XIV RAJD

15_rajd
     

Gwiaździste Bieszczady

 

XIV  JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW  PO PRZEJŚCIACH – Kronika    BIESZCZADY 20-28.06.2015r.

                                           napisała i zilustrowała Ewa Formicka

 W roku 2015 Stare Konie zaczęły rajdować 19 czerwca, zaczynając przygodę po raz III-ci w Osławicy. Tego roku w planach był rajd częściowo ze zmianą miejsc, a częściowo gwiaździsty, jednak z nieznanych nam powodów wyszła tylko ta druga opcja, czyli tylko gwiaździsty. Z tej przyczyny nikt nie narzekał, gdyż w Osławicy u Artura i Eweliny czujemy się bardzo dobrze. Warunki lokalowo-gastronomiczne są komfortowe, a tereny do jazdy bezkresne i przepiękne. Kręcąc się 3 lata po tej samej okolicy, jeździmy jednak po coraz to innych ścieżkach i zaglądamy w coraz inne zakamarki. Wziąwszy jeszcze pod uwagę że pogoda dopisała, że spotkaliśmy tych samych, wspaniałych ludzi w osobach Józek, Artur, Ewelina i te same kochane konidła – mieliśmy kolejną, fantastyczną przygodę. Pojawiło się 14 kowboi w osobach: 14-ty raz Heniu, Renia, Andrzej, Formisia, 13-ty raz Staszka i Wołodia, 12-ty raz Marysia i Jurek, 11-ty raz Aldona i wuja Woyt, 10-ty raz Dorota, 6-ty raz Jaga, 5-ty raz Lalucha i 2-gi raz Walter. Rajd od ośmiu lat niezmiennie prowadził Józek, a końmi były znane nam józkowe wierzchowce: Bojar, Indefiks, Emir, Berdanka, Wadera, Figlarna, oraz nowe Eldik i Bolero. Był też Gastończyk i Weda, ale po pierwszym dniu uległy drobnym kontuzjom i zostały wyłączone. Nie pojawiły się natomiast: Basior (kontuzja), Gloria (podeszły wiek, 24 lata) i Poligon (sprzedany). Tak czy owak koni mieliśmy pod dostatkiem i każdy mógł jeździć ile chciał – to jest na jedną turę lub na dwie tury. A gdyby było za mało, zawsze dodatkowego konia mógł podstawić Artur, gdyż miał ich cały tabun.

Wojtasiówka w Osławicy
Wojtasiówka w Osławicy

Bezkresne arturowe pastwiska widziane z okna
Bezkres arturowych pastwisk

  W tym roku pewną innowacją było używanie samochodów terenowych, gdyż nie do wszystkich miejsc biwakowych dało się dojechać, albo raczej dało się, tylko trwałoby to zbyt długo. Józek wymyślał nowe trasy i bywało, że forsowaliśmy nieprzebyty busz lub dzikie pasmo górskie, co dla koni było trudną, ale relatywnie krótką trasą, jednak dla wozu byłoby za daleko. Wtedy na biwak jechał samochód terenowy, a wóz konny towarzyszył nam tylko 3 razy. Czymkolwiek nie podróżowaliśmy, było wesoło i fantastycznie. Zahaczyliśmy o znane miejsca, ale także o całkiem nowe. Do miejsc znanych jechaliśmy innymi ścieżkami niż kiedyś, albo najczęściej bezdrożami. Napatrzyliśmy się na piękne, bieszczadzkie panoramy, a ukwieconymi łąkami galopowaliśmy niemal bez przerwy. Pogoda nie dokuczała upałami, zazwyczaj było słonecznie i rześko. A raz jak przylało, to tylko było potem co opowiadać. Więcej niż ostatnimi laty naśmialiśmy się i więcej śpiewaliśmy wieczorami, aczkolwiek ognisko o zmierzchu wyszło tylko raz, gdyż wieczory były chłodne.Sobotę zaczęliśmy obfitym śniadaniem – Ewelina jak zwykle upiekła drożdżowe bułeczki, które wcinaliśmy na ciepło z serami kozimi, owczymi, domową wędliną i całą kupą innych wiktuałów. Dobry nastrój sprowokował wesołe świntuszenie, a konkretnie rozbieranie na czynniki pierwsze brzydkiego słownictwa, jego pisowni i roli w języku codziennym. Temat zaczęła Staszka gofrowaną piczką – co do końca rajdu intrygowało i stale ktoś wracał do tematu, bardzo chcąc ustalić dlaczego gofrowana i jak takie coś wygląda. 

Wojtasiówka w Osławicy
Jedziemy z Woli Piotrowej do Komańczy
Bezkresne arturowe pastwiska widziane z okna
W Komańczy, w schronisku

 

Tego dnia mieliśmy nie lada zadanie do wykonania – trzeba było doprowadzić konie do Osławicy z Woli Piotrowej, a jest to spory kawał drogi (z błądzeniem ok. 40 km). Każda z grup miała do przebycia 3-godzinną trasę, co jak na pierwszy dzień było wyzwaniem. Biorąc pod uwagę, że większość ludzi nie jeździ konno przez cały rok, sobotnia rozbiegówka dała porządnie w kość .Po jeździe każdy był wykończony i gnaty bolały, ale poza tym było super. Pierwsza grupa miała dużo galopu po malowniczych, kolorowych łąkach, co było cudownym, choć męczącym „dobrym początkiem”. Druga grupa mniej galopowała, ale na „dobry początek” zgubili się w buszu i szukanie drogi trwało bez końca. Były chaszcze, kamieniste drogi i umiarkowane stromizny – więc jak na rozbiegówkę również intensywnie. Ale co tam, nie takie ekstrema przeżyliśmy. Na osłodę był podjazd pod nową cerkiew w Komańczy, a końcówka drogi to istna sielanka – kolorowy przedwieczór, pachnące kopki siana na łące i baraszkujące między nimi bociany, dorodna łania w krzakach, długie cienie na trawie… tylko malować. „Drudzy” dotarli do Osławicy ok. 20.00, pierwszo-grupowi umierali z głodu. Kolo 21.00 zjedliśmy dobry obiad, zakropiony sosnową nalewką postawioną przez Józka… i zmęczeni poszliśmy spać.

Wojtasiówka w Osławicy Wojtasiówka w Osławicy

                                          W drodze do Osławicy      Czerwony przedwieczór jak malowany

 

Ale w niedziele od rana każdy był zwarty i gotowy, a przy losowaniu kolejności jazdy wszyscy się pchali i każdy chciał jechać od zaraz. Bo losowanie kolejności jazdy było codziennym rytuałem i zawsze była przy tym zadyma i emocje. Szeryf niby pytał kto kiedy chce jechać i niby dawał pozory demokracji, ale ostatecznie ustalał po swojemu. A ogól czasem się z tym zgadzał, a czasem nie – i wtedy jakiś prowodyr przegrupowywał ustalony porządek i robiło się zamieszanie. Już koło godziny jedenastej pierwsza grupa wyruszała w teren, bo zawsze jakoś się poukładało.

W niedzielę, jako rekompensatę za ciężką sobotę, Józek zaproponował trasę light. Miało być po 1,5 godziny na grupę, co nie znaczy że nie atrakcyjnie. Dzień wstał pochmurny i rześki, ale wkrótce wyszło słońce. Pojechaliśmy łąkami w stronę Łupkowa, a są to łąki cudnej urody i widoki zapierają dech w piersiach. Wdrapaliśmy się na najwyższy punkt pmiędzy górą Terpiak a łąkami łupkowskimi i poszukaliśmy niebieskiego szlaku turystycznego, teraz w odwrotną stronę niż do Łupkowa. Słowo „poszukaliśmy” jest oczywiście jednoznaczne z błądzeniem i forsowaniem plątaniny zarośli. Nie trwało to jednak długo i wkrótce chłodnym lasem, trzymając się szlaku, dotarliśmy na obozowisko. Wozowi już tam byli i za chwilę zapłonęło wielkie ognisko. Usmażyliśmy w ogniu kiełbaski, lało się zimne piwo, było miło i leniwie. Miejscem popasu był skład drzewa w środku lasu, daleko od cywilizacji. Tego dnia poszły pod siodło dwa nowe konie, bojaźliwy Bolero i piękny Eldik, na którym Józek prowadził dwa poprzednie rajdy. Bolero był trochę oporny w pokonywaniu rowów, nie mówiąc o innych panikach, tak że w kolejnych dniach Józek z niego zrezygnował. Ale jest to młody koń i dobrze rokuje na przyszłość. Natomiast Eldik jest super dzielny i ma świetny stęp, co jest na rajdzie bezcenne. Ten stęp ma trochę genetyczny, a trochę wyuczony przez Józka i pozostaje mieć nadzieję, że się szybko nie rozkoduje.

Tego dnia pojechał w trasę wóz konny, a był to znany z zeszłego roku wóz z woźnicą z Radoszyc, ciągniony przez prawdziwe konie sokólskie. W drodze powrotnej skorzystały z tego wehikułu tylko 2 osoby, gdyż pozostała część grupy popedałowała do Osławicy pieszo. Okazało się, że drogą bitą do domu było relatywnie dość blisko. Można jedynie zauważyć, że na rajdzie każdy środek lokomocji ma wzięcie, własnych pedałów nie wyłączając. Bo najważniejsza jest oprawa i dobre towarzystwo.

Koło godziny 16.00 byliśmy już po końskich przyjemnościach, więc Ewelina zaserwowała wcześniejszy obiad. A jako że obiad był jak zwykle nadobfity, pognaliśmy szybko na spacer, wierząc, ze spalimy trochę kalorii.

Tego wieczoru w planie była prelekcja Formisi pt: „Historia AKJ-tu pisana zdjęciami”. Pokaz ten był przygotowany na okoliczność 50-lecia AKJ-tu, którą to rocznicę obchodzimy w roku bieżącym i co było hucznie świętowane w Książu tydzień wcześniej. Pokaz zawiera setki starych zdjęć i budzi dużo nostalgii i wspomnień. Co tu dużo mówić – opiewa naszą minioną młodość. Wiele osób przewija się na zdjęciach i z przyjemnością wróciliśmy do tych ludzi, miejsc i zdarzeń. Sala żywo reagowała, było ciepło i rodzinnie. Była to świetna rozbiegówka do dalszej części wieczoru, kiedy wuja odpalił gitarę i pociągnęliśmy śpiewy z wielką energią i zaangażowaniem. Zaangażowanie było takiej miary, ze w końcu Laluchę poniosło i dała wspaniały popis gimnastyczno-taneczny, ku uciesze zgromadzonych. W końcu poniosło też Jurka i przyłączył się do tanecznych wyczynów koleżanki, a szło mu bardzo dobrze. Po kolejnym toaście i kolejnych kartkach w śpiewniku poniosło już wszystkich i zabawa poszła na całego. O 24.00 wypiliśmy „zdrowie konia”, jednak nikogo nie poniosło do łóżka, balanga trwała w najlepsze. Dopiero o 1.00 w nocy rozum kazał ją zakończyć, bo przecież za parę godzin trzeba się będzie drapać na konia.

cy      na

          Okolice Osławicy                           Niedzielny piknik

 

cy na

Występ taneczny Laluchy u Jurka             Niedzielne balety 

 

Śniadanie w poniedziałek było królewskie, jak zwykle. Heniu dał wykład o tematyce genetycznej, bo przecież nie co rano należy omawiać piczkę. Ostudzeni ruszyliśmy o 10.30 do koni, czyli ściślej rzecz ujmując – udaliśmy się je łowić. Bo konie u Artura mają tak bezkresne pastwiska do dyspozycji, ze odłowienie ich rano jest nie lada wyczynem. Każdy więc odłowił sobie to co chciał i ruszyliśmy w trasę – tym razem do schroniska w Smolniku. Schronisko w Smolniku zwane „Schroniskiem Nad Smolnikiem”, jest nowym obiektem, zbudowanym od zera w 2010 roku, w miejsce poprzedniego, które się spaliło. Mimo młodej metryki wygląda jak stara chata góralska, jest całe drewniane i posiada siermiężne wyposażenie. Jest tu ślicznie i klimatycznie, zarówno wkoło domu, jak i wewnątrz. Stoi na pochyłym stoku i sprzed budynku rozciąga się wspaniała, daleka panorama, a wszędzie wdzięczą się łany dzwonków margaretek, poziomek i innego zielska. Dzień był bardzo słoneczny, białe cumulusy galopowały po niebie i generalnie wydawało się, że to wszystko ktoś namalował, że to świat nierealny. Każdy uwalił się gdzieś w trawie, niektórzy podrzemali, inni sączyli piwo i chłonęli widoki. Koniska prychały nieopodal przywiązane do drzew. Można by tak siedzieć do skończenia świata. Ale po chwili szef schroniska poprosił do środka, gdyż dymiła już zupa o wdzięcznej nazwie „Rzadkie pyry”. Zupę stanowiła woda z ziemniakami i boczkiem, ale było to bardzo smaczne, a płyny w tym słonecznym, ciepłym dniu były na wagę złota. Do zupy zaserwowano swojski, wiejski chleb, sam w sobie rarytas. Po zupie znowu zalegliśmy w trawie i doprawdy nie chciało się nigdzie jechać.

   Od szefa schroniska dowiedzieliśmy się, że kawał równego, wykoszonego stoku przed schroniskiem stanowi lądowisko dla helikopterów, którymi przylatują do tego raju biznesmeni z Warszawy, gdy pilnie potrzebują zregenerować ciała i umysły. Najpierw myśleliśmy że to żart, ale gdy wracaliśmy, rzeczywiście helikopter kołował nad schroniskiem – może to właściciel ze stolicy wpadł na krotki relaks?   Tego dnia grupę wozową woziły jeepy Artura i Eweliny, a po drodze każda grupa zwiedzała cerkiew w Smolniku. Cerkiew jest aktualnie w remoncie, więc była otwarta i dało się wejść i ucieszyć oczy oryginalnym, starym ikonostasem.

  Wieczorem oglądaliśmy na dużym ekranie przepiękny film o dziko żyjących w Bieszczadach zwierzętach, a nosi on tytuł „Wilcze Góry”. Głównymi aktorami miały być wilki, ale autorzy nie omieszkali pokazać innych mieszkańców tych dzikich terenów, m.in. misiów. Po filmie obejrzeliśmy obraz Jurka o naszych wcześniejszych rajdach, który urokiem i klimatem nie odbiegał od poprzedniego. Dobrze nastrojeni poszliśmy w kimono, licząc na kolorowe sny.

 

Wojtasiówka Bezkresne

Jedziemy do tego schroniska za plecami   Cudo-świat pod schroniskiem

 

Wojtasiówka Bezkresne

                 Schroniska nad Smolnikien                     Sielanka

    Każdego dnia przy śniadaniu spontanicznie rozwijał się jakiś temat, który pojawiał się nie wiadomo skąd i dlaczego, ale który rozbieraliśmy pieczołowicie i drobiazgowo. Ponieważ czasu po śniadaniu było sporo, więc nasze poranne dyskusje przeciągały się, były ożywione i wytwarzały dobry nastrój. We wtorek tematem dnia były traumy dzieciństwa. Okazuje się, że każdy miał takie traumy, a niektórzy wyjawili je dopiero teraz. Dowiedzieliśmy się kto kiedyś dostał lanie, za co i dlaczego niesprawiedliwie, kogo wygonili z domu i po co, kto się zabawiał powojennymi minami i niewybuchami i ledwie uszedł z życiem.

 Zrobiło się rzewnie i nostalgicznie, więc czym prędzej pognaliśmy na łowy. Znowu każdy odłowił to co zaplanował i koło 11.00 ruszyliśmy w trasę, Dzień był ponury i nie zapowiadało się na poprawę, a raczej na pogorszenie. Celem wyprawy był Duszatyn, do którego końmi przez góry (Pasmo Jasieniowej) było relatywnie blisko (do 2 godzin, w zależności od skali błądzenia), natomiast wóz jadący naokoło przez Komańczę miałyby kawał drogi, więc zamiast wozu pojechały 2 arturowe jeepy. Konni chwilę jechali łąkami pod górę jak do Smolnika, potem na wierzchowinie ponad Osławicą trasa się rozdzieliła. Zaczął się hard-core, to jest taranowanie buszu po drugiej stronie gór i zjazd w dół, całkiem na niuch, bez żadnych ścieżek i oznaczeń. Ponieważ Józek ma niuch dobry, więc w końcu osiągnęliśmy strumień u podnóża Jasieniowej, który wyrył malowniczy wąwóz w skale i glebie i który był naszym celem. Bo wąwóz ten miał doprowadzić do rzeki Osławy, a brzegiem rzeki mieliśmy dojechać do Duszatyna. Wąwóz całkiem nas zauroczył. Był wąski i nie głęboki, ale całkiem dziki i raczej nie osiągalny pieszo. Spory czas jechaliśmy jego korytem po głazach, kamieniach i konarach, od czasu do czasu wydostając się stromą skarpą na brzeg, by po chwili znowu zjechać do wody – bo inaczej się nie dało. Był mroczny i niesamowity, śmiało mógłby stanowić scenerię do filmu grozy. Czasem Józek zawracał, bo w plątaninie gałęzi i wszelakiego zielska docieraliśmy do ściany bez możliwości przejścia. Na koniec dojechaliśmy do Osławy, a jadąc dalej jej brzegiem, 5 razy rzekę przekraczaliśmy. Ostatni odcinek trasy pokonaliśmy szosą n-tej kategorii, którą nic nie jeździ i która była osłodą po  wcześniejszych wertepach. Józek jeszcze próbował zjechać z szosy, ale wmanewrowaliśmy się w taki busz, że musiał się poddać i wróciliśmy na szosę. Dojechaliśmy do Duszatyna, gdzie płonęło już ognisko i wozowi czekali. Jak zwykle dostaliśmy zupę gulaszową, tym razem o nazwie „Czarcie żarcie”, pyszną jak wszystkie inne. Bo w tym roku na większości biwaków karmiono nas zupą gulaszową – co nikomu nie przeszkadzało. Niestety, tym razem nie było dokładek, a tak się chciało dojeść.

  Duszatyn to kiedyś osada leśna, obecnie to tylko barek w lesie i nic więcej. Wiodą tędy szlaki turystyczne na Chryszczatą i Jeziorka Duszatyńskie, ale nie wyglądało na duży ruch na trasie, więc trudno powiedzieć z czego barek się utrzymuje. Tym niemniej fajnie że jest i fajnie było posiedzieć pod nim, szczególnie gdy zaczęło lać i można się było schronić pod okap. Zrobiło się wręcz zimno, więc raczyliśmy się herbatą z cytryną, czekając na koniec deszczu i możliwość osiodłania koni. Niestety niebo „się zaniosło” i końca nie było widać. Dłużej siedzieć z powodu zimna też się nie dało, więc Józek zarządził odmarsz. Drugo-grupowcy powkładali peleryny i ruszyli do roboty. Konie namokły jak przysłowiowe „zmokłe kury”, z każdego po prostu się lało. Siodła pochowane w krzakach tez namokły, więc wsiadając w nie, każdy wkładał pupę jak do miednicy z wodą. Ale nie było rady, na koniec deszczu nie było co czekać. Druga grupa dzielnie ruszyła, a pierwsza luksusowo pojechała do domu samochodami. Przemarsz drugiej grupy przez Pasmo Jasieniowej przerodził się w Przygodę przez wielkie P. Było to wydarzenie, które długo będziemy wspominać.

   Wyjechaliśmy w deszczu i wkrótce osiągnęliśmy wąwóz, którym przyjechała poprzednia zmiana. Przedzierając się jego korytem, szukaliśmy wyjścia i drogi do góry, którą zeszli do wąwozu poprzednicy. Ale w buszu bez wszelkich oznaczeń znalezienie tej samej drogi jest niemożliwe, bezdroża są podobne, a każda prowadzi gdzie indziej. Józek w końcu uznał jakieś miejsce za podobne do tego, którym wjechał tu z ludźmi parę godzin wcześniej. Opuściliśmy wąwóz i zaczęła się mozolna wędrówka w górę. Drapaliśmy się zakosami, bo było stromo i na wprost drapać się nie dało, a poza tym czasem busz był nieprzebyty i należało coś ominąć. Ale nawet biorąc poprawkę na przeszkody obiektywne i tak w końcu wyszło, że jedziemy zupełnie inaczej niż poprzednicy. Osoby które jechały na pierwszej zmianie domyśliły się tego, ale uznały, że Józek świadomie wybrał inną drogę, mając w tym jakiś cel. Więc bez niepokoju wszyscy oglądali zaczarowany las, bo mimo deszczu i zimna było pięknie. Na samej górze panowała filmowa mgła, a chwilami jechaliśmy ścieżką, która po prawej stronie miała na wyciągnięcie ręki czubki drzew, rosnące na jej bardzo stromym stoku (z prawej strony musiała być widocznie przepaść). Wyrażaliśmy głośno swój zachwyt, układając już w myślach, jak się będziemy chwalić gdzie to nie byliśmy. Wkrótce przyszło jednak otrzeźwienie, bo kolejną ścieżką jechaliśmy już 4-ty raz. Doszło do nas, że błądzimy, że Józek kluczy i nie wie gdzie jesteśmy. Jedynie nie było wątpliwości, że jesteśmy głęboko w górach i do tego wysoko. Było coraz zimniej, lać nie przestawało i robiło się szaro. W pewnym momencie Józek dał swojego konia do potrzymania i ruszył pieszo szukać drogi, kierując się w przeciwną stronę, niż należało. Błędny kierunek stwierdziliśmy dlatego, że do akcji wkroczył Jurek, przyznając głośno, że ma w komórce GPS. Gdy Józek wychynął się z czeluści ciemnego lasu, przyznaliśmy nieśmiało, że mamy GPS. Na szczęście nasz przewodnik, doświadczony górzysta, odłożył na bok ambicje i z ulgą przystał na możliwość skorzystania z tego urządzenia, co zapobiegło katastrofie. Od tej chwili kierowaliśmy się GPS-em, tyle tylko, że Jurek włączał go na moment, bojąc się wyładowania baterii. Kierunek który GPS wskazał był odwrotny do zamierzonego przez Józka. Powód fatalnej pomyłki był następujący: już na dole, w wąwozie, poszliśmy inną jego odnogą niż należało. Wyjaśniło się to po późniejszym, wnikliwym przestudiowaniu map. Józek wszedł w prawą odnogę wąwozu, a należało iść lewą. Artur bił się w piersi, że to jego wina: „Zapomniałem powiedzieć: idź wąwozem na lewo”. My poszliśmy prawym dopływem i potem wszystkie ruchy były błędne – znaleźliśmy się w górach w zupełnie innym miejscu. Uratował nas GPS, dzięki niemu trafiliśmy do domu i nie pożarły nas nocą wilki. Strach pomyśleć co by było, gdybyśmy penetrowali Jasieniowa przed erą GPS-ów.

   Od momentu namierzenia właściwego kierunku zaczęło się karkołomne schodzenie w dół. Schodziliśmy z gór bardzo stromo, nie próbując trawersować, bo mgła gęstniała, czas uciekał, a łatwo byłoby się znowu pogubić i stracić dobry kierunek. Chwilami konie zjeżdżały na zadach i wydawało się, że góra nie ma dna. Cudem nikt nie spadł koniowi przez łeb. W końcu dobrnęliśmy do strumienia, co wskazywało, ze jesteśmy na dole. Odetchnęliśmy z ulgą, ale była to polowa sukcesu. GPS powiedział że zaraz będzie rzeka, ale zamiast rzeki była plątanina strumieni, istny labirynt. Więc nie był to koniec problemów – strumień krzyżował się z kolejnym, a kolejny z następnym, niektóre można było sforsować, inne wymagały objechania wkoło, więc kierunek stale gubiliśmy i nie dało się wyjechać z tej matni. Jurek w obawie przed wyładowaniem baterii, nie nadużywał komórki. Wreszcie Józek złapał trop, tyle tylko, że wydostawszy się z cholernego, wodnego labiryntu, nagle znaleźliśmy się na cholernych torach kolejowych. Nijak nie dało się z nich uciec, wszędzie pionowe skarpy. W końcu trafiła się skarpa nieco łagodniejsza, ale między nią a torami był cholerny rów. Należało pokonać rów i na stromej skarpie wymanewrować od razu na prawo – bo pion na wprost był niebezpieczny. A wszystko działo się w deszczu i w pelerynach, ograniczających ruchy. Najwyraźniej jednak każdy miał czujnego Anioła Stróża, który utrzymał swojego podopiecznego mocno w siodle. Jedynie anioł Manii nie wykazał czujności i Mania dała na beret, zwichnąwszy sobie szczękę. Ale wreszcie znaleźliśmy się na przyjaznych łąkach i mimo deszczu galopowaliśmy po śliskiej nawierzchni, aby jak najszybciej dojechać do celu. Dotarliśmy do domu cali i zdrowi, choć zmęczeni i mokrzy. Cala eskapada trwała ponad 3 godziny. Po przestudiowaniu map okazało się, że błądziliśmy po partii szczytowej Jasieniowej, a nawet może Dyszowej (bo wylądowaliśmy na łąkach na wysokości Radoszyc, zupełnie gdzie indziej, niż należało). Są to jedne z najdzikszych zakamarkach tej części Bieszczadów. Będzie co wnukom opowiadać.

     Na miejscu zastała nas przykra wiadomość, że jeden z kowboi miał przygodę zdrowotną, zakończoną ostatecznie w szpitalu. Reasumując nie było nastroju do zabawy, wzięcie miał prysznic i łóżko. Niektórzy próbowali obejrzeć film na dużym ekranie, ale spasowali w połowie. O dość wczesnej porze nastała cisza nocna.

 

Wojtasiówka
We wtorek cały dzień błądzimy

Bezkresne
Zaczarowany wąwóz

Wojtasiówka
Piknik w Duszatynie
Bezkresne
Leje, więc siedzimy pod wiatą

Wojtasiówka
Druga grupa rusza w ulewie

Bezkresne
Błądzimy na szczycie Jasieniowej

   W środę dzień wstał umiarkowanie słoneczny, więc wróciły dobre humory, zwarzone nieco przygodami dnia poprzedniego. Na lepszy humor wpłynął też fakt, że nasz kolega w szpitalu czuł się lepiej. Więc dziarsko ruszyliśmy do koni i pojechaliśmy na kolejną wyprawę, tym razem do „Zagrody Chryszczata” w Smolniku. Zajeżdżamy tam co roku, ale trasa jest tak piękna, że nikt się nie skarży. Teren pomiędzy Osławicą a Smolnikiem to bezkres kolorowych, pofalowanych łąk, widoki są bajeczne i cały czas galopujemy. Czego chcieć więcej. Zagroda jest bardzo klimatyczna, a jej znakiem firmowym są rzeźbione pornosiki na ścianach barku, których są dziesiątki. Nie doszliśmy kto jest ich autorem, ale oblepiają cały barek wewnątrz i są naprawdę urocze.

Do jedzenia dostaliśmy zupę mięsno-fasolową, pewną odmianę zupy gulaszowej, bardzo smaczną. Po zupie Józek postawił kawę i szarlotkę, więc szeryf ustalił że są Józka imieniny i złożyliśmy jubilatowi życzenia. A po powrocie do domu ruszyliśmy zbierać kwiaty, gdyż wieczór zaprogramowano jako wiankowy. Na obiad każdy przybył wystrojony, a wyczarowane wianki to były istne dzieła sztuki. Kontynuując imieniny, odśpiewaliśmy Józkowi 100 lat. Niestety w czasie obiadu zaczęło lać i szeryf zapytał prawnika, jak można zgodnie z prawem obejść rytuał topienia wianków w rzece, do której mamy ponad kilometr. Prawnik w osobie wuja Woyta poskrobał się po głowie i wymyślił paragraf, który możemy wprowadzić do regulaminu rajdowego, a brzmieć on mógłby: gdy szeryf nie ma kaloszy i parasola, to pedałowanie do rzeki w deszczu może się nie odbyć. Na to wstał szeryf i pod przysięgą zeznał, że niestety posiada kalosze i parasol, więc rzeczony paragraf nie może mieć zastosowania. Kolejny pomysł miała Formista – przypomniała, że gdy na Polanach Surowiczych w wieczór wiankowy przyszła burza z piorunami, to schowaliśmy się w baraku i nie mogąc z niego wyjść, przełożyliśmy proces topienia na rano. Więc zdarzył się precedens i można go powielić. Pomysł był niezły, jednak tym razem nie było burzy z piorunami, tylko, zwyczajny deszcz. Powróciliśmy więc do punktu wyjścia. Kolejno wystąpił Jurek i podpowiedział, że na pastwisku jest duża wanna, służąca koniom za poidło – w niej możemy zwodować nasze wianki. Ale taki pomysł był w zeszłym roku i nie przeszedł, bo nie chcieliśmy koni potruć. Licho wie, co tam napletliśmy w tych wiankach. Więc wystąpiła Aldona, z całkiem nowym i eksperymentalnym pomysłem, by wianki ususzyć i zostawić Ewelinie jako dekorację do jadalni w „Wojtasiówce”. Ale gdy porozglądaliśmy się po sali, zobaczyliśmy że na ścianach wisi cała kupa różnych suszonych ziół i bukietów, więc nawet nie ma miejsca. Na to wszystko zabrała głos Mania i tubalnym głosem, mimo zwichniętej szczęki, huknęła: „trza iść i koniec. Szkoda czasu na deliberacje”. Formista dodała: „jeszcze kieliszek czy dwa i deszcz przestanie być problemem zaporowym”. I tak też się stało. Przyjęliśmy po jednym (kolejnym), przywdzialiśmy peleryny i kalosze i ruszyliśmy szosą do rzeki. Z deszczu zrobiła się mżawka, a jak wiadomo mżawka dobrze robi na cerę. Szliśmy dziarsko, rzuciliśmy wianki z mostu do Osławicy i zadowoleni, ze śpiewem na ustach, wróciliśmy na salony. Mając dobre samopoczucie z powodu spełnienia rytuału, wyciągnęliśmy śpiewniki i zabrzmiał gromki śpiew, a każdy dawał z siebie wszystko. Śpiewaliśmy do północki, niektórzy do zdarcia gardeł. Było jeszcze „zdrowie konia”, tak że dzień wiankowy świętowaliśmy godnie.

 

Wojtasiówka Bezkresne

             Jedziemy konno                            Jedziemy wozem

Wojtasiówka Bezkresne

           Wieczór wiankowy                       Idziemy topić wianki

 

   Czwartek był dniem wycieczkowym, co stało się pewną tradycją. Dwa lata temu byliśmy na Ukrainie, rok temu na Słowacji, tym razem wywieźli nas … do Przemyśla. Bo we własnym kraju jest mnóstwo ciekawych i pięknych miejsc, a do takich należy zamek w Krasiczynie koło Przemyśla i sam Przemyśl. Wycieczka była bardzo fajna, dobre wrażenie zrobiła świetna przewodniczka. Natomiast wieczorem obejrzeliśmy końcówkę filmu „50 twarzy Greya”, który zaczęliśmy oglądać we wtorek, ale w połowie zrezygnowaliśmy. Film swego czasu zrobił dużo hałasu i był bardzo popularny, ale generalnie bardzo nas rozczarował i opinie były jednoznacznie negatywnie. Dla poprawienia dobrego smaku ktoś zaproponował mix słynnych westernów, jednak aparatura zaczęła szwankować i głos się albo rwał, albo bulgotał, więc nie było przyjemności. Dean Martin bulgoczący w Rio Bravo” jak indor wywołał salwy śmiechu, więc zrezygnowaliśmy z kina i poszliśmy spać.

W piątek przy śniadaniu rozwinęła się dyskusja o Greyu. Niby film do kitu, niby ewidentna krytyka, niby szkoda czasu – a jednak wywołał tyle emocji. Negatywnych co prawda, ale fakt sam w sobie intrygujący – dlaczego tyle można gadać o filmie tak podłym. Andrzej podsumował: „należało film zobaczyć i wymienić opinie, aby w dyskusjach na salonach wiedzieć o co chodzi i móc zabrać glos”. Było to samo sedno i tym stwierdzeniem zostawiliśmy Greya w spokoju. Natomiast kolejne emocje wywołało losowanie jazd i koni. Co rano był z tym pewien problem, ale tego dnia wyjątkowo długo rachunki się nie zgadzały. Co szeryf poustalał, to się nijak kupy nie trzymało. W końcu jakoś się udało dojść do porozumienia, aczkolwiek nie każdy był usatysfakcjonowany.

Tego dnia pojechaliśmy do Dołżycy, gdzie bywaliśmy co roku na rajdach huculskich. W Dołżycy w „Pantałyku” rządził Waldi i pamiętne są zadymy przy rozdziale pokoi i parówek na śniadanie. Jednak była to barwna postać i lubiliśmy tam bywać. Potem zapomnieliśmy o „Pantałyku”, aż do tego roku. Okazało się, że Waldiego nie ma już w Dołżycy, wyjechał w świat, a „Pantałyk” przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Posesja zarosła trawą i chwastami, hotelik stoi pusty i zaniedbany. Zrobiło się smętnie, wróciły wspomnienia. Jednak konie uwiązane pod starą karczmą szybko udeptały chwasty, my rozlokowaliśmy się na tarasie, zapłonęło ognisko i zrobiło się sympatycznie i bardzo wesoło. Siedzieliśmy na tarasie dosyć długo, wcale nie chciało się wracać. Nawcinaliśmy się kiełbasy z patyka i popili zimnego piwa. Dzień był słoneczny i ciepły. Trasa w obie strony wiodła przez łąki pełne jaskrów, dosłownie łąki miały żółty kolor. Pięknych krajobrazów nie brakowało, nie wyłączając cerkwi w Radoszycach, akurat w remoncie. Cerkiew zwiedzaliśmy już wiele razy, więc teraz tylko przejechaliśmy obok.

W drodze powrotnej, na małej śródleśnej polance powyżej Radoszyc, gdy jechaliśmy nieśpiesznym galopem, nagle stała się rzecz niesamowita. Jednocześnie zaszły dwa zdarzenia – z lasu wyskoczył wielki rogacz i w tym samym momencie Józek pognał dzikim galopem do przodu. Jadąca z tyłu Formista w ułamku sekundy próbowała dokonać analizy sytuacji – czy Józek w szybkim galopie chce nas przeprowadzić przed jeleniem, który na pewno spłoszy konie, czy też koń poniósł Józka, a my powinniśmy się zatrzymać i przepuścić jelenia, bo inaczej się zderzymy. Zanim włączyło się myślenie, z lasu wyskoczył drugi Wielki Jeleń. Ziemia dosłownie zadudniła, wielkie rogi zafalowały. Rozwój zdarzeń ustaliła Berdanka, gdyż skoczyła w bok, a wszystkie konie za nią. Pogalopowaliśmy w stronę lasu, równolegle z jeleniami. Te majestatycznie przegalopowały, nasze konie stanęły jak wryte, nam „szczeny opadły”, Józek zniknął z pola widzenia. Po chwili zachwytu zobaczyliśmy Józka w oddali i dogalopowaliśmy do niego. Jak można się było ostatecznie domyślić, koń go poniósł, a nasza reakcja była prawidłowa – nie zdążylibyśmy przegalopować przed jeleniami. Wszystko dobrze się skończyło, a my mieliśmy kolejną, wielką przygodę. Mało kto widział jelenia z tak bliska, w galopie, w naturalnym środowisku – i to jeszcze dwa na raz. Szkoda że nie udało się wyciągnąć aparatu fotograficznego. Po kolacji, niemiłosiernie obżarci, poszliśmy na daleki spacer. Na obrzeżach arturowej posesji są dwa małe stawki, gdzie nigdy nie byliśmy. Poszliśmy do tych stawków, do tej pory widywanych z daleka. Nad wodą unosiły się opary, żaby rechotały jak szalone, koncertował derkacz i turkuć podjadek. Wszystko drgało, grało i pachniało. Nie chciało się wracać, tym bardziej że za chwilę rajd miał się skończyć. Poszliśmy więc do starej kapliczki, a potem do rzeki, zobaczyć co słychać z naszymi wiankami. Ku rozpaczy zobaczyliśmy je w tym samym miejscu, gdzie zostały powrzucane. Jak wiadomo wianek musi spłynąć do morza, aby wróżyło to szczęście – a tu wszystkie stoją w miejscu. Pragmatycznie jednak zgodziliśmy się, że nasze wianki co roku odpływały do morza, więc z tym szczęściem nie można przesadzać. Zachłanność nie jest dobrą cechą, ile można żądać od losu. Więc pogodzeni z faktami, pozytywnie naładowani, już po ciemku, wróciliśmy do domu.

Ale wieczór się bynajmniej nie skończył. Ponieważ wrócił ze szpitala chory, a już zdrowy kowboj, zaczęliśmy świętować. Pojawiła się kolejna, wspaniała nalewka, były inne trunki, piliśmy zdrowie poszkodowanego wiele razy. Wuja odpalił gitarę i śpiewaliśmy rześko i z wielką energią. O dość późnej godzinie na stół wjechała kolejna kolacja, tym razem były to sery, wędliny, krokiety, barszczyk, sernik. Nie jeden pomyślał sobie: „po licha tak się obżarłem na obiad?”. Jedzenie wywołało panikę, bo jeść się już nijak nie dało, ale nie jeść też się nie dało. Więc daliśmy radę. „Amranty” o północy zakończyły kolejny, fantastyczny dzień.

WojtasiówkaŻółte łąki między Radoszycami a Dołżycą    

Bezkresne Gwiazdy w Dołżycy

WojtasiówkaGwiazdorzy w Dołycy

Bezkresne Opary nad wieczornym stawem

   W sobotę, ostatni dzień na rajdzie, jak zwykle było wesoło przy śniadaniu, leciały kawały i było dużo śmiechu. A celem konnej wyprawy było schronisko „Szwejkowo” w Starym Łupkowie, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Tak na marginesie – ileż to atrakcji jest w Łupkowie, byliśmy tam wiele razy i zawsze dostajemy coś nowego. Aby trasę nieco zmienić i aby nie wmanewrować się w tą upiorną matnię w rejonie bagna i torów kolejowych, którą znamy z najgorszej strony, Józek poprowadził inaczej. Najpierw łąkami wzdłuż szosy omijając feralne miejsce, potem stromo łąką na zbocze góry Terpiak, do pewnej jej wysokości. Galopowaliśmy w bardzo wysokiej trawie i wytyczyliśmy tym galopem całkiem nową ścieżkę w zielonym morzu. Jakiś czas jechaliśmy równolegle do partii szczytowej, zachłystując się widzianym w dali pasmem głównych Bieszczadów, z Połoniną Wetlińską i Caryńską na czele. Podjechaliśmy na samą wierzchowinę i jechaliśmy piękną połoniną, galopując ile wlezie. Widoki stamtąd są rozległe i bajeczne, to chyba najbardziej malownicze krajobrazy w rejonie Osławicy. Dojechaliśmy do „Szwejkowa”, prywatnego schroniska, które prowadzi samotnie Krysia. Schronisko jest wypieszczone i ukwiecone, jest w nim miło i przytulnie. Jako że po Łupkowie włóczył się kiedyś wojak  Szwejk, nazwa odnosi się do tych faktów, a w okolicy jest cały turystyczny szlak Szwejkowski. Ale co tam Szwejk – w Łupkowie był sam cesarz Franciszek Józef i na dworcu, który do dziś stoi obok schroniska, wsiadał do pociągu żegnany przez tłumy ludzi. Fakt ten uwiecznił Kossak na obrazie, a kopia obrazu wisi w schronisku na czołowym miejscu. Obok wielu innych portretów, poczynając od Szwejka, Haska, na mężu Krysi, popularnym bieszczadzkim zakapiorze kończąc. Bardzo nam się tu podobało, a Krysia dogadzała, serwując kawę, herbatę i w końcu… zupę gulaszową. Tym razem z papryką, bo każda zupa gulaszowa miała na tym rajdzie swoją specyfikę. Posiedzieliśmy z wielką przyjemnością i pewnie nudne będzie stwierdzenie, że nie chciało się wracać. Ale trza było. Ponieważ I grupa, stale galopując, pokonała trasę w 1,5 godziny, Józek postanowił II grupie trochę jazdę wydłużyć. Wspięliśmy się łąkami łupkowskimi na górę, tam namierzyliśmy niebieski szlak turystyczny i zjechaliśmy nim do Łupkowa w rejonie „Kimadła Wampira” (znanego z zeszłego roku). Jechaliśmy potem trochę wsią, trochę wzdłuż szosy. Na szosie zobaczyliśmy wóz i wykonaliśmy popisowy galop. Przekroczyliśmy szosę i kombinując po łąkach, galopując ile się dało, dojechaliśmy – niestety – do celu. Rajd się skończył. Wieczór spędziliśmy przy ognisku śpiewając, ale nie za długo, bo rano ruszaliśmy w dalekie strony. Co roku, niezmiennie, zaskakuje nas na rajdzie ten sam fakt – jak to jest, dopiero się przyjechało, a już trzeba wyjeżdżać. Jak to jest do licha? Czy ziemia w Bieszczadach szybciej się kręci, czy co? Dopiero przyjechaliśmy… a już kolejny rajd bieszczadzki przeszedł do historii. Nie do wiary.

     Wojtasiówka Bezkresne

Piękne panoramy w okolicy Łupkowa     Schronisko Szwejkowo

WojtasiówkaBezkresne

 Sielanka u Szwejka         Bardzo słynny dworzec w Łupkowie

 

Pozostaje jedynie się cieszyć, że rajdowe wspomnienia zawsze będą piękne i nikt nam ich nie odbierze, nikt ich nie zdyskredytuje.

Konie natomiast już teraz się cieszą, bo przez najbliższy czas żadni zwariowanie kowboje nie będą ich gonić po chaszczach, bezdrożach i stromych stokach. (dopisek A.O.)

   

Wojtasiówka Bezkresne

                        Drzemka                                Radocha

Wojtasiówka Bezkresne

                  Toaleta                                      Figlowanie

 

   Przeżyliśmy to naprawdę, dowodem jest około tysiąca zdjęć. Za rok dorobimy następne.

Chcesz je sobie obejrzeć, kliknij TU

Wojtasiówka Pożegnalne ognisko

Zdjęcia: Formisia, Henio, Andrzej L. i in.
Przygotowanie: Olo 2015

 

Dodaj komentarz