Archiwum kategorii: Bez kategorii

XIX Spęd Starych Koni (Jubileusz), 2007

To już10 lat! Mineło nie wiadomo kiedy i dlaczego. 10 lat temu, 15 listopada 1997 roku zaprosił Olo do siebie do domu grupe starych AKJ-towcow, żeby powspominać stare rajdowe czasy, pooglądądać slajdy i zdjecia, jak się da to pośpiewać. Nikt wtedy nie myślał o dalszych, regularnych spotkaniach, pojęcie „Stare Konie” jeszcze nie zaistniało. Wcinaliśmy krakersowe koreczki, zadumaliśmy się nad widokiem nas samych w latach studenckich – łza się w oku kręciła na przemian ze szczerym smiechem. Po sesji zdjęciowej odkurzylismy w szarych komórkach wszelkie możliwe rajdowe
piosenki i cicho śpiewaliśmy przy gitarze (aby nie drażnic sąsiadów) do samego rana.

Na wiosnę ktoś dał hasło, żeby spotkać się ponownie. Tym razem nad jeziorem, jak na rajdach bywało, rozpalić ognisko, upiec kiełbachę, pośpiewać odważniej. I tak poleciało… spędy „Starych Koni” stały się regularnym obyczajem towarzyskim byłych członków Akademickiego Klubu Jeździeckiego. Szeregi tego nieformalnego stowarzyszenia pęczniały, gdyż znajdowaliśmy lub znajdowali się sami coraz to nowi członkowie. Z czasem akcentem niezbednym
tych spotkan stały się żywe konie, a dosiadało ich wielu śmiałków,
niejednokrotnie pierwszy raz od lat studenckich. W koncu już tylko krok był od zapakowania się na wozy taborowe i ruszeniu w siną dal, jak za dawnych lat bywało. Co też stało się w roku 2001, od kiedy zaczęliśmy regularnie rajdować. Dwa lata później nastała era rajdobozów, kiedy to towarzystwo zapragnęło pohasać na dużych koniach, urlopując jednocześnie w ekskluzywnych warunkach. Życie zaczęło upływaćć od rajdu do rajdu, od rajdobozu do rajdobozu, a było ich do tej pory odpowiednio 6 i 4. Czas  pomiędzy” okraszaliśmy regularnymi spotkaniami w każdy ostatni wtorek miesiąca w westernowej knajpie „Union Pacific” na wrocławskim rynku, a z czasem także balami karnawałowymi, wigiliami i różnymi innymi okazjonalnymi spotkaniami.

I nie wiedzieć kiedy minęło 10 lat. Przeżylismy wiele pięknych chwil,
spotkań, zabaw, przyjemności. Przyjeżdżali ludzie z całej Polski, a także z dalekich krajów, jak: Niemcy, Szwecja, Holandia, Francja, Anglia, Ameryka, Australia. Powstało mnóstwo zdjęć, filmów, opowiesci, zaistniała strona internetowa. Parę osób w tym czasie odeszło na zawsze.

1. Przyjazd 2. Powitania
3. Nadejszła wiekopomna chwila… 4. Wniesiono tort jubileuszowy

 

I tak oto doczekaliśmy pięknego Jubileuszu, który należało obejść uroczyście. Na miejsce spotkania jubileuszowego wybraliśmy po wielu przemyśleniach pensjonat „Pod Bukiem” w Kątach Bystrzyckich koło Lądka Zdroju, niedaleko kultowej Lutyni. Miejsce wynalazła Jadwiga. Spotkanie miał przygotować wybrany przez Ola Komitet Organizacyjny, a datą spedu był 16-18 listopada 2007 r. Zjechały nan ostatecznie 34 osoby. 

Pensjonat „Pod Bukiem” jest ekskluzywny przytulny, a gospodarze
dołożyli wszelkich staran, żebyśmy się tam czuli dobrze. Do dyspozycji mieliśmy stylowo urządzone pokoje i smaczną, domową kuchnią, a biesiadowaliśmy w jadalni wypełnionej starymi meblami, z kominkiem, na którym buzował ogien. Niestety kilka osób musiało nocować pensjonacie po sasiedzku, gdyż „Pod Bukiem” było tylko 28 miejsc, a wiekszosc starych koni zgłosiła sie na przysłowiowa „ostatnia chwile”. Ta sytuacja była pewnym dysonansem, ale
ostatecznie zabawa była przednia, wiec może ten akcent nie umniejszył jej walorów.

Wiekszość ludzi zjechała na impreze już w piątek, tak że do kolacji zasiadaliśmy prawie w komplecie. Po kolacji siedzieliśmy przy kominku gawedząc, a wieczorem oglądalismy filmy Andrzeja i Jurka z tegorocznego rajdu i rajdobozu. Było miło i rodzinnie.

W sobotę od rana program był napięty. Wcześniej nie wiedzieliśmy jaką pogodą uraczy nas połowa listopada, więc Komitet miał w zanadrzu różne warianty programowe: była w planie wycieczka w góry, jazda konna, basen, wizyta w Lutyni, zwiedzanie Lądka. Jednak rzeczywistość wymusiła tylko spacer po najbliższej okolicy i basen, gdyż nastała prawdziwa zima ze sniegiem, mrozem, sporymi oblodzeniami i nic więcej nie dało się wykonaę. Spora grupa
wyruszyła dziarsko do lasu za wsią, a cześć pojechała do Stronia zażyć kąpieli i jacuzzi w bardzo ładnym i nowoczesnym basenie.

Zasadnicza „Akademia” była przewidziana na godzine 16.00. Wtedy to wszyscy stawili się w strojach organizacyjnych przy w wspólnym stole w sali kominkowej, a na przysłowiowy dobry poczatek Renia wniosła wielki tort z fajerwerkami, oczywiscie własnego wypieku. Panowie odbili szampana, a na środek został wywołany sprawca wszystkiego, czyli Olo. Komitet w imieniu całej starokońskiej braci podziękował mu za to, że stał sie sprawca wszystkiego. Że nas kiedyś skrzyknął, że nas przez te lata „spinał” do kupy, że organizował
wiele imprez lub co najmniej czuwał nad organizacja. Że zawsze był. Olo dostał w podzięce drewniane popiersie konia, jak na Starego Konia przystało, z odnośna tabliczka grawerowana. Po spełnieniu toastu przystapiliśmy do pałaszowania Reniowego wypieku, który był oczywiscie wysmienity. Przy piciu szampana Zgaga wreczyła wszystkim starym koniom legitymacje klubowe, które sama wymysliła i wykonała. W dalszej części Akademii odbyły sie dwa
pokazy w Power Point. Formisia zabrała towarzystwo w podróż
sentymentalna po starokońskim 10-leciu, prezentując wyciag slajdów wykonanych z setek zdjeć różnych autorów powstałych na przestrzeni rzeczonego czasu, opatrzonych odpowiednim  komentarzem. Zgaga przedstawiła przychówek starych koni, co tenże porabia i jak się zmieniał na przestrzeni lat. Wszystko w pięknej oprawie graficznej, również z dowcipnym komentarzem. W trakcie projekcji obu pokazów zapanowała wesołość wielka, wiec w bardzo dobrych nastrojach ruszylismy po ich zakonczeniu do drugiej sali, gdzie Krzyś Lorenz przygotował aukcje obrazów niedawno zmarłego prof. Ludwika Maciąga (nawiasem mówiąc obrazów ze swojej kolekcji). Dochód z aukcji został przeznaczony na wydanie albumu o twórczości Ludwika Maciąga. Do sprzedaży zostało wystawionych 13 obrazów, w tym kilka akwarel i monotypie. Cały dzien obrazki były wystawione na widok publiczny, aby móc   się z nimi oswoić. Trick ten zdał egzamin, gdyż licytacja była bardzo zażarta i to odnosnie każdego prawie egzemplarza. Sprzedano wszystkie obrazki, najtańszy poszedł za 100 zł, najdroższe za 450 (2 obrazy), a łacznie zebrano i przekazano do wydawnictwa 3600 zł. Szczęsliwcy zostali uwiecznieni na wspólnym zdjęciu, po czym udaliśmy sie na pokoje na krótki relaks i pindrzenie. Aby o godz. 19.00 zejść się znowu przy biesiadnym stole, tym razem w części artystycznej.

Część artystyczną oficjalna otworzył szef Komitet  Organizacyjnego Tadziu, a nastepnie wystąpił sam mistrz Olo. Najpierw przemówił, podsumowujac krótko minione 10 lat. Nastepnie jako Jednoosobowa Samozwańcza Kapituła Starych Koni, zarządzeniem z dnia 15 listopada 2007 roku, przyznał wyznaczonym przez siebie osobom ordery, dyplomy i nagrody. Każdemu z tych osób za to, czym się delikwent zasłużył. Śmiechu było co niemiara, a nagrodzone osoby nie omieszkały zadbać o wspólną fotkę. 

W tej bardzo dobrej atmosferze przystąpilismy do pałaszowania obiadu, bo w brzuchach burczało. Jakiś czas po obiedzie odbył sie dalszy etap cześci artystycznej oficjalnej, to jest występ zespołu „Nóżka”, przechrzczonego swego czasu na „Gwiazdy Szeryfa”. Gwiazdy ćwiczyły wczesniej zapamietale i teraz z lekką tremą, jak na gwiazdy przystało, zademonstrowały jeden ze swoich „line-danców”, myląc się całkiem umiarkowanie (a może wcale). Wiekszość towarzystwa znała już ten numer, ale po nim nastapił numer całkiem nowy, to jest prawdziwy kankan, włącznie z demonstracją majtek z falbankami do kolan i szpagatami. Po zakończonych wszelkich częściach planowych, nastała cześć artystyczna nieoficjalna, to jest tańce i swawole do póznych godzin nocnych. Na stół wjeżdżały coraz to nowe dania, odbijano coraz to nowe butelki, a tańce szły pełną parą. Nie obeszło sie bez wężyków, kółeczek, plasów grupowych i tańca na rurze. O północy popłynął jak dzwon toast na zdrowie konia, po czym tańcowano dalej.

Rano umiarkowanie wyspani, ale niezmiennie wygalantowani, zasiedliśmy do wspólnego śniadania. Spożywaliśmy leniwie gawędząc i nigdzie się nie spiesząc. Panowała miła i rodzinna atmosfera. Po śniadaniu wszyscy ruszyli na spacer, zażyć kapieli tlenowej w okolicznych lasach i pagórkach, a okolica była bardzo ładna i zachecająca do buszowania po jej zakamarkach. Tak dotrwaliśmy do pory obiadowej, kiedy to ruszyliśmy w podróż powrotną do Wrocławia, wkraczając z nadzieja w nowe 10-lecie Starych Koni.

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjecia: Pani Zgaga, Ewa Formicjka, Hanka Olszowska
Opracował i wstawił na strone: Olo

© 2002-2005 Stare Konie All rights reserved. Zalecana rozdzielczość 1024×768 oraz IE 5.5 lub nowszy.

Rajd XVIII, 2019 r.

 

Osiemnasty bieszczadzki rajd Starych Koni był kojąco podobny do wszystkich poprzednich – ten sam przewodnik stada Józek, w większości te same, znane konie, te same Bieszczady. Jednak był też dramatycznie inny od wszystkich, gdyż zabrakło na nim Henia, naszego charyzmatycznego szeryfa. Heniu odszedł wiosną, pogalopował samotnie na niebieskie łąki (do ostatnich chwil dosiadał konia). Na rajdzie rok wcześniej brylował jak zawsze i nikt wtedy nie przypuszczał, że mógłby nas opuścić. On czy ktokolwiek. Ale się stało… nasze szeregi zaczynają się przerzedzać.

Tym niemniej nie braliśmy pod uwagę rezygnacji z rajdu, sprawy organizacyjne były daleko posunięte. A w jakimś sensie Heniu był z nami cały czas – był jego kapelusz, jego gwiazda szeryfa, były myśli i wspominki, a nawet ostanie łyki  „geringerówki”.  Ponieważ nie pozostawił receptury swojej słynnej nalewki, więc łyki były naprawdę ostatnie. Jednak będziemy kultywować różne zapoczątkowane wspólnie inicjatywy, a do rajdu dwudziestego bardzo chcielibyśmy dotrwać.

Na rajd przyjechało aż 19 osób, a spotkaliśmy się ponownie w Dwerniku u Gosi i Jarka, gdzie bardzo nam się podoba. Gospodarze wybudowali nowy, mały pensjonat, więc warunki lokalowe były dużo lepsze niż dwa lata wstecz. W nowym domu przybyła też obszerna stołówka, więc skończyła się ciasnota biesiadna pod wiatą, a obsługa nie musiała ganiać z półmiskami przez całe podwórze, czasem w deszczu. Trochę żal było tej wiaty, ale zasiadaliśmy pod nią przy ogniskach, więc niczego nie ubyło.

Na rajd przybyli: Reniowie, Wujowie, Staszkowie, Gerowie, Rudzi, Marysia, Dorota, Aldona, Maciek warszawski, Formisia, Olowie – Andrzej po raz drugi, Hania pierwszy raz i także po raz pierwszy Stefan z córką. Koni Józek przywiózł tyle, że każdy kto chciał mógł jeździć na dwie zmiany, natomiast ciasno zrobiło się na wozie. Do tego jednak trzeba się przyzwyczajać, na  wóz będzie coraz więcej chętnych.

1. Dwernik – nasza nowa siedziba 2. Wieczór inauguracyjny

 

Na majowym spędzie gremialnie wybraliśmy na nowego szeryfa Marysię i tak oto w piątek wieczorem, zaraz po przyjeździe do Dwernika, szeryf Maria otworzyła oficjalnie rajd. Zapowiedziała że łatwo z nią nie będzie, ale zaraz polała „geringerówki”, więc zrobiło się swojsko. Kapelusz Henia leżał na widocznym miejscu, gwiazda szeryfa błyszczała na marysinej piersi i było jak zawsze.

Jak zawsze było też zamieszanie przy ustalaniu kolejności jazd w sobotę rano. Tradycyjnie każdy chce jechać na pierwszą zmianę, zawsze jest harmider i trudno się połapać jak w końcu ma być. Co prawda jest proste rozwiązanie tej łamigłówki, wystarczy na stałe przydzielić konia do dwóch ludzi i niech sobie sami sterują kto kiedy jedzie. Na jednym rajdzie tak było i panował idealny porządek. Ale byłoby to złamaniem odwiecznej zasady, że po śniadaniu szeryf wyznacza kolejność i że musi być zadyma. Więc była zadyma, ale jakoś się uporaliśmy i ruszyliśmy w bieszczadzkie knieje.

Kochamy ranczo „U szeryfa” w Dwerniku, ale zarówno Dwernik jak i Zatwarnica znajdują się głęboko w Bieszczadach i wszędzie wkoło są strome góry. Jeździ się więc góra – dół po zarośniętych stokach, a atrakcją są nie zapierające dech widoki i niekończące się galopy, lecz trudne, zalesione zbocza górskie, pełne zwalonych drzew, chaszczy, potoków i dziur. Na takim terenie nie ma możliwości wymyślania nowych tras, najczęściej istnieje jeden wariant bezpiecznego przejazdu do określonego celu, a galopy zdarzają się tylko od czasu do czasu. Taki teren daje oczywiście dużo satysfakcji, jednak co tu dużo mówić – chciałoby się zobaczyć więcej rozległych panoram i zaznać więcej szumu w uszach podczas ekscytujących galopów.

3.  W Bieszczadach jest zawsze pod górę 4. Ale bywają urokliwe łąki i piękne panoramy

 

O ile w Osławicy, gdzie byliśmy trzykrotnie, 80% terenów do jazdy to widokowe, pofalowane  łąki i 20% to zwarta dżungla, o tyle trzy ostatnie rajdy mają proporcje odwrotne – 80 % przedzierania się przez busz i  20% widokowych łąk. Łąki dają nieograniczoną możliwość wyboru ścieżek, więc stale jest coś nowego. Panoramy są coraz inne i galopować można bez końca. Natomiast na stromych, zarośniętych zboczach walczy się o życie, przemieszczanie odbywa się stępem, a trasy są co roku te same, bo zazwyczaj istnieje tylko jeden wariant dotarcia do określonego celu. Jednym słowem w tym roku jeździliśmy po mniej więcej tych samych trasach co w ciągu dwóch ostatnich lat. Tyle że mało kto się zorientował, a może nikt. Bieszczady są bezkresne i tylko czujne oko wyśledzi, że się powtarzamy. Józek czasem wykombinował jakąś nową ścieżkę, czasem pobłądził, a biwaki organizował w innych miejscach, których jeszcze nie znaliśmy, więc tyle było  innowacji. 

W sobotę pojechaliśmy do wsi Nasiczne, ważnego miejsca w topografii Bieszczadów, skąd wychodzą liczne szlaki turystyczne. Konni jechali lasem po prawej stronie potoku Nasiczniańskiego, wóz jechał szosą. Jazda konna miała być lekkim rozruchem, jednak okazała się niezłym hard-corem. Zaraz na wstępie było błądzenie, skutkiem czego trafiliśmy na  potok o bardzo stromym brzegu, gdzie zarówno wjazd  jak i wyjazd z wody był bardzo trudny.  Chwilę potem na mokrych wybojach, w wysokim zielsku, leżało niewidoczne zwalone drzewo, a za nim następne. Konie nie widząc przeszkody i nie wyczuwając jej wsześniej zakotłowały się na tych niespodziewankach i cudem  nikt się nie wywalił. Wszędzie panowała nieprzebyta, mokra, parująca roślinność,  aż dziw że w tym upalnym czerwcu gdzieś na świecie było tak wilgotno. Bieliło się parzydło leśne, zapachy odurzały. Po 2,5 godzinie konni dotarli do miejsca biwaku, spóźniając się godzinę. Na biwaku zastaliśmy chmarę innych turystów i sporo samochodów. Zarekwirowaliśmy całą wiatę, ale nie siedzieliśmy długo, gdyż gwar przytłaczał. W drodze powrotnej obyło się bez błądzenia, tym samym ominęliśmy najtrudniejsze miejsca i były nawet trzy krótkie galopy. W leśnych prześwitach pyszniła się Magura Stuposiańska i Połonina Caryńska. Niestety dla sprawiedliwości  drugiej grupie trafiła się ulewa. Niektórzy szybko poubierali peleryny, inni sądząc że się nie opłaca nie zrobili tego. Tych zlało totalnie.

5. Gęsty bieszczadzki busz  6. Most na Sanie w Dwerniku

 

O zmierzchu zrobiliśmy wieczór poświęcony Heniowi. Formisia przygotowała pokaz zdjęć w power point, Andrzej przywiózł z domu rzutnik i ekran. Wiele osób bało się tego pokazu, tym bardziej że łzy się lały w mniej wrażliwych sytuacjach. Ale zgodnie z intencją autorki wszystko odbyło się w atmosferze umiarkowanie wesołej – nasz nieodżałowany szeryf przedstawiony został jako postać nie tylko  charyzmatyczna, ale też jako wielki kawalarz, główny obozowy zapiewajło, inicjator wielu zabawnych pomysłów i świetnie się bawiący pomysłami innych. Pokaz nie inspirował do mazania się, wręcz przeciwnie, mówił, że z Heniem mazać się nie wolno. Zdjęcia zachęciły do wspomnień, głos zabierało wiele osób. Mieliśmy poczucie, że ten wieczór był nam wszystkim potrzebny i był to wentyl dla ujścia długo tłumionego żalu.

W niedzielę znowu była zadyma przy organizowaniu jazd i można powiedzieć, że tą tradycję usilnie pielęgnowaliśmy. O godzinie 10.00, z uwiązami w dłoniach, ruszyliśmy na pastwisko po konie. Braliśmy ich każdego dnia tyle, ile było potrzeba, przeważnie 3-4 zostawały na pastwisku. Gdyby zostać miały tylko jeden lub dwa, Józek zabierał je w trasę i szły luzem. Bywało też tak, że jakiś koń nie miał jeźdźca na drugą zmianę. Wtedy siodło zabierał z biwaku samochód aprowizacyjny i koń szedł luzem z powrotem do domu.

Tego dnia wyprawiliśmy się do wiaty pod Zatwarnicą usytuowanej koło mostu na Sanie. Jak poprzedniego dnia jechaliśmy trasą znaną z dwóch poprzednich lat, ale chyba nikt tego nie zauważył. Trasę można podsumować krótko: niemożliwe błoto, stromo, prześwity z ładnymi widokami, zwarta roślinność wymagająca Józkowej maczety, wilgotny, pachnący busz, dużo parzydła i starych jodeł, ekstremalnie stromy zjazd do Zatwarnicy. Gdy trafiała się szutrowa droga, poboczem kłusowaliśmy i czasem galopowaliśmy.

7. Łąki gdzieś nad Chmielem 8. Wiata koło Zatwarnicy

 

Na biwak przyjechał wspaniały krupnik, a dodatkowo tego roku do każdego  lunchu  serwowano kosz soczystych jabłek. Były wszelkie napoje, w tym skrzynka piwa i nie rzadko Gosia podrzucała blachę drożdżowego ciasta. Panowało miłe rozleniwienie, pobrzmiewały pogaduszki w podgrupach, a pojedyncze osoby znajdywały kawałek starej ławki lub kopkę siana na szybką drzemkę. Biwaki były zawsze elementem integracyjnym i przyczyniały się do pogłębiania niemal rodzinnych więzi w grupie. Były to piękne chwile.

Ale w Dwerniku też było sielsko i rodzinnie. Tego dnia po jak zwykle wspaniałym i zbyt obfitym obiedzie wjechał na stół wielki arbuz udekorowany polnymi kwiatami i po chwili zapłonęły na nim sztuczne ognie. Była to forma tortu dla jednej z kowbojek, która planowała ukryć swój ważny jubileusz – ale się nie udało. Jubilatka dłuższą chwilę nie orientowała się o co chodzi, lecz gdy  popłynęły ciepłe życzenia… popłynęły też łez strumienie. Oprócz arbuzowego tortu był prezent w postaci okolicznościowej koszulki, przy której tworzeniu pracowało wcześniej kilka osób. Lał się szampan i spędziliśmy piękny wieczór.

9. To była niespodzianka… 10. Leje się szampan

 

Jednak impreza imprezą, ale nic nie zwalniało od spaceru na most na Sanie, dokąd  ganialiśmy co wieczór. Do mostu mieliśmy ok. 0,7 km i był to ważny punkt codziennego programu, gdyż na rajdzie obżeraliśmy się niemożliwie. Spalanie kalorii było koniecznością. Poza tym dopiero na moście łapaliśmy zasięg komórkowy, międzymiastowa na pobliskim „krowim mostku” w tym roku nie działała.  A jak tu żyć bez komórki przy uchu, niepodobieństwo.

Poniedziałek był dniem wycieczki, zwyczajowym dniem bez konia. Ale najpierw, zaraz po śniadaniu, byliśmy świadkami miłej uroczystości. Otóż dwóch ośmioletnich chłopców miało wręczone odznaki konnej turystyki górskiej, a był to syn gospodarzy Miłosz i syn znanej nam z poprzednich lat Kasi – Kacper. Odznaki wręczał Józek, mający uprawnienia w tym zakresie, a my stanowiliśmy publikę. Józek ładnie przemówił, chłopcy byli bardzo przejęci. Wymogi  zdobycia takiej odznaki są ambitne, więc fakt iż zdobyły je takie małe kajtki zrobił wielkie wrażenie. Gratulowaliśmy szczerze, a każdy z chłopców wziął potem udział w jednej naszej wyprawie, udowadniając swoje umiejętności.   

11. Degustacja piwa w browarze w Uhercach Mineralnych 12. Park Miniatur w Myczkowcach

 

W tym roku na wycieczkę pojechaliśmy w kilka ciekawych miejsc, ale głównym celem była pętla bieszczadzka, którą przejechaliśmy prawie w całości.  Trasa wiodła przez Smolnik, Lutowiska, Czarną, Równię, Olszanicę, Uherce, Myczkowce, Bóbrkę, Solinę, Berezkę, Średnią Wieś, Nowosiółki, Baligród, Cisną, Wetlinę, Brzegi Górne i Nasiczne. Z satysfakcją należy odnotować, że we wszystkich tych miejscach byliśmy konno w poprzednich latach. Oczywiście podróżowaliśmy wtedy po drogach i bezdrożach ponad wymienionymi punktami, ale zajeżdżaliśmy do nich na biwaki. Bieszczady mamy więc dość gruntownie spenetrowane, są to jednak tereny tak rozległe, że z pewnością czeka na nas jeszcze mnóstwo nieznanych miejsc. Tym razem brakowało ważnego elementu wycieczki, a mianowicie przewodnika, który by w czasie jazdy busem relacjonował którędy jedziemy i co widzimy. Z pewnością nie wszyscy się zorientowali na czym polegał sens tej podróży. Na szczęście było też  zwiedzanie różnych ciekawych miejsc, więc wycieczka się podobała. Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy w Uhercach Mineralnych, gdzie znajduje się słynny browar Ursa Maior, ciekawie przygotowany dla turystów. Jest możliwość degustacji piw, których produkuje się tutaj mnogość, ale są bardzo drogie. Można obejrzeć krotki film na temat produkcji piwa, są też sklepiki pełne dobra wszelakiego, również nadwyrężającego portfele. Posiedzieliśmy w browarze spory czas, mocno się nadwyrężając. Następnie pojechaliśmy do wsi Myczkowce, do Centrum Kultury Ekumenicznej. Na terenie Centrum znajdują się liczne atrakcje dla turystów – wystawy, mini zoo, mały ośrodek jeździecki – ale my zwiedziliśmy dwa najważniejsze miejsca, a mianowicie Ogród Biblijny i Park Miniatur. Ogród Biblijny to przedstawienie starego i nowego testamentu poprzez rośliny i poprzez cytaty z biblii nawiązujące do konkretnego gatunku. Tego typu ogrody powstają na całym świecie, w Polsce jest ich kilka, ale ten jest największy. Nasadzenia zaprojektowała pani doktor z Uniwersytetu Przyrodniczego w Krakowie. Podziwiać tu można ponad 100 gatunków roślin na kilku poletkach, nawiązujących do różnych ważnych zdarzeń biblijnych. Oprócz roślin  z naszej strefy geograficznej w ogrodzie zobaczyć można  oliwkę, figę, granat, palmę daktylową, lentyszek, szarańczyn i inne nieznane gatunki. Naszą grupę oprowadzała pani przewodnik, ale można też chodzić po ogrodzie samemu. Ogród wzbudził kontrowersje, jednym się podobał, innym nie. Na pewno jest to ciekawe rozwiązanie parkowe i warto było zobaczyć. Natomiast ciekawszym był Park Miniatur, gdzie w różnych parkowych alejkach znajduje się ok. 140 miniatur drewnianych kościółków i cerkiewek Polski, Ukrainy i Słowacji, skomasowanych wg grup etnograficznych, które te obiekty użytkowały. Nas szczególnie interesowały te obiekty, które poznaliśmy w czasie kolejnych rajdów. Są to: Średnia Wieś, Równia, Chmiel, Smolnik, Stefkowa, Wisłok i inne. Miło było pomyśleć, że po licznych zawieruchach historii ostało się jeszcze tak wiele pięknych cerkiewek, bo wiadomym jest, że bardzo dużo zostało zniszczonych.

Nasyciwszy się ekumenicznie pojechaliśmy na lunch do Nowosiółek, gdzie oprócz posiłku w sympatycznym barze, w programie było zwiedzanie Muzeum Łowiectwa. W Nowosiółkach byliśmy na jednym z poprzednich rajdów, także w tym muzeum. Więc kilka osób zrezygnowało z oglądania wypchanych zwierząt, rekompensując sobie czas piwem lub herbatą. W końcu wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do Dwernika. W mijanych wioskach widzieliśmy niekończące się szpalery jaśminu, oraz imponujące ilości zasiedlonych bocianich gniazd. Był to bardzo miły  akcent wycieczki.  

13. Jubilatka serwuje tort owocowy 14. Wieczorem śpiewamy pod wiatą

 

Tego dnia szeryf zarządziła wieczór wiankowy, ale przyjechaliśmy tak skonani, że wianki zostały odwołane. Na każdym rajdzie Heniu kilkakrotnie zarządzał i odwoływał wianki, więc tradycję tę podtrzymaliśmy. Natomiast dla osłodzenia umęczonych wycieczką organizmów jubilatka zasponsorowała wspaniały owocowy tort, upieczony oczywiście przez Gosię. Było to pełne zaskoczenie i z wielką ochotą ruszyliśmy do boju. A bój nie był łatwy, bo na obiad dostaliśmy sycącą, wspaniałą golonkę z młodą kapustą, więc dać radę tortowi nie było łatwo. Ale udało się, jak zwykle zresztą. Tym bardziej spacer na most był konieczny i prawie wszyscy pognali.

We wtorek pojechaliśmy do Białej Stajni, gdzie tradycyjnie konie miały zostać na jedną noc. Nas odwieziono do domu busem i w środę rano busem pojechaliśmy do koni. Trick z zostawieniem koni w Białej Stajni daje możliwość pobuszowania po łąkach w rejonie Smolnika i Lutowisk, czyli innymi słowy nadrabiamy wtedy galopy, których w rejonie Dwernika nie ma za dużo. Natomiast wcześniejsza trasa konna z Dwernika do Smolnika jest dość upiorna, choć trzeba przyznać że jest mocno przetarta w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy dwa lata wstecz. Wtedy był to mega hard-core, teraz po prostu hard-core. Jest to gęsty busz, zwalone drzewa w trawie ścielą się gęsto, często niewidoczne. Wszędzie pełno nierówności, dziur i kamieni. Józek cały czas wymachuje maczetą i wycina przejezdny tunel. Są bardzo strome zjazdy i podjazdy. W jednym miejscu Wadera tak się zbiesiła, że jadąca na niej kowbojka musiała zeskoczyć z siodła i konieczna była pomoc Józka i jego perswazje, aby kobyła zechciała pokonać przeszkodę. W powrotnej drodze (następnego dnia) inny kowboj miał ten sam problem i też zeskakiwał z siodła. Osłodą tej upiornej trasy był San, który przekraczaliśmy trzykrotnie. Wreszcie po wyjeździe na łąki  łapiemy oddech, lecz  odkrywamy na nich tyle rowów, że poszaleć się nie da. Dwa lata wstecz na takim rowie glebę zaliczyła Dorota, w tym roku Lalucha. Natomiast koń Wojtka postanowił skakać przez rowy i raz w takim skoku wuja dostał w dziób gałęzią zwisającą nisko i prawie został oskalpowany. Dla osłody po tych ciężkich przeżyciach Józek wymyślił biwak nie pod cerkwią, jak ostatnio, tylko w bardzo klimatycznej karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku. Karczma bardzo się podobała, a zimne lokalne piwo wskrzesiło nadwątlone siły. Na lunch dostaliśmy naleśniki z serem i powidłami, udekorowane kwiatami rumianku. Spędziliśmy miły czas i nudne będzie stwierdzenie, że nie chciało się jechać dalej.  

15. Jedziemy 16. W karczmie „Wilcza Jama” w Smolniku

 

Ale dalej też było super. Druga zmiana jechała bezkresnymi łąkami, galopując ile się dało i mając w końcu piękne widoki. Galopowaliśmy w tak wysokiej trawie, że napór trawy wyciskał stopy ze strzemion. W tym roku zastaliśmy na rajdzie późniejszą wegetację, lecz i tak kwiecia wszelkiego było bez liku. Czarowały dzwonki, margaretki, ślaz, komonica, bodziszki, wyka, wiązówka i wszechobecny podagrycznik. Trasę opisywałam dwa lata temu, więc dodać tylko można, że przed samą Białą Stajnią Józek pobłądził w bezkresie traw, przedłużając nieco podróż. Generalnie błądzenia było w tym roku znacznie mniej niż zwykle, ale buszować po Bieszczadach całkowicie bez błądzenia się nie da.

Po konnych ekscesach wróciliśmy busem do Dwernika i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na zbiór kwiatów, jako że wieczór  wiankowy miał być nieodwołalny. Czasu mieliśmy mało, więc tylko nieliczni pletli prawdziwe wianki, większość osób poprzyczepiała kwiaty do kapeluszy. Ale efekt był wspaniały i na obiad przybyło towarzystwo pięknie ukwiecone. Po obiedzie zjedliśmy urodzinowy arbuz i ruszyliśmy na most celem zwodowania wianków. Pojawiły się rozmaite nalewki, a Stefan  zaskoczył wszystkich elegancką zastawą do trunków, która wzbogaciła smak nalewanych płynów. Zrobiło się bardzo wesoło, tak że widząc nadjeżdżający samochód, ruszyliśmy szturmem w jego kierunku, domagając się myta za prawo przejazdu. Wystraszony kierowca wyciągnął portfel, pytając ile się należy. „Nie drogi panie, żadne takie – zaszczebiotała Marysia – dzieci zaśpiewają piosenkę”. W samochodzie nastąpiła konsternacja i po chwili dzieciaki z tylnego siedzenia  zakwiliły cienkimi głosami, ratując tym samym rodzinkę przed nocowaniem na moście. W tej radosnej atmosferze wianki poszybowały w nurt wieczornego Sanu i z satysfakcją obserwowaliśmy, że dziarsko zmierzają do morza. Był z nami Miłosz,  który z wielkim przejęciem zwodował własnoręcznie upleciony wianek i  cieszył się niezmiernie, ze jego kwiatki bez obciachu popłynęły tam gdzie trzeba, czyli prosto do Bałtyku. Spełniwszy tradycyjny obowiązek wróciliśmy do domu i zasiedliśmy przy ogniu pod wiatą. Tego roku mieliśmy nowe śpiewniki, wykonane wiosną przez Ola przy pomocy kilku osób, udekorowane okładką naszego nieocenionego grafika z Kanady Marka. Mając tą cenną kantyczkę śpiewaliśmy   dziarsko, idąc strona po stronie, niczego nie pomijając.

17. Szeryf Marysia z Heniowym kapeluszem i nalewką w eleganckiej zastawie 18. Za chwilę wianki popłyną do morza

 

W środę od rana panował wielki upał, a gzy cały dzień dokuczały szczególnie zjadliwie. Pojechaliśmy busem do Białej Stajni i ruszyliśmy w busz szukać koni, które miały do dyspozycji ogromny teren. Wydłubaliśmy je z krzaków, odkrywając przy okazji że Poligon się rozkuł, a Berdanka rozdarła gdzieś na gałęzi skórę na grzbiecie i nie nadawała się do użytku. Poligona Józek ekspresowo okuł, a Berdi dostała wolne, dając szansę jeżdżącej na niej Formisi przejechać się wozem (czego w/w ostatnimi laty nie doświadczała). Józek w tym roku przysposabiał do rajdów nowego trzylatka, który jeszcze nie nadawał się na czołowego. Jeśli na trzylatku jechał on sam, to prowadzącą była znana nam Kasia z Krakowa, dosiadająca Waderę. Jeśli Józek jechał na Waderze, to Kasia dosiadała trzylatka i jechała druga. Jednak Kasia już wyjechała, a Józek tego dnia zamierzał dosiąść trzylatka, bo tak mu pasowało. Zrobił więc prowadzącą Dorotę na Bojarze, gdyż Bojar się nadawał. Sam jechał za Dorotą i kierował „z tylnego siodła” którędy jechać. Dorota miała wielki dzień. Jazda pierwszej grupy była piękna, cały czas widokowe łąki pełne kwiatów, na horyzoncie główne Bieszczady, sporo galopu. Konni zaznali przygód podnoszących poziom adrenaliny – najpierw minęli kości obgryzionego przez wilki  jelenia, gdzie konie się spłoszyły, następnie Berdanka idąca luzem padła nagle w gąszcz trawy by się wytarzać i też spłoszyła konie. Na szczęście nikt nie spadł.

19. Piesze wędrówki to rajdowa specjalność 20. Biwak u podnóża Otrytu

 

Wozowi tez mieli fun, jechali skrajem tych samych pięknych łąk i też widzieli połoniny i główne szczyty. Powożący wozem Jarek zganiał od czasu do czasu towarzystwo z wozu, aby ulżyć koniom jadącym pod górę, lub gdy było za bardzo z góry. Wędrówki piesze są stałym elementem rajdów konnych, a niektórzy nawet gdy nie trzeba lubią pedałować za wozem, bo aktywności fizycznej nigdy za dużo. Na wozie było jak zawsze wesoło, a Wojtek grał na harmonijce ustnej.

Biwak mieliśmy w okolicy Białej Stajni, w wiacie, której jeszcze nie znaliśmy. Przyjechała fasolka po bretońsku i drożdżowe ciasto. Gzy gryzły niemiłosiernie, upał zwalał z nóg. Ale to wszystko było niczym wobec faktu, że tego dnia zginęła Heniowa gwiazda szeryfa. Marysia nosiła ją przypiętą do swojej kamizelki, ale po powrocie do Dwernika odkryła jej brak. Szukanie gwiazdy było rozpaczliwe, łzy się lały, lecz nic nie pomogło, zniknęła jak kamfora. Analizowaliśmy kiedy to się mogło stać i gdzie, lecz wniosek z całej akcji poszukiwawczej był nieubłagany – gwiazda chciała zostać w Bieszczadach. Wszystkim było przykro, ale cóż… skoro nie Heniowa  pierś,  to niech żyje wolność.

Wieczorem oglądaliśmy stare zdjęcia i filmy, jeszcze z czasów studenckich. Przed seansem jak co dzień odbył się spacer na most, a świetlików latały całe roje.

W czwartek prognozy pogody były tak  złe, że Józek zdecydował się na krótką  trasę, bez otwartych przestrzeni. Oczywiście nic się nie sprawdziło i można było pojechać ambitniej, ale jest się mądrym po fakcie. Pojechaliśmy do znanego miejsca sprzed dwóch lat, leżącego ponad wsią Chmiel, jadąc cały czas gęstym lasem, cały czas góra – dół. Słyszeliśmy burzę gdzieś w oddali, ale nas nie dopadła. Na biwaku otwarliśmy Objazdowy Dom Kultury.

Dzień wcześniej Staszka ze Stefanem pojechali samochodem na objazd Dwernika, w poszukiwaniu sadyby Józka Soszyńskiego, który ponoć gdzieś tu mieszka. Józek to artysta plastyk, stary AKJ-towiec, kolega innego artysty, Grzesia Zyndwalewicza. Grześ także przez lata pomieszkiwał w Dwerniku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Józek  był uczestnikiem pierwszego rajdu AKJ w 1966 roku, figuruje na wielu zdjęciach. Mieszka w Dwerniku na stałe i Staszka go znalazła. Okazało się, że oprócz swojej głównej artystycznej działalności wydał też książkę, a teraz podarował Staszce dziewiczy maszynopis trzech swoich opowiadań dotyczących koni. I właśnie jedno z tych opowiadań zaczął czytać na biwaku Stefan, dyplomowany aktor. Zagnieździliśmy się wszyscy na wozie, bo nie było gdzie usiąść i słuchaliśmy opowiadania o koniu Mietku. Jedni wcisnęli się na wóz do środka, inni z braku miejsca wisieli na zewnętrznych burtach i tak oto w głębokim lesie oddawaliśmy się kulturze. Czytanie dowolnego tekstu przez profesjonalistę ma  szczególny smak, więc zapadliśmy w kulturalny letarg, okraszany od czasu do czasu salwą śmiechu. Niestety czas gonił i nie dało się doczytać do końca, ale Stefan kontynuował czytanie wieczorem pod wiatą. Po Mietku było drugie opowiadanie, a przy trzecim o wdzięcznym tytule „Koń Ciąbora” płakaliśmy ze śmiechu i wiata aż trzęsła się w posadach. Tekst jest niesamowity, ale sposób czytania miał tu wielkie znaczenie. Stefan robił to fantastycznie. Wieczór był odlotowy, zakończony Wielkim Śpiewaniem.

21. Kolejny dzień – znowu pod górę 22. Objazdowy Dom Kultury

 

W piątek przyjemnie się ochłodziło, pogoda nastała filmowa – błękitne niebo, białe chmurki, mało nachalne słońce. Pochowały się dokuczliwe gzy. Prognoza była dobra i pewna, więc pojechaliśmy na Przełęcz Nasiczniańską i dalej do nieistniejącej wsi Caryńskie. Przełęcz Nasiczniańska to jedno z najładniejszych miejsc w skali wszystkich rajdów, to także najgłębiej w Bieszczadach położony punkt, do którego się końmi wyprawialiśmy. Aby tam dojechać trzeba najpierw pokonać uciążliwą drogę w głębokim lesie, pełną stromizn, potoków, leżących na drodze drzew i kamieni – ale efekt ostateczny jest powalający. Byliśmy tu w roku 2017, lecz można by tę trasę powtarzać wiele razy. Na Przełęczy widać całe Bieszczady jak na dłoni, z jednej strony Bukowe Berdo, Tarnica, Halicz, z drugiej Połonina Wetlińska,  Magura Nasiczańska, Wysoki Wierch, szczyt Caryńska. Oczywiście wymienione szczyty widujemy na wielu trasach, ale na Przełęczy Nasiczniańskiej jesteśmy najbliżej nich, jesteśmy tam w samym sercu tego korca. Emocje są ogromne, tym bardziej że po nasyceniu oczu Józek zarządza ekscytujący galop.  Mamy wielkie fun. A zjazd do wsi Caryńskie (lub raczej do miejsca, gdzie wieś kiedyś była) jest także wielką przygodą. Świat jest tam tak rozległy, a trawy i inne zielsko tak bujne i wysokie, że tego dnia na dole „we wsi” trzy ostatnie konie zgubiły się w tym labiryncie. Jechaliśmy w dużych odległościach między końmi i w pewnym momencie  ostatni jeźdźcy nie zauważyli gdzie pojechali poprzednicy. Było trochę nerwów i kto wie jak by się skończyło, ale sokole oko Marysi wypatrzyło gdzieś ponad trawami kapelusz kowbojski – był to Jarek, który stał w pewnym miejscu jako czujka. Bo wóz dojechał wcześniej do celu i Jarek wyszedł konnym naprzeciw, by wskazać drogę. Zaparkowaliśmy nad brzegiem Potoku Nasiczniańskiego, pod dumnym szyldem „Bieszczadzki Park Narodowy”. Przyjechał lunch w postaci pysznych nudli z grzybami, było zimne piwo i szczęście było pełne.

23. Zjeżdżamy do miejsca  gdzie kiedyś była wieś Caryńskie 24. Na biwaku były nudle z grzybami, pycha

 

W trakcie biwaku szwendaliśmy się trochę po dolinie, ale też było sporo leniwego relaksu. Wracaliśmy potem tak samo. Wóz jechał regularnym szlakiem turystycznym, więc też ambitnie.

25. Przełęcz Nasiczniańska 26. Trudny zjazd z góry

 

Wieczór znowu był wesoły. Śpiewaliśmy pod wiatą, a Stefan zarządził aby pomiędzy śpiewanie wrzucać jakieś wesołe dykteryjki z życia rajdowego, także z rajdów studenckich, aby coś się działo. Sam opowiedział dykteryjkę sprzed paru godzin: „jadę sobie pod  górę, jest bardzo stromo. Józek jedzie na przedzie, a oczu z tyłu przecież nie ma. Między nami jest kilka koni. Nagle ni z tego, ni z owego odwraca się i mówi wprost do mnie – zjechało ci siodło, zejdź i przesiodłaj konia. Skąd skubaniec wiedział że zsunęło mi się siodło?” Ponieważ opowiastka wykonana została po aktorsku, więc łzy się lały ze śmiechu. Józek siedział z nami i też pękał ze śmiechu. Oczywiście zdradził skąd wiedział, ale niech to zostanie rajdową tajemnicą. Po chwili Dorota zrelacjonowała swoje przeżycia, a konkretnie przejazd nad przepaścią nad Potokiem Nasiczniańskim. Jest tam bardzo wąska ścieżka pełna kolein i gałęzi, z prawej strony teren opada zalesionym zboczem pionowo do potoku. Znamy to miejsce sprzed dwóch lat, wtedy też napędziło strachu. Każdy próbuje zmusić konia aby szedł środkiem ścieżki, ale te bestie nie chcą się plątać w gałęziach i błocie i z uporem maniaka wybierają skraj urwiska, wywołując nasze palpitacje serca. Dorotka relacjonuje: „mówię do Bojara – no idźże koniu środkiem, przecież zlecimy na dół. Koń nie słucha, wybiera skraj przepaści. Po wielu próbach pasuję – no dobra, nie będę się wtrącać”. Ta prosta, szczera relacja z trudnej drogi wywołała kolejne salwy śmiechu. Zachęciły innych do wesołych anegdot. W między czasie krążyły różne trunki, głównie whisky. Pod koniec wieczoru zrobiło się rzewnie, spontanicznie zaczęły się rozmaite podziękowania, ten i ów za coś komuś dziękował. Wieczór był niezapomniany.

W sobotę odbyliśmy ostatnią jazdę i ostatni biwak. Miało być light, ale jak Józek powie że light, to wychodzi odwrotnie. Jedziemy wzdłuż Sanu, znanym trudnym szlakiem. Szlak jest wyjątkowo gęsto usiany zwalonymi drzewami, niewidocznymi w trawie. Są też bardzo strome momenty, jak również trudne przejazdy przez potoki i dużo głazów i śliskiego błota. Przez zwalone drzewa konie przechodzą lub skaczą (często z dużym zapasem), ale zdarza się, że niektóre nie chcą pokonać przeszkody w żaden sposób. Wtedy jeździec schodzi z konia i przywołany Józek (który jadąc z przodu nie widzi tej sytuacji) rusza do pomocy. Tym razem zeszły z konia aż trzy osoby. A ci, których konie skaczą przez powalone drzewa, najczęściej dostają konarami po głowie. Bardzo też trzeba uważać na kolana, bo łatwo je rozbić między drzewami, gdzie jest najczęściej bardzo ciasno. Około godziny trwa ten horror, ale na koniec wyjechaliśmy na ukwiecone łąki i galop zrekompensował wszystko. Niestety parking koński miał miejsce w bardzo niedostępnym miejscu, na stromym, gęsto zalesionym zboczu. Trudno tam było konia wprowadzić i trudno było stamtąd samemu wyjść. Poszukanie drzewa do przywiązania konia w plątaninie gałęzi, rozsiodłanie, zabezpieczenie sprzętu tak, aby konie go nie podeptały, po czym wyjście z gęstwiny na łąkę było bardzo męczące.

27. Mega trudności 28. Konie piją San
29. Trudny parking 30. Cudny biwak

 

W tym czasie wozowi jechali pięknym lasem, widzieli świeże ślady wilka i misia.

Miejsce na biwak było najładniejsze ze wszystkich na tym rajdzie, była to widokowa łąka ponad wsią Dwerniczek, przy wiacie oplecionej krzakami róż. Do jedzenia dostaliśmy pieczoną kiełbasę z cebulką, było piwo, kawa i herbata. Siedzieliśmy długo, rozkoszując się urokiem widocznych wkoło gór i łąk. Nieubłagana była myśl, że jest to koniec rajdu, więc tym bardziej nie chciało się nigdzie jechać. Ale kiedyś ten moment nastał.

Druga grupa nie miała galopu na tej łące na której galopowała pierwsza, gdyż łąka w powrotną stronę miała spadek w dół. Józek chcąc wynagrodzić „drugim” stratę, przed samym Dwernikiem odbił w prawo i wyprowadził grupę na łąki ponad wsią, aby tam pogalopować. Wdrapaliśmy się na wysoko położoną łąkę z tyłu naszej hacjendy i przegalopowaliśmy ją ze świstem w uszach. Galop mógłby trwać o wiele dłużej, jednak nagle pojawiło się nie wiadomo skąd obce stado koni i „napadło” na nasze. Czegoś takiego nigdy nie doświadczyliśmy. Oba stada zaczęły się obwąchiwać i fuczeć  na siebie, ale na wielkie szczęście nie doszło do żadnego starcia i agresji. Józek szybko wykonał telefon do Dwernika wzywając pomocy, ale w razie draki Jarek nie zdążyłby dobiec, odległość była za duża. Tak że sytuacja rozstrzygała się sama, ku wielkiej uldze pozytywnie. Tego dnia był z nami w trasie  Jarka syn Miłosz – to on poznał napotkane konie jako konie taty i pocieszył wszystkich: „to nasze konie, one są wykastrowane, więc będą spokojne”. Konie Jarkowe jakoś po swojemu poznały że nasze wierzchowce pochodzą z jednego podwórka, więc nie poszły z nimi na wojnę – i vice versa. Odetchnęliśmy z ulgą i po chwili wspólnego obwąchiwania udało się  powoli stepem odjechać, a stado Jarkowe zostało w górach. A swoją drogą to ciekawe, co one tam robiły, same w tych górach, na nie ogrodzonym terenie.

A na deser zobaczyliśmy w oddali misia, siedział sobie na środku zatoczki śródleśnej i gapił się na nas. Po krótkiej chwili pogalopował do lasu. Było to niezwykłe przeżycie, szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia, takie spotkanie zdarza się raz w życiu, a wielu ludziom  nigdy.  

Niezwykłe przeżycia ostatniej jazdy zmąciło niestety zdarzenie nieprzyjemne. Po rozsiodłaniu koni i próbie odprowadzenia ich na pastwisko, Fikus spłoszył się i przegalopował po  Dzidce, córce Stefana. Co prawda Dzidka podniosła się szybko i nie wykazywała uszczerbku na ciele, lecz wyglądało to paskudnie. Zdarzenie dało do myślenia i było potem drobiazgowo analizowane. Wniosek jest jeden – koń to żywioł, nigdy nie wolno popaść w rutynę i zawiesić czujności na kołku.

 

31. Napadło nas obce stado koni 32. Mamy gości

 

Tego wieczoru wystroiliśmy się galowo, bo był to wieczór pożegnalny, a poza tym spodziewaliśmy się gości w osobach Józka Soszyńskiego wraz z małżonką. Maciek zasponsorował tort, gdyż radość z odbytego rajdu po prostu go rozpierała. Goście przybyli na obiad, potem siedzieli z nami chwilę przy ognisku. Wspominaliśmy stare czasy, wspólnych znajomych. Józek podpisywał swoją książkę osobom, które ją zakupiły. Po odjeździe gości siedzieliśmy nadal pod wiatą próbując śpiewać – ale szło kiepsko. Widocznie każdy żył już myślą o podróży następnego dnia. Stefan się zdenerwował i skrytykował naszą marną, wokalną werwę: „życia, więcej życia, co tak ledwie mruczycie pod nosem”. Skutek był taki, że przy kolejnej zwrotce, pomiędzy  wersami, Gerard huknął dla wzmocnienia rytmu: „jeb…” – co wywołało salwy śmiechu. Od tej pory poszło trochę lepiej, ale nie do końca, bo jak tu być wesołym, gdy rajd dobiegł końca.  

Wcześniej przy obiedzie dziękowaliśmy organizatorom, Józkowi, Gosi, Jarkowi, mieliśmy jak zwykle prezenty. Gosia z Jarkiem dostali ładnie oprawione zdjęcie naszej grupy, w ramach znaczenia terenu, bo na ścianach wiszą zdjęcia innych grup, więc musimy tu także zawisnąć.  Józek dostał album pt: „Rajdy Starych Koni”, ze zdjęciami i tekstem o wszystkich naszych wspólnych rajdach, przy czym na zdjęciach on sam gęsto występuję. Dołożyliśmy ponadto elegancki kantarek z uwiązem, bo sprzętu jeździeckiego nigdy za dużo. Józek też wygłosił ładną mowę okolicznościową i wszyscy mamy nadzieję, że za rok się spotkamy.

Więc drogie Stare Konie, pielęgnujmy zdrowie, bo zadanie jest coraz ambitniejsze. Do dwudziestki nie daleko, wypadałoby dotrwać. Poza tym – rok bez rajdu, to rok stracony. Czas nam się kurczy, nie marnujmy go…

33. Pożegnalne ognisko 34. Ostatnie klimatyczne chwile

 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Hania Olowa, Andrzej L.
Opracowała i wstawiła na stronę Formisia przy udziale Ola

 

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

Pożegnanie Heniutka, 2019

 

Mowa pożegnalna, którą wygłosił na pogrzebie Henia w imieniu „Starych Koni” Wuja Woyt

 

   

 

Pożegnanie człowieka jest zawsze trudne, szczególnie gdy odchodzi ktoś kogo się dobrze znało i komu się wiele zawdzięcza.

W takiej chwili sięgamy pamięcią do chwil spędzonych razem, do wspomnień które zmarły pozostawił w naszej pamięci.

Myślimy o przyszłości, rozważając skutki dla naszego życia wynikłe z utraty przyjaciela.

Myślimy też o cechach charakteru zmarłego i o tym, jak jego życie wpłynęło na nas samych.

Refleksje te mają nam pomóc pogodzić się z losem i pustką, której wypełnienie wydaje się niemożliwe. Swój ból najbliżsi i przyjaciele próbują ukoić łzami. Nie powstrzymujmy ich, w majestacie śmierci są one potrzebne i oczyszczają zbolałe serca.

Śmierć Henia, poprzedzona wielomiesięczną, heroiczną walką o przezwyciężenie choroby nowotworowej, dotknęła boleśnie grono Starych Koni, któremu od przeszło dwudziestu lat przewodził, będąc animatorem i organizatorem corocznych rajdów konnych, rajdoobozów i spędów.

Henia poznałem pięćdziesiąt lat temu w 1969 roku na moim pierwszym rajdzie wrocławskim. Do udziału w tym rajdzie zostali zaproszeni przedstawiciele kilku działających wówczas Akademickich Klubów Jeździeckich. Ich reprezentanci podzieleni zostali na odrębne wachty, do odpowiedzialności których należał odpas koni i przygotowanie posiłków dla wszystkich uczestników. Heniu dowodził wachtą wrocławską. Tak się złożyło, że na jego dyżurze doszło do katastrofy, polegającej na przypaleniu wielkiego gara makaronu. Dla rozładowania atmosfery napięcia, towarzyszącej tej stracie, zaproponowaliśmy zorganizowanie uroczystego pogrzebu makaronu. Orszak żałobników wyprowadził ceremonialnie garnek poza teren obozowiska, gdzie dokonaliśmy pochówku przy wtórze żałobnych pieśni i przemówień.

Przytaczam dzisiaj tą anegdotę nie bez kozery. Żegnamy bowiem Przyjaciela, któremu zawdzięczamy tysiące chwil wypełnionych śmiechem i beztroską zabawą.

Po latach przerwy w kontaktach, z inicjatywy Andrzeja Olszowskiego spotkaliśmy się ponownie w gronie uczestników wrocławskich rajdów. Na tym spotkaniu zrodziła się idea zorganizowania rajdu Starych Koni. Pierwszy z nich stał się możliwy dzięki kontaktom zawodowym Henia i pomocy Stadniny Koni Huculskich w Odrzechowej. Szeryfem został Heniu, który odtąd szefował wszystkim kolejnym edycjom tej imprezy.

Był wielkim Szeryfem, facetem z fasonem, obdarzonym niezwykłą charyzmą, zmysłem wnikliwej obserwacji oraz poczucia humoru, demonstrowanych zwłaszcza w kupletach układanych i śpiewanych na zakończenie rajdów.

Urodzony i wychowany w ziemiańskiej rodzinie zawsze zachowywał elegancję oczekiwaną u osób noszących z dumą rodzinny sygnet na palcu. Nawet żartując, nie pozwalał sobie na zachowania prostackie, choć w naszym środowisku granice przyzwoitości bywają mocno poluzowane.

Jak każdy Szeryf Heniu cieszył się niepodważalnym autorytetem. To pozwalało mu na ucinanie zbędnych dyskusji i podejmowanie decyzji, które – choć czasami po cichu kontestowane – miały moc sprawczą. Najzabawniejsza była procedura wyznaczania kolejności jazd. Co prawda pytał kto ma ochotę jechać na pierwszą, a kto na drugą zmianę, po czym – licząc zgłoszenia od prawej albo lewej strony – według trudnych do odgadnięcia kryteriów decydował o przydziale. Zawiedzionym pozostawały tylko „śmichy, chichy”. Sam zwykle wybierał jazdę w pierwszej grupie, obejmując w niej odpowiedzialną rolę jeźdźca „na zameczku”.

Jeźdźcem był bardzo doświadczonym. Mimo licznych, ciężkich urazów doznanych podczas uprawiania tej dyscypliny, nigdy nie zrezygnował z dosiadania wierzchowca. Całkiem ostatnio, na kilka tygodni przed odejściem, pomimo ogromnego osłabienia chorobą i przechodzenia chemioterapii, siadł na konia i sprawdzał swoje przygotowanie do tegorocznego rajdu.

Heniu był znawcą nie tylko hodowli koni ich ras i genetyki, ale znał się także na innych zwierzętach gospodarskich. Patrząc na stada krów wypasanych na bieszczadzkich połoninach mawiał, że są to „najszczęśliwsze krowy na świecie”. Objaśniał nam gatunki spotykanych owiec, a i o trzodzie chlewnej mógł wygłaszać referaty.

Obecność Henia zwalniała nas z myślenia, kogo powitać lub pożegnać, komu i za co należy podziękować. Robił to z właściwą mu elegancją i stylem, który ceniliśmy.

Lubił ogniskowe śpiewy. Często je inicjował, zwłaszcza że sam był doskonałym śpiewakiem. Kanon jego ulubionych pieśni został włączony do świeżo, opracowanego, jeszcze z jego udziałem, śpiewnika.

Niestety nasz wspaniały Szeryf „Heniutek” nie zaśpiewa już z nami ani jego ulubionych Amarantów, ani Carramby. Już nigdy na rajdach nie usłyszymy jego zawołania „Śniadanko…!”, nie wypijemy powitalnej „Geringerówki”. Zachowamy za to we wdzięcznej pamięci wspomnienie przyjaciela i kompana wielu radosnych, wspólnych przeżyć.

Żegnaj Heniutku! Twój duch pozostanie z nami do końca naszych dni, podczas wszystkich kolejnych rajdów, spędów, ognisk i starokońskich spotkań, które wierni Twoim inicjatywom będziemy kontynuować.

 

 

Henio odszedł od nas, ale pozostaje w naszej  pamięci. Jeśli ktoś chciałby podzielić się swoimi wspomnieniami lub refleksjami z Nim związanymi, niech napisze, a opublikuję na tym miejscu.

***

Najpiękniejsze lata w moim życiu  wiążą się z Osobą HGd’O a w szczególności dwa bardzo znaczące dla mnie wydarzenia
– Henio przyjął mnie do AKJ W-w jako prezes w 1967 roku co  pozwoliło mi przeżyć multum znakomitych przygód,
– w 2007 roku natomiast bardzo serdecznie kibicował przez   całe CDIO WROCŁAW mojej córce Marysi, która zdobyła wtedy   mistrzostwo Polski juniorów.

K.A.Ch.

***

Jesteśmy w głębokim smutku po śmierci Henia. Straciliśmy bliską nam osobę.Bedziemy z naszymi myślami i modlitwą na jego pogrzebie. 

Jola i Gerard

***

Wczoraj, późnym wieczorem, otrzymałem bardzo smutna wiadomość o Heniu. Wiedzialem juz wczesniej ze mial pancreatic cancer, stage four. Niestety to jest terminal zwłaszcza metastatic , no i stało się;  wielka strata. Żal mi też Marychy, o ile nie mylę się, oni byli małżeństwem tylko 9 lat, byłem na ślubie.
Proszę Cię o zamieszczenie poniższego na stronie:

Rest in Peace Heniu; legend never dies ….
R.I.P.
yankee

***

Dzisiaj dobiegły mnie smutne wieści o Szeryfie…Jestem zdruzgotana. Nie wyobrażam sobie co mogą przeżywać teraz członkowie grupy Stare Konie… Łączę wyrazy najserdeczniejszego współczucia i proszę o przesłanie Żonie Pana Henia moje najszczersze kondolencje.

Z wyrazami szacunku,
Żaneta Niczyporuk

***

Marysiu, składam Ci tą drogą szczere kondolencje. W ostatnich dniach  wspominam Henia i Ciebie i wszystkie spotkania w których miałam szczęście brać udział. Byliście wspaniali Jestem wdzięczna losowi że miałam okazję poznać Henia. On był niesamowity. I Ty też.
Trzymaj się, buziaki
Grażyna Formicka

 ***

Stare Konie, tak bardzo mi przykro z powodu Waszej straty. Pamiętam że Henio był duszą towarzystwa, i zdecydowanie będzie go brakować. Dobrze, że tak często można go zobaczyć  na zdjęciach i przeczytać o nim w kronikach!.
Julia Tabor

 

***

 

„Odejście Henia to wielka strata dla Starych Koni…. i także dla źrebaków.  Zawsze zapamiętam Heniowe poczucie humoru – kawę w Katedrze Hodowli Koni na UP, na którą wpadałam czasem i było bardzo wesoło, przemówienie z okazji topienia mojego wianka na rajdzie – jak ja się  wtedy uśmiałam…

Karolina Królikowska

 

***

 

Śmierć Henia uświadomiła nam jak wiele Mu wszyscy koniarze zawdzięczali. Henio posiadał b. cenną cechę, siłę sprawczą. Gdy wracam pamięcią do naszych rajdów to myślę z wdzięcznością o Heniu.
Stan rzeczy w Kraju przeraża, dziwi, tumani. Myślę o tysiącach tych którzy polegli z bronią w ręku za Wolną Polskę. To co się dzisiaj dzieje w Kraju jest jak sikanie na ich groby. W ogólnej atmosferze upodlenia, Nobel Tokarczuk był jak promień słońca wpadający do piwnicy. Miejmy nadzieję, że nadchodzący rok będzie  lepszy.  Ściskam Was wigilijnie i noworocznie

Piotr Wende
12.12.2019 r.

 

 

Wigilia 2018

 

 

W piątek 14 grudnia Stare Konie spotkały się na tradycyjnej wigilijnej kolacji, a miejscem spotkania była sympatyczna „Gospoda Ołtaszyńska” we Wrocławiu w dzielnicy Ołtaszyn. Miejsce wynalazła Jaga i ona ustaliła z szefową obiektu menu oraz szczegóły spotkania. Gospoda jest małym, rodzinnym biznesem, nastawionym na imprezy okolicznościowe dla niewielkich grup, góra 30 osób. W naszym przypadku w wyznaczonym terminie zgłosiło się ok. 25 osób, więc wszystko pasowało. Niestety im bliżej było spotkania, tym telefon Jagi częściej dzwonił i kolejne zgłoszenia napływały lawinowo. Wydawało się, że do ostatniej chwili nie opanujemy sytuacji, lista obejmowała w końcu 37 osób. Ale wszystko się poukładało, gospodyni „ponaciągała” jakoś stół i lodówkę, jedzenie było wyśmienite i w wielkiej obfitości, a każdy znalazł krzesło i talerz.

   
1.  W „Ołtaszyńskiej Gospodzie” 2.  Schodzą się goście

 

Przy okazji stwierdziliśmy, że duże, ekskluzywne pałace i restauracje nie dają tego klimatycznego ciepła co ciasnota, więc poza stresem organizatora efekt ostateczny  imprez w małych knajpkach jest zadziwiająco korzystny. Nasza gospoda przypadła wszystkim do gustu. Wielka choinka migała światełkami, płonął kominek, stół był pięknie nakryty. Czuliśmy się jak w domu.

   
3. Jaga wita gości 4. Jak miło się spotkać
   
5. Niektórzy przyjechali z daleka 6. Niektórych dawno nie było

 

Poza Wrocławiakami przyjechali goście z Poznania, Warszawy, Jeleniej Góry, Jaworzna i Monachium. Absolutne „wejście smoka” miał Heniu, który w kowbojskim rynsztunku wjechał do salonu na koniu z tektury, trzymając w rękach wodze i jeździecki bacik. Skoro w wigilijny wieczór zwierzęta mówią ludzkim głosem, to dlaczego tekturowy konik nie miałby się nadać do jeździeckich harców. Marysia zachęciła towarzystwo do odpalenia aparatów fotograficznych i kamer, zezwalając tym samym na robienie zdjęć, a wspólnie z Heniem zaintonowali kolędę „Przybieżeli do Betlejem pasterze…”. Zrobił się od razu domowy nastrój, więc wszyscy przyłączyli się do kolędowania. Heniu przedstawił swojego konia o imieniu Akajoton, zachwalając jego przymioty. Zrobiło się wesoło i rześko odśpiewaliśmy kolejną kolędę. Jaga wniosła na udekorowanej sianem tacy opłatki i popłynęły ogólne życzenia, jako że na indywidualne nie było miejsca i kontekstu.

 

   
7.  Heniu wjeżdża na Akajotonie 8. Tekturowy konik w wigilię jak żywy…
   
9.  Jaga rozdaje opłatki 10.  Na dobry początek kolędujemy

 

Zasiedliśmy do stołu i z przyjemnością skonsumowaliśmy na przystawkę  łososia pięknie podanego, po czym zaczęły z kuchni napływać dania tradycyjne. Był więc barszcz z uszkami, cztery potrawy z ryb, w tym wspaniały smażony karp, była kapusta z grochem i pieczone ziemniaczki, były pierogi z kapustą i ruskie, sałatka jarzynowa, kluski z makiem i kompot z suszonych owoców. Na deser kuchnia zaproponowała bardzo dobry piernik i makowiec, kawę, herbatę i soki. Wszystko smakowało wybornie, niestety nie dało się zjeść na zapas. Z głośników sączyły się kolędy i było bardzo odświętnie i przyjemnie.

 

   
11.  Na przystawkę łosoś 12.  Ach, jaki smaczny był ten łosoś
   
13.  Wszystko było bardzo smaczne 14. Wieczór wigilijny był bardzo przyjemny

 

Stworzyły się liczne podgrupy konwersacyjne, ale poprzez  zmianę rozmówców każdy mógł się każdym nacieszyć. Jedni widują się często, inni mniej często, lecz każda okazja by pobyć razem jest niezwykle cenna, tym bardziej w tak klimatycznych okolicznościach przyrody.

 

   
15. Wigilia trwa 16. Słuchamy Ola

 

Nie wiadomo kiedy minęła dwudziesta druga. Gdy pierwsi goście zaczęli się zbierać do odlotu, Heniu zarządził „zdrowie konia”. Choć nie jest to naszą tradycją wigilijną, jednak posłusznie lewe nogi wylądowały na białym obrusie i mocny śpiew popłynął od czoła. Po hymnie Heniu objechał na swoim rumaku towarzystwo aby się ze wszystkimi pożegnać i z racji niedyspozycji jako pierwsi pogalopowali z Marysią do domu. A za nimi zebrali się pozostali uczestnicy wigilijnej biesiady, gdyż nagle zrobiła się dwudziesta trzecia.

 

   
17. Zdrowie konia… 18. Nowy wigilijny obyczaj

 

Minęła kolejna wigilia Starych Koni, za chwilę nadejdą i miną kolejne święta, potem minie kolejny rok… i tak to życie będzie się toczyć. W smutku i radości, ale zawsze do przodu.

Póki co – przyjemnych Świąt i lepszego Nowego Roku!

 

   
19. Spokojnych Świąt 20. Może tu kiedyś wrócimy
 
 
Tekst: Ewa Formicka
Zdjecia: Ewa Formicka i Zbyszek Bogenryter
Na stronę wstawiła: Ewa Formicka

XVII Rajd Bieszczadzki, 2018

 

Na rajd Starych Koni w roku 2018 przyjechało 16 osób. Bazą była Zatwarnica w Bieszczadach, wieś leżąca w Parku Krajobrazowym Doliny Sanu, w dolinie między pasmem Otrytu i pasmem Połoniny Wetlińskiej. Organizatorem i właścicielem koni był jak od wielu lat Józek, natomiast wozem powozili nowi woźnice, Paweł i Rysiek. Przyjechał Heniu z Marysią, Renia i Andrzej, Eta, Dorota, Aldona, Majka, Jaga i Walter, Wojtek i Lalucha, Ewa Gdańszczanka i Ewa Formisia, Kach i Maciek warszawski. Koni przywiózł Józek więcej niż było trzeba i ostatecznie wzięliśmy Berdankę, Basiora, Bojara, Eldika, Fikusa i Emira, a Józek poprowadził rajd na Gastończyku. Zakwaterowani zostaliśmy w bardzo dobrej jakości Ośrodku Wypoczynkowo – Szkoleniowym, który miał tę zaletę, że wszystkie pokoje były dwuosobowe z łazienkami, ale tę wadę że … co tu dużo mówić, był mało kameralny i nieco za ekskluzywny. Pomysł na ten właśnie ośrodek wzbudził początkowo popłoch, ale ostatecznie, tak jak zawsze, stworzyliśmy sobie „swój intymny, mały świat” i bawiliśmy się świetnie.
Tego roku mniej niż zwykle galopowaliśmy, ale okolice Zatwarnicy są mocno górzyste i rozpędzać się nie da. Jednocześnie wkoło jest tak pięknie, że wrażenia wizualne rekompensowały wszystko. Są to głębokie Bieszczady i gdzie by się nie ruszyć, widoki zapierają dech w piersiach. Więc doznań podnoszących poziom endorfin mieliśmy co niemiara, choć nie zawsze był to galop.

 

 

1. Rajd to piękna przygoda

2. Zatwarnica

 

Niestety Zatwarnica leży „na końcu świata”, z Wrocławia jedzie się 10 – 14 godzin (w zależności kto ile błądził). Przez pół nocy z piątku na sobotę zjeżdżaliśmy się i rano każdy był lekko nieświeży. Ale nie zmieniło to faktu, że konie rżały niecierpliwie i na żadne ulgi nie było co liczyć. Przy śniadaniu Józek zakomunikował że konie stoją w znanym z poprzedniego roku Dwerniku i pierwszy dzień rajdowy (sobota) będzie polegał na przeprowadzeniu ich z Dwernika do Zatwarnicy. Do Dwernika pierwsza grupa pojechała samochodem organizatora, a konkretnie „dziadkiem” (czyli busem taty dwernickiej szefowej, który woził nas w ubiegłym roku). Konie w Dwerniku stały na pastwisku wysoko ponad wsią, więc samo dojście do nich, stromo w głębokim błocie, dało dobrze w kość zmęczonym kowbojom. Ale każdy wie że rajd nie jest urlopem wypoczynkowym, że wręcz za własne, ciężko zarobione pieniądze trzeba się tam mocno umordować. Więc przywlekliśmy jakoś stadko na dół, oskrobaliśmy z błota i ruszyliśmy w drogę. Las był gęsty, błoto po pęciny, było dość stromo pod górę, więc jechaliśmy głównie stępem. Pierwsza grupa jechała regularnym żółtym szlakiem turystycznym. W rejonie wsi Chmiel odbyliśmy wesoły piknik. Miejsce nie było zbyt komfortowe, nie było gdzie usiąść poza ściętym drzewem. „Cóż, będziemy siedzieć na palach” – jęknęła Eta (której czasem uciekają polskie słowa). „A co, nie siedziałaś nigdy na palu” – skwitował niewinnie Heniu. Więc obsiedliśmy pale, zapłonęło ognisko, upiekliśmy kiełbasę i od razu zrobiło się swojsko. Była nawet herbata z prawdziwego czajnika, gotowana na butli gazowej (nowość). Heniu z Manią obwieścili swoje gliniane gody i w ramach przypieczętowania tego jubileuszu rozbili na szczęście wielki, gliniany dzban. Następnie zaserwowali babkę wielkanocną, którą Marysia wygrzebała gdzieś w zamrażarce tuż przed wyjazdem na rajd. Heniu pokroił ją siekierą i smakowała wybornie. Renia dostała w prezencie nowy fartuszek z motywami piłkarskimi (bo właśnie zaczynał się Mundial), więc kręciła się koło garów odpowiednio wystrojona.

 

 

3. Piknik koło wsi  Chmiel

4. Inauguracyjny wieczór

 

W końcu druga grupa dosiadła koni i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy jakiś czas szosą przez Chmiel, potem podjechaliśmy łąkami do góry do miejsca gdzie kiedyś była wieś Ruskie. Zachwycały kwiaty i piękne widoki, było nawet trochę galopu. Wjechaliśmy w gąszcz wszelakiego zielska, drzew i krzewów, znowu nękało błoto i stromy zjazd w dół do Zatwarnicy. Pierwsza grupa podróżowała ok. 1,5 godziny, druga jechała 2 godziny.
Na kolację wystroiliśmy się galowo, a Rudzi postawili wino weselne, które sączyliśmy z przyjemnością. Wojtek uruchomił gitarę i pośpiewaliśmy trochę, aczkolwiek zmęczenie wygoniło towarzystwo do łóżek dość wcześnie.
W niedzielę znowu trasa była stroma, więc głównie pokonywaliśmy ją stępem. Najpierw dojechaliśmy drogą bitą do wodospadu Hylaty (największy w Bieszczadach), skąd zielonym szlakiem dydaktycznym, gęstym lasem pięliśmy się stromo do góry, stając od czasu do czasu by konie złapały oddech. Był to znany z poprzedniego roku szlak do Dwernika (realizowany teraz tylko w połowie, bo Dwernik już „zaliczyliśmy”), który w ubiegłym roku pokonywaliśmy w odwrotną stronę. Las obfitował w głębokie, błotniste koleiny, ale także w łany paproci i parzydła leśnego. Od najwyższego punktu zjechaliśmy stromo czerwonym szlakiem dydaktycznym do wiaty na zboczach góry Dwernik – Kamień, w której biwakowaliśmy w ubiegłym roku, gdy dowieziono na piknik ciepłe drożdżowe ciasto. Tym razem ciasta nikt nie przywiózł, ale grochówka z kotła smakowała wybornie.
Wiata była celem dnia, po pikniku druga grupa ruszyła tą samą drogą z powrotem do Zatwarnicy. Po drodze komuś spadł z głowy kapelusz, a zejść z konia w tych warunkach nie było łatwo (bo jak potem wejść). Właśnie nawinął się samotny turysta, więc podniósł kapelusz, niestety… bał się podejść do konia, żeby go podać. Bardzo się staraliśmy nie pękać ze śmiechu, żeby turysty nie spłoszyć, jakoś musiał ten kapelusz podać. Była to niesamowita operacja, ale się udało.

 

 

5. Ruszamy w dziki świat

6. Wieczór pół-literacki

 

Wieczorem Kach zaprosił na wieczór pół-literacki do salki kominkowej, gdzie zaserwował pół literka wódeczki żołądkowej i pół literka jakiejś innej, tytułem wkupieniem się (był na rajdzie pierwszy raz). Przy wódeczce i ogniu kominkowym śpiewaliśmy sobie przy gitarze i było bardzo przyjemnie. Józek postawił nalewkę z czarnej porzeczki. Na nasz rajd przyjechała Kasia z Krakowa, znana z ubiegłego roku. Już rok temu przygrywała do naszych wyczynów wokalnych na skrzypcach, ale do bieżącego roku poczyniła duże postępy. Bardzo dobrze zgrała się Wojtkiem i wspólny koncert plus nasz wokal dały świetny rezultat. Spędziliśmy piękny wieczór. Czasem ktoś wychodził na świeże powietrze i relacjonował, ile widział wielkich jak smoki świetlików. Robaczki świętojańskie były tego roku ogromne.
W poniedziałek od rana lało. W planie była popołudniowa wizyta u młodych leśników, którzy w sobotę wzięli ślub i zaprosili nas na poprawiny. Ponieważ Józkowi zależało abyśmy się szczególnie wystroili, więc w połączeniu z kiepską pogodą braliśmy pod uwagę rezygnację z jazdy i wyjazd na wesele wozem, dziewczyny w spódnicach. Józek jednak nie chciał rezygnować z jazdy, a nasze stroje konne też uważał za barwne. Więc decyzja o wyjeździe w trasę zapadła, czekaliśmy tylko aż przestanie lać. W między czasie baby spotkały się w kuchni na pierwszym piętrze celem ustalenia jak się wystroimy i co zawieziemy nowożeńcom. Eta wysypała na stół woreczek ślicznych, srebrnych, końskich gadżetów które przywiozła z Australii i w pierwszej kolejności wybraliśmy coś dla młodych. Resztę Eta rozdała koleżankom ku wielkiej uciesze obdarowanych. W dobrym nastroju pierwsza grupa ruszyła do koni, a deszcz przeszedł w mżawkę. Ze względu na wesele jazdy były krótkie, po ok. 1,5 godziny. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy do Sękowca i za wsią, po błocie jeszcze większym niż zwykle, wydrapaliśmy się pod górę. Był to błędny kierunek, więc zsunęliśmy się na koniach jak na saniach w dół i znaleźliśmy kolejny wyjazd w górę. Szukanie drogi w błocie i na dużych stromiznach nie było dobrym początkiem, lecz po chwili wydostaliśmy się na łąki ponad Sękowcem w paśmie Otrytu i naszym oczom ukazały się niezwykle urokliwe panoramy. Mimo mżawki i mgły rozkoszowaliśmy się spektaklem, robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy się tu i tam.

 

 

7. W paśmie Otrytu w mżawce

8. Biwak nad Sękowcem

 

Dziewczyny nadrabiały stwierdzeniem, że mgła i mżawka dobrze robią na cerę. Przez wysoką trawę ruszyliśmy dalej, zmierzając do wiaty, która była celem podróży. Powiązaliśmy konie w krzakach, a dojście od koni do wiaty z siodłami w rękach odbywało się w mokrej trawie powyżej pasa. Peleryny były bardzo przydatne. Przyjechał nasz bus z jedzeniem i pochowaliśmy do środka siodła, bo znowu lunęło. Pod wiatą było ciasno, ale wobec pogody działała zasada „im ciaśniej, tym cieplej”. Zjedliśmy wspaniały, rozgrzewający bigos, popiliśmy herbaty z czajnika i sącząc piwo, dowcipkując i śmiejąc się z byle czego przeczekaliśmy rzęsisty deszcz. Potem wróciliśmy tą samą drogą do Zatwarnicy i pojechaliśmy na wesele. Na szosie deszcz znowu lunął, więc niektórzy poubierali peleryny. Ale inni uznali że na podwórze trzeba wjechać z fasonem, więc dzielnie mokli. Grupa wozowa ułożyła piosenkę okolicznościową, którą odśpiewaliśmy państwu młodym, Malwinie i Pawłowi.

 

9. Przybyliśmy na poprawiny wesela

10. Weselne poprawiny

 

Poproszono na salony i młodzi częstowali rozmaitymi nalewkami własnej roboty. Na ząb były pierogi, własny smalec i własne ogórki, sery od Małgosi z Dwernika, owoce i ciasta. Paweł jest strażnikiem przyrody, Malwina dyplomowanym leśnikiem. Opowiadali ciekawie o swojej pracy, o lesie, drzewach i zwierzętach, o różnych ciekawych zdarzeniach, jakich doświadczyli. Można by tak siedzieć bez końca, ale realizowaliśmy własny program, więc w końcu, gdy mokre ciuchy na grzbietach wyschły, ruszyliśmy do domu. Józek bardzo przestrzega zasady aby nie siadać na konia po wypiciu, więc zarządził marsz pieszo z koniem w ręku. Nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, do domu było blisko. Ale zrobiło się gorąco, wręcz duszno, buty jeździeckie marszom nie sprzyjają, a każdy był na rauszu. Tym niemniej daliśmy radę i jakoś się doczłapaliśmy. Poprawa pogody była dobrym prognostykiem, niestety po dotarciu do mety znowu lunęło jak z cebra i znowu nie dało się wieczorem posiedzieć przy ognisku. Wymyśliliśmy więc „gry i zabawy ludu polskiego” i spędziliśmy nadzwyczaj wesoły wieczór w recepcji Ośrodka. 
Wyprawa wtorkowa była niesamowita. Wyjechaliśmy z Zatwarnicy drogą szutrową wzdłuż Sanu, który wił się i szumiał, odsłaniając chwilami tak zwane „szumy” na wodzie, czyli niewielkie kaskady. Dalej odbiliśmy w lewo wzdłuż potoku Hulski i pięliśmy się wzdłuż jego nurtu w górę. Im wyżej, tym ścieżka robiła się coraz bardziej wąska, a błota bynajmniej nie ubywało. Osiągnęliśmy etap, gdy z prawej strony zrobiła się przepaść, z lewej pionowa ściana, a na ścieżynce od czasu do czasu leżało zwalone drzewo, które trzeba było objechać. Bywało, że czasem któreś kopyto końskie zawisło w powietrzu. Balansowaliśmy nad przepaścią tak, że każdy miał pietra, do czego potem na biwaku wszyscy się przyznali. Z wielką ulgą przebrnęliśmy ten odcinek, zjechaliśmy w dół do potoku i napoiliśmy konie. Dalej czekała kolejna niespodzianka – droga zaczęła ponownie piąć się w górę, ale wjechaliśmy w dżunglę dziwnych roślin, które sięgały końskich uszu. W naszym gronie jest wielu przyrodników, ale nikt nie miał pojęcia co to za roślina, a najbardziej wyglądała na „marychę”. Do końca rajdu usiłowaliśmy rozszyfrować tą zagadkę i nie rozszyfrowaliśmy jej. Póki co przecieraliśmy dziewiczy szlak i drapaliśmy się na cudnej urody szczyt Ryli. Gdy skończyła się „marycha”, zaczęły się widokowe łąki.

 

 

11. Uff, tu było niebezpiecznie

12. Jedziemy przez „marychę”

 

 

13. Stale było z górki lub pod górkę

14. Słynący z urody szczyt Ryli

 

Na Ryli byliśmy w roku 2009, jest to jedno z najładniejszych miejsc rajdowych, rejon nieistniejącej wsi Krywe. Na Ryli i do wsi Krywe bardzo trudno jest dotrzeć pieszo (z uwagi na odległości), więc dostaliśmy kolejną szansę być w tym cudnym zakątku Bieszczad. Dotarliśmy na szczyt nieco inną trasą niż w roku 2009, ale każda jest niesamowita. Ze szczytu widać Dwernik-Kamień, Wetlińską, wał Otrytu. Kręciliśmy się tam jakiś czas, gdyż szkoda było odjeżdżać. Ale dalsza droga stale była piękna, aparaty fotograficzne trzaskały jak szalone. Zaczął się zjazd w dół, by po drodze przystanąć pod dziką czereśnią i najeść się słodkich jak miód, drobnych, bordowych owoców. Potem były szalone galopy, nadrabialiśmy zaległości poprzednich dni, a zapachy wprost odurzały. Galopem przemknęliśmy przez nieistniejącą wieś Krywe i wspięliśmy się do ruin cerkwi, jedynej pozostałości po niegdysiejszej wsi. Z cerkwi jechaliśmy znaną sprzed 9-ciu lat trasą w stronę Sanu, ale droga totalnie zarosła tarniną i Józek musiał swoją zaczarowaną maczetą wyrąbać tunel. Około 40 minut trwała walka w tarninowym buszem, aż w końcu dało się przejechać. Zjechaliśmy do Sanu, przekroczyliśmy go wpław przy bardzo wartkim nurcie i wreszcie dotarliśmy do miejsca biwaku. Jazda trwała 2,5 godziny.

 

 

15. Zjazd do nieistniejącej wsi Krywe

16. Forsujemy San

 

 

17. Biwak nad Sanem

18. Zjazd do nieistniejącej wsi Hulskie

 

Wozowi już przyjechali, przyjechała też fasolka po bretońsku. Zasiedliśmy na balach pociętego drzewa i cieszyliśmy oczy nachalnymi motylami marki mieniak tęczowy, które się przyczepiły. Mieniak delektuje się końskim potem, a tego na naszych ubraniach i na naszym sprzęcie nie brakowało. Tak że zwierzątka się najadły, my mieliśmy dodatkowy spektakl i po stosownym czasie ruszyliśmy w drogę powrotną. Konna droga powrotna była nieco zmodyfikowana, gdyż Józek postanowił ominąć tarninowy busz. Obie trasy obfitowały w bujną, wilgotną roślinność, w odgłosy dzikiej przyrody i niesamowite zapachy. Był to niezwykły dzień. Miejsce jest tak urokliwe, że po powrocie do domu Józek zapakował na wóz osoby nie jeżdżące konno i zawiózł ich do wsi Krywe, aby zobaczyli chociażby część tego co konni.
Wieczorem wreszcie siedzieliśmy przy ognisku, a księżyc i roje gwiazd ubarwiły posiedzenie. Krążyły różne nalewki, głównie z pigwy (Majki i Kazika, kolegi Józka), piekliśmy też kiełbasę i śpiewaliśmy pełną parą. Towarzysząca nam do tego dnia Kasia żegnała się z nami i na ręce szeryfa ofiarowała prezent w postaci wyrzeźbionego konia w korze drzewa. Wieczór był klimatyczny i bardzo przyjemny, nie chciało się spać i siedzieliśmy długo.

 

 

19. Będzie koncert

20. Płonie ognisko i szumią knieje

 

W środę niestety zrobił się upał. Do tej pory pogoda była optymalna, było ciepło bez gorąca, czasem z deszczem. Wszyscy się cieszyli że uciekliśmy od upałów panujących w całym kraju. Ale tego dnia przygrzało i zrobiło się duszno. Pojechaliśmy jak w poniedziałek do wiaty nad wsią Sękowiec, a po łąkach puściliśmy konie w długi, szybki galop, ciesząc się niepomiernie. Od wiaty pojechaliśmy dalej „stykówką”, czyli drogą leśną na zboczach Otrytu, równoległą do szosy Sękowiec – Chmiel. Celem był tak zwany „drugi wypał”, a konkretnie łąka w pobliżu retort. Było to na wysokości Chmiela, z cudnymi widokami na Park Krajobrazowy Doliny Sanu. Część koni uwiązaliśmy, część puściliśmy luzem, siodła i derki porozkładaliśmy na trawie do wyschnięcia. Wozowi też mieli przyjemną podróż, sporo wozem galopowali, dużo śpiewali do wujowej harmonijki, wuja grał walce wiedeńskie i melodie operetkowe. Tutaj w górach upał nie dokuczał, było w sam raz i bardzo pięknie. Na biwaku rozłożyliśmy stolik turystyczny jako bar kuchenny. Zainstalowano czajnik na butli gazowej, więc znowu była gorąca herbatka i kawa. Paweł dał nura w las i przyniósł ogromną gałąź dzikiej czereśni, więc na deser mieliśmy leśne owoce. Trzeba przyznać że były bardziej cierpkie i nieco gorzkie w porównaniu z tymi z Krywego, ale oskubaliśmy gałąź z przyjemnością. Biwak był tak urokliwy, że znowu nie chciało się nigdzie jechać. Widzieliśmy połoniny jak na dłoni, kontemplowaliśmy widoki popijając kawę lub piwo, niezliczone ilości motyli krążyły koło obozowiska i cieszyły oko. Konie wcinały trawę lub tarzały się w niej i wszyscy mieli fun. W drodze powrotnej druga grupa miała znikomą ilość galopów, gdyż trasa tym razem wiodła nieznacznie w dół. Jeździliśmy po ok. 2 godziny.

 

 

21. Biwakowy bałaganik

22. Na deser dzikie czereśnie, a dla koni bieszczadzka trawa

 

Wieczorem spora grupa wybrała się pieszo do wodospadu Hylaty i siedzieliśmy nad huczącą kaskadą spory czas. Zaczęło zmierzchać i o szarówce ruszyliśmy w drogę powrotną, ze strachem rozglądając się wkoło, czy z krzaków nie wytoczy się misiu. Bo jest to rejon, gdzie one grasują. Na wszelki wypadek robiliśmy dużo hałasu i udało się misia nie sprowokować, ale z drugiej strony… fajnie, gdyby się pokazał. Zamiast misia pokazał się jelonek lub łania, trudno było zidentyfikować w wieczornej mgle. Był to przyjemny wieczór. 
W czwartek znowu było gorąco, ale powiewał wiaterek i chmurki przelatywały po niebie, więc dało się wytrzymać. Pojechaliśmy ponownie do wsi Krywe (lub raczej w okolice, gdzie ta wieś kiedyś była), gdyż jest tam cudnie, a za każdym razem Józek wybierał inne ścieżki. Tym razem najpierw minęliśmy miejsce po nieistniejącej wsi Hulskie, dalej łąkami pod górę i łąkami pod ruinami cerkwi dotarliśmy do biwaku nad Sanem, gdzie staliśmy ostatnio. Oprócz wspaniałego żurku przyjechały dwie blachy ciasta z Dwernika od zaprzyjaźnionej Małgosi, więc znowu wyżerka szła na cały gwizdek. Siedemnasty rajd i za każdym razem to samo – jemy tak bogato, że nie da się nie przytyć. Droga powrotna wiodła tak samo jak pierwszej grupy, tyle że bardziej skorzystała grupa druga. Bo w tym roku nie było sprawiedliwości w galopach, galopowała ta grupa, która miała łąki nieznacznie pod górę (płasko było rzadko). Ci którym wypadło z góry, galopów nie mieli. Ale okolice Krywego są przygodą niezależnie od tego, jakim końskim chodem się je pokonuje. Więc wszyscy mieli dużo przyjemności.

 

 

23. Chwilami było trudno…

24. …a chwilami nadzwyczaj pięknie

 

Tego dnia na każdej jeździe były niemiłe zdarzenia. Na pierwszej jeździe gruchnął z konia Heniu, gdyż jego Emir przestraszył się dużego kretowiska, lub być może czegoś, co na tym kretowisku harcowało. Uskok Emira spowodował rozsypkę pozostałych, ale wszystko dobrze się skończyło. Na drugiej jeździe dojechaliśmy do zagrodzonej łąki i Józek zastosował nowy patent, który wymyślił na okoliczność takich sytuacji (bo nie było to pierwsze ogrodzenie, które spotkaliśmy na swej drodze). Wyciągnął mianowicie z ziemi palik z drutem i podniósłszy go maksymalnie do góry, zrobił wiadukt, pod którym po kolei przejeżdżaliśmy. Swojego konia puścił luzem żeby nie przeszkadzał. Gastończyk nie raz w podobnych sytuacjach stał grzecznie w miejscu i czekał. Tym razem jednak odmaszerował, a wkrótce „poszedł w długą”. Jadący za nim Fikus zrobił to samo, zgodnie ze sztuką, a siedząca na Fikusie Ewa nie była w stanie go przytrzymać. Zatrzymanie Fikusa miało spowodować samoistne zatrzymanie się Gasa, ale nie wyszło. Przytrzymane pozostałe konie zaczęły się denerwować i tańczyć w miejscu, a wszystko działo się w gęstwinie zarośli, gdzie trudno było ocenić sytuację i manewrować. Józek krzyczał za Ewą aby zatrzymała Fikusa, biegnąc za nią ile sił w nogach, ale wszelkie próby Ewy kończyły się przegraną. Więc pomknęliśmy podenerwowanymi końmi za Ewą i Fikusem, aby nie pogłębiać zamieszania. Ostatecznie Gastończyk dobiegł do potoku i zaczął pić i wtedy dopadliśmy zbiega, a konie znowu stworzyły stadko i uspokoiły się.

 

 

25. Czasem gruchnie się z konia

26. Przejeżdżamy zagrodzoną łąkę

 

Po kolacji, mając jeszcze dwernickie ciasto, zasiedliśmy na dworze pod parasolami i spędziliśmy klimatyczny wieczór. Na wzgórzu za domem widzieliśmy nasze konie na tle gasnącego dnia i był to piękny obrazek. Manifestowaliśmy cierpienie, że zostały jeszcze tylko dwa dni rajdu. W euforii wyznaczyliśmy termin rajdu przyszłorocznego – zacznie się on 21 czerwca. Po powrocie do domu zaraz zaczniemy się przygotowywać.
W nocy z czwartku na piątek lało i przyszło solidne ochłodzenie. Dzień wstał ponury, ale trasa miała być lekka i krótka. Po śniadaniu trzeba było okuć Berdankę, bo po raz nie wiadomi który zgubiła podkowę. W końcu okutani bardziej niż zwykle ruszyliśmy w trasę. Za Zatwarnicą wjechaliśmy na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i posuwaliśmy się stępem w kierunku Stacji Ekologicznej w miejscu zwanym Suche Rzeki (być może kiedyś była tu wieś o tej nazwie). Gęsty las zdobiła wierzbówka i bez koralowy, było mglisto i bardzo mokro. Cała trasa w obie strony odbyła się stępem, bo droga była kamienista i nie dawała szans aby poszaleć. Jednak wędrowanie konno po obszarze Parku Narodowego samo w sobie było przyjemnością. Niestety w tym niewinnym terenie miało miejsce kolejne, przykre zdarzenie, trudne do wytłumaczenia. Otóż wóz jadący za końmi w pewnym miejscu chciał się wysforować do przodu, więc zjechaliśmy maksymalnie na pobocze, ustępując drogi. Gdy wóz mijał Bojara, ten z zupełnie niezrozumiałych powodów wpadł w panikę i odskoczył w bok. Bojar znany był ze swoich lęków, ale do tej pory dotyczyły one dużych samochodów na szosach i fruwającej nad grzbietem peleryny, mało delikatnie ubieranej przez jeźdźca. Tym razem spanikował nie wiadomo dlaczego, a gdy uskoczył, znalazł się w rowie pełnym łopianu, co pogłębiło jego strachy. Kotłował się tam z Dorotą na grzbiecie w desperackiej próbie łapania równowagi, aż w końcu doszło do rozłączenia się konia z jeźdźcem i każde pojedynczo wykaraskało się z rowu. Żadne nie odniosło obrażeń, ale wyglądało paskudnie.
Dojechaliśmy do łączki, gdzie Józek zaprogramował biwak i gdzie zaraz po oporządzeniu koni przyjechała dżipem straż leśna by zobaczyć cośmy za jedni. Józek pomachał zezwoleniem, które w odpowiednim czasie załatwił, więc dali nam spokój i mogliśmy przystąpić do biesiady. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Biwak wypadł w miejscu, skąd dalej szlak turystyczny zaczął się gwałtownie wznosić i wyprowadzał na Przełęcz Orłowicza, bardzo ważny punkt w topografii bieszczadzkiej.

 

 

27. Biwak w Parku Narodowym

28. W Bieszczadzkim Parku Narodowym

 

Jazdy były tylko godzinne i liche wyczynowo, ale miejsce zaliczyliśmy bardzo szacowne. A że był to dzień wiankowy, więc przydał się zyskany czas na szukanie kwiatów. Bo kwiatów w samej Zatwranicy nie było, trzeba ich było szukać gdzieś za wsią. Niemniej wianki powstały cudne, jak zwykle i obiad pałaszowaliśmy pięknie udekorowani. Po obiedzie poszliśmy zwiedzać Chatę Bojkowską, obecnie małe muzeum, gdzie oprócz eksponatów można kupić różne drobne pamiątki. A z chaty udaliśmy się na pobliski most na potoku Hylaty, by tradycyjnie rzucić wianki do wody. Woda był mętna i bystra po deszczu, jedne wianki popłynęły, inne zawisły na kamieniach. Znalazła się flaszeczka wysokoprocentowego trunku, więc przyjęliśmy po gulu (niejednym), po czym wystąpili upadkowicze i tłumaczyli się z upadków. Tłumaczenie o niemożności uniknięcia rozstania się z koniem i braku własnej winy uznaliśmy za przekonujące, toteż zostali całkowicie rozgrzeszeni. W wesołych pląsach po szosie wróciliśmy do Ośrodka i kontynuowaliśmy wieczór przy kominku.

 

 

29. Będzie wieczór wiankowy

30. Pod Bojkowską Chatą

 

W sobotę rano lało, ale gdy sprowadziliśmy konie z pastwiska, przestało. Był to ostatni dzień rajdu i mieliśmy odprowadzić konie do Dwernika, więc jechaliśmy tak jak pierwszego dnia, tylko w drugą stronę. Najpierw każdy się naubierał, ale w ostatniej chwili zdejmowaliśmy co się dało, gdyż zrobiła się piękna pogoda. Różnica w stosunku do jazdy pierwszego dnia była taka, że nie robiliśmy biwaku w Chmielu, tylko pod sklepem była szybka zmiana jeźdźców i jechaliśmy po krótkiej przerwie dalej. Osoby jeżdżące na dwie tury miały więc 5 godzin jazdy ciurkiem. Powodem braku biwaku w Chmielu był zaplanowany dłuższy postój w Dwerniku, gdzie „U Szeryfa” czekał poczęstunek. Dwernik zapisał się w naszych wspomnieniach bardzo dobrze, więc lunch na starych śmieciach był miłą perspektywą. Obiekt był w tym roku w remoncie, więc tylko z tego powodu nie mogliśmy w nim zamieszkać. Ale posiedzieć godzinkę czy dwie i pojeść wspaniałych serów własnej produkcji – dobre i to. Natomiast trasa na odcinku Chmiel – Dwernik okazała się dość upiorna, gdyż przyszła ulewa i peleryny nie pomogły przed zmoknięciem. Zrobiło się też bardzo ślisko na błocie, a w ostatniej części trasy mieliśmy na tej ślizgawicy stromy zjazd w dół. Błoto swojsko chlupało, koniom rozjeżdżały się nogi. Zjazd był bardzo trudny. Ale w samym Dwerniku znowu wyszło słońce, więc Józek zarządził szalone galopy wkoło wsi, bo na zakończenie rajdu zawsze musi być jakiś szalony akcent. Błoto spod kopyt oblepiało nasze twarze, peleryny fruwały i furczały jak flagi na wietrze. Na koniec był zjazd łąką tak stromy, że koniska ponownie robiły nam za sanie, na których zsuwaliśmy się na dół do wsi. Więc akcencik był dość hard-corowy. Dobrze że nikt się nie wywalił. Po zejściu z koni z przyjemnością pozbyliśmy się peleryn, gdyż każdy nieźle się upocił. Ale gdy prowadziliśmy wierzchowce na wysokie pastwisko, przyszła kolejna ulewa, a peleryn już nie było. W ulewie bez żadnej osłony dowlekliśmy się na górę i z przyjemnością pozbyliśmy się koni, próbując zejść na dół nie łamiąc sobie nóg. Byliśmy mokrzy i utytłani w błocie, końcówka jazdy wycisnęła z nas ostatnie soki – szczególnie z osób po pięciu godzinach jazdy. Ale potem były już same przyjemności, serki, pieczona kiełbasa z sosem cebulowym, napitki i wesołe pogaduszki. Spędziliśmy w Dwerniku miły czas. Nie każdy zdążył wyschnąć, ale co tam, wkrótce jedziemy do domu.

 

 

31. Błotko i górka

32. Leje

 

 

33. Najedliśmy się serów i pieczonej kiełbasy

34. Kończymy rajd Heniowym hymnem

 

Póki co pojechaliśmy „dziadkiem” do Zatwarnicy i tam zregenerowaliśmy nadwątlone organizmy. Po kąpieli, zmianie odzieży i krótkim odpoczynku zeszliśmy do salki kominkowej na pożegnalną kolację, gdzie jak zwykle wszyscy wszystkim za wszystko dziękowali.
Rajd był piękny i zakończył się bez ofiar, a wspomnień starczy na długą zimę. Plany na kolejne spotkanie za rok będą inspiracją i siłą, dzięki której trudom życia po prostu się nie damy.
Ostatnim akordem tegorocznego rajdu była wycieczka do Lwowa. Z czternastu osób uczestniczących w rajdzie bieszczadzkim, aż dziesięć pojechało z Bieszczad prosto do Lwowa. Wycieczkę zorganizowało nam biuro podróży z Ustrzyk Dolnych „Karpaty”, zapewniając autokar, hotel, wyżywienie, pilota i przewodnika, oraz ciekawy program.

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: uczestnicy rajdu
Wstawił na stronę: Olo i Ewa

XV Rajdobóz Starych Koni, Salino 2018

Sprawozdanie opracowane przez Formisię i Ola

 

Rajdobóz w roku 2018 odbył się ponownie w Salinie na Kaszubach. Wiodącą rolę w wyborze miejsca odegrała teoria Henia mówiąca, że po obłaskawieniu i „wychowaniu sobie” organizatora warto jest spijać śmietankę przez kilka kolejnych sezonów. Tak właśnie było – wiosną wystosowaliśmy do szefowej ośrodka Żanety maila z listą sugestii i oczekiwań odnośnie podniesienia standardu ośrodka i dostaliśmy zwrotne zapewnienie, że wszystkie postulaty zostaną spełnione. Tak też się stało – ośrodek został odświeżony, wymieniono bieliznę pościelową, zakupiono nowy bojler, zatrudniono kucharkę i ustalono inną koncepcję jazd konnych, bardziej przyjazną dla osób nie jeżdżących. Nie udało się niestety przybliżyć jeziora ani wybrzeża Bałtyku, ale wszystkie innowacje które organizatorzy wprowadzili zostały pozytywnie ocenione, a atmosfera jaką potrafimy sobie wypracować przebija wszelkie drobne mankamenty. No, może trudno nazwać drobnym mankamentem półgodzinną odległość od stajni do plaży, ale coś za coś – było naprawdę świetnie. A nad morze jeździło się codziennie i odległość która była do pokonania nie stanowiła problemu. Tym bardziej, że po drodze jest sympatyczna mieścina Choczewo, gdzie każdy samochód robił obowiązkowy postój celem spenetrowania lokalnych sklepików, lumpeksów nie wyłączając.

 

1. Hippodrom w Salinie

2. Pierwsza rajdobozowa kolacja

 3. Pierwsza jazda

 

W rajdobozie w Salinie wzięło udział 18 osób, w tym miejscowi Wojtek i Lalucha. Przybyła też nowa twarz – Maciek Ś. dobrze jeżdżący konno kolega Kacha, który  szybko się z nami zintegrował.  Spędziliśmy piękny czas, a pogoda była jak zamówiona – cały czas słonecznie, bez uciążliwych upałów. Szef obiektu Leszek mało się w tym roku z nami integrował, ale latorośle w osobach szefowej hotelu i karczmy Żanety oraz szefa stajni Michała dokładali wszelkich starań, aby było miło i sympatycznie. Żaneta na wiosnę urodziła synka Stasia, który stał się obozową maskotką i dziewczyny bawiły dziecko jak swoje.

Konno jeździło 8 osób, a koni mieliśmy do dyspozycji 5. Dwie kobyły znaliśmy z ubiegłego roku (Florka i Dracena), nowymi była ciągnąca Figa, trochę leniwy i wybijający w kłusie Verdi i w sam raz Majorka. Dracena to najspokojniejszy koń w grupie, jedynie rżała przez pół jazdy, gdyż w stajni zostawiała źrebaka. Florka natomiast ciągnie jak sto diabłów, więc przypadała silnym facetom, ale i tak jednego poniosła. Był też jeden upadek z Figi, mający miejsce w falach Bałtyku. Ale generalnie jazdy konne były piękne i nie mogliśmy się nimi nacieszyć. Lasy kaszubskie są bezkresne i bardzo urozmaicone, a kompleksy w rejonie Salina są objęte programem „Natura 2000”, co mówi samo za siebie.

W tym roku Wojtek wziął sobie „na ambit” i zaproponował bardzo urozmaicony program pobytu. Nie było dnia bez atrakcyjnego wypadu w jakieś ciekawe miejsce, ale też było dużo czasu na wyjazd nad morze lub nad jezioro. Jednym słowem rajdobóz udał się pod każdym względem i zostawi piękne wspomnienia.

Większość osób przyjechała w sobotę po południu, ale część już w piątek, a niektórzy dopiero po niedzieli. Jedynym mankamentem Salina jest odległość – jest to naprawdę daleko i podróż, obojętnie jaką trasą jechać, jest bardzo męcząca.

W niedzielę nie było jeszcze Henia, więc nie miał kto dokonać podziału jazd – kto na pierwszą, a kto na drugą jazdę. Dokonał tego „po uważaniu” Michał i po śniadaniu pierwsza grupa ruszyła w knieje. A knieje były piękne soczystą zielenią, plątaniną ścieżek, dzikością terenu. Jechaliśmy przez nieprzebyte łany paproci i żarnowca. Minęliśmy wielki polodowcowy głaz narzutowy, a nad głowami kołował sporych rozmiarów ptak drapieżny, co do którego nie było zgodności – co to takiego jest. Wróciliśmy do stajni i koni dosiadła druga grupa. W tym roku zmiany jeźdźców dokonywaliśmy pod stajnią, nie było wspólnych wyjazdów do lasu z piknikiem. Było to udogodnienie dla gospodarzy (nie musieli organizować pikników i wozić zupy do lasu) i dla osób nie jeżdżących konno – mieli od śniadania do kolacji czas wolny. Natomiast dla konnych były to automatycznie jazdy bliżej domu, ale bardziej odległe zakamarki leśne spenetrowaliśmy w ubiegłym roku, a knieje kaszubskie są tak niezmierzone, że i tak nikt nie miał pojęcia gdzie jesteśmy. Jeździliśmy po ok. 2 godziny każda grupa i uciechy było sporo.

 

4. W niedzielę najpierw jazda
5. …. potem nad morze

 

Po południu większość frekwencji wyprawiła się nad morze, a po obiadokolacji Wojtek zaproponował pieszą wycieczkę do lasu. Celem był domek myśliwski będący własnością Pomorskiego Koła Łowieckiego, do którego wiodła wygodna ścieżka i nie było zbyt daleko. Wędrowaliśmy w sielskim klimacie, wdychając leśne aromaty i gawędząc w podgrupach. Natomiast drogę powrotną wymyślił Wojtek przez trudne leśne ostępy poryte przez dziki, co okazało się niemałym wyzwaniem. Wyprawa wymagała dużej uwagi, aby nóg nie połamać. Zapadł zmrok i przedzieraliśmy się przez nierówności po omacku, z trudem macając stopami stabilne skrawki podłoża. Las pachniał jak najlepsza perfumeria, księżyc w różowej otoczce wabił, więc choć każdy nieźle się upocił, uciecha była wielka.

W poniedziałek po śniadaniu znowu przemierzaliśmy konno pofalowany, morenowy teren o bardzo urozmaiconym charakterze. Były lasy mieszane z przewagą liściastych, a w nich stare, poskręcane buki, lipy i ogromne dęby. Były też lasy mieszane z przewagą iglastych, w tym bezkresna szkółka młodej sosny i piaszczyste dukty. Były szpalery żarnowca, a także zatopione z zieleni wielkie jezioro Czarne z licznymi odnogami. Były śródleśne łąki i ciemne zakamarki. Na drugiej grupie popadał deszcz, więc była dodatkowa „atrakcja”. Na każdej jeździe było trochę kłusa i 2-3 dłuższe lub krótsze galopy. Wracaliśmy do stajni naładowani endorfinami.

Po południu Wojtek zaproponował wyjazd do miejscowości Słuszewo, gdzie jego znajomy prowadzi galerię biżuterii z bursztynu. Wyrobów bursztynowych były tam takie ilości, że kręciło się w głowie. Wszystko zachwycało, aczkolwiek ceny nie za bardzo. Szef i jego żona opowiadali różne ciekawostki i spędziliśmy miły czas. Kilka osób zrobiło drobne zakupy, ale właściciele nie wzbogacili się zbytnio. Może następnym razem.

Wieczorem gospodarze zapalili nam wielkie ognisko i spędziliśmy uroczy wieczór racząc się piwem i dziarsko śpiewając. Grupa bieszczadzka jest bardzo zaprawiona w śpiewaniu, gdyż na rajdach ćwiczymy zapamiętale. Mamy też śpiewniki i dużo chęci szczerych. Więc daliśmy udany koncert, jakiego jeszcze nigdy na rajdobozach nie było. Na chwilę Żanetka wyrwała się od swojego gospodarskiego kieratu i posiedziała z nami, ubarwiając ognisko zaśpiewaniem dwóch piosenek kaszubskich w oryginalnym języku. Bardzo to było fajne. Siedzieliśmy do pierwszej w nocy, wieczór był ciepły i nie chciało się spać.

 

6. Przy wieczornym ogniska ożywione dyskusji

7.  … i chóralne śpiewy przy akompaniamencie gitary Wuja Woyta

 

We wtorek Michał chciał konnym zrobić przyjemność i powiódł pierwszą grupę w dziewicze tereny, chwilami jakby nietknięte ludzką stopą. Najpierw były otwarte pola i łąki, ale w końcu wjechaliśmy w stary, gęsty, bukowy las, a w nim niezwykłe, strome wąwozy. Konie salińskie nie są jak bieszczadzkie nawykłe do takich eskapad, więc zejście po stromym stoku na dno wąwozu i potem wyjazd po przeciwnym stoku na górę budziło u niektórych lęk i sprzeciw. Podobno wcześniej Michał przetestował tą trasę z Wojtkiem pieszo, ale i tak chwilami była to improwizacja i szukanie drogi. Gdy wąwozy się skończyły, nastały nieprzebyte zarośla i w końcu przyjazny, stary las sosnowy. Wreszcie wyjechaliśmy na biało-błękitną łąkę pełną rumianku i chabrów a dalej na pole z zasiana oziminą, którego ogrom uniemożliwiał objechanie go wkoło. Łamiąc zasady musieliśmy przejechać pole na przełaj, a i tak jazda trwała ok. 2,5 godziny. Z powodu trudności było bardzo mało galopu, tak że druga grupa miała trasę lekko zmodyfikowaną i galopu więcej. Oczywiście wszyscy byli zadowoleni.

W dalszej części dnia kilka osób pojechało nad morze, a kilka nad jezioro. Nad morze jeździliśmy do Lubiatowa, małej mieściny odkrytej parę lat wstecz. Lubiatowo nie leży nad samym morzem, ale przy plaży powstał piękny parking wśród sosnowego lasu i prowadzi do niego droga z płyt betonowych idąca lasem od miasteczka. Przy schludnym parkingu jest kilka ładnych smażalni ryb i stoisk z pamiątkami. Ryby są co prawda drogie, ale nie można nie zjeść rybki z widokiem na morzem  – więc biesiadowaliśmy w tej czy innej smażalni każdego dnia. Na plaży jedni wylegiwali się na piasku lub zażywali kąpieli, inni spacerowali i dla wszystkich były to przyjemne godziny relaksu.

Natomiast jeziorem nad które niektórzy jeździli w celach kąpielowych było jezioro Choczewskie, jakieś 20 min. od ośrodka. Mimo spokojnej toni woda była w nim zimniejsza niż w Bałtyku, więc pływanie wymagało samozaparcia. Ale Bałtyk był na ogół wzburzony, więc też z pływaniem różnie było. Jednak iść brzegiem bez końca, czy choćby siedzieć na piasku i gapić się w białe grzywy fal to przecież wielka przyjemność, o której marzy się cały rok. Więc każdy korzystał po swojemu.

 

8. Niektórzy wybrali się nad morze by użyć słońca

9. ….i kąpieli we wzburzonych falach morskich

 

Atrakcją wieczoru wtorkowego był bowling w Gniewinie, dokąd zawiózł nas nasz nieoceniony przewodnik Wojtek. Ale najpierw podziwialiśmy panoramę tej części Kaszub z wieży widokowej w Gniewinie, było to pięknym spektaklem. Bowling to rodzaj kręgli – towarzystwo dzielnie zbijało kręgle ogromnymi kulami. Przez godzinę trwał trening, a następnie rozgrywki, o butelkę wina. Wygrał Jurek gromadząc 112 pkt i bijąc wszystkich na głowę.

 

10. Inni wybrali kąpiel w jeziorze
11.Jezioro Choszczewskie wśród kaszubskich lasów

.

W środę znowu konni zachwycali się bardzo różnorodnym, zmiennym krajobrazem kaszubskich lasów, galopując na co równiejszych, miękkich duktach. Michał uprzedzał „będzie malutki galop” i ruszaliśmy do boju. Galop nie był ani malutki, ani ślamazarny, taki w sam raz. Tyle że co to za galopy dla starego wkkwisty.

Gdy druga grupa wyjeżdżała do lasu, podbiegł do nich Stefan z flaszeczką i polał każdemu „strzemiennego”. Bo konni właśnie przejeżdżali koło tarasu, gdzie siedzieli pozostali uczestnicy rajdobozu i w wesołej atmosferze pociągali whisky.

 

12. Krajobrazy kaszubskie oglądane z grzbietu konia – lasy
13. Strzemiennego!  (Stefan częstuje kieliszkiem Whisky)

 

Generalnie czas biegł leniwie i przyjemnie. W środę znowu zrobiło się gorąco, więc po obiadokolacji siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach, aby ostatecznie przenieść się do ogniska. Wieczór był ciepły, niebo rozgwieżdżone, wyjątkowo dobrze widoczny był Mars. Można by tak siedzieć do rana, ale od bladego świtu czekały kolejne atrakcje, toteż udaliśmy się na pokoje o nie późnej porze.

 

14. Po kolacji, przed jadalnią, łapiemy ostanie promienie słońca 
15. Ognisko, znów ze śpiewami i dyskusjami

 

Bo na czwartek zaplanowana była główna konna przygoda, a mianowicie wyprawa nad morze. Michał zarządził pobudkę przed piątą, bo śniadanie miało być o 5.15. Tego roku konie miały być zawiezione nad morze koniowozami, gdyż w roku ubiegłym jechaliśmy na plażę wierzchem 3 godziny w jedną stronę. Biorąc pod uwagę 3 godziny powrotu i 1 – 2 godziny na plaży, byłoby tego dla wierzchowców za dużo. Poza tym Michał chciał w tym roku pojechać do Białogóry, aby coś zmienić, a Białogóra leży znacznie dalej niż plaża zeszłoroczna. Pomysł przewożenia koni samochodami miał taki skutek, że pojechać mogły tylko 4 wierzchowce (po dwa dwoma bukmankami) i stworzyły się 3 grupy jeździeckie (plus czwarta grupa „inwalidów” tylko na stępa). Biorąc pod uwagę że na plaży wolno być koniom tylko do godziny 9.00, a pojeździć miały cztery zmiany, wymusiło to tak ekstremalnie wczesną porę całej zabawy.

Ale najgorsze było to, że gospodarze zaspali. Gdy Stare Konie w pełnej dyscyplinie czekały o 5.30 przy swoich samochodach gotowi do odjazdu, organizatorów nie było widać. Można było spokojnie spać pół godziny dłużej. Lekko poirytowani kręciliśmy się po podwórzu, aż w końcu nieoceniony Wojtek zrządził gimnastykę poranną, aby nie tracić cennego czasu. Do gimnastyki na parkingu, między zabudowaniami, stanęli wszyscy jak jeden mąż. Krew zaczęła szybciej krążyć, wróciły dobre humory.

W Białogórze jest ośrodek jeździecki znany nam z ubiegłego roku, gdzie zostawiliśmy koniowozy i nasze samochody. Do plaży było jeszcze 1,5 km, więc szczęśliwa pierwsza grupa pokonała ten odcinek w siodle. Pozostali ruszyli po piachu pieszo, w tym jeźdźcy w niewygodnych butach do konnej jazdy. Ale plaża wynagrodziła wszystko – jest ona wyjątkowej urody, szeroka, pusta o świcie i emanująca tego dnia niezwykłymi barwami. Warto było wcześnie wstać, aby zobaczyć takie widoki. Pierwsza grupa konna odjechała na wschód, najpierw stępem, potem kłusem, by po jakimś czasie wrócić żwawym galopem. Uciecha była wielka. Następnie w siodła wskoczyła kolejna trójka jeźdźców i także oddaliła się w cudowną pustkę. W stępie wjeżdżaliśmy do wody, a fala na szczęście nie była duża, bo koniki boczyły się nieco i wymagały zachęty do kąpieli. Potem był długi odcinek kłusa i fantastyczny powrót szybkim galopem. Tego samego dostąpiła trzecia trójka. Na koniec koni dosiedli ci, co z różnych powodów mogli się przewieź tylko stępem. Oni dostępowali potem do samochodów. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, także ci co nie jeździli w ogóle, bo poranek nad morzem, na koniu czy obok konia – to naprawdę wielka frajda.

 

 
  16.  Wreszcie konno na morskim brzegu
 17.  Galopem przez fale Bałtyku

 

Gdy tylko doturlaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy kawalkadą do wsi Czymanowo, gdzie znajduje się największa w Polsce Elektrownia Wodna Żarnowiec (elektrownia szczytowo-pompowa). Niezawodny Wojtek załatwił wcześniej tę wizytę, tak że czekał na nas przesympatyczny pan dyrektor i on też był przewodnikiem. Budowę elektrowni rozpoczęto w 1973 roku, a jej uruchomienie nastąpiło w 1983. W początkowym okresie elektrownia miała spełniać rolę akumulatora energii dla powstającej w pobliskim Kartoszynie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, ale jak wiadomo elektrownia jądrowa nigdy nie powstała. Co prawda została zbudowana do pewnego etapu i widzieliśmy z daleka jej upiorne, nieczynne zabudowania na miejscu zlikwidowanej wsi Kartoszyno. Dla obecnej elektrowni górnym zbiornikiem wodnym jest sztuczne „jezioro” na miejscu dawnej wsi Kolkowo, a zasadniczym zbiornikiem jest jezioro Żarnowieckie o powierzchni ponad 1400 ha. Moc elektrowni to 716 MW. Chociaż większość z nas nie interesowała się nigdy elektrowniami i tym podobnymi problemami, to jednak trzeba przyznać że zobaczyć na własne oczy taką machinę i posłuchać o co w tym wszystkim chodzi było niezmiernie interesujące. Pan dyrektor opowiadał przystępnie i z dużą swadą, a oprawą dla jego opowieści był poczęstunek kawą i herbatą w salce konferencyjnej. Niestety wczesna pobudka i szok tlenowy w porannych galopach po plaży spowodował, że temu i owemu spadła czasem głowa lub zamknęły się powieki na błyskawiczną drzemkę. Ale generalnie warto było zawitać do żarnowieckiej elektrowni, szczególnie będąc tak blisko.

Potem było plażowanie, a wieczorem znowu siedzieliśmy na dworze przy drewnianych stołach. Na koniec dnia odbył się mecz ping-ponga w bardzo wesołej atmosferze.

 

18.  Każdy czeka na swoją kolejkę by pogalopować po plaży
19. Na koniec wspólne zdjęcie

 

Na tym nasze przygody się nie skończyły, choć uczestnicy powoli wykruszali się. W piątek musiała wyjechać Formisia, gdyż sędziowała na bardzo ważnych zwodach w ujeżdżeniu w Drzonkowie, a w sobotę Heniowie, bo Henio sędziował w niedzielę gonitwy na Partynicach i „Rudzi”, bo nie mieli własnego transportu i skorzystali z transportu Heniów. Jurek Kupcio pognał zaś w sobotę do Komorza, by tam kontynuować końskie przygody, a Stefana wzywały obowiązki.

Poranne jazdy w piątek i sobotę odbyły się więc w uszczuplonym składzie. Nie mniej obie grupy spenetrowały nowe nie poznane dotąd zakątki Kaszub. Najważniejszym punktem programu w piątek było przyjęcie z okazji urodzin Wuja Woyta. Motywem przewodnim w tym roku było „Dzikość mego serca”, więc wszyscy dostosowali swoje odzienia do zadanego hasła. Każdy miał jakieś elementy dzikości, a Renia, znana ze swej inwencji nawet wplotła we włosy autentyczna kość piszczelowa jakiegoś zwierza. Gospodarze również nie pozostali w tyle i także wystąpili stosownie przybrani. Należy tu wspomnieć nie tylko o wspaniałej wystawnej kolacji, ale i o różnych imprezach towarzyszących, jak „seksualny konkurs strzelecki” z wiatrówki (z lornetą!) Wuja Woyta, „strefy przytulania” i inne. Wróciliśmy późną nocą.

 

20. Przyjęcie urodzinowe Wuja Woyta – Jubilat z Małżonką
21. Dzikość serca !

W sobotę przy śniadaniu Henio stwierdził, że nie było wypite na tym rajdobozie ani razu zdrowie konia. Wzniósł więc właściwy toast który wychyliliśmy….. filiżanką herbaty. W sobotę po jazdach Wuja zabrał nas do Ciekocinka na międzynarodowe zawody jeździeckie „Baltica Tour”. Zawody trwają ponad tydzień i gromadzą konie oraz najlepszych jeźdźców z całej Europy. Obejrzeliśmy dwa konkursy. Polscy jeźdźcy plasowali się na 3-4 pozycjach, więc nie najgorzej. Zwiedziliśmy pałac Ciekocinko (obecnie superluksusowy hotel) i park, ale największe wrażenie zrobiły na nas koniowozy – luksusem dorównujące najwspanialszym camperom, a były ich dziesiątki

22. Pałac w Ciekonku

 

23. Ciekocińskie stajnie

.

Pokolacyjny wieczór spędziliśmy na wspominkach i planach na przyszłość. Dość szybko rozeszliśmy się po pokojach, bo trzeba było się spakować, a nazajutrz czekała daleka droga W niedzielę ostatnie dwa samochody opuściły Salino ze smutkiem ale i z nadzieją że jeszcze tam wrócimy

 

24. To już prawie pożegnanie  z Salinem – do przyszłego roku!

 

 

Tekst: Formisia i Olo
Zdjęcia:  Formisia, Hania Olowa i inni 
Opracował i na stronę wstawił: Olo
Więcej zdjęć będzie wkrótce w galerii

XXVII Spęd Starych Koni, 2018

 

Minęły już czasy gdy na spędy Starych Koni zjeżdżaliśmy się tłumnie. Nie mniej ostała się wciąż grupka około dwudziestu osób podtrzymującyh starokońskie tradycje – jeżdżą wciąż na rajdy bieszczadzkie, rajdobozy, a gdy nadarza się okazja, organizują od czasu do czasu kilkudniowe spędy. Tak też i było w tym roku. W sumie zebrało się szesnaście osób które w dniu święta narodowego – 3 Maja dojechało do Kudowy. Oprócz stałych bywalców, przyjechała Ruda  Warszawska i przywiozła swoją koleżanakę ze studiów, mieszkającą obecnie w Stanach. Po drodze do Kudowy podziwialiśmy pięknie kwitnące łany rzepaku.

rys. 1  Wszędzie żółte łany rzepaku 

W Czermnej w agroturystyce „Pod Jaworem” zameldowaliśmy się wczesnym przedpołudniem. Pokoiki były ładne, przytulne, choć nie wszystkie z łazienkami. Pogoda nam dopisała, humory tudzież. Ruszyliśmy do Czech by zwiedzić urocze miasteczko graniczne Nachod. Po drodze  zajechaliśmy (obowiązkowo) do Rancho Montana, gdzie na sobotę kilka osób zamówiło sobie jazdę konną (w stylu west). A w Nachodzie, obejrzeliśmy stare miasto, ze stylowym ratuszem, a że nam już dobrze kiszki marsza grały zasiedliśmy na tarasie restauracji „U Beranka” by skonsumować co nieco. Ku naszemu zaskoczeniu nie było typowych czeskich knedlików, nie mniej obiad był smaczny i obfity, a piwo jak to w Czechach świetne. Aby spalić kalorie wybraliśmy się na górę zamkową, by obejrzeć tutejsze zamczysko.

Gród gotycki w Nachodzie został założony w połowie XIII wieku przez rycerza Hrona z rodu Naczeraticów jako fortyfikację broniącą przełęczy z Czech do Kłodzka. Do XVIII wieku obiekt był wielokrotnie przebudowywany w różnych stylach – początkowo w stylu renesansowym, a  ostatecznie  na siedzibę barokową, przez wybitnego architekta włoskiego Carlo Lurago. Interesującym elementem szczytowego baroku jest potężny portal na bramie, prowadzącej z głównego dziedzińca do alei zamkowej.  Rozległy zamek, posiada pięć dziedzińców i okrągłą wieżę, z której oraz z tarasów zwiedzający mogą podziwiać miasto Nachod i okolice. Zamek i wieża  zamkowa robią wrażenie. Kilka osób wyspinało się na wieże by podziwiać widoki okolicznych Gór Stołowych. Ogrody wokół zamku są pięknie utrzymane. Wnętrz nie zwiedzaliśmy. Ponoć w odróżnieniu od innych pałaców w Czechach nic specjalnie ciekawego tam nie ma.

Po zejściu oczywiście należało ochłodzić się lodami i wzmocnić kawą. Do naszego locum dojechaliśmy przed wieczorem.  Na kolację była niespodzianka: Heniutek uraczył nas wyśmienita ratatouille’ą. Oczywiście trunki towarzyszące były też zacne. Porcja była tak obfita, że wszyscy do syta się najedli a z pozostałości Heniu na drugi dzień wyczarował jeszcze na kolację wspaniałe rizotto.

Piątek był dniem górskim. Zajechaliśmy do Karłowa i większość wycieczki wyspinała się na  Szczelinec. Obiad mieliśmy zamówiony w gospodzie „Szczeliniec” na szczęście nie na  szczycie góry a u jej podnóża. Część Towarzystwa odczuwała wyraźny niedosyt górskich wrażeń wobec tego wybrała się na Biała Ściany, podczas gdy pozostali udali się do Kudowy, by posmakować atmosfery kurortu i wód zdrojowych lub lodów. Pogoda wciąż nam dopisywała, a przyroda czarowała pełnym wiosennym rozkwitem. Czasem bratając się z nami.

rys. 2  Motylek upodobał sobie Tadeusza

W sobotę postanowiliśmy zwiedzić „Skalne Miasto” w Teplicach n/Metui. Wcześniej jeszcze konni pojechali na jazdę, a górzyści postanowili w tym czasie obskoczyć resztę Białych Ścian, czego nie zdążyli zrobić poprzedniego dnia. Niestety do Skalnego Miasta nie dostaliśmy się. Kolejka samochodów ciągnęła się wiele kilometrów. Część towarzystwa, która miała już dość wędrówek górskich po Białych Ścianach utknęła w restauracji w Teplicach. Pozostali poszli sobie na Ostasz – też z ładnymi widokami i skałkami wkoło.

 

rys. 3 Skały na Ostaszu

 

 Po zejściu, w restauracji pod Ostaszem były nareszcie knedliki, w dodatku z gulaszem z jelenia.  Po powrocie do naszej agroturystyki i zjedzeniu kaszanki przy grillu, długo siedzieliśmy przy ognisku, śpiewając, popijając rozmaite trunki i dyskutując o tym i owym. Gwiazdy pięknie dekorowały niebo i nie chciało się wracać do pokoi.

W niedziele po śniadaniu trzeba  było opuścić gościnną agroturystykę. Jedni wyjechali wcześnie, bo oczekiwały ich obowiązki lub daleka droga. Pozostali odwiedzili jeszcze Kudową lub pobliski skansen, a jeszcze inni wpadli po drodze do arboretum w Wojsławiach. Niechętnie wracaliśmy do domu po miło spędzonych dniach na łonie natury.  

 

Opracował: Olo
Zdjęcia: Hania

 

P.s. Dostałem tylko kilka zdjęć, gdy otrzymam więcej wstawię do galerii. 

III Rejsorajd Starych Koni

 

 

 

W drogę do Puli, początku rejsu, wyruszyliśmy wynajętym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały dwutygodniowy rejs. Część załóg przyjechała prywatnymi samochodami.
Podróż odbyliśmy jednym ciągiem, nocą, bez przystanku bez specjalnych sensacji i przygód tak by jak najszybciej dotrzeć do sąsiadującej niedaleko PULI mariny ACI Pomer, gdzie miały oczekiwać na nas dwa wynajęte jachty.

Dnia 15.09.2017 w rankiem dotarliśmy do celu /mariny ACI POMER/ przystępując niezwłocznie do odbioru jachtów i pracochłonnego sztauowania prowiantu oraz bagaży, tak aby wygospodarować jak najwięcej czasu dla zwiedzania starej PULI .
PULA znajduje się w południowej części półwyspu ISTRIA a jej bogata historia obejmuje wpływy starożytnego Rzymu, Republiki Weneckiej oraz Monarchii Austrowęgierskiej co odzwierciedlone jest w stylu licznych budowli w tym najznakomitszych bo wybudowanych za czasów wpływów rzymskich – amfiteatr, świątynia Augusta, brama Herkulesa. Obok świątyni Augusta stoi zbudowany w stylu zdradzającym wpływy republiki Weneckiej ratusz.
16.09. w południe zmęczeni wczorajsza podróżą i zwiedzaniem ale szczęśliwi oddaliśmy cumy aby żeglować w kierunku znajdującej się na wyspie Losinj mariny ACI MALI LOSINJ, gdzie spędziliśmy miły wieczór na uroczystej wspólnej kolacji przygotowanej przez niezastąpionego Sławka, której daniem głównym była wyborna zupa krewetkowa spożyta z umiarkowaną ilością wina i lokalnej Travaricy. Podczas kolacji odbyły się też wstępne uroczystości kontynuowane w dniu następnym związane z 18 rocznicą urodzin Reni.
Kolejny dzień to wspólna wycieczka „James Bond Taxi” do oddalonego o kilka kilometrów przeuroczego miasteczka Veli Losinj /zdjęcie poniżej/ w którym po jego zwiedzeniu, kontynuowaliśmy uroczystości urodzinowe Reni.

Powrót późnym popołudniem na jacht poprzedzony kąpielą w morzu nie wróżył załamania słonecznej pogody kolejnego dnia.
W dniu następnym, jak przystało na żeglarskich „twardzieli” postanowiliśmy bez względu na ulewę oraz bardzo silny wiatr przeciwny naszemu kursowi kontynuować żeglowanie w kierunku kolejnej wyspy i mariny RAB. …
Jak widać na mapie, wyspa Losinj jest bardzo długa. Aby zaoszczędzić drogi i czasu postanowiliśmy skorzystać z możliwości skrócenia drogi polegającej na wykorzystaniu znajdującego się mniej więcej w połowie wyspy przejścia połączonego obrotowym mostem, otwieranym dwa razy dziennie. Aby zrealizować ten zamiar musieliśmy stawić się w przejściu przed otwarciem mostu o godzinie 9.00 i tak też uczyniliśmy.
Po wyjściu z wąskiego przejścia na otwarte morze zaczęło się piekło silnego sztormu wywołanego lokalna borą oraz wzmagającego się coraz bardziej wiatru i siekącego ulewnego tropikalnego deszczu którego siła ciągle rosła w miarę oddalania się od lądu .

W końcu późnym popołudniem zmoknięci do suchej nitki szczęśliwie dotarliśmy do mariny i wyspy RAB /zdjęcie poniżej/. Pogoda stopniowo do wieczora się uspokoiła i zmoknięte do suchej nitki załogi mogły się przebrać w suche ubrania i przystąpić do suszenia.

Ranek do południa kolejnego dnia spędziliśmy na zwiedzaniu uroczego miasteczka RAB.
Marina RAB była miejscem gdzie trasy rejsów obu jachtów musiały się rozłączyć. Z żalem pożegnaliśmy Heniutków gdyż ich jacht wyczarterowany był na tydzień. W związku z czym kończyli rejs 23.09., co powodowało że musieli kierować jacht na północ aby nie oddalać się zbytnio od PULI. Zaś załoga MAUN kończyła swój dwutygodniowy rejs 30.09. obierając kurs na południe aby żeglować do kolejnego celu znajdującej się na drugim południowym końcu wybrzeża Chorwacji wyspy BRAĆ i mariny ACI MILNA.
Emocjonująca żegluga trwała całą noc przy silnym sprzyjającym wietrze tak że udało się nam osiągnąć zaplanowany cel w południe kolejnego dnia.
Specyfika żeglugi w nocy wymaga dużej koncentracji i bezbłędnego rozpoznawania charakterystyk świateł kolejnych latarń i świateł wyznaczających trasę zamierzonej żeglugi oraz ograniczających miejsca niebezpieczne takie jak płycizny i inne przeszkody podwodne …… w sytuacji kompletnej ciemności. Na dodatek istotne dla żeglugi światła lamp i latarń zlewają się w ciemnościach z łuną nieistotnych dla żeglugi mijanych wzdłuż wybrzeża świateł miejskich. Jakikolwiek błąd w nawigacji to koniec rejsu . Na szczęście pomaga w tym nawigacja satelitarna wskazująca aktualną pozycję ustaloną na specjalnych elektronicznych mapach morskich wyświetlanych na ploterach /w naszym przypadku moim laptopie/ wykorzystujących technologię satelitarną GPS.

Tak więc po wykonaniu dużego nocnego żeglarskiego skoku wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża dotarliśmy szczęśliwie do celu
którym była urocza marina ACI MILNA.


Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami w południowej Chorwacji pogoda znacznie się poprawiła co spowodowało że pomimo braku snu poprzedniej nocy zwiedziliśmy wszelkie możliwe atrakcje niewielkiej wyspy aby późnym wieczorem udać się w objęcia Morfeusza.
Następnego słonecznego poranka oddaliśmy cumy skierowując się do Trogiru którego początki sięgają III w p.n.e . Starówka Trogiru wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Zwarta, średniowieczna starówka Trogiru położona jest na wyspie. Wzdłuż portu znajduje się wysadzany palmami, szeroki bulwar, wokół którego skupia się wieczorne życie miasta. Znajdują się tam najważniejsze zabytki, ale też restauracje, bary i hotele. Historyczne centrum za pośrednictwem mostu połączone jest z kontynentalną częścią Chorwacji. Drugi z mostów prowadzi na wyspę Ciovio.

…….Z wielkim trudem późnym popołudniem znaleźliśmy wolne miejsce w oddalonej kilka kilometrów od centrum miasta ogromnej marinie ACI TROGIR w której oraz w jej okolicach cumowało tysiące jachtów. Nie tracąc czasu niezwłocznie przystąpiliśmy do zwiedzania Starego Miasta „by night” kontynuując je następnego dnia wczesnym rankiem licząc na brak tłoku. Ku naszemu zaskoczeniu miasto już od rana wypełnione było ruchliwym tłumem turystów którzy przybywali tu licznie ogromnymi wielotysięcznymi wycieczkowcami oraz krążącymi bez przerwy nad miejscowym lotniskiem samolotami. Trudno sobie wyobrazić co dzieje się tutaj w t.zw sezonie. Stare Miasto wywarło na nas duże i niemożliwe do krótkiego opisania wrażenie podobnie jak Stari Grad w Dubrowniku.
Na miejscowym targu zakupiliśmy zapas owoców oraz świeże ryby /dorady/ i udaliśmy się na jacht aby oddać cumy i skierować się do kolejnej wyspy VIS i mariny KOMIŻY.

Do wyspy VIS dopłynęliśmy o zmroku a że głównym naszym celem była Błękitna Grota znajdująca się na sąsiadującej o kilkanaście mil wyspie BISEVO postanowiliśmy zaoszczędzić kasę na opłaty portowe i „przenocować na kotwicy” tym bardziej że zwiedzanie groty wymuszało na nas podniesienie kotwicy bardzo wcześnie rano aby dotrzeć do wyspy BISEVO w odpowiedniej porze zastając specjalne warunki pogodowe.
Najlepiej jest zwiedzać jaskinię pomiędzy godziną 11 rano a południem w słoneczny dzień, przy spokojnym morzu, gdyż wtedy promienie słoneczne dostają się poprzez otwór znajdujący się w sklepieniu jaskini i odbijają się od piaszczystego podłoża, wypełniając ją błękitnym światłem.

Z wyspy BISEVO skierowaliśmy się na noc do pobliskiej Rogoźnicy /marina ACI FRAPA/ cumując wśród jachtów bogaczy tego Świata aby przetrwać do rana. Rogoźnica to typowe, kameralne, chorwackie miasteczko w którym byliśmy już dwa lata temu więc zwiedzanie mieliśmy z głowy. Wolny czas poświęciliśmy na prozaiczne czynności zatankowania wody, naprawę uszkodzonego żagla oraz udrożnienie zatkanego WC. W Chorwacji, jak dowodzi praktyka, lepiej wykonać naprawy samemu, gdyż za skorzystanie z serwisu, cokolwiek by to nie było, wystawią rachunek najmniej 100 euro.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy do następnej bardzo dużej mariny KORNATI znajdującej się w miasteczku Biograd na Moru. Samo miasteczko typowe chorwackie nie wyróżniające się niczym szczególnym za to marina ogromna. Biograd słynie z tego że odbywa się w nim corocznie bardzo duża wystawa jachtów.

Nazwa mariny KORNATI wywodzi się od znajdującego w pobliżu mariny archipelagu w większości nie zamieszkanych wysepek których cześć odwiedziliśmy w poprzednich latach.
Wczesnym rankiem śniadanko i oddajemy cumy, kurs na północ, wyspa PAG marina ACI SIMUNI, której cel osiągnęliśmy późnym popołudniem po trudnej całodniowej żegludze pod bardzo silny wiatr z północy ale przy bezchmurnej słonecznej pogodzie. Simuni to malutka znajdująca się w głębokiej zatoce zaciszna wioska z dwoma sklepami oraz dużym campingiem. Polecam wszystkim którzy kochają spokój, przyzwoite warunki aprowizacyjne na miejscowym campingu, piaszczyste plaże i brak tłumów oraz dobre warunki komunikacyjne. Charakterystyczny dla tego miejsca spokój udzielił się również nam .Popołudnie spędziliśmy na uzupełnieniu zakupów, spacerach i kąpieli. Rankiem jak zwykle solidne śniadanie i oddajemy cumy zmierzając dalej na północ kierując się na wyspę KRK marina ACI PUNAT.


W tym miejscu należy się może wyjaśnienie skrótu ACI /Adriatic Charter International / to 27 marin wśród około setki wszystkich chorwackich marin gwarantujących najwyższy standard zapewniający dla każdego jachtu stanowisko do ładownia akumulatorów, tankowania wody, wysoki standard toalet i WC, serwisu naprawczego, stanowiska przechowywania jachtów po sezonie żeglarskim, remontów przed kolejnym sezonem oraz rozrywki i restauracji. Poziom usług tych marin spokojnie dorównuje poziomowi najlepszych marin europejskich, co powoduje że bogacze tego świata licznie, chętnie, bezpiecznie a przede wszystkim tanio przechowują tutaj swoje wypasione jachty po sezonie .
Wracając do rejsu opuszczamy ACI SIMUNI i płyniemy dalej na północ z lewej strony mijamy wyspę MAUN imienniczkę nazwy naszego jachtu i pędzimy jak szaleni pod silny północny wiatr by późnym popołudniem osiągnąć nowo wybudowaną dużą marinę ACI PUNAT oddaloną parę kilometrów od największego miasta i stolicy wyspy KRK o tej samej nazwie KRK. Po bezproblematycznym zacumowaniu zamawiamy taxi i udajemy się na zwiedzanie miasta.

Miasto Krk jest stolicą wyspy i głównym ośrodkiem działalności w regionie. Stara część Miasta Krk jest otoczona 2000-letnimi murami obronnymi.
W miasteczku można doświadczyć klimatu starożytnej Chorwacji w całej jej wspaniałości. Na Placu Kamplin znajduje się imponujący Kasztel Fronkopański w którym organizowanych jest wiele imprez kulturalnych i okazałą starowieczną Bazylikę Najświętszej Maryi Panny.
Głównym punktem miasta jest Plac „Vela Placa” pełen kawiarń i restauracji gdzie zwiedzający mogą degustować smak różnorod-nych potraw, których podstawą jest tradycyjna kuchnia chorwacka i śródziemnomorska czego i my doświadczyliśmy. Późnym wieczo-rem pełni wrażeń wróciliśmy na jacht.
Wczesnym rankiem jak zwykle solidne śniadanko i oddajemy cu-my, kurs: marina ACI CRES na wyspie Cres. Początkowo słaby wiatr ciągle z północy coraz bardziej tężeje i mocno szkwali, robi się niebezpiecznie bo wchodzimy w ślizgi wiec refujemy grot żagiel, zrzucamy genua fok i mkniemy ekspresowo do zakrętu od którego mkniemy jeszcze szybciej w ślizgach z wiatrem osiągając w połu-dnie marinę Cres.

Cres to największe miasto i centrum turystyczne wyspy Cres /zdjęcie poniżej/. Malowniczo położone nad Zatoką Cres stare miasto posiada unikalną atmosferę z zabudową typową dla okresu weneckiego, pięknym portem sięgającym w głąb miasta z przepiękną bardzo zadbaną starówką. Liczne nadbrzeżne kawiarenki i restauracje oferują lokalne potrawy i wina. Idealne miejsce dla szukających spokoju i niepowtarzalnego klimatu, z dala od typowo turystycznego tłumu

Kolejnego dnia wczesnym porankiem wyruszamy do kresu naszego rejsu mariny ACI POMER którą osiągamy błyskawicznie w południe pędząc przy bardzo silnym północnym wietrze. Spieszymy się aby tego samego dnia zdać jacht. Planowana odprawa zdawania jachtu przebiegła sprawnie. Nienasyceni urokami PULI zdążyliśmy jeszcze odwiedzić i pożegnać ją, po raz ostatni delektując się grillowanymi kalmarami w jednej z licznych ulicznych bezpretensjonalnych restauracyjek.

Grilowane kalmary w Puli

Bardzo wczesnym porankiem kolejnego dnia pospieszne pakowanie bagaży i powrót .Pełni wrażeń, wynajętym busikiem ruszamy w drogę powrotną do domu. Późnym wieczorem tego samego dnia szczęśliwie i bez szczególnych przygód ekspresowo osiągnęliśmy granicę Czesko – Polską.

Autor testu i ilustracj: Zbigniew Bogenryter

Wigilia starokońska 2017

 

 

Tradycyjnie już od piętnastu lat Stare Konie  spotykają się przed Świętami Bożego Narodzenia, by podzielić się opłatkiem, złożyć sobie życzenia i pośpiewać kolędy. Tradycyjnie też spotykamy się prawie za każdym razem w innym miejscu. Również tradycyjnie miejsce to jest poszukiwane, zmieniane, dyskutowane i oprotesrtowywane. Dzieje się to głównie dla tego, że mieszkamy w różnych częściach Wrocławia, głównie na peryferiach, więc zawsze komuś jest to baaardzo daleko. Tym razem blisko było jedynie Rudej i Walterowi, którzy wynaleźli restaurację „Brochów” i tam zorganizowali naszą wieczerzę wigilijną.

 

1. Restauracja i Hotel „Brochów”

 

Trzeba przyznać że jest to miejsce urokliwe, zwłaszcza przytulne wnętrze, z kolumnami, miłym nastrojem. Właściciele na zapomnieli o choince i pysznym, dostosowanym do okazji menu, a organizatorzy o opłatkach, pięknych serwetkach z konikami.

 

2.  W restauracji przy stole 3. Olo otwiear uroczystą wiglię

 

O dziwo prawie wszyscy przybyli punktualnie, poza Heniutkami, którzy mieli jeszcze inna imprezę i zjawili się pod koniec Wigilii. Zasiedliśmy do pięknie udekorowanego stołu. Aby chwile porozmawiać a następnie Olo otworzył uroczystość i wszyscy poczęli składać sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem. Przybyło nas dwadzieścia pięć osób, a więc nieco mniej niż zazwyczaj. Jak zwykle zjawił się nowy aczkolwiek spodziewany gość, w osobie Olka Mikuły, jeden z najstarszych AKJ-towiczów, który po  latach znów się odnalazł  i bardzo do naszego grona przylgnął.

 

4, 5. Dzielimy sie opłatkieem i składamy sobie życzenia

 

Gdy już wszyscy wszystkim złożyli życzenia, a Olo odczytał życzenia przysłane internetowo od Starych Koni z Antypodów i nieco bliższych zagranic, zasiedliśmy do wieczerzy. Jak zwykle tradycyjny barszczyk z uszami, pierogi, karp, groch z kapustą, kompot z suszu i makowiec. Wszystko było smaczne łanie i szybko podane a zapalone na stole świece dopełniły nastroju. Z głośników płynęły cichutko śpiewy  kolęd, a my pałaszowaliśmy ze smakiem. Największą furorę zrobiły pierogi ze śliwkami i kaszą.

 

6. Czekamy na barszczyk 7. Olo odczytuje życzenia przysłane mailem

 

Gdy towarzystwo się posiliło zaśpiewaliśmy i my parę kolęd, a „Święty Mikołaj” przyniósł prezenty. Było tych Mikołajów kilku. Bo Renia jak zwykle wynalazła coś ciekawego – kupiła każdemu dałą małego drewnianego konika, Olek przywiózł z Monachium słodkości, tym razem czekoladki Lindta, zaś Hania – dyżurny Święty Mikołaj, obdarowała każdego świeczuszką w kształcie aniołka lub dzwoneczka.  Rozmowom na różne tematy nie było końca. Tym bardziej, że Reniowie dzielili się swoimi wrażeniami z niedawno odbytej wycieczki do Ziemi Świętej.  

 

8. Śpiewmy kolędy 9. Oglądamy film z rajdu z 1969 roku

 

Na koniec Olek Mikuła sprawił nam niebywałą niespodziankę: Wyświetlił na telewizorze restauracyjnym film z III rajdu AKJ z roku 1969. Film ten nagrał na owym sławetnym rajdzie, a teraz go zdigitalizował i nam go przedstawił w całości. Łza się w oku zakręciła, gdy oglądaliśmy wyczyny nasze i naszych przyjaciół, jakże młodych i pięknych. 

W końcu trzeba było się rozstać. Jeszcze kilka osób zrobiło sobie zdjęcie na tle choinki i pożegnaliśmy się – do następnego razu.

W przyszłym roku w podobnym gronie chcemy pojechać w maju do Czech na także tradycyjny „Spęd Starych Koni”, może to się nam uda – musi. Na razie jednak szykujemy się do Gwiadki. Wesołych Świąt!     

 

Takst: Olo 
Zdjęcia: Zbyszek  
Wstawił na stronę: Olo

 

Już po wstawieniu tego sprawozdania na stronę i zdjęć Zbyszka do galerii Olek Mikuła przysłał zdjęcia które zrobił na wigilii. Nim je dołączone do galerii można je obejrzeć  klikając tutaj.

 

XXVI Spęd czyli Jubieleusz 20-lecia Starych Koni

 

Pewnego listopadowego dnia 1997 roku grupa byłych członków AKJ spotkała się w mieszkaniu Ola (z jego inicjatywy) aby powspominać stare czasy, pooglądać zdjęcia z dawnych lat, pośpiewać rajdowe piosenki. Przybyło ponad 20 osób, niektórzy nie widzieli się od wielu lat, a nawet od skończenia studiów. Doznaliśmy wielu wzruszeń oglądając pożółkle albumy, a delikatne w brzmieniu śpiewanie (sąsiedzi) przeciągnęło się do świtu. Tak powstało nieformalne stowarzyszenie pod nazwą „Stare Konie”.

I tak śpiewamy sobie i wspominamy  już 20 lat. Z tą tylko różnicą, że obecnie wspominamy to co się działo w czasie ery starokońskiej, gdyż od tego pierwszego spotkania przybyło wiele kolejnych. Przybyło nie tylko  spotkań, ale też nietuzinkowych pomysłów. Okazało się, że apetyt na życie mamy wielki – były rajdy, bale, rajdobozy i wigilijne opłatki. Oj, działo się działo. Ni z tego ni z owego stuknął okrągły Jubileusz, aż trudno uwierzyć.

A jak Jubileusz, to należało go godnie uczcić. Kilka miesięcy szukaliśmy miejsca na tą szacowną imprezę i ostatecznie zdecydowaliśmy się na ośrodek „Nad Potokiem” w Karpaczu, bardzo dobrej jakości i odpowiadający naszym potrzebom. Nie bez znaczenia był fakt, że włascicielką obiektu jest koleżanka ze szkoły Iwonki, a „znajomości” jak wiadomo są wielce pomocne w takich okolicznościach.  Ośrodek został na ten wieczór  zamknięty dla naszej grupy i tym samym mieliśmy zapewnioną intymność, dodającą pożądanego klimatu.

Zjeżdżaliśmy się od piątkowego przedpołudnia, do wieczora przyjechali prawie wszyscy. A przybyło 40 osób, w tym Eta z Paulem z Australii, Jola z Gerem z Niemiec i wiele innych osób z dalszych i bliższych zakamarków Polski. Jak zwykle miło się było spotkać, bo czy widujemy się często czy rzadko, zawsze  spotkania budzą pozytywne emocje. Wszyscy dostali ładne identyfikatory firmy Olo and Company. Grupa przedpołudniowa skorzystała z

 

1. Pensjonat Nad Potokiem w Karpaczu 2. W Czechach na piwku i knedlikach

 

pięknej, słoneczne pogody i na dobry początek ruszyła na Przełęcz Okraj i do Małej Upy w Czechach. Celem było czeskie piwo i knedliczki, ale przede wszystkim spacer w kolorowej, jesiennej scenerii.

O godzinie 17.00 gospodarze rozpalili na tarasie grilla i zaproszono do poczęstunku. Były dania ciepłe i zimne, w tym różne wędliny, sałatki i napoje. Pogoda pozwoliła do późnej godziny siedzieć na świeżym powietrzu, więc siedzieliśmy sobie przy drewnianych stołach, racząc się wykwintną kolacją, bardzo elegancko serwowaną. Gdy chłód dokuczył weszliśmy  pod dach i jakiś czas delektowaliśmy się oglądaniem zdjęć z pięknych chwil przeżytych w minionych dwóch dekadach. Wieczór tak mile przebiegał, że nikt nie myślał o spaniu. Ponieważ główną salę restauracyjną musieliśmy w końcu opuścić, zadekowaliśmy się w małej salce kominkowej, gdzie Wojtek odpalił gitarę. Osoby jeżdżące na rajdy są nie tylko dobrze wyedukowane wokalnie, ale też zawsze mają przy sobie śpiewniki, co razem zaowocowało czadowym, wieczornym koncertem. Dzień zakończyliśmy w bardzo dobrych nastrojach.

 

3.  Wieczorny gril 4. Ciepły, piątkowy wieczór
5. Wspominków nigdy dość 6. Czadowy, wieczorny koncert

 

Plany na sobotę były bogate, był to główny dzień Jubileuszu. W ramach rozbiegówki zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w góry. W programie było karkonoskie schronisko „Samotnia”, do którego zamierzaliśmy ruszyć wspólnym pochodem. Marzyła się gorąca herbatka z szarlotką w kultowym schronisku, do tego za oknem Mały Staw w jesiennej scenerii. Niestety jadąc kawalkadą aut na parking koło kościółka Wang pogubiliśmy się po drodze i różne auta zaparkowały na różnych parkingach. Komórki nie działały, więc z konieczności w góry ruszyliśmy w licznych podgrupach. Był to być może ostatni słoneczny i ciepły dzień jesieni, więc w Karkonosze najechały tłumy turystów. Gdy w różnym czasie i różnymi drogami dotarliśmy do schroniska, zastaliśmy tam dzikie tłumy. Do bufetu była taka kolejka, że zrezygnowaliśmy z herbaty, szarlotki i widoku za oknem. Mały Staw sauté mieliśmy jak na dłoni, więc ciesząc się tym co było, posiedzieliśmy trochę, chłonąc góry i świeże powietrze. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że prawie 90% uczestników Jubileuszu dotarło do „Samotni”, choć niektórzy  ostatkiem tchu. Parę osób zaliczyło inne, ambitne cele, więc  jak zwykle Stare Konie spisały się na medal.

 

7. Góry to piękny wynalazek 8. Samotnię już widać
9. Pod schroniskiem 10. Olowie na tle Śnieżki

 

Rozprężeni mogliśmy przystąpić do zasadniczego punktu programu, czyli do okolicznościowej Akademii. Do tego zadania właściciele obiektu udostępnili nam salę konferencyjną w sąsiednim budynku. Ubrani galowo stawiliśmy się tam o godz. 17.00. Heniu tradycyjnie polał geringerówki, a na boczny stół wjechał wielki tort, adekwatnie udekorowany. Heniu przeczytał wiersz okolicznościowy własnej produkcji i udzielił głosu Olowi. Olo, naczelny guru Starych Koni, przedstawił w skrócie historię naszej ostatniej dekady. Następnie jako Jednoosobowa Samozwańcza Kapituła Starych Koni przyznał dyplomy i flots osobom zasłużonym, czyli tym, którzy wykazali się w minionej dekadzie aktywnością na rzecz ogółu, w dziedzinie organizacyjnej lub medialnej. Byli to: Heniu, Renia z Andrzejem, Formista, Eta, Paul, Krzysiek, Iwona i Zbyszek (wyróżniony został też Ignaś, ale nie pojawił się w Karpaczu). Dyplomy były piękne, własnoręcznie wykonane przez Ola, tekst był  indywidualnie ułożony, pasując do zasług danej osoby. Pięć najbardziej zasłużonych osób dostało dodatkowo wspaniałe słodkości, ręcznie udekorowane końskimi motywami.

 

11. Początek Akademii 12. Teraz będą wyróżnienia
13. Wyróżnienia 14.  Pozostali wyróżniei

 

Należy tu przypomnieć, że podsumowanie i wyróżnienia za pierwszą dekadę miały miejsce na Jubileuszu 10-lecia w Kątach Bystrzyckich 10 lat temu, teraz celebrowaliśmy drugą dekadę.  

Akademia upływała w ciepłej atmosferze, realizowaliśmy kolejne punkty programu. Bo przecież nie mogło się obejść bez podziękowań dla Ola. Obdarowaliśmy naszego guru wspaniałym bolo, wykonanym na zamówienie, wg wybranego wzoru. Do tego był kubek z takim samym logo, jak strona tytułowa późniejszego pokazu slajdów. Podobny kubek dostał też Heniu, najogólniej mówiąc za osobowość.

 

15. Olo obdarowany 16. Jaki śliczny kubeczek
17. Ślinka leci… 18. Tort płonie

 

Zrobiło się tak słodko, że krokiem kolejnym mógł być tylko tort, na który każdy ze zniecierpliwieniem czekał. Tort był wspaniały, a do tortu bawarski Olek zasponsorował szampany, z wielką przyjemnością wypite. Nie pozostało nic innego jak zasiąść wygodnie w fotelach i obejrzeć pokaz slajdów przygotowany przez kronikarkę Formisię i pokazujący ostatnie 10 lat Starych Koni we wszystkich barwach. Przypomnieliśmy sobie spędy, bale, rajdy, rajdobozy i wigilie. Było dużo śmiechu, wzruszeń i wspominek. Publika żywo reagowała, wiele osób przypominało dodatkowe zdarzenia, które ubarwiały pokaz.

 

19. Oczekiwanie na projekcję 20. Łza się w oku kręciła…

 

Rzewność całkowicie by nas ogarnęła, ale właśnie zrobiła się 19.30, pora kolacji. Więc wróciliśmy pośpiesznie do pierwszego budynku, bo żołądki pilnie domagały się paliwa. Stoły były pięknie nakryte, obiad był wyśmienity i obfity. Po chwili do akcji wkroczył prawdziwy didżej i zaczęła się szampańska zabawa.  Biorąc pod uwagę naszą ostatnimi czasy średnio aktywną pilność w tańcowaniu,  trzeba przyznać, że tym razem daliśmy znowu czadu.

 

21. Zasiadamy do stołu 22. Tańce zaczęły się ostro
23. Kachu z Jagą dali czadu 24. Mama z synalkiem tez nie gorzej

 

Niestety w trakcie zabawy kilka osób przeszło na pół godziny do sąsiedniego budynku, by obejrzeć krótki film Jurka z Salina. Była to spontaniczna, nieplanowana samowolka, zakończona bardzo niemiłym zdarzeniem. Incydent zaburzył wspaniałą   atmosferę, ale to odrębny  temat i nie miejsce tutaj na szczegółowe relacje. Tak czy owak krzywa zabawy spadła i wkrótce zakończyliśmy imprezę zdrowiem Konia.

 

25. Zdrowie konia

 

Na szczęście był jeszcze ciekawy punkt programu w niedzielny poranek, więc wyjechaliśmy do domu ogólnie bardzo zadowoleni. Tą niedzielną atrakcją był pobyt w miasteczku westernowym w Ścięgnach. Ponieważ Zgaga ma tam „znajomości”, zorganizowała spotkanie ze znanym westernowcem panem Pokojem, a także jazdę konną w stylu west dla wszystkich chętnych. Jazda west jest tak diametralnie inna od jazdy klasycznej, że chętni mieli nie tylko dużo uciechy, ale też dużo całkiem nowych,  nieznanych przeżyć. Tym sympatycznym akcentem zakończyliśmy Jubileusz 20-lecia Starych Koni i rozjechaliśmy się do domów.

 

26. Piękna pamiątka z Western City

 

Następnego dnia weszliśmy w kolejną dekadę. Sobotni pokaz slajdów zakończony został zapytaniem: czy spotkamy się za 10 lat, czy będzie o czym sprawozdawać?  Autorka w  imieniu zebranych wyraziła nadzieję że tak. Zobowiązała też niejako zebranych do deklaracji, że nikt się nie mignie. A więc do dzieła, spróbujmy zrealizować to zobowiązanie.

 

27. Już za 10 lat kolejny Jubileusz!
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zbyszek, Henio i inni
Na stronę wstawił: Olo
                                                           

Więcej zdjęć zobaczysz w galerii .