedzieć dłużej, ale generalnie biwaki nie były zbyt długie. Natomiast wszystkie były w bardzo urokliwych miejscach, a każdego dnia jechaliśmy w inna stronę świata.

Konie które organizatorzy przeznaczyli dla naszej grupy to 4 klacze organizatora i 2 pożyczone po sąsiedzku. Te własne to wielka i bardzo grzeczna Lotna, z racji gabarytów przeznaczona dla dużych facetów, dwie grube klacze zaprzęgowe, bardzo miłe i spokojne, aczkolwiek jedna o mało wygodnym kłusie, oraz „narowista” Florka, do niedawna klacz wysoko-sportowa, obecnie matka hodowlana, bardzo ciągnąca w galopie (w kłusie niewiele mniej). Dwie pożyczone to wielka, spokojna Genewa, także dawana tylko dużym facetom, oraz  mała, srokata Bejbi, bardzo grzeczna, ale ekstremalnie niewygodna. Generalnie wszystkie polubiliśmy i poza kolejnością jazdy, losowaną po śniadaniu, nie było problemów kto na której jedzie.

 

5.  Wyruszamy 6. Jezioro Czarne

 

Jazda niedzielna dobrze nastroiła i rajdobóz dobrze się zaczął. Jazdy trwały po ok. 2 godziny. Po południu część osób pojechała na spacer nad morze do Lubiatowa, a wieczorem po obiedzie nastąpiło oficjalne otwarcie obozu. Wszyscy się wystroili w stroje organizacyjne, a Heniu  tradycyjnie wzniósł toast geringerówką. Leszek trochę z nami posiedział, zaś Żanetka latała jak fryga między stołem a kuchnią i okraszała całość promiennym uśmiechem. Niestety w karczmie minusem była kiepska akustyka, jeden koniec stołu nie słyszał drugiego końca. Więc przenieśliśmy się do apartamentu Henia, pousiadaliśmy gdzie kto mógł, Wojtek odpalił gitarę i pośpiewaliśmy z wielką energią. Odwiedził nas Kachu z żoną, posiedzieli na obozie kilka dni.

W nocy i w poniedziałek rano lało i dość mocno się ochłodziło. Po śniadaniu zrobiło się jednak ładnie i konni ruszyli w knieje. Tym razem jechaliśmy „Trasą Dębową”. Słońce wdzierało się w każdą szczelinę między gęstymi gałęziami, odbijało się w licznych kałużach, których po deszczach było w lesie sporo. Przez kałuże galopowaliśmy  pełnym galopem, a błoto pryskało jak fontanny. Mijaliśmy też spore połacie lasu iglastego, mknęliśmy miękkimi duktami w szpalerach wrzosu. Z wielką przyjemnością odkrywaliśmy, że lasy kaszubskie nie ustępują urokiem rakowskim, a nawet charakteryzują się większą różnorodnością biologiczną. Czego przykładem było miejsce biwakowe nad niezwykłym bagnem, pełnym rozmaitych roślin bagiennych, w tym chronionej  czermieni błotnej.

Po południu pojechaliśmy do Białogóry oglądać ośrodek jeździecki, który Wojtek brał pod uwagę zamiennie za Salino. Przywitał nas bardzo sympatyczny szef obiektu, jednak zaraz pognał prowadzić jazdę i chodziliśmy po ogromnym obiekcie sami. Podobno mają tam ok. 80 koni, a jazdy w rozmaitych grupach trwają od rana do wieczora. Przez ośrodek przewijało się mnóstwo ludzi, głównie dzieci. Ośrodek ma zarówno elegancki hotel z restauracją, jak i domki kampingowe z drewnianą karczmą. Oprócz koni w ośrodku pełno innych zwierząt, rozmaite świnki, pieski, papugi, a nawet majestatyczny żuraw. Do morza jest pół godziny marszu pieszo, co jest dużym atutem tego ośrodka. Jednak co tu dużo mówić, to kombinat. To kombinat w którym nie chcielibyśmy spędzać urlopu, przynajmniej spora część osób zadeklarowała takie stanowisko. Więc po spacerze nad morze bez żalu wróciliśmy na „własne śmiecie”.

 

7. Kaszubskie knieje 8. Radość rozpiera

 

We wtorek pogoda rano był niepewna, więc Michał planował zrobić dwie odrębne jazdy ze zmianą jeźdźców w stajni. Czyli miało być bez biwaku w lesie, bez marszu po zupę. Piechurzy mieli szansę na dzień wolny.   Ale nagle wyszło słońce i  powróciliśmy do pierwotnego modelu. Pojechaliśmy do wsi Dąbrówka nad jezioro Dąbrze, a piechurzy znowu pognali tam pieszo. Las jak zwykle urzekał urodą, dużo było paproci, wrzosów i świerków. Nad jeziorem piechurzy plus ci co przyjechali samochodami usadowili się na pomoście, a jeźdźcy wjechali do  jeziora po przeciwnej stronie. Gdy paparazzi powyjmowali aparaty fotograficzne, jeźdźcy ruszyli przez wody jeziora kłusem, rozbryzgując  spektakularne fontanny. Frajdę mieli jedni i drudzy, było to piękne widowisko. Druga grupa po lunchu doświadczyła tych samych emocji. Jezioro Dąbrze jest bardzo duże, ma czystą wodę i nadaje się do kąpieli. Od Salina jest do niego nieco ponad 4 km, ale nigdy nie skorzystaliśmy z plażowania, gdyż po prostu nie było czasu, a i temperatura nie zachęcała. Teraz jeźdźcy mieli wielką przyjemność baraszkować po jego wodach i zatoczkach.

 

9. Kolejnego dnia… 10. Jezioro Dąbrze

 

Równie przyjemny był biwak nieopodal. Do jedzenia dostaliśmy gorące jeszcze serdelki, które na świeżym powietrzu smakowały wybornie. Było wesoło i sympatycznie, aczkolwiek zwyczajowo nie siedzieliśmy zbyt długo.

Po powrocie do domu siedzieliśmy na tarasie przygotowując się powoli do party. Zaproszenie na urodziny Wojtka dostali wszyscy jakiś miesiąc wcześniej i dowiedzieliśmy się wtedy, że hasłem imprezy będą słowa z piosenki Młynarskiego „Jeszcze w zielone gramy…”. Słowa piosenki poniekąd mówią o nas,  więc hasło było doskonałym mottem obozu. Należało się przygotować na zielono, w szerokim aspekcie. Szykowaliśmy zielone prezenty, zielone stroje i drobne zielone gadżety. Prezentem zasadniczym był album/książka pod tym samym tytułem, a zawierający zdjęcia Wojtków ze wszystkich rajdów, na których byli razem. Album wykonała Formista w rekordowo krótkim czasie. Jak na dostojną pamiątkę przystało, album miał być podany na tacy, który w dekupażu wykonała Jaga. Do tego dołożyliśmy płytę z zielonymi piosenkami, wyszukanymi i nagranymi przez Reniów. Ponieważ na imprezę bez wiechcia przychodzić nie wypada, przygotowaliśmy jeszcze sadzonki krzewów do ogrodu, zakupione we Wrocławiu przez Dorotę. Jurek mieszkający daleko i nie wtajemniczony w szczegóły przygotowań nawiózł cały worek zielonych gadżetów w postaci: zielone lampiony i motylki, zielony sznurek na pranie, zielone serwetki papierowe i zielone plastikowe sztućce, zielone skarpeteczki dla Ali i zieloną wełnę na zrobienie zielonego berecika dla ukochanego, zielony wyciskacz do cytryny i prawdziwe, zielone piwo. Renia kupiła ponad 20 m zielonej wstążki, wręczyła każdemu metr i zarządziła udekorowanie własnych strojów. Ale jako że apetyt zawsze wzrasta w miarę jedzenia, dwa dni przed wyjazdem Renia wymyśliła jeszcze,  abyśmy zaopatrzyli się z zielone koniki na patyku i weszli na imprezę śpiewając „Konie zielone…”. Sylwetki koni zorganizowała Formista, a teraz zasiedliśmy na tarasie i zabraliśmy się do roboty przy obróbce koników. Trzeba je było powycinać, odrysować na zielonym, samoprzylepnym papierze przywiezionym przez Ola i ponaklejać na tekturowe podkładki. Robota przyjemnie wrzała, było kupę śmiechu i miłych pogaduszek. Jeszcze tylko potrzebne były patyki, ale zostawiliśmy to na inny dzień.

Bo nadszedł czas obiadu, gdzie szykowaliśmy kolejną, przyjemną uroczystość. Wyśledziliśmy mianowicie, że właśnie siedemdziesiątkę skończył Stefan. Nie obnosił się co prawda z tym wydarzeniem, ale byliśmy przygotowani i wręczyliśmy jubilatowi małe co nieco. Jubilat był zaskoczony, więc się wzruszył i wygłosił krótkie przemówienie na temat przekroczenia magicznej bariery. Którą przekroczył tracąc  po drodze wiele spotkań z nami, ale bardzo chce to nadrobić. Więc zrobiło się rzewnie. Spontanicznie wystąpiła Jola z wyznaniem, że w bieżącym roku także przekroczyła tą barierę. Niestety nie mieliśmy dla Joli prezentów, ale Heniu wyrażając intencje wszystkich życzył Joli szczęścia bez miary, a szczególnie chmary krasnoludków (było to nawiązanie do Joli problemu z kręgosłupem, uzjadliwionym w Salinie), które będą ją wspomagać we wszystkim, czyszczenia  butów nie wyłączając.

 

11. Biwak w Dąbrówce 12. Szykujemy dekoracje na party

 

Dobrze nastrojeni przystąpiliśmy do tradycyjnej czynności, to jest losowania kolejności jazd w środę. Każdego dnia było z tym kupę emocji, ale jakoś dawaliśmy radę. Jednak tego wieczoru nie dało się dogadać, na pierwszą jazdę uparcie pchało się więcej osób niż było koni. W końcu po perswazjach zostało siedem osób, czyli o jedną za dużo. Heniu zarządził losowanie, które rozgrzało do białości. Ale wyłoniło szczęśliwą szóstkę.

A w środę o bardzo bladym świcie ruszaliśmy na główną wyprawę, czyli konno nad morze. Plan był taki, że szczęśliwa szóstka miała przyjść do karczmy o 5.55 na szybką herbatę, o 6.00 stawić się w stajni i koło 6.20 ruszyć w drogę. Nad morze jedzie się konno ok. 3 godziny, a tylko do godziny 10.00 wolno wjechać końmi na plażę. Biorąc pod uwagę że druga grupa  też musiała zdążyć, jasnym się stało, że pośpiech był rygorystyczny. Natomiast pozostałe osoby miały koło 9.00 wsiąść do samochodów, na czczo pojechać na plażę we wskazane miejsce, porobić zdjęcia i potem wszyscy razem mieliśmy zasiąść do śniadania na pikniku za wydmą. Plan był precyzyjny i wymagający dyscypliny. Przygoda się udała, a wrażeń dostaliśmy w nadmiarze.

Gdy pierwsza szóstka przyszła do stajni, na okolicznych łąkach podnosiły się spektakularne mgły i wstawał świt. Było pięknie jak w bajce. Jakiś czas jechaliśmy stępem, słońce podświetlało krople rosy na trawach i przeźroczyste koraliki na pajęczynach. Jechaliśmy przez mokre zagajniki, zarastające łąki, rżyska na rozległych polach, szosy asfaltowe i małe, kolorowe wioski. Dotarliśmy do jeziora Choczewskiego, jadąc jego skrajem jakiś czas i galopując gdy tylko się dało. W pewnym momencie dał się słyszeć krzyk z tyłu, to Stefan zgubił kapelusz. Zsiadł z konia by go podnieść, lecz próba wdrapania się na Lotną poskutkowała obsunięciem się siodła pod brzuch. Trzeba było konia przesiedlać, co okazało się nie takie proste, gdyż konie kręciły się niespokojne, a nabzdyczony ogier negatywnie podkręcał koniunkturę. Uciekło trochę cennego czasu. Straciliśmy też czas na szosach, gdyż Michał nie ryzykował wjazdu na nieznane pola, gdy nie miał pewności czy będzie z nich wyjazd. Tak że gdy dotarliśmy do nadbrzeżnego lasu sosnowego Michał zarządził morderczy kłus celem nadrobienia czasu, a było tego kłusa ok. 5 km. Nawet najtwardsi czuli w końcu wnętrzności w gardle, ale na ile się dało, siedzieliśmy  cicho.  Aż Heniu jęknął z tyłu, że już starczy.  Michał  skwitował te jęki: „już dawno czekałem aż ktoś krzyknie, i tak dzielni jesteście”. Więc przeszliśmy do stępa i po chwili wjechaliśmy na plażę. A tam…. dech zaparło. Widok był iście filmowy: sztorm na morzu i wspaniałe białe grzywy fal, niebieskie niebo, pędzące po nim białe cumulusy. Zachwyty nie trwały jednak długo, gdyż po chwili wystąpiły trudności. To niewiarygodne i nikt o czymś takim nie słyszał, ale konie po prostu doznały szoku. Podjechały niepewnie do wody, ale albo stały jak wryte, albo kręciły się w kółko lub cofały do tyłu. Żaden nie chciał wyjść na czoło, nie wyłączając ogiera i sportowej Florki. Fale rozbijające się na końskich kończynach wywoływały panikę. Spory czas trwało, zanim udało się towarzystwo spacyfikować i ruszyć do przodu. Michał się zaparł i w końcu ruszyliśmy  kłusem, a wreszcie upragnionym galopem. Pędziliśmy między wodą a piaskiem, fale tłukły o nadpęcia  i  powodowały, że co strachliwsze uskakiwały. Póki jednak ogier dawał dobry przykład, wszystko szło dobrze. Galop zyskał na tempie, aż tu nagle jak spod ziemi wyskoczyły z boku dwa białe, tureckie namioty. Tego było za dużo dla bojaźliwych, końskich serc,  ogier uskoczył w bok z wielkim impetem, a pędząca za nim Florka zaryła kopytami w piach i Formista pogalopowała dalej sama. Inaczej mówiąc zaryła w piach z szybkością światła, co po chwili spotkało też Dorotę. Gdy amazonki z wielkim zdziwieniem zobaczyły się w podobnych okolicznościach, po kilku sekundach do towarzystwa dołączyła Marycha. Wszystkie konie generalnie poszły w rozsypkę, ale nie było czasu na zastanowienie, trzeba było szybko połapać te będące luzem. Na szczęście nieustający stan paniki nie spowodował ich ucieczki, wiec łapanie okazało się łatwe, w przeciwieństwie do wejścia na nie. To już nie było łatwe, a nikt nie mógł pomóc. Ale jakoś dokonałyśmy tego i po chwili galopowaliśmy znowu, tym razem z powrotem, Czas gonił, jeszcze galopy musiała odbyć druga grupa, a do 10.00 zostało parę minut. Więc dopędziliśmy szczęśliwie do naszych ludzi, jeszcze wspólne fotki i po chwili, na uspokojonych już koniach galopowali zmiennicy. W sumie była to piękna, podnosząca adrenalinę przygoda, narobiliśmy mnóstwo zdjęć. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Po chwili zjechaliśmy za wydmę na zasłużone śniadanie, które przyjechało z Salina.

 

12a. Niezapomniany galop po plaży, kwintesencja morskiej przygody.

 

Siedzieliśmy w miłym błogostanie pod wiatą, obie grupy miały już plażę za sobą. Mogliśmy pokontemplować i cieszyć się  nowym doświadczeniem. Powoli zaczęliśmy się zbierać do powrotu, a tu jeden koń został bez przydziału, coś źle policzyliśmy. Wcześniej z jazd zrezygnowała Lalucha, gdyż po wypadku samochodowym zaczęło jej strzykać w kręgosłupie. W jej miejsce od poniedziałku na dwie zmiany jeździła Dorota. W środę z gry wypadła Jola, też z powodu dolegliwości kręgosłupa. W stajni nie ustalono kto pojedzie za Jolę, więc na biwaku nastąpiła konsternacja, nie było jednego jeźdźca.  Już Żaneta pogodziła się z myślą iż będzie musiała  wskoczyć w siodło, mimo że w butach na obcasie i wyjściowych spodniach. Tylko kto miałby pojechać jej samochodem z kuchnią,  nikt nie miał przy sobie prawa jazdy. Więc ostatecznie na jazdę powrotną zgłosiła się kronikarka, co bardzo organizatorów ucieszyło.  Tym sposobem dwie osoby jechały tego dnia 6 godzin, w tym 3 godziny po upadku z konia. Biorąc pod uwagę nasze pesele to ho, ho, ho…

 

13. Morska przygoda 14. Na Kaszubach jest pięknie

 

Ale tereny kaszubskie są tak piękne, że warte są każdego wysiłku. Jechaliśmy tą samą drogą, przez wioski Osieki, Lublewko, Perlino, Gardkowice. W Perlinie stanęliśmy pod sklepem na piwo, gdyż było bardzo ciepło i zaschło w gardłach. Galopowaliśmy potem po rżysku i wzdłuż jeziora Choczewskiego.

Był to piękny  dzień i mieliśmy dużo przyjemności. Dopełnieniem był obiad na dworze przy pięknie udekorowanym ziołami stole, a do jedzenie dostaliśmy wspaniałą kaszankę z grilla i grillowanie kiełbaski.

 

15. Obiadek na świeżym powietrzu 16. Klimatyczny, zielony wieczor

 

Ale to nadal nie był koniec przyjemności. Z powodu wieczornego chłodu usadowiliśmy się u Henia i początkowo czas mijał na kawałach i wesołości.  Potem Andrzej puścił z laptopa płytę dla Wojtka z zielonymi piosenkami. Dziewczyny wyjęły przywiezione z Monachium przez Jurka lampiony, udekorowaliśmy pokój, zgasiliśmy światło i w zielonym półmroku śpiewaliśmy cichutko zielone piosenki razem z płytą. Był to zaczarowany wieczór, szkoda było iść spać. Spontanicznie zaczęliśmy się uczyć piosenki Młynarskiego „Jeszcze w zielone gramy”, planując odśpiewać ją na przyjęciu, o ile jako tako się nauczymy. Ale przed północą szło nam całkiem nieźle.

W czwartek z powodu party jazdy trwały tylko po godzinie i nie było biwaku, tylko zmiana jeźdźców pod stajnią. Atrakcją pierwszej jazdy było przejechanie całkiem blisko obok grupki żurawi baraszkujących na śródleśnej łączce.

 

17. Oczekiwanie na wejście na party 18. Wejście ze śpiewem na party

 

Po koniach mieliśmy sporo czasu na regenerację sił i wyfiokowanie się na przyjęcie. O 15.30 Michał zaprosił wszystkich pod karczmę, gdzie zapowiedział niespodziankę. Wyciągnęli z Leszkiem wielką armatę, która do tej pory stanowiła dekorację karczmy i jubilat miał sobie z okazji urodzin odpalić na wiwat. Huk z armaty był wielki i kto nie zatkał uszu, miał przejściowe problemy. Ale uciecha też była wielka, nigdy nie strzelaliśmy z armaty. Potem była kolejna niespodzianka – Michał zawiózł nas na imprezę wozem konnym, na dwie grupy, najpierw każdą grupę wożąc po pół godziny po lesie. Wóz ciągnęły nasze wierzchówki Delfa i Dracena, pięknie zaplecione. Pierwsza grupa oczekiwała na drugą nad jeziorem Salińskim, spędzając czas bardzo wesoło, wyśpiewując piosenki z czasów odległego dzieciństwa. Gdy „drudzy” nadjechali, zrobiliśmy wspólne wejście na posesję jubilata. Każdy dzierżył w dłoni zielonego konika na patyku, każdy miał przypiętą gdzieś zieloną kokardkę lub zielony otok na kapeluszu, śpiewaliśmy gromko „Konie zielone, przebiegły galopem”. Jubilat wystroił się po kowbojsku, a Lalucha  wystąpiła jako Jesień. Wręczyliśmy prezenty, po czym odśpiewaliśmy „Sto lat”. Było dużo śmiechu i od początku ustalił się wesoły nastrój. Gospodarze zaprosili na toast szampanem, po czym zaprosili do stołu. A stół nakryty był na tarasie, pięknie udekorowany, u pułapu wisiały kolorowe baloniki. Do jedzenia dostaliśmy dziczyznę, przyrządzoną i serwowaną przez Leszka, a podawała do stołu Żanetka. Oprócz dzika były jeszcze inne smakołyki, ale część kulinarna nie trwała zbyt długo, gdyż program party był bogaty. Po krótkim odpoczynku od jedzenia, po wspólnej fotce i pobaraszkowaniu w ogrodzie, wróciliśmy na taras i zaczął się niezwykły koncert. Wiedzieliśmy wcześniej, że Wojtek gra sobie w wolnych chwilach na gitarze z trzema zaprzyjaźnionymi gitarzystami i  oto teraz jego kapela zagrała dla nas. Chłopcy ubrani po kowbojsku zagrali wiązankę  kowbojskich standardów, koncert był fantastyczny. Słuchaliśmy z wielką przyjemnością, bisom nie było końca. A po koncercie, kontynuując wieczór z kulturą, łatwo  przeszliśmy do poezji. Najpierw odśpiewaliśmy gospodarzom szykowaną wcześniej piosenkę Młynarskiego „Jeszcze zielone gramy”, której treść była inspiracją do urodzinowego spotkania.

 

19. Toast szampanem 20. Śpiewamy Jeszcze W Zielone Gramy

 

Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy,
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia, plany.
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom,
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją.
Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła,
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła.
My możemy być w kłopocie, ale na rozpaczy dnie,
Jeszcze nie, długo nie.

 

Śpiewanie nie wyszło nam tak dobrze jak na próbie, ale najważniejsze było przesłanie, a nie technika. Następnie wyszedł przed publikę Heniu i odśpiewał własnej produkcji Hymn Dla Jubilata, do Wojtkowej przygrywki rzecz jasna (jak na rajdach).

Zielony walczyk raz, dwa trzy, kto go nie umie, niech patrzy,
A kto go umie niech tańczy, zielony walczyk, raz, dwa, trzy.
Był se raz Wuja na koniu, jeździł po Polsce w noc i w dniu,
Patrzył na rogi dziczyzny, pukawkę miał jak mężczyzna.
Trzy razy puknął z sukcesem, potem przytupnął obcasem,
Na morskim koniu i z gardą, nawiedził w Oslo Haralda.
Zew krwi zadziałał, Bieszczady, Lalucha, kumple, biesiady,
Domek w Salinie, dzik w lesie, niechaj mu dobrze się wiedzie.

 

Aplauz był wielki, a tu już stali w kolejce do występów następni recytatorzy, Jola i Gerard. Wygłosili nieco podrasowany wierszyk Kazimierza Wierzyńskiego:

Zielono masz w głowie i fiołki w niej kwitną,
Na klombach twych myśli sadzone za młodu,
Pod słońcem, co dało ci duszę błękitną
I które ci świeci bez trosk i zachodu.

Obnosisz po ludziach swój śmiech i bukiety
Rozdajesz wokoło i jesteś radosną
Wichurą  zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną.

 

Zebrali także wielkie brawa, ale nie był to bynajmniej koniec, oto na „scenę” wchodziła Lalucha. Odczytała piękną prozę Pawła Potoroczyna, świetnie opisującą jesień życia w różnych jej odsłonach, w której to jesieni życia właśnie jesteśmy, w tym także jubilat (tekst na końcu kroniki). Występ Lalucha zakończyła życzeniami:  „kochany jubilacie, Wojtusiu! Chociaż jesteś świadom przywar jesieni, przyjmujesz je z przymrużeniem oka. Dajesz nam przykład, jak można ciągle po swojemu grać w zielone, nawet z bliskimi, których także owiewa już babie lato. Tak trzymaj”. Nic dodać, nic ująć. Lalucha zebrała wielkie brawa. Nafaszerowani sztuką ani się nie obejrzeliśmy, gdy na stół wjechał urodzinowy tort. Był wspaniały, każdy domagał się grubszej porcji. Niestety nie dało się toru naciągnąć, ale były jeszcze inne słodkości, więc każdy się dosłodził. Czas tak pięknie, ale też szybko płynął, że nie starczyło go by zakosztować innych atrakcji, a mianowicie postrzelać do tarczy czy popróbować mini-golfa. Tylko pojedyncze osoby popróbowały, wkrótce zrobiło się ciemno. Rozwiesiliśmy wtedy na drzewach przyniesione lampiony, a Wojtek rozpalił ognisko. Na drewnianym stole obok stały rozmaite trunki i przegryzki, m.in. wspaniałe kiełbasy z dziczyzny. Ale nie dało się już nic jeść, więc spalaliśmy kalorie śpiewając do gitary. Był to piękny wieczór, przysłowiowa wisienka na torcie do  salińskiego rajdobozu.

 

21. Party u Wojtków

 

W piątek część osób jeździła ostatni raz konno po kaszubskich kniejach, inna grupa wybrała się nad morze, by jeszcze się nim nacieszyć. Był duży sztorm, fale huczały i z  impetem rozbijały się o plażę. Piach niesiony z  wielką siłą ciął po nogach jak żyletki. Spacer  plażą nieźle wymaglował, ale było pięknie.

Nie był to koniec atrakcji – po obiedzie organizatorzy przygotowali jeszcze pokazy konne. Najpierw na swojej 20-letniej klaczy Borta wyjechał na hipodrom Leszek i trochę pojeździł, skacząc niewielkie przeszkody. Na klaczy tej uczestniczył przed laty w Mistrzostwach Europy, startowała też na niej w zawodach juniorskich młodsza córka, także Michał. Po chwili podszedł Michał, zdjął klaczy ogłowie i Leszek bez ogłowia pokazał kłus, galop i małe skoki. Zebrał burzę oklasków. Potem wyjechała Żaneta na swojej podstawowej sportowej klaczy Burza i pokazała profesjonalne skoki przez przeszkody, sporej wysokości. Ale przede wszystkim pokazała skoki przez wąskie fronty, najpierw przez dwa krzesła, potem przez jedno. Krzesło jak wiadomo nie ma dużej wysokości, ale skok przez wąski front jest bardzo trudny i świadczy o dużym zaufaniu konia i o wzorcowym porozumieniu z jeźdźcem.  Więc brawa też były wielkie i był to miły akcent na koniec obozu.

Bo kolejnego dnia rozjeżdżaliśmy się do swoich domów.  Pożegnanie było bardzo czułe, bo mimo drobnych niedociągnięć czuliśmy się tu bardzo dobrze i pobyt dobrze zapisze się w pamięci. Żaneta z mężem zamierzają zająć się prowadzeniem obozów jeździeckich, więc wyraziła zadowolenie, iż na początek trafiła jej się taka fajna grupa. My również doceniamy serdeczność gospodarzy i ich wysiłki, aby nas zadowolić. Więc zobaczymy co czas przyniesie, całkiem możliwe, że za rok przyjedziemy do Salina znowu.

 

22. Spacer dziką plażą 23. Baj baj Salino

 

Jesień w prozie Pawła Potoroczyna

„Niby ładna, ale pełna żółci, niby spokojna, ale czerwona ze złości, niby rzewna, ale tak zgorzkniała, że ze wszystkich pór roku to właśnie ją będą pamiętali, tak jak z życia najlepiej pamięta się jesień życia. Bo wiosny, lata i zimy, jeśli tylko nie przyniosły kataklizmu, to przychodzą i odchodzą, wydarzają się i mijają, a jesień jest, bo tak ma, że jej skłonności poetyckie są największe i możliwości symboliczne najbliższe życiu samemu, w którym nie sztuka przeminąć, tyle to każdy potrafi, sztuka  b y ć  przemijaniem, a to potrafi tylko prawdziwa jesień.
(…)
To nie w urodziny posuwamy się w latach, bo metryki blakną, giną i płoną, a już na pewno nie w Nowy Rok, kiedy na liczydłach przeskakuje jedna cyferka, bo to tylko kawałek drewna nanizany na drut, co sam z siebie nic nie pojmuje ani pojąć nie ułatwia. To jesienią człowiekowi przybywa lat, rozumu i doświadczenia, a ubywa życia, energii i pasji. Przybywa Nobli, ubywa endorfin.

Tylko pierdolony idiota mógł wymyślić, żeby wiek podawać w wiosnach, bo to się może i sprawdza, ale tylko przez chwilę. Wiosen wypada mieć kilka, kilkanaście, no może dwadzieścia, ale nie więcej, bo nie da się sensownie powiedzieć „było jej czterdzieści wiosen” albo „w pięćdziesiątej wiośnie życia…”. Od pewnego momentu nie da się liczyć wieku za pomocą czegoś tak hormonalnego, krotochwilnego i błahego jak „wiosna”.

I dopiero jesień jest wiarygodną jednostką miary czasu. Problem, kurwa, tkwi w ułamkach. Dla młodzieńca i panny rok stanowi 1/20 życia. Potem ułamek już tylko maleje, wszystko się skraca i przyspiesza, aż do zawyżonej wartości jesiennych mianowników, których jest nieproporcjonalnie więcej niż tych wiosennych. I myśli człek, jak to, kurwa? Cztery pory roku, rok cały, a to tylko 1/70?(A.K: lub 1/71?)Chujowy jakiś ten algorytm.

(…)

Wiosna kochanków pogańska, bosa i ślepa. Lato małżonków, takie zaradne, kopie studnie, buduje domy i spichrze. Zima wdów. A jesień? Niecierpliwa jest, niełaskawa jest. Zazdrości, szuka poklasku, unosi się pychą; dopuszcza się bezwstydu, szuka swego, unosi się gniewem, pamięta złe; cieszy się z niesprawiedliwości, nie współweseli z prawdą. Wszystkiego nie znosi, niczemu nie wierzy, w niczym nie pokłada nadziei, niczego nie przetrzyma. I tak dalej. Wiara, nadzieja, jesień.”

Paweł Potoroczyn, „Ludzka rzecz”

 

24. Koncert Wojtka i jego gitarzystów
 
 
Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia i inni
Wstawił na stronę: Olo 

 

W tydzien póżniej odbył się „konkurencyjny” Radobóz  2017 w Komorzu. Duzo zdjeć zrobiła wówczas Ruda Warszawska.  Jeśli chcesz je obejrzeć wejdż na:  https://photos.app.goo.gl/E2BkiL31ESoKr8aD7 

 

XVI Rajd Starych Koni, 2017

       

… na końcu drogi, wierne jak pies,
   czekają czerwcowe Bieszczady
                                                 SDM  (prawie)

 

 

Ewa Formicka

Kronika XVI Rajdu Starych Koni,
Bieszczady 16 – 25.06. 2017 r.

 

 

W ubiegłym roku obchodziliśmy hucznie jubileusz piętnastu lat starokońskiego rajdowania, a tu kolejny jubileusz – dziesiąty rajd z Józkiem. Nie do wiary, jak to szybko zleciało.
Trudno powiedzieć czy Józek pamiętał o tej rocznicy i czy pod ten fakt układała trasę, ale to co wymyślił było fascynujące i pod wieloma względami wyjątkowe. Bo po pierwsze zawlókł nas najgłębiej w Bieszczady w porównaniu do wszystkich wcześniejszych rajdów, a po drugie wynalazł miejsce niezwykle klimatyczne, mimo standardu nieco siermiężnego. Był to Dwernik u podnóża Otrytu, a stanęliśmy w drewnianej chałupie zwanej „U Szeryfa”, u Gosi i Jarka.
Rajd zaczął się 16 czerwca w piątek i miał charakter gwiaździsty. Staliśmy w jednym miejscu, wyruszając codziennie w różne, niezwykłe zakamarki Bieszczadów i wracając późnym popołudniem do bazy.
Mieszkaliśmy w różnych budynkach, ale w obrębie jednego podwórza. Część ludzi mieszkała w budynku głównym, w pokojach wygodnych i przestronnych, ale mając dwie wspólne łazienki na 10 osób. Pozostali mieszkali w dwóch barakowozach, gdzie do spania przeznaczono ciaśniutkie i akustyczne kajutki, a każdy wóz posiadał jedną łazienkę na 5-6 osób. Te baraki wywołały początkowo konsternację i u niektórych panikę, ale wkrótce się okazało, że było tam bardzo przytulnie. Kajutki spalne były co prawda wąskie i ciasne, a dykta pomiędzy nimi nie kasowała wrażeń akustycznych z zewnątrz, jednak każdy barak miał przyjemny, obszerny pokój dzienny, a na zewnątrz zadaszony drewniany taras ze stołem i ogrodowymi fotelami. Charakter kampingowy i piękne widoki wkoło przebiły niedogodności i zwielokrotniły klimat urlopowy. Ostatecznie w jednym baraku zamieszkało 5 osób, w drugim 4 osoby.
Największym jednak atutem Dwernika byli nasi gospodarze, Gosia i Jarek. To młodzi ludzie mieszkający w Bieszczadach od zawsze. Żyją z agroturystyki, mają swoje konie, krowy, psy, a także dużo energii i dobrego humoru. Swoją charyzmą nadają domostwu swoisty klimat, który sprawia, że standard pomieszczeń schodzi całkowicie na dalszy plan. Gosia nie tylko świetnie gotuje i wypieka równie wspaniałe ciasta, ale robi też smaczne sery z mleka własnych ekologicznych krów. Sery te dostawaliśmy codziennie na śniadanie, a na koniec nakupiliśmy spore ilości do domu. Generalnie czuliśmy się tu bardzo dobrze, a humor którym Gosia emanowała udzielał się wszystkim i kasował wszelkie przejściowe spadki krzywej.
Józek przywiózł konie które znaliśmy, a było ich tyle, że każdy kto chciał, mógł jeździć na dwie tury. Konie miały do dyspozycji ogromne pastwisko, na którym codziennie zostawialiśmy te, które nie szły w trasę.
Spotkaliśmy się wszyscy w piątek na wieczornym obiedzie, po bardzo długiej i bardzo męczącej podróży. Do Dwernika jest znacznie dalej niż do miejsc bazowych poprzednich rajdów. Ale tego dnia Lalucha miała imieniny i przywiozła dobre ciasta, więc osłodziła trudy dnia i mieliśmy bardzo dobry początek. Przyjechało 19 osób, a byli to: Heniu, Marysia, Renia, Andrzej, Staszka, Włodek, Lalucha, Wojtek, Aldona, Jadwiga, Jola, Gerard, Ewa Gdańszczanka, Jurek-media, Dorota, Majka, Sławek, Formisia i źrebak Karolina.

 01.  Szesnasty rajd,  Dwernik

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

Rajd zaczęliśmy deszczowo, w sobotę od rana lało. Z powodu chłodu śniadanie spożyliśmy w domowej jadalni, gdzie stołować dało się jedynie na raty – najpierw dom, potem baraki. W związku z aurą upchaliśmy się po śniadaniu wszyscy w jadalni i mimo dżdżu za oknem spędziliśmy miło czas wśród ogólnej wesołości. Heniu wydał komunikat nr 1 – czekamy aż przestanie padać do 12.00, a gdy nie przestanie, do 14.00. Gdy nadal będzie padać czekamy do 16.00, a gdy o 16.00 nie przestanie padać, po prostu jedziemy. Było też losowanie kolejności jazd, jak zwykle pełne emocji. Zamęt zrobił się tak wielki, że właściwie trudno było dociec kto kiedy ma jechać – ale nie miało to większego znaczenia. Nikt nie wierzył że padać przestanie i że gdziekolwiek pojedziemy. Natomiast w trakcie dnia poszedł po pokojach komunikat Heniowy nr 2, kasujący wszystkie poprzednie ustalenia. Brzmiał on: o 14.00 jest obiad, a o 15.00 jedziemy bez względu na pogodę. Komunikat nr 3 sprostował godzinę jazdy na 15.30, ale stale nie było mowy aby jazda konna mogła się nie odbyć, na co w skrytości ducha liczyliśmy.

Tak że punktualnie o 15.30, opatuleni w peleryny, stawiliśmy się pod stajnią. W trakcie siodłania deszcz ustał, więc pozdejmowaliśmy peleryny. Jedni dokonali tego jeszcze z ziemi, inni z konia. Dorotka rozdziewając się w siodle wywołała szeleszczącą peleryną taką panikę u swego konia Bojara, że ruszył w cwał i latał jak pershing wkoło podwórza. Kowbojka cudem utrzymała się w siodle, ale od tej pory codziennie przy siodłaniu pytaliśmy jaki program cyrkowy ma w planie, aby się ewentualnie przygotować. Bo szał jednego konia udziela się innym, więc lepiej być gotowym. Ale więcej tego typu atrakcji nie było.

Z powodu późnej pory i bezsensu organizowania biwaku na trasie Józek z Jarkiem postanowili, że będzie jedna wspólna jazda, a poranne losowanie kolejności nie ma zastosowania. Brakujące konie Jarek miał uzupełnić swoimi, ale 3 osoby zrejterowały, więc tym bardziej koni starczyło.

Odbyliśmy piękną deszczową jazdę, którą scharakteryzować można: mgły, góry, łąki, cisza, nostalgia. Prowadził Jarek, a wiódł nas po okolicach Dwernika, jeździliśmy 2 godziny. Z powodu błota był głównie stęp, trochę kłusa. Gdy tak sobie leniwie jechaliśmy i podziwialiśmy widoki, nagle lunęło jak z cebra i rozpętał się istny Armagedon. Zrobiliśmy szybki postój na ubranie peleryn, ale i tak zmokliśmy do majtek. Wróciliśmy jak przysłowiowe zmokłe kury, ale chyba nikt nie żałował.

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

 

03. Deszczowa jazda.

04. Leje!!!

Z powodu zimna kolacja znowu była w domu, czyli znowu na dwie tury. Przy odprowadzaniu koni na pastwisko padła informacja o strojach wykwintnych na posiłek, ale nie wszyscy to słyszeli. Więc jedni się wystroili w stroje galowe, inni w suche stroje robocze, co wywołało  początkowo dysonans.  Ale w końcu nie suknia zdobi człowieka, więc dość szybko nastała wspaniała atmosfera. Formisia przypomniała na wstępie, że aktualny rajd jest co prawda szesnastym, ale dziesiątym z Józkiem, więc znowu obchodzimy szacowny jubileusz. Wszyscy uczestnicy rajdu otrzymali  wybite na tą okoliczność medale, a Józek dostał obraz na desce pt „Józek na Eldiku”. Heniu dokonał oficjalnego otwarcia rajdu, polał geringerówki i zabawa zaczęła się na całego. Innymi słowy wuja odpalił gitarę i przerobiliśmy cały śpiewnik kowbojski i nie tylko. W naszym budynku urlopowała Kasia z Krakowa, mająca jak się okazało wiele talentów. Tego wieczora dołączyła do nas, odpaliła skrzypce i dzielnie wtórowała. Jolcia i Ewcia postawiły tradycyjnie ciasta imieninowo-urodzinowe, więc oprawa wieczoru była pełna.

 

 05. oficjalne otwarcie rajdu

  06. Dziesiąty  rajd z Józkiem – zdrowie Konia.

Niestety kolejnego dnia, tj. w niedzielę, nadal było pochmurno i dżdżysto, co nie nastrajało optymistycznie. Śniadanie zjedliśmy w budynku i ruszyliśmy łowić konie na odległym pastwisku. Jazda konna to obowiązkowy składnik rajdowania i aura nie ma nic do rzeczy. Przywdzialiśmy peleryny i ruszyliśmy do boju. Wyjechaliśmy do góry ponad Dwernik, gdzie Józek szukał właściwych ścieżek, aby w końcu osiągnąć szlak konny. Potem szlakiem czerwonym dydaktycznym i ostatecznie zielonym dydaktycznym podróżowaliśmy do Zatwarnicy. Posuwaliśmy się sennym, mglistym lasem, było mokro i pięknie. Widzieliśmy młodego koziołka i dorodną łanię. Przed samą wsią przystanęliśmy nad wodospadem Hylaty, niewielkim, ale urokliwym i robiącym dużo hałasu. W Zatwarnicy kiedyś nocowaliśmy, teraz stanęliśmy biwakiem pod znanym nam ośrodkiem. Pościągaliśmy z koni siodła, a z siebie peleryny i cieplejsze okrycia, gdyż zrobiło się słonecznie i ciepło. W stołówce dostaliśmy smaczny bogracz, a zimne piwko dopełniło szczęścia.

Na biwaku nie siedzieliśmy długo, gdyż pogoda była niepewna – ciemne chmury straszyły na obrzeżach nieba. Tym niemniej droga powrotna upłynęła w słonecznej aurze, a dywany dzwonków i storczyków czarowały. Trasa powrotna była miejscami inna niż poprzednia, więc osoby jadące drugi raz miały fuksa. A takich osób które w bieżącym roku jeździły na dwie tury było cztery.

Widzieliśmy z daleka Magurę Stuposiańską i Połoninę Caryńską.

 

 07.  Jedziemy do Zatwarnicy

 08. Biwak w Zatwarnicy

Wozem w tym roku powoził Mateusz, kolega Józka, a kobyłki wozowe to grube Karina i Walentyna. Na wozie było nieco ciasno, więc szeryf wydał rozkaz, aby nie zabierać w trasę żadnych tobołków, prawdziwemu westmanowi powinno wystarczyć to, co zmieści w siodle lub w kieszeni. Na szczęście czapraki jak co roku miały po dwie sakwy, więc upychaliśmy tam peleryny i co kto potrzebował, a sklepów i tak nie było po drodze, wiec nic się nie kupowało. Skrzynki piwa dowoził na biwak Jarek samochodem, tam gdzie było to możliwe.

Wieczorem ponownie wystroiliśmy się galowo i po kolacji posiedzieliśmy trochę przy ognisku, śpiewając i śmiejąc się. Był też spacer na most na Sanie, dokąd mieliśmy jakieś pół kilometra i dokąd biegaliśmy potem co wieczór. Ale kto biegał, ten biegał (na ogół małe damskie grupki). Wiosną po szosie dwernickiej regularnie spacerował niedźwiedź, więc usilnie pragnęliśmy go spotkać. Ale zdaniem Jarka misiu wyczuł, ze nastał czas turystów i szosę wyeliminował z trasy swoich spacerów.

Chata „U szeryfa” w Dwerniku to granica zasięgu komórkowego. W chacie już tego zasięgu nie ma, trzeba wyjść na szosę, a jeszcze lepiej na „krowi mostek”. Ganiając na most na Sanie zawsze zahaczaliśmy o krowi mostek i zawsze był tam ruch w interesie, międzymiastowa hulała pełną parą.

Poniedziałek to punkt kulminacyjny rajdu, nasza najważniejsza wyprawa. Wprawdzie piękne widoki mieliśmy każdego dnia, jednak w poniedziałek wyprawiliśmy się najgłębiej w Bieszczady, najdalej od cywilizacji. Celem była nieistniejąca wieś Caryńskie i schronisko „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Pogoda od rana była piękna, więc nastroje panowały bardzo dobre. Przejechaliśmy przez Dwernik szosą, potem Józek poprowadził w las i posuwaliśmy się do przodu raz prawym, raz lewym brzegiem Potoku Nasiczniańskiego. Powoli wznosiliśmy się coraz wyżej, Potok zostawał w dole i czarował szumem wartkiego nurtu. Po drodze było dużo błota pod nogami i różnych trudnych rowów i innych wertepów, ale Przełęcz Nasiczniańska, na którą w końcu wjechaliśmy, zachwyciła i dech zaparło. Pogalopowaliśmy chwilę, ale w końcu stanęliśmy zachwyceni, by do woli nacieszyć oczy widokami. Byliśmy w sercu Bieszczadów i było na co patrzyć. Po prawej na wyciągnięcie dłoni pyszniła się Połonina Wetlińska, także Jawornik i Holica, po lewej zielenił się wał Magury Stuposiańskiej, a w dali gniazdo Tarnicy z nią samą plus Bukowe Berdo i przyległości. Zieleń gór była niezwykle soczysta, niebo niebieskie, a białe chmurki stanowiły istne wisienki na torcie. Zachwytom nie było końca, ale do celu mieliśmy jeszcze kawał drogi, więc ruszyliśmy dalej. Zjechaliśmy w dół do miejsca po wsi Caryńskie i drogą szutrową jechaliśmy „wsią”, galopując na obrzeżnych łąkach. W sumie po dwóch godzinach dotarliśmy do schroniska. Przez chwilę nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na parking, a w gardłach wyschło i każdemu było pilno do baru. Gdy jakoś powiązaliśmy konie i porozkładaliśmy derki i koce do wyschnięcia, pognaliśmy spragnieni do schroniska. A tam… dramat, nie ma piwa. Nad barem wisiała informacja, że władze Politechniki Warszawskiej, do której schronisko należy, wstrzymały sprzedaż piwa w tym miejscu i wszelkie skargi można kierować do j.m. rektora. Trudno było przełknąć to rozczarowanie, ale od tego dnia na kolejne biwaki woziliśmy wozem własne piwo. A póki co ratowaliśmy się wodą mineralną, ciesząc się urodą miejsca i błogim odpoczynkiem. Droga powrotna wyglądała tak samo, aczkolwiek galopów było nieco mniej, gdyż stale jechaliśmy w dół.


 09. Głęboke rowy byly co rusz

 10. Przełęcz  Nasiczniańska, najpiękniejsza trasa rajdu

 

 11. Koliba na Przysłupie Caryńskim 

12. Galopem przez połoninę

 Po obiedzie były spacery na most, była międzymiastowa na „krowim mostku”. Pojawiły się pierwsze robaczki świętojańskie, aczkolwiek w niewielkich ilościach. Misiu stale nie chciał wrócić na szosę, ale nie traciliśmy nadziei.

Na koniec dnia rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy relatywnie długo, śpiewając i wygłupiając się ile wlezie. Tego dnia dojechała Marysia, która tuż przed rajdem doznała złamania szczęki i naruszenia żeber wpadając pod rolki ukochanej wnuczki. Marysia reanimowała się w tempie ekspresowym i udało jej się z opóźnieniem przybyć, ale nie dosiadała konia, nosiła gorset na szyi i napoje przyjmowała tylko przez rurkę. Gadać natomiast mogła bez ograniczeń, a bez Marysi szczebiotu rajd byłby nie pełny.

We wtorek po śniadaniu opuścił nas Jurek medialny i pozostaliśmy z nadzieją, że nakręcone kadry zobaczymy w niedługim czasie, ba, że w ogóle kiedyś je zobaczymy. Póki co najedliśmy się serów i innych dobrych rzeczy i ruszyliśmy do koni. Jak zwykle trzeba je było ściągnąć z odległego pastwiska, po czym ruszyliśmy w trasę. Tego dnia jechaliśmy początkowo ścieżkami wśród wysokich zarośli – leszczyny, czarnego bzu i wierzbowych zagajników. Było bardzo dużo błota, dziur i nierówności, ale zapach bzu i mięty rozkosznie odurzał. Wyjechaliśmy na wielką łąkę, gdzie z kolei zapach skoszonej trawy rywalizował z innymi aromatami. Pogalopowaliśmy, bo należało, po czym wjechaliśmy w wysoki las, by w końcu wyjechać na drogę szutrową i piąć się nią uparcie do góry. Tego dnia biwakowaliśmy w wiacie turystycznej na zboczach góry Dwernik Kamień. Na miejsce biwaku Jarek dowiózł ciepłe jeszcze ciasto drożdżowe i skrzynkę piwa, a kiełbaski w ognisku sami sobie upiekliśmy, mimo upału. Mieliśmy piękną ucztę, a że czas urlopowy to czas light, więc bajdurzyliśmy o dzyndzlu, dziurach z wlotem i wylotem i tym podobnych dyrdymałkach. Aż szkoda było wracać. Ale najbardziej lajtowy obóz ma swój program, więc w końcu trzeba było dosiąść koni i ruszyć w drogę powrotną. Jechaliśmy tak samo jak poprzednia grupa, z tą tylko różnicą, że widzieliśmy na drodze świeże ślady łap niedźwiedzia, a na skoszonej łące siedział sobie lis i w ogóle mu nie przeszkadzaliśmy. Obie jazdy trwały po około 1,5 godziny.

 

 13. Znowu w drodze  

 14. Biwak pod górą Dwernik Kamień

15. Potok Dwernik

16. Karolina rzuca wianek, Heniu stosownie przemawia

 Na obiad Gosia zaserwowała grochówkę i gulasz z kaszą gryczaną, a wszystko było pyszne nad wyraz. Buraczki wędrowały z jednego stołu na drugi i stale ich komuś brakowało. Kuchnia donosiła i donosiła.

Im obfitszy był obiad tym bardziej wymuszał spacery na most, ale tego dnia okoliczność była szczególna. Karolina opuszczająca obóz następnego ranka uplotła sobie wianek na biwaku i zamierzała go zwodować. W przedsięwzięciu tym postanowili wszyscy wziąć udział, więc na most na Sanie ruszyli nawet ci, którzy do tej pory migali się od spacerów. Na moście Heniu wygłosił stosowne przemówienie, po czym wianek poszybował w nurt rzeki. San jest rzeką płytką i leniwą, ale miejscami miewa nurt bardziej wartki. W takie miejsce Karolina przycelowała, więc wianek popłynął zdecydowanie, prosto do morza. Karolina w ramach oczepin dostała na głowę gustowny czepiec z łopianu, do którego Heniu przemówił ponownie. Było kupę śmiechu i bawiliśmy się świetnie.

Środa okazała się być dniem bez konia. Na większości rajdów mieliśmy dzień bezkonny, przeznaczony na zwiedzanie różnych ciekawych miejsc – w tym roku popadło na dolinę górnego Sanu. Po śniadaniu podjechał autokar i pojechaliśmy w kierunku Mucznego. Zwiedziliśmy po drodze pokazowe retorty do wypału węgla drzewnego, a dalej żubrowisko. Żubry na pokazowym wybiegu przebywają tylko jakiś czas, są na nim z jakiegoś określonego powodu, po ustaniu którego wychodzą do puszczy na wolność. Popatrzyliśmy na miłe zwierzątka z niedalekiej odległości i pojechaliśmy do Mucznego. Muczne było przed wojną małą osadą, zniszczoną zupełnie pod koniec wojny (mordy UPA, wysiedlenia). Na początku lat 70-tych powstała tutaj ponownie mała osada leśna, przejęta w 1975 przez Urząd Rady Ministrów dla swoich VIP-ów. Polowali tu na grubego zwierza premier i jego świta, był to po Łańsku i Arłamowie trzeci tego typu ośrodek w Polsce. Ponieważ ośrodek znajduje się tuż koło granicy ukraińskiej, czyli w strefie nadgranicznej, więc w tamtych czasach nikt VIP-om nie przeszkadzał. Obecnie nadal jest to głęboka głusza leśna, ale ośrodek jest dostępny dla ogółu turystów i nawiedzany latem przez tabuny plecakowiczów i zmotoryzowanych. W dawnym ośrodku mieści się elegancki hotel, a w budynku obok muzeum przyrodnicze. Gdzie pan leśniczy pokazał nam jego zawartość, czyli wypchane zwierzęta żyjące w Bieszczadach, eksponowane w kontekście czterech pór roku. Na koniec wędrówki po muzealnych ścieżkach z przyjemnością przeczytaliśmy informację, że żadne z pokazanych zwierząt nie straciło życia dla celów muzealnych, wszystkie pochodzą z wypadków i innych nieszczęśliwych zdarzeń.

W Mucznem zwiedziliśmy też drewniany kościółek, o którego losach ciekawie opowiadał bardzo zaangażowany przewodnik-tubylec. Kościółek ma nieco ponad 2 lata, ale jest niezwykle piękny, a jego historia ciekawa. Na koniec pobytu w Mucznem zacumowaliśmy w regionalnej karczmie, najedliśmy się wspaniałej kwaśnicy i popiliśmy lokalnego piwa. 

 

    17. Muczne, kiedyś ośrodek rządowy


18. Karczma w Mucznem

Ten element wycieczki bardzo się wszystkim podobał, ale był to zaledwie początek. Następnie pojechaliśmy do nieistniejącej wsi Tarnawa Wyżna. Na odcinku pomiędzy małą mieściną Tarnawa Niżna a nieistniejącą Wyżną jechaliśmy wzdłuż Sanu, będącego jednocześnie granicą z Ukrainą. Mieliśmy więc kawał Ukrainy na wyciągnięcie dłoni i żartowaliśmy sobie: „na tej Ukrainie toczka w toczkę jak u nas, drzewa, kwiaty i góry takie same”. Natomiast w miejscu Tarnawy Wyżnej nie ma śladu po wsi, a przyroda tak się odnowiła, że jest to teraz  rezerwat torfowiskowy. Jeden jego płat ma 6 ha, drugi 20 ha. Pomiędzy nimi rozlane jest bobrowe rozlewisko, a po torfowiskach rzucone są kładki dla turystów, którymi wędrując  ogląda się roślinność torfowiskową typu: bagno zwyczajne, borówka bagienna, żurawina błotna, wełnianka pochwowata, bagienny bór sosnowy itd. Nie mówiąc o rosiczce, której niestety nie widzieliśmy. Uchodziliśmy się nie mało, ale to stale nie był koniec. Pojechaliśmy dalej, do miejsca zwanego Bukowiec, gdzie również swego czasu była wieś. Teraz to jedynie parking i wiaty dla turystów. Bo z tego miejsca pedałuje się ok. 3 godzin do grobu Hrabiny w Siankach, o czym była mowa w którejś wcześniejszej kronice. Z dawnych, przedwojennych Sianek nic po polskiej stronie nie zostało, jedynie resztki starego cmentarza, a na nim grób właścicieli Sianek Stroińskich. Po wojnie wędrówka do grobu hrabiny była bardzo ambitnym wyzwaniem, gdyż wopiści polowali na turystów jak na kaczki (strefa nadgraniczna) i mało komu udało się tego wyczynu dokonać. Obecnie do hrabiny może iść każdy kto chce, tyle, że  potrzeba na to całego dnia, a my tego czasu nie mieliśmy (nie mówiąc o możliwościach kondycyjnych).

 

19.  Torfowisko Tarnawa

  20.  Miesie grasują w całych Bieszczadach

Ogólnie wycieczka bardzo się wszystkim podobała, aczkolwiek niektórych zmęczyła bardziej niż jazda konna. Dla poratowania sił Gosia zaserwowała barszcz ukraiński i pierogi ruskie, wszystko pycha. A na deser odwiedził nas Artur. Przyjechał okuć miejscowego konia, bo tym się też para, a przy okazji posiedział z nami wieczorem przy ognisku i pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że odeszli z Eweliną ze Smolnika, dokąd przeszli 2 lata temu z Wojsławicy. Ich losy różnie się układały, ale obecnie kupili kawałek ziemi i zaczęli budowę własnej sadyby. Być może kiedyś ją zobaczymy?

W czwartek śniadaliśmy znowu pod wiatą, licytując się co lepszego jest na drugim stole. „Czy można prosić pomidorki z tamtego stołu, bo u nas nie ma”? Tak że pomidorki, serki i inne wiktuały przemieszczały się ze stołu na stół (jadaliśmy przy dwóch złączonych stołach), choć tak naprawdę wszystko wszędzie było, tylko trochę fruwało. Mieliśmy z tym kupę zabawy i każdy dzień wesoło się zaczynał.

Tego dnia celem wyprawy był Smolnik nad Sanem, a konkretnie stara cerkiew poza wsią, będąca na liście UNESCO i robiąca aktualnie za kościół katolicki. Tam planowany był biwak, a celem ostatecznym była tak zwana Biała Stajnia na zboczach Otrytu, własność naszych gospodarzy. Grupa konna pojechała najpierw szlakiem konnym wzdłuż Sanu, ale tak nieprzejezdnym, że aż trudno uwierzyć, iż jest to jakikolwiek szlak. Błoto, chaszcze, nierówności terenu przeszły wszystko czego na tym rajdzie i na wielu innych doświadczyliśmy. Czasem trawa sięgała końskich brzuchów, czasem łopian sięgał strzemion, a błoto i kamienie w licznych rowach nie dawały wytchnienia. Było i tak, że Józek musiał zeskoczyć z siodła i połamać gałęzie zagradzające drogę, ale zdarzały się kawałki „zwyczajnego” lasu, dającego chwilę odpoczynku. Godzinę trwała utarczka z buszem, ale nie dało się zaprzeczyć, że był on tyleż niewygodny co piękny. W końcu po godzinie przekroczyliśmy San i wyjechaliśmy na widokowe łąki pełne kwiatów. Galopowaliśmy na każdym zdatnym do tego odcinku, ale co rusz trafiał się głęboki rów, z wodą lub bez. Tego dnia Dorotka podróżowała na nowej, młodziutkiej arabce Lince, która nie akceptowała jeszcze rowów i skakała przez nie, jak to każdemu koniowi, nie znającemu jeszcze rzemiosła rajdowego wypada zrobić. Na jednym takim rowie zostawiła Dorotkę na podłodze, wyrywając w szalonych susach do przodu. Na szczęśnie nic się nie stało, a na upadek z konia była już najwyższa pora.

   21.  Józek przeciera trasę

   22.  Przeprawa przez San

 Dojechaliśmy ostatecznie pod cerkiew, w sumie jazda trwała 2 godziny. Wozu jeszcze nie było, więc nie było co jeść i pić. Był za to czas na zachwyty nad cerkwią, a jest co podziwiać. Cerkiew w Smolniku, działająca od 40 lat jako kościół, jest jedyną w Bieszczadach i jedną z trzech w Polsce cerkwią typu bojkowskiego. Pochodzi z końca XVIII w. i jest wpisana na listę UNESCO wśród zaledwie ośmiu innych cerkwi polskich. Jest pierwszą cerkwią z listy UNESCO, którą w naszych wędrówkach po Bieszczadach i Beskidzie Niskim dane nam było zobaczyć (swego czasu zwiedzaliśmy drewniany kościółek z  listy UNESCO w Bliznem). Cerkiew była co prawda zamknięta, ale najważniejsze jej walory to wygląd zewnętrzny. Był to przyjemny akcent biwaku i całego rajdu, niestety wkrótce nastąpiło zdarzenie przykre, kładące się głębokim cieniem na przyjemnościach dnia. Zakolkowała mianowicie wozowa Walentyna i długo trwało, zanim sprawy przybrały względnie dobry obrót. Nie obeszło się bez pomocy weterynaryjnej, a jeszcze wcześniej odpowiednie leki podał jej w iniekcji Józek, posiłkując się też pół litrem wódki podarowanej przez harlejowców, którzy chwilę wcześniej nadjechali. Z godzinnym opóźnieniem konni ruszyli w dalszą trasę, a wozowi wrócili do domu podstawionym busem, bo zabiegi medyczne przy koniu trwały jeszcze długo. 

  23. Cerkiew w Smolniku, obecnie kościół, lista UNESCO

     24. Biała Stajnia na zboczach Otryt

Konni uroczymi łąkami w rejonie Smolnika dotarli do celu podróży, a była to Biała Stajnia w lasach Otrytu, gdzieś pomiędzy Smolnikiem a Lutowiskami. Na łąkach było dużo galopu, bo wreszcie było się gdzie rozpędzić. Widzieliśmy sarny i nie kończące się łany dzwonków i storczyków. Młoda Linka płoszyła się kilka razy, czasem podpuszczona przez Józkową Waderę, która też do odważnych nie należy. Naładowani emocjami dotarliśmy do celu, gdzie wkrótce podjechał bus i zabrał nas do Dwernika. Konie zostały w Białej Stajni na dwie noce, a my przez kolejne dni podróżowaliśmy na odcinku Biała Stajnia – Dwernik busem, co było pewną nowością na rajdzie. W ten sposób mogliśmy każdego dnia pojechać konno znacznie dalej niż byłoby to możliwe z Dwernika. Pierwsza jazda trwała 2 godziny, druga 1,5 godziny.

Tego dnia na wieczorny obiad był ryż z truskawkami, a po obiedzie odbyła się degustacja Gosiowych serów, które zamierzaliśmy na odchodnym zakupić do domu. Obżarstwo było wielkie, a gdy tak objadaliśmy się, na podwórko wjechał nasz wóz ciągniony przez Walentynkę i Karinę. Wskazywało to na cudowne ozdrowienie Walentynki i wszyscy wydali głośne „hurra”, wznosząc adekwatne toasty. Zabiegi medyczne pod cerkwią trwały długo, ale najwyraźniej odniosły pozytywny skutek, skoro kobyłka o własnych siłach wróciła do domu. Szczerze się cieszyliśmy.

Po wyżerce parę osób pobiegło na San, a przy ognisku nie było śpiewania, gdyż wuja nadwyrężył sobie paluszki i miał je całe w bąblach. Zażenowany przyznał, że przed rajdem za mało ćwiczył. Ale Dorotka postawiła upadkowe, znalazły się też inne trunki i ogólnie przy ogniu było bardzo wesoło.

W piętek o świcie lało, przeszła nawet burza, jednak do śniadania zrobiło się ładnie. Walentyna tego dnia została w stajni, więc chwilę trwało zgrywanie z Kariną innego, zapasowego konia. Wozowi musieli poczekać, natomiast konnych do Białej Stajni zawiózł busem „Dziadek”. Dziadek to tata Gosi, wulkan energii i gadulstwa. Jadąc z nim ok. 10 km do koni zawsze mieliśmy niezłą zabawę. A co daje tyle energii? Mocna kawa i „cygar”, potem można góry przewalać.

Poranny deszcz umył konie, co okazało się cenne, bo Józek zapomniał zabrać szczotki. Ale dwa konie wytaplały się w świeżym błocie i te wymagały szorowania. Zaradziła temu miotła ryżowa do zamiatania chałupy znalezione na ganku. Tak że wyrychtowana załoga po chwili ruszyła w trasę. Pojechaliśmy najpierw lasem, a potem łąkami w stronę Lutowisk. Zasadniczym punktem programu było zobaczenie miejsc, gdzie rozgrywały się ważne sceny filmu „Pan Wołodyjowski”. Były to po pierwsze łąki nad Lutowiskami robiące w filmie za Dzikie Pola, po drugie miejsce gdzie postawiono dla celów filmowych drewnianą wieś Chreptiów. Narobiliśmy tam mnóstwo zdjęć i zataczając duże koło, galopując za wszystkie czasy, wróciliśmy do Białej Stajni. Po biwaku II grupa miała odbyć taką samą marszrutę.

Pierwsze 4 dni rajdu pod kątem walorów geograficznych były bardzo ambitne, byliśmy głęboko w Bieszczadach, widzieliśmy piękne panoramy i wiele ważnych szczytów. Ale jeździło się „góra – dół”, więc automatycznie nie było za wiele galopów. Ostatnie trzy dni to z kolei bezkres łąk i spore dawki galopów, ale jednocześnie to buszowanie w pobliżu cywilizacji – szczególnie w piątek. Łąki czarowały, widoki też były fascynujące, jednak co rusz ukazała się a to szosa i pędzące nią samochody, a to słupy energetyczne wśród morza traw i kable nad głową. Więc na zasadzie „dla każdego coś miłego” Józek tak ułożył trasy, że satysfakcję mieli raz górzyści, a raz galopiści.

  25. Dzikie Pola z filmu o Wołodyjowskim

   26. Zaczęło lać

W piątek na biwaku dostaliśmy wspaniałe łazanki i znane już, równie wspaniałe drożdżowe ciasto. Gdy opychaliśmy się z lubością, zaczęło lać i wkrótce przyszła burza. Ci którzy jazdę mieli za sobą, patrzyli na deszcz bez emocji. Ci co właśnie mieli wskoczyć w siodła, patrzyli z przestrachem i nadzieją, że albo przestanie padać, albo da się nie pojechać. Deszcz przeszedł w ulewę, siedzieliśmy pod wiatą i ze współczuciem patrzyliśmy na konie uwiązane w krzakach. W końcu Jaga odważyła się poruszyć drażliwy temat i po chwili, nieśmiało, zaczęliśmy rozpatrywać możliwość rezygnacji z jazdy. Konie i tak miały zostać na noc w tym miejscu, więc nie było argumentu, że trzeba je gdzieś przeflancować. Tylko jaki obciach, zrezygnować z jazdy! Józek miał ponadto dylemat moralny, gdyż bardzo przestrzegał, żeby obie grupy jeździły sprawiedliwie. Ale sam widział co się dzieje. Przetrzymał nas do 16.30 i wtedy zamówił busa i jazdę odwołał. Uczciwie trzeba przyznać, że prawie wszyscy się ucieszyli. Tym bardziej, że był to wieczór wiankowy i mieliśmy jeszcze dużo roboty.

Przyjechał Dziadek i na dwie zmiany odwiózł nas do domu. Gdy pierwsza zmiana dotarła do Dwernika, wyszło piękne słońce i zupełnie się przejaśniło. Można to uznać za złośliwość rzeczy martwych, ale o 16.30 i tak byłoby za późno siadać na konia, zważywszy, że jazda miała trwać 2 godziny. Więc w ładnej aurze ruszyliśmy na zbiór kwiatów i jak zwykle powstały dzieła sztuki.

     27.  Wieczór wiankowy

  28. Wianki były piękne

Na obiad były pyszne pstrągi i wkrótce po konsumpcji poszliśmy na most zwodować wianki. Przed obiadem przyszła smutna wiadomość, że Walentynka ma nawrót dolegliwości, że przyjechała pani doktor i robi sondę żołądka. Powiało smutkiem, ale każdy koniarz nie jedną kolkę widział, więc mimo wszystko byliśmy dobrej myśli. Zasiedliśmy pod wiatą, a ponieważ wujowi bąble z palców zeszły, więc było też trochę śpiewania. Ogień uparcie nie chciał się rozpalić i uparcie czyniono próby jego wskrzeszenia. Ostatecznie wkrótce po 23.00 rozeszliśmy się, gdyż zmęczenie wymieszane ze smętkiem nie nastrajało do długiej nasiadówki.
W sobotę rano przeleciała przez pokoje wiadomość, że reanimacja Walentynki trwała długo, ale Walentynka przegrała tą walkę. Z pewnością było to coś poważniejszego niż kolka, w innym miejscu niż Bieszczady koń odstawiony byłby do szpitala. Wdaliśmy się w dłuższą dyskusję z Józkiem na temat mizernej opieki weterynaryjnej w Bieszczadach. Nie w tym rzecz, że działający tu lekarze są niedouczeni. Rzecz w tym, że ich nie ma. Ten ogromny teren obsługuje ich garstka, a najbliższy szpital jest w Lublinie lub Warszawie.
Temat Walentynki to dwa odrębne problemy. To smutny los zwierzęcia, ale to też wielka strata dla Mateusza, który koniem nie tylko pracował, ale był z nim związany jak z psem – on i cała jego rodzina. Opowiadał o niej ciepło i bardzo się nią cieszył. Byliśmy tak poruszeni zdarzeniem, że podczas śniadania wstał wuja i zaproponował zbiórkę pieniędzy na pomoc dla Mateusza. Proponował dobrowolną stawkę, ale nadmienił, że oni z Laluchą dają 500 zł. Wyartykułowanie tej kwoty było nieco kontrowersyjnym posunięciem, jednak ustaliło od początku pewien pułap na którym wypada się poruszać i ostatecznie wszyscy to zrozumieli i przyklasnęli. Mieliśmy czas do wieczora, gdyż niektórzy musieli skoczyć do Lutowisk do bankomatu.
Z powodu braku drugiej jazdy poprzedniego dnia, Józek obiecał sobotnią pierwszą jazdę wydłużyć. Radził osobom „pokrzywdzonym” załapać się na pierwszą grupę. Ale tylko Andrzej to zrobił. Inni albo nie usłyszeli, albo im nie zależało. Tak czy owak pierwsza sobotnia jazda, z Białej Stajni do Smolnika, była dwukrotnie dłuższa niż analogiczna 2 dni wcześniej. Ujeździliśmy się po pięknych łąkach, a widoki z jednej z nich były zapierające dech w piersiach. Widzieliśmy niebieskie pasma gór na horyzoncie, morze wysokich traw pod nogami, zdarzył się kawałek przyjemnego, świerkowego lasu. Piękny świat był balsamem na duszę, balsamem było uczucie, że ten świat to real, a nie komputerowe animacje.

29. W tle Bieszczady jak malowane

 30. Ostatni biwak

Po biwaku pod cerkwią w Smolniku ruszyliśmy w ostatnia trasę, był to słynny busz wzdłuż Sanu. Tym samym rajd niestety się zakończył.
Na obiad stawiliśmy się pod wiatą w strojach galowych i na wstępie wuja przemówił. Do naszego stołu był poproszony Mateusz, który zazwyczaj jadał z gospodarzami. Wuja w imieniu wszystkich wyraził współczucie z powodu zaistniałego zdarzenia, podkreślając, że i dla nas była to wielka przykrość. Spontanicznie postanowiliśmy więc pomóc i niniejszym chcemy się dołożyć do kupna jak najszybciej nowego konia. Wymienił kwotę która była w kopercie, a była to całkiem nie mała kwota 3000 zł. Mateusz zaniemówił, nie wiedział co zrobić. Po chwili po prostu zaczął płakać, a za nim my wszyscy. Chlipaliśmy bardziej lub mniej jawnie, chwila była niezmiernie wzruszająca. Mateusz zdołał jedynie wydusić z siebie, że nigdy jeszcze nikt mu nic nie dał. Więc chlipanie się wzmogło. Potem przy pożegnaniach Mateusz zapewniał, że jak najszybciej ruszy kupować konia i że w następnym roku będzie nas nim woził. Nie pozostaje więc nic innego, jak w przyszłym roku zawitać do Dwernika. Józek poruszony chwilą zaczął na szybko wymyślać trasy, które będziemy w przyszłym roku realizować.

 

 31. Heniu śpiewa hymn rajdowy 

32. Pożegnalne ognisko

Więc mimo smętku powiało optymizmem. Heniu odśpiewał hymn rajdowy, ułożony jak zwykle w godzinkę i jak zwykle bardzo wszystkich ubawił. Tak że rozchmurzyliśmy lica i zakończyliśmy rajd dobrymi, wesołymi akcentami. Na koniec siedzieliśmy przy ognisku śpiewając, a początek kolejnego rajdu został ustalony na 16 czerwca 2018.
A więc see you.

 

 

Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia, Henio, Kasia
Opracował: Olo 

 

Więcej zdjęć z XVI Rajdu znajdziesz w galerii, a jeszcze kilkanaście dodatkowych ujęć  gdy klikniesz tu

 

 

 

 

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i